Po rozwodzie/Część II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


GRAZIA DELEDDA.

Po rozwodzie.
PRZEKŁAD Z WŁOSKIEGO
WILI ZYNDRAM - KOSCIAŁKOWSKIEJ.

Część II.

WARSZAWA
DRUKARNIA
ALEKSANDRA TAD. JEZIERSKIEGO
47. Nowy - Świat 47.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 10 Апрѣля 1904 года.



CZĘŚĆ II.
I.

W domu Poru, w pokoju gościnnym, Giovanna składała materyę, kupioną dnia tego w Nuoro. Przytyła i straciła wygląd młodociany, lecz świeżą była i piękną jeszcze.
Przypatrywała się płótnom, materyom, dotykała ich, próbując dobroci, zdawała się zadowolona z wyboru, zwijała je, obwijała starannie w gazety i składała do worów podróżnych.
Były to zakupy na wyprawę, otrzymała bowiem rozwód i wkrótce miała wyjść za młodego Dejas’a.
Przybyła z matką do Nuoro po sprawunki z pieniędzmi pożyczonemi u zia Anny Rosa Dejas, siostry Jakóba, przychylnej dla Giovanny, którą niegdyś pomagała wykarmić ciotce Bachisii.
Było to wpośród zimy, lecz kobiety narażały się śmiało na trudy podróży dla zakupu płótna, chust, sukna i innych materyj.
Ślub, cywilny zresztą tylko, miał się odbyć cicho, gorzej niż ślub wdowi; lecz mniejsza z tem, ciotka Bachisia żądała, ażeby córka jej weszła do domu bogatych sąsiadów z odpowiednią wyprawą, jak gdyby była narzeczoną z najlepszego domu.
W okolicy panowało zdumienie, wyrzekano na skandal, lecz mówiono jednocześnie, że druga jakaś para małżonków stara się, za zobopólną zgodą, o rozwód. Wielu niechętnem okiem spoglądało na Giovannę i jej matkę. Niektórzy nie wierzyli w miłość młodego Bronta. Jakób Dejas, Izydor Pane, inni jeszcze zaprzestali bywać u kobiet, po wyrządzeniu im scen gwałtownych, wyrzutów zasłużonych. Jakób zwłaszcza wrzeszczał, upominał, przeklinał, aż go zia Bachisia wypchnęła za drzwi.
Nawet ciotka Porreda, w Nuoro, chociaż syn to jej przeprowadzał rozwód Giovanny, przyjęła kobiety chłodno, natomiast „Doktór, ” jak zwykła była nazywać swego syna, był dla gości niezwykle uprzejmym.
Giovanna składała kupione materye w zamyśleniu. Zakupy ją tak pochłaniały. To oto płótno zdawało się jej nie dość równe, a chustka tybetowa czarna, w róże, miała trendzie za krótkie... i plamki w rogu... rzeczy to nie małej wagi!
Wieczór zapadał, jak przed laty, lecz wszystko się odtąd zmieniło, wszystko... Dokoła zaległa wielka cisza... Nawet pokój gościnny w domu Porru zmieniony został. Teraz miał duże okno, przez które wtargał mrok zimowy, a nowe, zapach świeżego pokostu roniące jeszcze sprzęty, tu i owdzie, w mroku, błyszczały jaśniejszym zrębem. Drzwi wychodziły na ganek kryty, zkąd schody kamienne wiodły na wewnętrzny dziedziniec. Cały dom uległ przeróbce, odnowiono wszystko; snąć syn, prawnik, pokaźne miewał dochody. Kancelaryę trzymał w najbardziej ożywionej części miasta; stawał w sprawach i cywilnych i kryminalnych; niezbyt skrupulatny w wyborze klientów, obrońca każdego, co się pod jego udawał opiekę, a dobrze płacił.
Wreszcie Giovanna skończyła układać płótno, chusty, sukno, materye. Sakwy pełne były. Podjęła je, wstrzęsła, ażeby się towar lepiej ułożył na dnie, poczem wyszła na ganek zamyślona, z brwią ściągniętą. Schodziła ze schodów pomału, założywszy obie ręce w krótkie otwory, przy pasku kraśnej swej spódnicy, skrajanej na wzór zwykłych spódnic wieśniaczek Sardynii.
Wieczór styczniowy jasny był, lecz chłodny, i na tle szafirowego nieba gwiazdy drgały, jak gdyby im zimno było. Po drugiej stronie dziedzińca, w izbie stołowej, Giovanna dostrzegła przez szyby okna lichą twarz i rozbłysłe oczy Gracyi, przeglądającej żurnale mód. Dziewczyna urosła, wypiękniała, a odziana była wedle ostatniej mody, w szerokie muślinowe rękawy, spadające z ramion nakształt skrzydeł anielskich, co nieraz przeszkadzało modnie odzianym damom przejść przez wązkie drzwi domów.
Gracya powitała Giovannę uśmiechem, nie powstając z miejsca. I kuchnia odnowiona była jak dom cały. Ściany były świeżo pobielone, ceglana posadzka lśniąca, z pułapu zwieszała się lampa naftowa.
Zia Bachisia rozglądała się ciekawie dokoła swemi zielonkawemi, błyszczącemi, siną obwódką podbitemi oczami drapieżnego ptaka. Nie zmieniła się stara jędza. Przy kominie, obok służącej, dziewczynka nie zbyt czysto odziana, rozczochrana, śmiała się głośno, wyszczerzając popsute zęby. Zia Porreda, zajęta gotowaniem, łajała śmiejącą się z dziewczynką służącą. Gdzie-bo widziano, aby pani domu gotowała, a służąca siedziała, nic nie robiąc i śmiejąc się, Bóg wie z czego! Gdzie widziano?
Biedna zia Porreda! nie miała chwili wytchnienia, chociaż była matką słynnego adwokata.
Giovanna usiadła dalej od ognia, garbiąc się nieco i nie wyjmując rąk z za paska.
Ecco! — wołała zia Bachisia. — Kuchnia wygląda teraz jak salon. Powinnaś, Giovanno, tak samo urządzić w domu, u siebie.
— Zapewne — odrzekła roztargniona Giovanna.
— Tak, tak, a nie inaczej, duszko. Kuma Malthina sknera, wiadomo to wszystkim! Twoją rzeczą przekonać starą, że pieniądze Bóg dał na to, aby je wydawać! Podobna kuchnia to raj prawdziwy, rozkosz życia! Słyszysz, duszko?
— Czemu powtarzacie ustawicznie „duszko! i duszko?” — zaśmiała się służąca.
— Pieniądze są jej i wydaje je, jak się jej podoba — westchnęła Giovanna.
Służąca zaśmiała się głośniej, lecz pani domu, nie chcąc widocznie mieszać się do tej rozmowy, upomniała ją srogo, zlecając trzeć ser suchy do makaronu. Służąca usłuchała.
— Co ci, duszko? — pytała wzdychającą córkę zia Bachisia.
— Ah! wspomniała przeszłość — myślała zia Porreda.
— Mogłażby zapomnieć?... Bądź co bądź chrześcijańska to dusza, nie zwierzę jakieś.
Giovanna odrzekła ze złością:
— Ha! dałam się oszukać! płótno nic niewarte, sukno już ma plamy, ot takie.
— Duszeczko! — zawołała służąca, przedrzeźniając starą Bachisię, lecz spotkawszy się z piorunującym wzrokiem swej pani, spuściła głowę, trąc energicznie suchy ser o tarkę. Ciotka Porreda spędzała na służącej gniew i oburzenie, jakiem kipiała względem gości. Na służącą też spadły gradem nazwy: „bezwstydnej, nędznicy, niewdzięcznej, głupiej, pogańskiej duszy,” przeznaczone dla kogo innego. Wtem służąca zadrapała sobie palec o tarkę i wzniosła skrwawiony, lecz w tej samej chwili, do jadalni wbiegł młody prawnik, owinięty w długi i szeroki płaszcz czarny. Jego twarz zaróżowiona pomiędzy baczkami włosów blond, tchnęła zadowoleniem i dziecinną niemal wesołością. Zaledwie wszedł, już spytał, co będzie jadł i siadając obok Bachisi zaczął z nią gwarzyć i żartować. Za nim wbiegła zarumieniona i rozczochrana Minnia, dziewczynka, która przedtem śmiała się ze służącej; braciszek, z którym się niegdyś przekomarzała, zmarł przed trzema laty. Teraz Minnia ubrała się w bluzkę czerwoną z czarnem, lecz ręce i pończochy miała brudne. Wracała z ogrodu i natychmiast poszła coś szeptać ze służącą:
— „Duszko, ” „duszeczko” — śmiała się, głos tłumiąc, służąca.
Wkrótce też zjawił się sam gospodarz domu, Efes Maria, o szaro-marmurowej, doszczętnie ogolonej twarzy, z roztwartemi zawsze, obwisłemi, grubemi, sinemi wargami.
Wszedłszy, chciał zaraz wieczerzać. W jadalni stały dwa kredensy, z lakierowanego, jasnego drzewa, umeblowanie było niemal pańskie, na posadzce były chodniki dywanowe. Ciotka Porreda, wielkiemi swemi stopami niezręcznie po nich chodziła, ale wuj Efes Masia wodził dokoła siebie zadowolonem okiem. Grazia wysoka, zgrabna wzdragała się, gdy starzy wchodzili do przybytku, w którym oddawała się z zamiłowaniem studyowaniu dzienników mód: „Paryżanka,” „Prawdziwa Elegantka” i tym podobnych. Ah! te suknie strojne, uczesania głowy, misterne siatki przetykane złotem, bluzki ze srebrnemi galonami, te sztuczne brylanty, boa z piór i kwiatów, te materye po trzydzieści lirów metr, te rękawiczki wyszywane, wachlarze inkrustowane, jakże to musi być piękne, piękne! Czytając o tem wpadała w zachwyt, a przeczytawszy ze wzgardą i wstrętem spoglądała na najbliższe swe otoczenie, na dobrą, kochającą ją babcię, na ogoloną twarz dziadka, na wszystko i wszystkich.
Jak wówczas, niegdyś, tak i teraz zia Porreda wkroczyła majestatycznie do jadalni, niosąc półmisek makaronu, z którego buchała para. Wszyscy zasiedli do stołu.
Ciotka Bachisia siedziała w cieniu skrzydeł rękawów Gracyi, podziwiając je.
— Nie, u nas nie widać nic podobnego! Nie dziw! Kto toby się u nas tak mógł ubierać! Tu, co innego, tu wszystkie damy podobne do aniołów.
— Raczej do nietoperzy... — zauważył dziadek. — Eh, moda! Pamiętam za młodych lat moich, kobiety okrągłe były, jak nabite obręczami beczki... naprzykład żona intendenta, albo...
— A potem — zaśmiała się babcia — modne były, pamiętam, ot takie siodła poniżej stanu. Wierzcie mi, czy nie wierzcie, jak wam się podoba, lecz raz facet jakiś usiadł najwygodniej...
— Pewną jestem — mówiła ciotka Bachisia — że za drugim razem, gdy tu przyjadę, rękawy u sukien będą wąziutkie, teraz to się rozszerzają, rozszerzają...
Gracya spożywała milcząc wieczerzę.
Adwokat jadł za trzech, nożem i widelcem. Spojrzał na siostrzenicę z dziecięcym swym, pełnym zadowolenia uśmiechem:
— Rozszerzają, wydymają... chwila a fruną...
Gracya wzruszyła tylko ramionami, raczej skrzydłami rękawów, milcząc i nie podnosząc oczu. Wuj, chociaż był niegdyś jej ideałem, zdawał się jej teraz nudnym i pospolitym, nieznośnym, śmiesznym, pomimo, że w mieście rozeszły się wieści o małżeństwie zamierzonem pomiędzy adwokatem a jego siostrzenicą i że prawnik, badany w tej sprawie, nie twierdził wprawdzie, ale też i nie przeczył.
Przez czas jakiś mówiono za stołem o rzeczach obojętnych. Ciotka Porreda wstawała, wychodziła do kuchni, wracała. Rozmowa nie wiązała się, aż wszyscy wreszcie zamilkli. Jak wówczas, jak niegdyś, tak teraz zdawało się, że było coś, co cięży wszystkim, o czem wszyscy unikają mówić. I tym razem stara Bachisia niezręcznem odezwaniem się wywołała rozmowę, której unikano. Spytała, czy prawdą było, co w mieście mówiono o zamierzonym związku pomiędzy prawnikiem a jego siostrzenicą?
Członkowie rodziny spojrzeli po sobie, a Gracya, spuściwszy twarz nad talerzem, śmiała się zcicha.
Paweł, patrząc na nią, odezwał się z kwaśną ironią:
— Oho, dla panny naszej nadprefekt nie byłby jeszcze dość dobrą partyą.
Dziewczyna podniosła szybko głowę, otworzyła usta, oczy jej ciskały błyskawice, a czoło pokryło się rumieńcem.
— Eh, stary! — zachichotała młodsza. — Znam go, chodzi na spacer na dworzec kolei żelaznej. Ma rudą brodę i nosi cylinder.
— Doprawdy! aż cylinder!
— A tak, cylinder. Wdowiec.
— Kto wdowiec, cylinder?
— Milczałabyś — zwróciła się z ostrem słowem starsza siostra do młodszej.
— Czemu mam milczeć! — oburzyła się młodsza. — Mówię, co wiem. Farmazon! i to wiem: synów nie dał chrzcić i z pierwszą żoną ślubu nie brał kościelnego, to i ciebie do kościoła na ślub nie powiedzie.
— Panienka dobrze poinformowana — odezwał się dziadek.
Wówczas milcząca dotąd babka popuściła wodze oburzeniu:
— Farmazon i ateusz, z tych, co czczą dyabła! Byłżeby to mąż dla mojej wnuczki? Zgorszenie! Wszyscyśmy tu winni. Grracya całemi dniami czytuje żurnale i romansy zdrożne i nie chce chodzić do spowiedzi. Ah! książki bezbożne, przeklęte! Spać nie mogę, myśląc o tem. I Paweł nasz, Pawełek, doktorek, adwokat, co nauki pobierał na kontynencie, stracił, jak widzę, wiarę. To złe, to dobre mówi, ale w Boga nie wierzy. Dobrze to im młodym, ale my, starzy, co ani złych, ani dobrych nie czytamy książek, na kontynent nie jeździmy, czemu i my nie wierzymy w Boga i święte Jego przykazania, w przykazania słodkiego Pana naszego Jezusa Chrystusa, co umarł za nas na krzyżu? Czemu, pytam, czemu? Ty naprzykład, Giovanna Era czemu zgadzasz się na ślub cywilny z jakimś tam gachem, mając już męża?
Słowa staruszki padły jak kamienie na obecnych.
Gracya, z uśmiechem spoglądająca na okruchy chleba, przestała się uśmiechać i podniosła czoło. Paweł, co słuchał zrazu z uśmiechem, bawiąc się widelcem i nożem, słów matki, odwrócił się przy ostatnich. Dziadek spoglądał tragicznie na Giovannę.
Ta zczerwieniała cała, lecz odparła cynicznie:
— Mylicie się, ciotko, nie mam już męża, spytajcie syna, on prawnik, to powie.
— Nie mam syna, znać go nie chcę, dyabelski to pomiot! — zawołała stara. — Ah! smarkata ta winę chce zrzucić na jej doktorka, Pawełka, dlatego, że prowadził sprawę rozwodową. Patrzcie ją, rozpustnica!
Wszyscy się śmieli z gniewu starej, nie wyłączając podlotka Minni i służącej, która wniosła ser i owoce.
Pomimo, że była rozgniewana, pani domu podała uprzejmie ser ciotce Bachisii.
— Duszko moja — mówiła słodkim bardzo głosem, biorąc ser — dobra jesteś, poczciwa, święta kobieta. Ależ pomyśl! łatwo to być świętą, mając taki dom, kościół niby, dostatek, czego dusza zapragnie, męża, co choć stary, lecz jary — nie gniewajcie się, wuju — i koronę z gwiazd... dzieci. Ah! duszko moja! nie wiesz, co niedostatek, bieda, starość żebracza... zrozumiej, żebracza starość.
— Brawo! — zawołał prawnik — podajcie mi czystego noża — zwrócił się do służącej.
— Wszystko to nic nie znaczy — twierdziła matka — wszystko w ręku i z ręki Boga. Wyrzekasz na Opatrzność, gdyż straciłaś wiarę. Zkąd ci wiadomo, czy cię czekają dostatki, czy ubóstwo. Niechno wróci Konstanty Ledda...
— Niech go dyabli porwą — zaklęła Bachisia.
— Bóg wie, czy wróci — zaśmiał się prawnik, biorąc podany sobie przez służącą nóż i krając kawał sera.
Wiedziano, że Konstanty chory. Mówiono, że ma suchoty.
Giovanna, udając wzruszoną, skryła twarz w dłoniach. Po chwili odezwała się:
— Zresztą, ślub cywilny...
— Aha! — zawołał prawnik — trzeba poprzestać na cywilnym, bo księża nie udzielą kościelnego. Nie rozumieją rzeczy, rozumieć nie chcą, jak i wy, matko. Czem-że bo jest związek małżeński? Kontraktem zawartym pomiędzy dwoma osobnikami płci odmiennej w celach społecznych. Kościół nic w tem nie ma do roboty.
— Milcz! — zawołała matka. — Małżeństwo jest sakramentem.
— Milcz! — zaśmiał się prawnik. — Przyjdzie dzień, że i śluby cywilne zastarzałym będą przesądem. Mężczyzna i kobieta łączyć się będą dowolnie i rozłączać, gdy się nie zgodzą z sobą... mężczyzna...
— Milczże, dyabelski adwokacie! — zawołała stara — gdyż nie mogła znosić, gdy syn jej wygłaszał podobne teorye. — Bydlę jesteś, nie człowiek z duszą chrześcijańską! Koniec świata! Kara Boża. Bóg stracił cierpliwość i odwrócił się od niedowiarków, bluźnierców. Spuści kary, ogień, potop, sąd ostateczny... Słyszeliście, jakie to już bywają trzęsienia ziemi...
— Trzęsienia ziemi bywały zawsze — zauważył uprzejmie staruszek, sam nie wiedząc, w pojednawczem swem usposobieniu, czy ma stanąć po stronie żony, czy syna? Bał się trochę pierwszej, lecz imponowała mu nie mało uczoność drugiego.
Adwokat milczał, żałując słów wyrzeczonych, gdyż nie chciał irytować matki.
Giovanna opuściła dłonie, mówiąc pokornie:
— I z tamtym... nieszczęsnym, ślubu kościelnego nie brałam... odkładało się to, aż go uwięziono. Może i nie jestem prawą jego żoną... nikt nie wie, a Bóg dobry widzi okoliczności...
— Ukarał i słusznie — odparła surowo matrona.
— Czy to za was, czy za zgładzenie ze świata Wasyla Ledda? — spytała złośliwie, rozgniewana stara Bachizya.
— W takim razie — odparła twardo pani domu — karałby samego Konstantego.
— A więc — mówiła połyskując żółtemi oczkami stara jędza — tak się też i stało. Cierpienia niewinnej mej córki skończone i Bóg łaskawy zsyła jej męża młodego, przystojnego, przy którym zapomni o przebytej biedzie...
— Oho! bogacz! — zauważył stary, a niktby nie odgadł czy drwi z obecnych, czy mówi poważnie.
Giovanna zmieszała się, lecz ciągnęła łagodnie i pokornie, zwrócona ku pani domu:
— Nie wiecie wszystkiego, ciotko! Lecz Bóg widzi głąb serca i daruje mi, jeśli popełnię grzech śmiertelny, bo nie z mojej to winy. Pragnęłabym wziąć ślub kościelny... ale nie mogę..
— A tak, bo jesteś żoną innego..
— Ależ tamten... tak, jak gdyby umarł. Nie może wyżywić mnie, ani opiekować się mną. Jeśli sędziowie i ci, co piszą prawo, uczeni przecie, ustanowili śluby cywilne... Może nie rozumiem dobrze i ksiądz Eliasz Postolu, tam u nas, taki dobry, zacny — znacie go przecie? — co naucza niby święty, i ten, choć się nigdy gniewem nie unosi, mówi na to „nie, nie, nie, sama śmierć zerwać może małżeński związek.” Nie rozumiem... Muszę żyć przecie, a jak tu żyć w takiem ubóstwie? Gdy zabraknie pracy, nie mamy nic zgoła. Cóż robić, osądźcie sami, ciotko! Gdyby nie było rozwodu, mogłoby być gorzej... Grzech śmiertelny...
— Śmiertelny grzech — twierdziła Bachisia — i nędza na starość.
Służąca wniosła kosz owoców, winogrona sine, pełne, i gruszki żółte jak liście jesieni.
Pani domu podsunęła uprzejmie kosz z owocami starszej kobiecie, spoglądając na nią z mimowolnem spółczuciem. Gniew jej, oburzenie, ustępowały w obec bezzasadnej nędzy dwóch tych kobiet. W duszy mówiła sobie:
— O dobry święty Franciszku! daruj im, bo nie wiedzą co czynią, ciemne to — ubogie wieśniaczki.
Głośno zaś dodała:
— Obieśmy stare, Bachisio Era, a ty, Giovanno postarzejesz, a co przychodzi po starości?
— Śmierć...
— A widzisz, śmierć. A po śmierci co jeszcze?
— Wiekuistość! — zaśmiał się, spożywając łakomie winogrona prawnik.
— A widzisz, wiekuistość.. — Minnia zwróciła się do młodszej wnuczki: — Czemu odchodzisz? pozostań!
Minnia wzruszyła, ramionami i wyszła do kuchni, a babka jej ciągnęła:
— Co powiesz na to, Giovanno Ero i ty Bachisio, co powiesz, jest-li wieczność?
— Zapewne...
— Tak! Ale o wieczności zapominacie właśnie.
— Co tam o tem myśleć — odezwał się prawnik, powstając od stołu i ocierając obrusem usta. — Dawno mi pora. — Zabawił dłużej dla tych dwóch kobiet, które mu zresztą jeszcze nie zapłaciły za prawną pomoc.
— Czekają mnie w kancelaryi interesanci — ciągnął — pełno mam ich. Do widzenia! wszak zobaczymy się jeszcze? — zwrócił się do gości — kiedy odjeżdżacie?
— Jutro, wczesnym rankiem...
— E! pozostańcie dłużej — mówił, nakładając płaszcz swój długi i szeroki. Zia Bachisia wytrzeszczała nań małe swe, żółte oczy, myśląc w duchu, że doktorek w płaszczu tym podobny jest do tych zabawnych, a zarazem straszliwych figurek woskowych, jakiemi owczarze i czarna magia posługiwać się zwykła.
Wyszedł, za nim wyszła przez całą wieczerzę milcząca panna Gracya. Wuj Efes Masya przekręcił krzesło, siadł okrakiem i zaczął czytać gazetę.
Z kuchni dolatywały chichoty Minni ze służącą, a za stołem siedzące trzy kobiety spożywały w milczeniu każda gruszkę. Coś ciężyło nad niemi. Ciotka Porreda wzdychała żałośnie, czując instynktowo, że tak dni jej nie okrzesanych, wieśniaczych gości, jak własnego jej potomstwa, zatrute zostały stały jednym i tym samym jadem.




II.

Nazajutrz rano, tak samo jak wówczas, niegdyś, Giovanna zbudziła się pierwsza, gdy matka jej, jak zwykle stare, nie mogące długo zasnąć z wieczora, spała jeszcze snem lekkim, chociaż sapała bardzo.
Poranek zimowy jasny, lecz chłodny bielał po za mętnemi szybami okna. Giovanna, która z wieczora zasnęła zasmucona, zawstydzona tem, co słyszała od ciotki Porreda, spojrzawszy w okno poweselała nadzieją dnia pogodnego, dobrego do podróży. Z wieczora zasypiała zachmurzona wspomnieniem Konstantego i zmarłego swego synka, obrazem wiekuistości, o której mówiła oburzona matrona i tym podobnych, niewesołych rzeczy.
— Nie, złego serca nie mam — myślała — a Bóg patrzy w serce i sądzi wedle intencyi, a nie wedle okoliczności zewnętrznych. O wszystkiem myślałam, o wszystkiem. Żal mi biednego Konstantego, wszak oczy, myśląc o nim, wypłakałam. Łez mi już nie staje. Wiem, że nie wróci, nie wróci nigdy, lub wróci, gdy postarzejem oboje... i płakać sił już niemam. Mojaż wina, że nawet myśląc o nim, płakać już nie mogę? Zresztą nie jestem-że bożem stworzeniem, z krwi i kości, tak jak i inna każda, młoda, uboga, wystawiona na grzech i pokusę? Jedyny mój ratunek przyjąć co Bóg mi zdarza. Oj! oj! ciotko Porreda. Wiem ja co wiekuistość znaczy i dlatego właśnie chcę uniknąć grzechu i upadku. Nie! nie! nie jestem zła, sprośna bezwstydnica, serce mam dobre, czułe...
Myśląc tak o dobroci i czułości swego serca, nie wnikała nazbyt w głąb sumienia, gdzie prawda bądź co bądź zawsze zwycięża i z której to głębi niby opar powstawał ów zdejmujący ją ciężki smutek. Oszukiwała sama siebie, pocieszając się i uspokajając zgodnie z praktycznemi wyrachowaniami. Teraz zbudziła ją przezroczystość pogodnego poranku, bijącego zbudzonem skrzydłem o duże okno gościnnego pokoju w domu Porredów.
Wkrótce zbudziła się i stara matka, wołając z zadowoleniem:
— Pogoda! tem lepiej.
Wstały obie, ubrały się, zeszły na dół. W kuchni zastały już ciotkę Porredu, uprzejmą i uprzedzającą, rozlewającą kawę. Pomogła im opatrzeć i osiodłać konia Zdawało się, że zapomniała zupełnie o wczorajszej rozmowie, lecz zaledwie wyszły na dziedziniec, przeżegnała się; jak gdyby odganiając złego ducha.
— Wreszcie! — westchnęła — z Bogiem! Niech najwyższy da im upamiętanie.
W przezroczystego poranku ciszy rozlegało się pianie kogutów, blizko, potem dalej i dalej jeszcze... Miasteczko spało pod baldachimem głębokiego szafiru.
Tym razem kobiety podróżowały same, bez towarzyszów musiały zjechać z góry, przebyć dolinę i znów wzbijać się pod górę. Szczyty skał sterczały przed niemi tu metalowe, tam śniegiem ubielone, jeżąc się na horyzoncie.
Zimno było i choć nie wietrzno, powietrze zdawało się ostre. Cisza zupełna zalegała dolinę pustą i dziką, a ciszę tą potęgował monotonny szmer strumieni. Trawa nizka jeszcze była, zielona, gęsta, ubrylantowana szronem, który przyprószył też wązkie ścieżki i połyskiwał na gałązkach krzaków. Świeżo tu było, czuć rozmokłą ziemię. Z rzadka wznosiły się pnie drzew bezlistnych, podobne do pustelników, czyniących pokutę w samotności i odmawiających poranne pacierze. Orne grunta czerniały tu i owdzie długiemi pasmami, a niezliczone zagrody kamienne, mchem porosłe, wznosiły się i opadały splątaną siecią, okrążając zielone pastwiska. Jadąc powolnym truchtem, kobiety z zziębniętemi rękami i nogami przejechały dolinę, rzekę w bród szeroki lecz płytki, wjechały w góry. Słońce wznosiło się coraz wyżej; lecz choć jasne, nie grzało. Tylko pozłota słoneczna mięszała się z szafirem nieba, a wiatr wstrząsając krzakami przynosił wilgotne powiewy. Kobiety jechały milcząc w cieniu skał granitowych. Spotkały po drodze znajomego wieśniaka z Bitti, szedł pieszo, zamieniono ukłony.
Wzbijały się pod górę, a słońce wzbijało się też coraz wyżej. Grzało. Kobiety myślały o kresie podróży, sprawunkach ułożonych w sakwie, o tem, czem się zajmą, wróciwszy do domu. Stara myślała o ciotce Marcinie i tem, jak jej zaimponuje wyprawa przyszłej synowej. Giovanna myślała o Broncie i o przedziwnych rzeczach, które prawił podochocony; jednak, gdy dostrzegła kościół ś. Franciszka, biały w słońcu, śród zieleni zarośli, zbudowany w połowie wysokości góry, przypomniała sobie Konstantego i zaczęła modlić się na jego intencyę. Do wioski swej dojechały po południu. W Ortei śród pastwisk wilgotnych, w cieniu gór, pokrytych śniegami, zimniej było niż w Nuoro i słońce zaledwie budziło do życia skąpe trawy. Na powichrzonych, rdzawych dachach aksamitniały płachty mchu; ściany lepianek wilgotne miały zacieki, drzewa bezlistne, i dymy wzbijające się blademi słupami w górę, zwiększały wrażenie samotności. Wioska, jak zwykle, milczała, zdając się opustoszałą, tylko po murach migotały szmaragdowe iskierki; kameleony, to ciche, zwinne i pierzchliwe, wysuwały z kamiennych szczelin ruchliwe swe łebki i mieniące się ciałka, a ślimaki czołgały się cicho po kamieniach.
U bramy swej ciotka Marcina przędła wełnę, jak zwykle, a widząc nadjeżdżające, zaciekawiła się bardzo zawartością sakwy, lecz nie pokazała tego po sobie, witając sąsiadki skinieniem głowy. Dopiero wieczorem, gdy Bronta wrócił do domu, dokąd teraz wracał częściej, poszła z nim razem do chaty sąsiadek, spragniona oglądania ich zakupów.
Niewielki ogień jałowcowy palił się na kominie u ciotki Bachisii, rozświetlając ubogie ściany izdebki. Giovanna chciała zapalić lampę, lecz goście oparli się temu: matka przez wrodzone skąpstwo, Bronta, bo mu w pół cieniu milej było przypatrywać się narzeczonej.
Ciekawą rzeczą było widzieć Giovannę wobec przyszłej teściowej i jej syna. Mówiła cicho i łagodnie, jak posłuszne i uprzejme dziecię, wzrok się jej mącił, przysłonięty długiemi rzęsami. Zdawała się piętnastoletnią dzieweczką, niewinną i nieśmiałą, a co najciekawsze to to, że pozory te przybierała nie z wyrachowania i zalotności, bez instynktownie jakoś. Bronta był w niej zakochany i nieraz po pijanemu aż uciekał od niej, padał na kolana, modlił się, przypominając sobie pacierze mówione w dzieciństwie, płakał, zaklinał, że więcej pić nie będzie.
I wieczoru tego trzeźwy był, zupełnie trzeźwy. Mówił mało i cicho, lecz wzrokiem pożerał narzeczoną. Uśmiechał się ustawicznie i ustawicznie w mroku przyćmionej izby połyskiwały białe jego zęby.
Stara Bachisia opowiadała przygody podróży i pobytu w mieście. Długo i szeroko mówiła o płaszczu prawnika, rękawach u sukni Gracyi, podobnych do rozpuszczonych skrzydeł, o przepychach kuchni w domu Porru, o spotkanym na ulicy znajomym — o wszystkiem zgoła, oprócz o rozmowie którą przy wieczerzy prowadzono, i o sprawunkach, zaostrzając tem ciekawość sąsiadki.
— A ty, Giovanno, nie masz — że nic do powiedzenia — spytał Bronta, dorzucając kilka gałęzi jałowcu do ognia. — Zamyślona jesteś, co ci?
— Czuję się zmęczoną — i nagle zaczęła mówić o Jakóbie Dejas.
— Waryat to skończony — narzekała. — Prześladuje mnie ciągle. Doprawdy, zasługuje, byście go wydalili! Potrzebna bo mu służba! Bogaty!
— Nie wiem, co mu się stało — dorzuciła matka — był przedtem wesoły, krotochwilny, a teraz, gdy ma dom, trzody i mógłby się ożenić, wścieka się nie wiadomo czego. Wiecie zapewne, że go ztąd wyrzuciłam.
— I nie wrócił już?
— Nie wrócił.
— Ani też Izydor Pane? — dodała łagodnie Giovanna.
— Zdawało mi się — zauważyła sąsiadka — żem go widziała, przechodzącego tędy wczoraj...
Giovanna podniosła żywo głowę, lecz Bronta roześmiał się na głos.
— Jak gdyby potrzebowano tu jego pijawek! — zawołał.
— Hm! — odchrząknęła jego matka, a po chwili milczenia dodała — czyż nie przywiozłyście mi gościńca z Nuoro? Dość długo każecie nań wyczekiwać.
Kobiety, które w istocie rzeczy zaopatrzyły się w fartuch na podarek, zdawały się zmieszane.
— Ab! zapomniałyśmy! wyszło nam z pamięci!
Ciotka Bachisia śmiała się, choć nieszczerze, lecz widząc, że córka pozostaje zamyśloną, zaproponowała:
— Giovanna pokaże zakupy nasze.
Giovanna powstała z miejsca, zapaliła świecę i wyszła do przyległego alkierza. Bronta pogonił za nią rozpalonym wzrokiem, jego matka zrozumiała, że podarek został przywieziony. Przeszło minut parę, młoda nie wracała.
— Co ona tam robi? — pytał Bronta.
— Nie wiem.
Przeszło jeszcze minut parę.
— Pójdę, zobaczę — zawołał, powstając z miejsca niecierpliwy młodzian.
— Ależ nie, nie... — protestowała Bachisia, lecz tak miękko, że stara Marcina zaczęła dodawać synowi odwagi.
— Cyt! cyt!
Skradał się do alkierza na palcach. Giovanna, stojąc nad otwartym kuferkiem, czytała list, który wracając z Nuoro, znalazła wsunięty za próg chaty. List był od Konstantego, rozdzierający, niewprawną pisany ręką. Błagał młodą kobietę, by nie gubiła siebie i jego. Przypomniał jej dni szczęścia, wiosnę ich miłości, przyrzekał wrócić, przysięgał, nie wiem już raz który — na swą niewinność. „Jeśli nie nademną, miej litość nad samą sobą — kończył — nad duszą nieśmiertelną. Pomyśl o grzechu śmiertelnym, o wieczności...”
A! tak samo mówiła ciotka Porreda, tak samo. List ten podedrzwi wsunął najpewniej Izydor Pane, gdyż widziano, jak przechodził tędy. Giovanna oddawna już nie miała wieści od Konstantego. Łzy nabiegły jej do oczu i kto wie co je wywołało: wzgląd na wiekuistość, czy wspomnienie przeszłości? W tej właśnie chwili drzwi zaskrzypiały, posłyszała kroki za sobą. Szybkim ruchem opuściła wieko skrzyni. Ręce jej drżały...
Bronta był przy niej, objął ją, przyciskał do piersi.
— Co robisz tu, co robisz tak długo? — pytał drżącym od wzruszenia głosem.
— Ah!... szukam, widzisz, szukam fartucha, któryśmy przywiozły z miasta dla twej matki. Nie wiem, gdzie go położyłam... Zostaw mnie, zostawże — szeptała, usiłując się uwolnić z silnych ramion mężczyzny; lecz w mroku komnaty połyskiwały tuż przy jej twarzy jego białe zęby, a purpurowe, wilgotne usta szukały ust jej...
— Ah! zapominamy o wieczności — westchnęła.
Wróciwszy jednak do kuchni, śmiała się młodym, wesołym śmiechem, rozkładając materye i płótna przed przyszłą swą świekrą, a Branto patrzył na nią tak, jak gdyby wypił był całą beczkę wina.




Zima, minęła. Przyjaciele Konstantego nie ustawali w zabiegach, by zerwać zamierzone małżeństwo. Daremnie. W tym względzie i Dejas’owie i obie kobiety były niewzruszone. Nic nie pomagały perswazye, prośby, pogróżki.
Sam syndyk, pasterz, podobny z twarzy do wielkiego Napoleona, blady i surowy, przeciwny był temu małżeństwu, zwał je „dyabelskim wymysłem”, i gdy narzeczeni udali się do niego sekretnie, prosząc o ogłoszenie zapowiedzi, przyjął ich chłodno i wyniośle, spluwając co dwa słowa na ziemię. Po co wywoływać zgorszenie, zły dawać przykład? czy słyszano kiedy o czemś podobnem? Wieś cała była wzburzona. Zrazu nie dowierzano, potem słuchano obojętnie o miłostkach Bronta z sąsiadką, z czasem zaczęto się oburzać, w gruncie rzeczy nie mając nic przeciw miłostkom, ale wiele przeciw małżeństwu, co się zdawało poprostu niemożliwem. Śmiano się, wnoszono, że Bronta kpi sobie z Giovanny i jej jędzy matki, ale teraz, teraz przestano się śmiać i żartować, darowanoby chętnie skandal wszelaki, grzech śmiertelny; — wiedziano, że Giovanna młoda i piękna, wiedziano jak jest ubogą.. ale wstępować w związek małżeński, mając żyjącego, bądź co bądź, męża, tego ani zrozumieć, ani wybaczyć nie mogli. Rzecz to straszna, niesłychana, zdrożna! Bóg mógł za to zesłać klęski i kary na wieś całą, na okolicę i ludzie mówili ni mniej, ni więcej, jak o ukamienowaniu zdrożników, co najmniej o obiciu narzeczonych tak, aby to sobie dobrze zapamiętali. Słysząc o tem Bronta wpadł we wściekłość, a stara Bachisia wołała: „zostawcie to mnie, rozprawię się z łajdakami,” przyczem ciotka Marcina podnosiła głowę jak klacz rasowa, czująca w powietrzu zapach prochu. I ta gotową była walczyć i zwyciężać, choć czuła, jak się z dnia na dzień starzeje i coraz pilniej jej było zdobyć synowę, to jest służkę, niewolnicę, którąby do domowej pracy zaprządz mogła bezwzględnie i bezlitośnie, a zwłaszcza już bezpłatnie. Giovanna odpowiadała wybornie wszystkim tym warunkom. Jeśli ta, a nie inna synowa jej dogadzała, co komu było do tego?
Wieczorem tego dnia, w którym ogłoszono zapowiedzi, Izydor Pane pracował siedząc na progu ubogiej swej chatki. Z wnętrza buchał ogień. Izydor mógł sobie na to pozwolić, gdyż sam sobie zwykł był przynosić drzewa z gór, lasów, z nad rzeki. Zimą zwykł był też kręcić powrozy z włosia końskiego, gdyż zręczny był do każdej roboty, czy to nad wodą, czy w lesie, czy w kuchni. Umiał nawet naprawiać obuwie, a jednak nie mógł obronić się biedzie i nieraz brakło mu łyżki ciepłej strawy.
Nagle, na tle zapadającego wieczoru zjawiła się postać Jakóba Dejas’a. Wszedł do izby i usiadł w milczeniu przy ogniu.
Kuchnia rybaka czarna była, lecz połyskiwała w głębi błyszczącemi statkami na tle ciemnych kątów. Dalej rozwieszone były sieci, a nad niemi majaczyły szare pajęczyny. Na okapie komina stał słój szklany, pełen pijawek i wody. Na ścianie wisiała ruda kobiałka, koszów parę, zresztą ogień rozświecał postacie dwóch wieśniaków i lśkniący włoś w grubych palcach powroźnika.
— Co słychać? — spytał Jakób.
— Co tam ma być! — machnął ręką rybak.
— Dali na zapowiedzi — ciągnął półgłosem i jakby do samego siebie mówił pierwszy: — skończone, przepadło! Pijak ten zajrzał dziś do pasieki, mogłem zejść po wsi. Niech się tam wścieka, co mi tam! Przyszedłem, Izydorze. Trzeba coś przedsięwziąć, działać... Rzuć-no te swoje przeklęte powrozy. Słuchaj, radź! trzeba coś przedsięwziąć, działać... Rozumiesz mnie, słyszysz, Izydorze!
— Słyszę i słucham, ale cóż możemy poradzić? Uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy: przedstawialiśmy, błagali, grozili. Wmieszali się w sprawę: syndyk, pisarz gminny, sam proboszcz...
— E! mazgaj! proboszcz, ksiądz Eliasz Postolu! Prawił kazanie ocukrzone, jak zawsze, a powinien był grozić, przeklinać, imać ksiąg świętych, wykląć, odsądzić od wody, chleba, światła dziennego, w piekło im ziemię zamienić. Usłuchaliby go wówczas bezbożni! Ale co tam liczyć na takiego mazgaja! Ciepła, ocukrzona woda i tyle! Nie wspominaj go przedemną, bo mnie porywają wszystkie pasye...
Izydor z rąk wypuścił robotę.
— Niepotrzebnie się wściekasz. Ksiądz nie miał prawa grozić i wyklinać, lecz przekleństwo Boże bez tego spada na dach bezbożnych.
— Rzucę ich, nie będę żarł ich zatrutego chleba, odejdę — odgrażał się Jakób — przedtem jednak sprawię sobie satysfakcyę i dobrze obłożę kijem nowożeńców.
— Zwaryowałeś, ptaszku! — przedrzeźniał go Izydor.
— Niech i tak będzie, zwaryowałem, to i co, co komu do tego? Nie, nie zrobiłeś wszystkiego, coś był winien zrobić, by nie dopuścić do podobnego świętokradztwa. Pfuj! hańba, ohyda! Straciłem humor...
— Postarzałem, czuję to, o lat dziesięć — westchnął Izydor.
...humor straciłem — ciągnął Jakób — tak i stoi mi w oczach Konstanty! Co też powie, żeśmy do tego dopuścili... Nie wiesz, czy prawda, że chory?
— Wyzdrowiał, lecz desperuje — odrzekł Izydor, uchylając kapelusza, a wracając do przerwanej roboty, mruczał:
— Wyklinać, klątwę rzucać...
— Tak jestem zły, że się aż własną zachłysnąć mogę śliną — ciągnął Jakób, głos podnosząc — wściekły jestem jak pies. Nie, nie! nie dam za wygraną. Kara Boża na nich, jeśli jest Boska sprawiedliwość. Daj mi Boże doczekać aż ich zmiażdży grom z nieba. Ale co tam kręcicie w palcach?
— Widzisz, powróz.
— Powróz, z włosia!
Umilkli obaj. Jakób patrzył na powróz a w oczach palił mu się gniew.
— Komu zamierzasz to sprzedać? — spytał.
— Zaniosę do miasta i sprzedam gospodarzom do wiązania bawołów. Czemu się tak przypatrujesz? Obciąłbyś się może powiesić? Co?
— Nie, gołąbku, ptaszku mój, sam się przed tem powiesisz, jeśli Bóg dozwoli... Więc — kończył, głos podnosząc — dali na zapowiedzi.
Chwilę milczeli obaj, poczem ozwał się pomału Izydor:
— Kto wie... Mam nadzieje, że... małżeństwo do skutku nie przyjdzie... Ufam w Bogu, mam nadzieję, że dobry święty Konstanty cud uczyni...
— Cud! zaraz cud! — zaśmiał się Jakób.
— Czemu nie? — odparł rybak. — A gdyby.. gdyby, zanim małżeństwo, zawarte zostanie, wyznał swą zbrodnię, lub zmarł prawdziwy zbrodzień, zabójca Wasyla Ledda i ruszony wyrzutem sumienia wyznał grzech swój na spowiedzi. Na nic wówczas rozwód.
— Prawda, na nic wówczas — mruczał z ponurą ironią Jakób. — Ale po co ma tamten jak raz teraz umierać, spowiadać się jak na zawołanie? Eh! głupi jesteś, Izydorze! Naiwny, jak trzyletnie dziecko.
— Wszystko, nawet sumienie zbrodniarzy, w ręku Boga. Prawda się odkryć może, musi.
— Tak, jak raz i to teraz, zaraz na zawołanie... Kto to odkryć może? Jak?
— Kto? Ty, ja, inny..
— E! głupiś jak smarkate dziecko, jak niewylęgłe z jaja pisklę. Odkryć! — Łatwo to mówić. Zresztą... jesteśmyż tak bardzo pewni, że nie Konstanty to...
— Czy pewni jesteśmy! — zapalił się rybak — ależ nie możemy być niepewni. Prędzej ja sam, ty prędzej...
Jakób powstał z miejsca.
— Więc cóż mamy począć? — spytał. — Jeśli masz radę, mów.
— ....ty prędzej, niż on — powtórzył rybak, nie podnosząc głowy. — O radę pytasz? Na wszystko jest rada, w Boże to oddać trzeba ręce.
— Ach! cierpliwości mi nie staje — oburzył się Jakób. Pytam cię o radę a ty mi odpowiadasz ni w pięć ni w dziewięć. Zaduszę tę jędzę, Bachisię Era, najlepsza to pono będzie rzecz.
Wyszedł, jak przyszedł, bez pożegnania, gniewny, ponury. Izydor nie podniósł głowy, lecz po kilku chwilach, gdy postać Jakóba wsiąkła w mrok wieczorny, powstał i oparł się o drzwi pozostawione otworem.
Noc marcowa ciepła była i choć miesięczna, ale zaćmiona. W powietrzu czuć było kiełkujące rośliny. Dokoła chatki rybaka trawa i krzaki dzikie majaczyły w zmrokach przezroczystych, do snu się słoniąć. Na samym horyzoncie, ponad mglistym oparem, widniał rąbek jaśniejszego nieba, podobny do niebieskiej wstążki rzeki, wijącej się dokoła nocnej chmury i zachodniego pożaru.
Stał chwilę długą, w jaśniejszy rąbek nieba wpatrzony... Potem zamknął drzwi i u ognia wziął się do przerwanej pracy.




III.

Była wigilia Wniebowzięcia, środa, dzień upalny i pochmurny.
Ciotka Marcina przędła w bramie swej zagrody, a Giovanna, widocznie już poważna, przebierała ziarno, bo rzeczą synowej przebrać ziarno do żarn przeznaczone. Siedziała na ziemi, pomiędzy dwoma koszami, „żona dwóch mężów”, jak ją wzgardliwie we wsi nazywano. Zmieniła się od zamążpójścia, schudła, nos miała obrzękły i zaczerwieniony, oczy podbite i dolną wargę opuszczoną. Kury i koguty, bijąc się i zanieczyszczając dziedziniec pierzem, wyciągały dzioby, usiłując pochwycić ziarno. Odpędzała je młoda kobieta. Odlatywały, by po chwili ponowić przerwany atak.
Giovanna zdawała się smutna i niezadowolona z losu, pogrążona we własnych troskach i niedomaganiach. Świat cały ją nie obchodził, o samej sobie myślała. Bosą była i dość brudno odzianą, bo teściowa skąpiła nawet na mydło.
Kobiety pracowały w milczeniu, lecz oczy bystre starej zwracały się ustawicznie na młodszą i gdy ta nie odganiała dość prędko kur natrętnych, teściowa wołała na nią gniewnie. Raz nawet jedna z kur, od innych śmielsza, wskoczyła na brzeg kosza, zanurzając dziób w ziarnie.
— A kysz!... — zawołała stara tak gwałtownie, że aż się Giovanna porwała z miejsca. Kura uleciała ze zdobyczą, trzępocząc skrzydłami, a wystraszona kobieta skarżyła się płaczliwie, usiłując podnieść z ziemi kosz z ziarnem.
— Ah! jak ciężko!
— Co to ciężko — zamruczała stara, lecz wstając z miejsca dodała łaskawie:
— Nie schylaj się, córko, pomogę ci zebrać rozsypane ziarno.
Zbierała je, a tymczasem kogut psotliwy targał nowe wrzeciono i plątał wełnę.
— A kysz! a kysz! — wołała stara, zapędzając do kurnika kury, koguty, kurczęta.
Giovanna przebierała dalej ziarno, milcząca, skulona we dwoje.
Przez bramę widać było plac pusty, chatkę ciotki Bachisi; dalej pod szarem, zachmurzonem niebem kawał pustynnego krajobrazu, pożółkłe pola i ciężkie, ołowiane horyzonty.
Po niebie szybko mknęły chmury, kłębiły się, duszno jednak było w powietrzu. Przed bramą przebiegł wysoki, bosy chłopak, pędząc przed sobą czarne wołki. Z kolei przeszła kobiecina jakaś, też bosa. Ta popatrzyła ciekawie na Giovannę. Przebiegł pies biały, opasły, węsząc ziemię, lecz nic nie przerywało ciszy duszącego, jak przed burzą powietrza.
Giovanna przebierała ziarno coraz wolniej, leniwiej; czuła się zmęczoną, głodną, lecz nie strawy; spragnioną, lecz nie wody, czuła potrzebę jakiejś zmiany, czegoś nieokreślonego, nie dającego się osiągnąć.
Skończywszy robotę, powstała, wyprostowała się i znów chciała podnieść kosz ze zbożem.
— Nie podnoś! — zawołała teściowa — zaszkodzić ci może. — Giovanna powinna była zanieść zboże do żarn, który kręcił parę razy tygodniowo osioł domowy, lecz teściowa sama się tego podjęła.
Pozostawszy samą, młoda kobieta weszła do kuchni i rozglądała się dokoła, szukając, czemby głód i pragnienie zaspokoić, lecz nie było nigdzie owoców, ani wina. Zaledwie znalazła w głębi imbryka trochę kawy i nalała do filiżanki, biorąc do ust kawałek cukru.
— Gorąca kawa nie ugasiła pragnienia. Giovanna chciałaby napić się czegoś chłodnego i słodkiego, czegoś, czego nie kosztowała, nigdy skosztować nie miała. Porywała ją złość głucha, oczy jej zabłysły, wstrząsnęła drzwiami spiżarni, chociaż wiedziała, że zamknięte na klucz, zaklęła pobladłemi usty, poczem wyszła na dwór i bosa, jak była, skierowała kroki ku matczynej chacie.
— Wejdź! — zawołała Bachisia; spostrzegłszy córkę przez okno.
— Nie mogę, w domu niema nikogo.
Wówczas stara wyszła na próg chaty i rozglądając się po zachmurzonem niebie, zauważyła.
— Pewnie dziś w nocy będzie burza.
— A niechby wszystkie jasne pioruny! — zaklęła Giovanna, lecz uspakajając się, natychmiast dodała:
— Byle nic nie uszkodziło temu, które noszę w łonie.
— Kwaśna dziś jesteś, jak widzę, duszko — odrzekła niechętnie matka. — Gdzież poszła stara jędza? Widziałam, że szła z worem ziarna.
— Poniosła do żarn. Bała się dać mnie, bym nie ukradła — odrzekła z goryczą młoda.
— Cierpliwości — upominała ją matka — nie potrwa to długo.
— Oh! nie dożyję chyba lepszej doli! Wytrzymać już nie mogę! Słowa na ustach ma słodkie, lecz dłoń ciężką. „Pracuj! pracuj! od rana do nocy pracuj.” Wprzęgła mnie w jarzmo, na chleb czarny i wodę, na nogi bose, na brudną koszulę...
Ciotka Bachisia słuchała wyrzekań córki, nie znajdując słów pociechy, zresztą były to rzeczy powszednie, przywykła do nich. Ha! i stara zawiodła się na tem małżeństwie, którego tak pragnęła. Zamiast odpoczywać pod bokiem bogatego zięcia, widziała się zmuszona pracować w dwójnasób. Ulitowała się niedoli córki.
— Cierpliwości, mówię ci, duszko! — mówiła — nie zawsze tak będzie, kolej twoja przyjdzie i panią będziesz w domu.
— Co mi tam! na starość, gdy siły stracę i życie steram, jeśli wpierw nie zdechnę z nędzy i umęczenia. Na starość nic nie trzeba...
— Mylisz się duszko — przerwała jej matka, której żółte ślepia zamigotały pożądliwością. — Nie jednego jeszcze użyjesz na starość: wypoczynek, soczyste mięso na obiad, chleb biały, pstrągi, łososie, wino białe, rosolii[1], czekolada...
— Skończylibyście, matko! — zniecierpliwiła się Giovanna i opowiedziała, jak dopiero co nie miała czem ugasić pragnienia.
— Cierpliwości! — powtarzała stara — widzisz, jest to symptom twego obecnego stanu. Najsmakowitsze kęski, królewskie kruże zadowolić-by cię nie zdołały.
Giovanna nie spuszczała z oczu bramy mężowskiego domu, smutna była i zniechęcona.
— W nocy deszcz padać będzie — zauważyła znów stara.
— Dajcie pokój pogodzie — odparła kwaśno córka.
— Bronta wróci na noc do domu?
— A wróci! Nie wytrzymam, powiem mu wszystko...
— Co mu powiesz?
— A wszystko! że nie wytrzymam dłużej, że mnie obrócono w służebnicę, juczne zwierzę i że...
— Otóż nic nie powiesz — zawołała energicznie stara. — Zostaw go w spokoju. A czy on sam nie zapracowuje się, nie żyje jak parobek? I tybyś go jeszcze dręczyć miała? Mógłby cię, widzisz, wypędzić... czemu nie? wziąć ślub kościelny z drugą...
Giovanna wstrzęsła się cała, rozpłakała.
— Nie! nie! zły on nie jest, tylko pijanica, trąci wódką jak z kotła, że aż mnie mdłości porywają i wścieka się bez racyi, Bóg wie czego... Wstrętny! O! wstrętny.... lepiej było...
Ebbene! co było lepiej? — wrzasnęła ciotka Bachisia!
— Nic... — odparła córka.
Myślała o tamtym, o pierwszym, łagodnym, czystym, starannym, czułym. Duszę jej obejmował smutek cięższy od śmierci samej, a myśl, że ma wkrótce zostać matką, zdwajała jeszcze jej boleść.
Wieczór zapadał ciężki i szary, jak ołowiane wieko. Żaden powiew wiatru nie poruszał drzew stojących jak zaklęte pod chmurnem niebem. Giovanna usiadła pod krzakiem migdałów, matka obok niej i po chwili milczenia młoda kobieta mówiła cicho, jak do samej siebie:
— Lepiej było wówczas... gdy go osądzili. Śnił mi się dziś w nocy, śniłam, że wrócił... i rzecz dziwna, nie bałam się, choć mnie Jakób Dejas straszył, powtarzając, że mnie pewnie zabije, gdy wróci.. Dawniej nie wierzyłam, że wróci... teraz wierzę... O! nie patrzcie tak na mnie, matko! nie gniewajcie się. Nic to nie pomoże... Co prawda, co wam z tego niby losu? nie śmiecie zajść tam, głową wskazała sąsiedni dom biały, bo się na was boczy świekra. Nic dla was zrobić nie mogę, niczego udzielić... Wszystko pod kluczem, a mnie obrócono w wyrobnicę...
— Ależ niczego nie wymagam, duszko — uspakajała ją matka — nie potrzebuję niczego. Nie myśl o mnie wcale. Martwi mnie tylko dług zaciągnięty na twą wyprawę u Anny Róży Dejas. Nie wiem kiedy wypłacę. Dobra kobieta czeka łaskawie...
Giovanna powstała, załamała ręce, głos podniosła:
— Właśnie, to właśnie zamierzam powiedzieć dziś wieczorem nieboskiemu temu stworzeniu. Opłać przynajmniej, powiem mu, łachmany, co mam na karku! Płać, płać, lub niech cię porwą...
— Ciszej! — upominała ją matka — nie podnoś głosu, nie gniewaj się i pamiętaj że... opuścić cię może.
— A niech choć raz wreszcie opuści, wygna! Tem lepiej. Jeśli pracować, to już na siebie, na was, ale nie na tę tam jędzę. O! wraca — dodała głos nagle zniżając na widok zarysowującej się na wieczornem tle, ciemnej kobiecej postaci — wraca i zobaczycie, zaraz napadnie na mnie, czemu domu nie pilnuję. Boi się złodziei, bo ma pieniądze, tyle, że sama zliczyć nie potrafi, chyba, że z dziesięć tysięcy lirów... tak, z tysiąc skudów...
— E! duszko! dwa tysiące.
— Niech i tak będzie! dwa tysiące, uciułane grosz do grosza, leżą tam, w schowaniu i pomyśleć, że nie mam kropli chłodzącego napoju, by ugasić palące mnie pragnienie.
— Cierpliwości! wszystko to z czasem będzie twoje... niech no oczy zamknie i aniołowie pańscy uniosą ją do raju...
— Co mi po tem — machnęła ręką młoda kobieta — pisarz w gminie upewnia mnie wprawdzie, że jestem prawą żoną Bronta Dejas’a, lecz mi się ciągle zdaje, jak gdybym żyła z nim w grzechu i bezprawiu. Przypomnijcie sobie ślubowiny owe. Cicho, ukradkiem, w kancelaryi, bez żywej duszy, cukierka, kieliszka wina. Jakób Dejas śmiał się i mruczał: „wyjdzie ci to na dobre” — ot i wyszło.
— Słuchaj! — mówiła, głos zniżając matka — zawsześ głupia. Głupią byłaś, głupią jesteś. Czego rozpaczasz! co myślisz? Niby to lepiej jakiej bądź synowej, co posagu nie wniosła? Każda znosi to, co ty znosisz, ale cierpliwości! godzina odwetu przyjdzie... Ot! pewna jestem, że się już wiele zmieni z przyjściem na świat dziecka.
— Nic się nie zmieni... Zresztą, po co mi dziecię! To mnie jeszcze więcej trzymać tu będzie na uwięzi... Mówcie, matko, co chcecie, ale nie ten, lecz tamten, Konstanty, prawdziwym mym mężem...
— Bredzisz, duszko! Milcz, bo ci zatkam gębę...
— ...a jakże wrócę doń — kończyła z rozpaczą — jak wrócę, mając z tym dzieci.
— Zatknę ci gębę — odgrażała się matka, powstając rozzłoszczona i porywając córkę za ramię. Tym razem jednak groźba była zbyteczna. Giovanna zamilkła, widząc zbliżającą się świekrę.
Ciotka Marcina zbliżała się z nieodstępnem wrzecionem w ręku.
— Odpoczywacie na świeżem powietrzu? — spytała obojętnie.
— Pięknie mi świeże — odparła Bachisia — udusić się można! Pewnie w nocy deszcz lunie.
— Najpewniej. Będą też może i grzmoty, tak się boję piorunów. Dyabeł to znosi wory orzechów. Trzeba mieć nadzieję, że Bronta wróci z gór przed burzą. Giovanno! co też dziś damy na wieczerzę?
— Co chcecie
— Zostajesz? Jeszcze ci to zaszkodzi, zaszkodzi pewnie.
— Co ma zaszkodzić?
— Powietrze wieczorne niezdrowe zawsze. Lepiej weszłabyś do pokoju. I około wieczerzy zakrzątnąć się warto. Damy jaja z pomidorowym sosem. Przyprawię dla ciebie i dla twego męża, bo co sama, to apetytu nie mam.
Zwróciła się do ciotki Bachisii.
— Tracę zupełnie apetyt od jakiegoś czasu... pora bo już...
— Sknerstwo odejmuje ci apetyt — myślała w duchu Bachisia — a Giovanna, milcząc, zapadła w zadumę.
— Jutro ma być kazanie o jedenastej. Niedogodna, co prawda, godzina. Pójdziesz, Giovanno, do kościoła? Przedtem bywało o dziesiątej.
— Nie pójdę — odrzekła niechętnie młoda kobieta, która się teraz wstydziła chodzić do kościoła.
— A! dobrze! istotnie lepiej ci pozostać w domu, dnie tak upalne. Deszcz już pada, jeśli się nie mylę — dodała, wyciągając dłoń rozwartą.
Istotnie, ciężkie, lecz rzadkie jeszcze krople deszczu dudniły po migdałowym krzaku, spadały na piasek, a jednocześnie niebo jak gdyby pojaśniało, chmury przybrały odcień żółtawy, po którym kłębiły się ciemniejsze, podobne do olbrzymich, wodą nasiąkłych gąbek.
Kobiety odeszły i jednocześnie lunął deszcz ulewny, gwałtowny, choć bez wichru i gromów. Trwał z dziesięć minut, lecz spłukał, zmył okolicę całą.
— O Boże! o święty Konstanty! przenajświętsze Wniebowzięcie! — jęczała zia Marcina. — Toż mój Bronta zmoknie do nitki.
Spoglądała ustawicznie na obłoki, nie wypuszczając jednak wrzeciona z rąk. Giovanna tymczasem zakrzątnęła się około wieczerzy. Słuchając, okazywała się zaniepokojoną, nie o męża, lecz o jakieś niewiadome, grożące jej niebezpieczeństwo. Żółtawe światło, towarzyszące ulewie, rozdarło się; na zachodzie niebo się wyjaśniło, deszcz ustał, chmury rozbiegły się na wszystkie strony, jak spłoszone stada ciężkich, olbrzymich ptaków; w odświeżonem powietrzu zostało się światło sine, rozległy się wonie przemokłej ziemi i siana, a koguty zapiały, sądząc zapewne, że dzień się budzi. Ciotka Marcina przędła, jak przedtem pod sklepieniem bramy, a postać jej odrzynała się ciemną linią na tle modrego wieczoru. Giovanna, pochylona nad ogniskiem, posłyszała szmer kroków. Wyprostowała się drżąca cała. Mąż jej wracał. Bała się. Kogo? czego? wszystkiego i niczego.
W chatce Bachisii zamigotało światełko. Na progu zamajaczyła postać starej ze szczotką, którą zmiatała wdzierającą się przez próg nizki do izby wodę. Horyzont, zlewając się z pastwiskami, dawał wrażenie nieskończoności morza, a z po za krzaku migdałowego wysuwał się Bronta na koniu. Koń czarny i czarny na nim jeździec, posuwali się powolnym krokiem po przemokłej drodze, przemokli sami, parą owiani.
Obie kobiety wybiegły na spotkanie Bronta, ubolewając, choć nie było nad czem. Jeździec zdawał się wcale nie zwracać na nie uwagi.
— A do stu... — mruczał, wyjmując nogę ze strzemienia — toż mnie zlało!
Ecco — dodał, rzucając uzdę kobietom rozsiedlajcie konia.
Kobiety uprowadziły wierzchowca, a zaledwie weszły napowrót do kuchni, Bronta dopomniał się o wódkę „dla osuszenia się”, jak mówił.
— Zmień odzież — radziła Giovanna.
— Nie, nie warto! wypiję, to i oschnę — upewniał i gniewał się na opieszałość Giovanny, w końcu jednak uległ jej namowom, zmienił odzież, wyrzekł się wódki, a nawet, czekając wieczerzy, rozczochrane włosy przyczesał sobie grzebieniem i szczotką.
— Ależ zlało mnie — powtarzał — a na drodze stoi woda po kolana, niby morze. Przemoczyło mnie do szpiku kości. Jakże ci, Giovanno? Co, nieźle? Ukłon od Jakóba Dejasa. Pamięta o tobie, jak o źrenicy w oku.
— Powinieneś go krócej trzymać — rzekła matka. — Umiesz tylko rozpuszczać parobków. Przytnij mu choć raz języka.
— Przytnę mu chętnie co innego — zaśmiał się. — Chciało mu się do wsi dziś na noc. Siedź i pilnuj pastwiska, głupcze. Do wsi trafisz i jutro.
— Jutro! po co jutro — oburzyła się stara. — Zgubią cię, zjedzą te darmozjady.
— Ostatecznie — tu podniósł Bronta głos — jutro święto, Wniebowzięcie, a Jakób jest przecie naszym krewnym. Spojrzyj, Giovanno — dorzucił wesoło, zwracając się do młodej kobiety, wyszczerzając zęby i nie wypuszczając z rąk grzebienia, czyż nie ładny ze mnie chłopiec?
Przystojny był istotnie z gładko przyczesanemi włosami, w czystej koszuli, z połyskującemi z pod warg purpurowych, śród śniadej, ogorzałej twarzy, białemi, pysznemi zębami. Giovanna uśmiechnęła się i zaczęła nucić w miejscowem narzeczu:

Pada deszczyk pada,

Winogród dojrzewa

I pękają, pącze...

Do wieczerzy zasiedli wszyscy w wybornych humorach. Matka, pod pretekstem, że nie ma apetytu, jadła cebulę z chlebem — co prawda, łakomą była na ten przysmak — lecz to nie zakłócało rodzinnej zgody. Po wieczerzy Bronta chciał wywieść Giovannę na przechadzkę, tak bez celu. Niebo było zupełnie pogodne i parę gwiazd spadając przerżnęło smugą złotą jego przezroczyste kryształy. W powietrzu odświeżonem pachniały siana i kwiaty łączne. Ścieżki były jeszcze mokre, lecz młoda kobieta nosiła spódniczki tak krótkie, a obuwie tak grube i ciężkie, że się jej kroki rozlegały z dźwiękiem metalu po kamiennych płytach. Bronta prowadził ją pod ramię i opowiadał przeróżne facecye.
— Wczoraj — prawił — Zauchine znalazł coś ciekawego.
— Co? co takiego?
— Ni mniej, ni więcej jak ot, takie, żywe dziecko. Idzie sobie, a tu coś skrzeczy pod krzakiem. Chłopiec! Ale co było dalej, słuchaj! Zamroczyło mu, chmura spada, czy co? spada, pokrywa dziecko, unosi. Był to orzeł, a może orlica, kto ich tam wie. Skradła gdzieś dziecko i przyniosła w krzaki, a teraz...
— E! nie wierzę ci.
— Gdybym tak posiadł miliony, jak prawda — klął się Bronta uważając, że kobieta zamiast rozbawienia, okazuje niepokój jakiś. Po chwili spytał, co jej jest. Śniło ci się pewnie coś strasznego?
Przypomniało to jej sny ciężkie. Milczała.
Doszli na koniec wsi, aż pod chatę Izydora Pane.
Na ziemię spadła słodycz letniej, przelotną burzą odświeżonej nocy. Na wschodzie wznosił się ku firmamentom miesiąc srebrny, a rozmokłe pola, spłókane drzewa i krzewy, chatki z łupkowego kamienia, krzaki, cała dolina aż precz po najdalszych horyzontów jaśniejsze pasmo, połyskiwała w srebrnem świetle księżyca, ukojona rzekłbyś w śnie łagodnym, pół łzie, pół uśmiechu.
Młoda para mijała chatkę rybaka, z której wybiegał śpiew smętny. Bronta przystanął.
— Idźmy, idźmy dalej — nalegała Giovanna, pociągając go za sobą.
— Poczekaj! zapukamy do drzwi, przelęknie się, nie domyślając, kto nadchodzi.
— Ależ nie, nie! — broniła się kobieta — idźmy, lub odejdę sama, zostawię cię...
— A! prawda! boczysz się i na tego, ale ja znów... zapukam.
— Odchodzę, zostawię cię.
— Cyt! słyszysz, śpiewa hymn do świętego Konstantego... Słyszysz? Zwaryował stary.
Giovanna wiedziała, kto hymn ten ułożył i przysłał poławiaczowi pijawek. Smutna była i gniewna, lecz Bronta ujmując ją pod ramię, zaczął jej znów prawić facecye. W wybornym był humorze i dziwił się, że mu nie wtóruje. Szła u boku jego przybita, milcząca.
Ci, co ich spotykali na drodze przez wieś wieczoru tego, słysząc śmiech i rozweselony głos Bronta, myśleli, że bądź co bądź Giovanna Era szczęśliwą być musi. Ona tymczasem w myśli miała Konstantego.




IV.

Nazajutrz około dziesiątej rozpoczęło się w kościele nabożeństwo. Rozpoczęło się późno, gdyż trzeba było czekać na przybycie z miasta młodego księdza, przyjaciela proboszcza Eliasza Postalu. Ten to właśnie przyjaciel miał wygłosić gratis kazanie. Przybycie do Orlei kaznodziei stanowiło nie powszedni wypadek i już o dziesiątej tłum wypełnił ciasną nawę kościółka. Wnętrze jego mieniło się tęczowemi barwy. Pasy turkusowe przerzynały szkarłatne draperye, a pozłota kapała z frendzli, ołtarzy, wnętrza nisz głębokich, w których rzędem stali najrozmaitsi święci, jasnowłosi, biali, różowi, jak gdyby wszyscy z Niemiec rodem byli. Sam święty Konstanty pod hełmem rycerza miał twarz śniadą prawowitego Włocha. We wsi utrzymywano, że starożytną tę statuę patrona wsi wyrzeźbił był w drzewie sam święty Nikodem.
Przez portyk otwarty na oślepiające szafiry, wlewał się do świątyni potok światła, migocząc tysiącem roziskrzonych atomów ponad głowami ludzkiemi. W głębi ołtarz nurzał się w mroku i tylko świece płonące rysowały M olbrzymie. Ksiądz Eliasz był u ołtarza, a mały jego przyjaciel, z dziecinną, niemal figlarną twarzyczką i kędzierzawemi, czarnemi włosami, ubrany w białą komżę, śpiewał, szeroko roztwierając usta. Ludzie dziwili się, jak tak mały księżyna sławnym być może kaznodzieją. Wielu przyszło po to tylko, by go słyszeć, a wszyscy niemal słuchali mszy obojętnie, z roztargnieniem. Dodajmy do tego upał jak w łaźni i dokuczające natłoczonym ludziom muchy i inne robactwo. Po odśpiewaniu Ewangelii ksiądz Eliasz zwrócił do ludu bladą i łagodną twarzą, wargi mu się poruszyły. I w tej samej właśnie chwili w drzwiach roztwartych na tle roziskrzonych szafirów stanął Jakób Dejas, z twarzą zadowolonego satyra. Spostrzegłszy, że ksiądz ma przemawiać, zatrzymał się we drzwiach, mnąc w ręku czarną, miękką czapkę, lecz nie posłyszał, co mówił i posuwając się naprzód, spytał jakiegoś staruszka:
— Co, co mówi?
— Nie słyszałem — odparł stary ze złością — ludzie tłoczą się jak na targu.
Chłopiec, stojący w pobliżu, o czarnych krótkich włosach i greckim nosie, odwrócił się, obrzucił nowoprzybyłego wzrokiem, a widząc, że czysty, uczesany, odświętnie odziany, uśmiechnął się ironicznie.
— Mówił, że tamten, obcy ksiądz, wypowie kazanie, — Słyszałeś, jak mówił?
— Cedzi słowa.
Jakób przeciskał się przez tłoczącą się ciżbę. W kościele zapanowała cisza. Mężczyźni cofali się, starając oprzeć się o ściany, kobiety siadały na ziemi, a wpośród głównej nawy, w powodzi słonecznych iskierek, ukazał się ołtarzyk przenośny, drewniany, pomalowany na błękitno z czterema aniołkami po czterech rogach, których błyszczące różowe i zielone skrzydła podobne były do skrzydeł motyli. Na napiętrzonych jedwabnych poduszkach wznosił się mały posążek Matki Boskiej, w czerwonym płaszczu, o złożonych dłoniach i przymkniętych powiekach: Wniebowzięcie!
Tymczasem na ambonie stanął mały księżyna o figlarnym, chłopięcym wyglądzie. Jakób obrzucił go ciekawem okiem i nadstawił prawego ucha.
— Mieszkańcy Orlei, bracia i siostry — zaczął głos młodociany, lecz donośny — chciałbym przemówić do serc waszych w to uroczyste święto Maryi...
Uchylił, miejscowym zwyczajem, czarnego biretu na głowie.
Jakób, zadowolony wstępem, rozglądał się po obecnych w kościele sąsiadach i znajomych.
Ecco — myślał sobie — Izydor Pane i patrzcie! w nowym surducie. Czy nie przyszło mu czasem do głowy uderzyć gdzie w zaloty? Fu! Ten tam młokos, co się uśmiechał złośliwie, patrząc na mój surdut, pewnie myślał, że i ja żywię matrymonialne zamiary. A gdyby! Co mu, głupcowi do tego? Niby to nie mogę pozwolić sobie na żeniaczkę? Oho! i jak jeszcze. Jest dom, trzoda[2] i siostra moja pewnie już, Bóg z nią! nie pozostawi potomków, a życzy sobie, bym wybrał... ale kogo wybrać, w tem sęk? Nie tak to łatwo mi się spodobać, zresztą boję się... a no, boję się tych tam praw nowych, prawników, rozwodów, porządków iście dyabelskich. Ecco! Czy nie mój to tam gospodarz? wygląda jak grzech śmiertelny. Aten co tu robi? Szkoda, żem go nie zbił kijem tak, by powstać nie mógł, ptaszek! A! jak Boga kocham! jest i sowa stara, matka! Ah! gdyby babę wygrzmocić... wyrzucić...
Aha! — myślał po chwili — gdyby wyrzucać wszystkich, co na to zasługują, nie pozostałoby żywej duszy w kościele! Mniejsza z tem. Nienawidzę ich, brzydzę się niemi, smagałbym do krwi. Przez cały ranek reperować musiałem w zagrodach szkody zrządzone wczorajszą ulewą, a gdym przyszedł do wsi, patrzę Giovanna w domu, sama, rozczochrana, nieubrana, brudna, zmęczona, chora, obiad gotuje jak ostatnia sługa. Dla tej to święta niema! Dobrze jej tak! Ma, na co zasłużyła, pracuj, ptaszku, pracuj od rana do nocy, jak wół roboczy, albo jak oślica. Zal mi jednak biedaczki. Ot i, dziś, nawymyślałem jej, a ta sza, ani słowa, a jednak bądź co bądź ona gospodyni, a ja sługa. Widzisz bo ptaszyno! nie mnie ci wymyślać! Ot, serce rwie mi się poprostu, gdy spojrzę na nią. Eh! posłuchajmy lepiej, co tam mówi na ambonie ten ksiądz.
— Bracia ukochani, ukochane siostry — rozlegał się na ambonie głos księdza o lombardzkim, do hiszpańskiego podobnym akcencie — wiara w Pannę Przenajświętszą — tu uchylił biretu — jest najwyższym szczeblem wiary. Ona to! przesłodka córa, oblubienica i matka Pana naszego — nowe podniesienie biretu nad czarną czupryną — Jezusa Chrystusa, wzbiła się w niebiosy jako obłok poranny, ażeby zasiąść pomiędzy aniołami i serafinami, sługami swemi...
— Przy ołtarzu siedzi ksiądz Eliasz, niby lalka woskowa, ze złożonemi pobożnie rękoma — myślał, wspinając się na palce i patrząc po przez głowy sąsiadów Jakób Dejas. Mleko z wodą. Prawi jeno kazanie o dobroci, cierpliwości jak gdyby nie miał w swej mocy ksiąg świętych, przez które ciskać może gromy i pioruny. Oho! mógł, winien był grozić głupiej tej kobiecie... Zasnął, czy co, tak nieruchomy siedzi u ołtarza nikt — rozległo się z kazalnicy — nie udaje się na próżno, kto się udaje z wiarą do łaski Przenajświętszej Panienki — zwykły ruch z biretem — lilja to polna, mistyczna Jerychońska róża...
Śród wiernych zauważyć się dawało pewne znużenie; kobiety, przycupnięte do ziemi jak kraśne polne maki, kręciły się i ziewały. Zrozumiał młody kaznodzieja, co to znaczy i przyśpieszając tempo kazania, udzielał pompatycznego błogosławieństwa pasterskiemu ludowi, słuchającemu słowa bożego z roztargnieniem i myślą o swoich i cudzych, lecz zawsze ziemskich sprawach.
U ołtarza ksiądz Eliasz ocknął się z zadumy, a może, o co Jakób posądzał, z drzemki i celebrował dalej mszę świętą. Śród obecnych sam może Izydor Pane, rybak ubogi, poławiacz pijawek, słuchał ze skupioną uwagą kazania, a gdy się msza skończyła, począł, zwyczajem swym, śpiewać pieśni święte. Głos jego czysty i dźwięczny wzbijał się pod sklepienia wraz z dymem kadzielnic i wonią świeżego na ołtarzu kwiecia.
Młody kaznodzieja słuchał pięknego śpiewu z zachwytem, a postać Izydora, z długą brodą, łagodnemi, marzącemi oczami, z różańcem kościanym w chudych, żółtych palcach, przypominała mu świętych Both’a, którego obrazy widział był w Rzymie.
Chciał poznać zajmującą tę postać, to też, przy wyjściu z kościoła, proboszcz zagadnął śpiewaka. Jakób szeroko roztwierał oczy. Widział przyjaciela pomiędzy obu kapłanami. Zazdrościł mu zaszczytu, a gdy go dogonił na placu, zaklął:
— Niech cię wszystkie!... Czego chcieć mogli od ciebie?
— Zapraszali na obiad — odrzekł nie bez cienia dumy rybak.
— A, na obiad zapraszali! do siebie! Bah! ptaszku, nie lada z ciebie ptaszek! Bah! Tymczasem chodź lepiej ze mną...
— Do Dejasów? A niech mnie Bóg broni! — oburzył się Izydor.
— Ależ nie do nich, przeklętych! Nie będę dziś żarł ich strawy. Idę na obiad do własnego domu. Chodźże ze mną.
Poprowadził go z sobą do swej siostry. Południe już przeszło. Słońce palące wyparzyło rozmokłe wczorajszym deszczem ulice, drzewa kołysały się na szafirowem tle firmamentu. Ludzie wracali z kościoła do domu. Ciężkie kroki wieśniaków rozlegały się po kamiennych płytach. Przybrane świątecznie dzieci wyglądały z poza przymurków, ogrodów i węgłów domów. Przez drzwi otwarte na oścież widać było piecowisko, kuchnie, białemi obrusami przykryte stoły, lśniącą miedź i gliniane naczynia. Ponad dachami wznosiły się słupy szarego dymu. Tu i owdzie, w ciemnym zaułku, lub w głębi dziedzińca, odzywały się harmonijki lub mandoliny, a dźwięki wychodziły zgłuszone, jak z pod ziemi. Wieś cała wygląd miała świąteczny i wygląd ten, wrota i drzwi na oścież otwarte, dymu słupy szare, dzieci w odświętnej swej odzieży, mieniące się barwami polnego kwiecia, chaty łubkowate, zaułki wąskie i dziedzińce głębokie — wszystko zalane było słoneczną letniego popołudnia powodzią; wyglądało jednak dziwnie smętne.
Jakób wiódł rybaka do siostry. Była ona wdową, bezdzietną; ubóstwiała brata i dotąd go „braciszkiem” nazywała. Zresztą, dobra ta z gruntu kobieta kochała wszystkich i wszystko. Jej skośne nieco, niepewnej barwy, lecz jasne źrenice, spoglądały na świat i ludzi z dziecięcą jakąś niewinnością. Nie to, by nieświadomą była złego, lecz nie chciała myśleć o tem, by ludzie złymi byli. Jednym z najdotkliwszych jej smutków był rozwód Giovanny i zawarcie nowych, zdrożnych związków, chociaż, jak wiemy, udzieliła ciotce Bachisii pożyczki na wyprawę. Brat jej żartował z niej często, a przekomarzał się z nią zawsze.
— Przyprowadzam przyjaciela naszego, Izydora, kawalera do wzięcia — wołał od progu — chce się zalecać, chociażby do ciebie.
— Bóg z tobą, Izydorze! — zaśmiała się kobieta. Miałżebyś się żenić?
— Pomału, pomaleńku! — śmiał się rybak.
— Niby nie! — wrzeszczał Jakób, gryząc białemi i mocnemi jeszcze zębami kawał twardego pieczywa, które pochwycił ze stołu, wchodząc. — Nie wierz mu, bałamut, ma z dziesięć na raz kochanek.
— Temu to nie wierzę.
— A niech mnie jasne... jeśli kłamię, nie kochanki są to, lecz pijawki, co mu krew wysysają.
Kobieta i rybak śmieli się, jak rozbawione dzieci, a Jakób krajał mięso ostrym nożem, klnąc, że pieczeń tak twarda, jak ze starego dyabła. Tamci rozbawieni śmieli się z dowcipów, które prawił. Jakób jednak w rzeczy samej był niespokojny jakiś, a i tamtych wkrótce opuścił dobry humor.
— Po obiedzie — mówił Jakób — poprowadzę was do mego pałacu. Jest na wykończeniu i jeśli chcecie go nająć, to się śpieszcie, bo konkurentów mamy dosyć, tylko, że nie wynajmę nikomu, ale sam w nim zamieszkam.
— Porzucisz chyba służbę?
— Naturalnie, rzucę i to prędko. Dość się napracowałem. Policzcie, od lat przeszło czterdziestu pracuję bez wytchnienia. Czterdzieści lat, kawał czasu! Nikt nie powie, żem na wczasy nie zasłużył!
— Myślisz się żenić?
— Ja? Albo mnie kto zechce! Młode mnie nie zechcą, ani ja starych. Br-r-r! No, pijże, Izydorze.
— Przestań, chcesz mnie spoić! A no! jak chcesz, przy święcie! Zdrowie państwa młodych!
— Jakich młodych?
— Griovanny Dejas i Bachii Era! — zawołał rozweselony, a może już podchmielony rybak.
Jakób odtrącał szklanice.
— Roztrzaskam ci głowę! — zawołał w pasyi.
— Ah! ah! ah! Rozbójniku!...
— Cicho! — zakomenderowała zia Anna Rosa. — Kto używa słów podobnych.
Jakób wychylił jednę po drugiej dwie szklannice wina i śmiejąc się z przymusem, spoglądał na siostrę i rybaka.
— Wyście stworzeni dla siebie, pobrać się wam i basta. Wiesz, Izydorze, że siostra moja, to ciepła wdówka. Pieniądze są, a babina wcale jeszcze czerstwa, jak krzak róż rozkwitłych. Rzekłbyś, że znalazła krynicę młodości, w której o brzasku dnia liczko myje, zmarszczki ściera.
— Bóg z tobą braciszku, co też wygadujesz!
— Pobierzcie się, mówię — wam, siostra moja ciepła wdówka, bo co moje, to jej, a ja się pierwszy przeniosę do wieczności. Myślę, że mi prędko po łbie się dostanie...
— Wino cię chyba z nóg zwali...
— Co mówisz, braciszku! przestań! Złe tu żarty, nieprzystojne. Zaklinam cię na dusze w czyścu cierpiące, przestań!
— Nieprzyjaciół nie masz — zauważył rybak — zresztą od miecza ginie ten, co nim wojuje...
— A zkąd wiecie, czem ja wojowałem — odparł parobek z usty pełnemi arbuza. — Ach, wy niewinne jagnięta, ptaszki wy moje nieopierzone! Mówiąc, to wyszczerzał gębę ociekłą jeszcze czerwonym sokiem arbuza.
Po obiedzie poszli oglądać to, co nazywał swym pałacem. Był to budynek jednopiętrowy o czterech obszernych izbach, kuchni i stajni, czy obórce, więc zwany we wsi „pałacem”.
— To jedno, a to drugie — śmiał się dobrodusznie Jakób. — Żeń się z moją siostrą, a jak widzisz, pomieścimy się wszyscy..
— Drwisz ze mnie, bom ubogi — odpowiedział rybak nieco urażony, ostrożnie kroki stawiając na drewnianej posadzce, po której Jakób stąpał śmiało, bawiąc się rozgłosem własnych kroków w dużych, pustych, świeżo pobielonych komnatach.
Na chwilę obaj przyjaciele oparli się o otwarte na słońce okno, a że dom stał na wzgórzu, z okna rozległy był widok na pola brunatne, spalone, na krzaki zielone, drzewa wysokie, na równiny żółtawe i senne góry, sterczące niby sfinksy pod roziskrzonem niebem. Ozwały się kościelne dzwony, rozbiegły, rozśpiewały w jasnem, szafirowem, słonecznem południu, którego blaski paliły granitowych gór stoki... Dźwięki dzwonów obiły się o nie przeciągiem, rozgłośnem echem.
— Czemu to nie chcesz swatać się z mą siostrą? — prawił Jakób, rozpierając się w oknie. — Dom ten zostanie twoim, a z tej izby zrobicie właśnie sypialnię i u tegoż samego okna, ptaszku mój kochany, będziesz mógł ćmić fajeczkę, ile ci się spodoba...
— Wiesz dobrze, że nie palę... E! zostawcie mnie w spokoju — odciął się zniecierpliwiony już rybak.
— Ah! jaszczurze ty stary! Myślisz może, że żartuję, ale ja ci to wcale nie na żarty mówię...
— Słuchaj! — przerwał mu Izydor — nakarmiłeś mnie dziś, a teraz na funty bierzesz starego. To się nie godzi; daj mi spokój.
Jakób popatrzył na niego i roześmiał się.
— A no! idźmy! Wypijemy jeszcze.
Wyszli i Jakób skierował kroki ku karczmie, ale Izydor iść tam nie chciał i poszedł do kościoła.
W karczmie Jakób spotkał się ze swym gospodarzem. Bronta grał w mora, zaciskając pięści, klnąc, to znów wywołując głośno numery.
Około piątej, to jest właśnie w chwili, gdy się miała rozpocząć procesya, wszyscy byli już pijani, Jakób więcej niż inni, to też uczepił się ramienia swego, ledwie na nogach mogącego się utrzymać gospodarza. Upierał się wieść wszystkich obecnych w karczmie na oględziny swego palazzo. Ztamtąd przyglądać się będą procesyi.
Po chwili obszerne, puste komnaty nowego domu rozbrzmiewały grubemi żartami, śmiechami, ochrypłemi głosami i zataczającemi się krokami. W otwartych oknach ukazały się twarze ogorzałe, rozgrzane, brodate.
Jakób i Bronta rozparli się w tem samem oknie, w którem przedtem Jakób żartował z Izydora. Chociaż słońce skłaniało się ku zachodowi, kamienne oparcie u okna rozpalone było, a pod oknem rozciągał się krajobraz porznięty w cienie długie, głębokie i słoneczne smugi.
— Ku! ku! — wołał rozbawiony Bronta.
Za jego przykładem poszli inni. Powstała wrzawa nie do opisania; na ulicy zaczęli się zbierać ciekawi i wkrótce pomiędzy publicznością uliczną a gośćmi Jakóba, zaczęła się szermierka grubych zrazu żartów, później wymyślać, kamyków, plwań sobie w oczy. Nagle wszystko przycichło. Dał się słyszeć zbliżający śpiew chóralny i w głębi ulicy zjawiły się szeregi pątników w białych komeżkach, a w lazurach powietrza zamigotały krzyże srebrne, zaszeleściały barwne chorągwie.
Ci, co stali na ulicy, ustąpili miejsca, cofając się ku ścianom domów; a ci co się rozpierali w oknach „pałacu” wyprostowali się, wszyscy odkryli głowy.
Jeden z ciekawych, w białej komży, w rzeczy samej biegar uliczny, otrzymujący za kościelną posługę trzy soldi i kawał Rawona, zastukał przechodząc w drzwi nowego domu; inni poszli za jego przykładem.
Zbliżały się chorągwie złoto zielonkawe, rozpięte na złoconych drągach, a między niemi ołtarzyk z Madonną Wniebowziętą l’stunta, o płaszczu purpurowym, przymkniętych powiekach i złożonych, jak do modlitwy, woskowych rączkach.
Do koła ołtarzyka cechowi w komżach białych, ze świecami w ręku, a pomiędzy nimi za aniołów poprzebierane dzieci: dwie śliczne blondyneczki i dwie figlarne brunetki, z których jedna chichotała unoszona przez ojca, gdyż się jej skrzydełko oberwało.
Jakób, Bronta i ich towarzysze ugięli kolana, czyniąc znaki krzyża świętego i z rozczuleniem patrząc na żywe aniołki.
I te patrzały w okna. Jedno z dziewczątek poznało tam swego wuja i rzuciło nań karmelkiem w różowym papierku, który się odbił o ścianę domu i padł na ziemię.
Ksiądz Eliasz i jego przyjaciel, księżyna z Nuoro, w pysznych ornatach, pobledli od zmęczenia i blasku otaczających ich barw świetnych, ze złożonemi rękoma, szli wolno, śpiewając po łacinie.
— Niech ich tam! — zaklął Jakób — pewien jestem, że to są jakieś głupstwa Izydora! Patrzcieno, z jak ważną miną kroczy, potentat niby!
— Stój! — powstrzymał go Bronta, ale Jakób wychylił się cały za okno, by zwrócić na się uwagę przechodzącego i w modlitwie pogrążonego rybaka. Ten intonował pieśni, które lud powtarzał za nim chórem.
Za księżmi i Izydorem tłoczył się tłum różnobarwny, wypełniając ulice pomiędzy krzyżem srebrnym i rozwianemi chorągwiami. W słońcu połyskiwały odkryte czarnowłose głowy, łysiny spocone, czoła wysokie i nizkie, kobiece, jedwabne chusty, zasiane wzorzystemi bukietami kwiecia, gorsety czarne, rękawy żółte, ręce czerwone, oczy błyszczące, wargi purpurowe i wilgotne... Dalej wlókł się kulas jakiś, kobieta obciążona dwojgiem naraz dzieci, staruszków para, wyrostek przygryzający łodygę żółtego jaskru... i szła i mijała procesya migotliwa... w powietrzu drgały, rozlewały się solenne dźwięki dzwonów... kot biały wskoczył na mur przeciwległego ogrodu, najeżył się, zamiauczał...
— Zapóźno! — zaśmiał się Bronta, a za nim wszyscy śmiać się na głos zaczęli. Jakób usiłował przepędzić kota i zamierzył się znalezionym gdzieś w kącie kijem, z którym się wkrótce obrócił na swych gości. Zaczęli się popychać, uciekać, kląć, śmiać, przedrzeźniać i wypadli na ulicę, jak szaleńcy, a tymczasem ledwie się na nogach mogący utrzymać Jakób zaryglował drzwi swego „pałacu”. Wszyscy razem wrócili do karczmy. Dopiero o zmroku Bronta z parobkiem wracali do domu podtrzymując się wzajemnie.
U bramy zia Marcina stała sama, z założonemi za fartuch rękoma, mówiła różańce. Spostrzegłszy wracających, cofnęła się nieco, milcząc, lecz zaciskając usta, na które się jej rwało:
— A toście się uraczyli!
— Gdzie Giovanna? — pytał niecierpliwie Bronta.
— U swej matki.
— A! u starej, przeklętej jędzy. U matki! wieczyście u matki!
— Nie wrzeszcz tak, mój synu.
— Wrzeszczę, bo chcę, i w domu własnym wolno mi robić, co mi się podoba.
Zwrócił się w kierunku chaty starej Bachisii i krzyczał jeszcze głośniej:
— Giovanna! Giovanna!
Ta ukazała się na progu chaty i zaczęła leniwym krokiem przechodzić przez placyk. W miarę jak się zbliżała, twarz jej przybierała wyraz coraz większego zniechęcenia i obrzydzenia. Doszedłszy do mężczyzn, spojrzała na nich wzgardliwie i niechętnie. Jakób zaśmiał się, a Bronta poczerwieniał ze złości.
— Co ci, porwały cię kolki! — zawołał.
— Gniewa się może, żeśmy się spóźnili — zauważył Jakób.
Bronta przygryzł sobie usta. Gniew go opadał tak, jak i opanowywał, bez racyi.
Ecco... obciąłem cię prędzej mieć przy sobie — mamrotał do żony — coś tam robiła u swej matki? Był kto?
— Któżby mógłby być u nas? — odparł z goryczą.
— Ha! kto wie! mógłby się znaleźć przypadkiem święty Konstanty — zaśmiał się złośliwie Jakób.
— Co? czyście niby nigdy nie widzieli świętego Konstantego? Waryat ten Izydor miewa z nim jakoby częste schadzki, nad rzeczką, kędy wyławia pijawki.
— Milczże — upominała go stara matka. — Niepotrzebnie bąki tu zbijasz, a tam w pasiece nie ma komu dopilnować gospodarskiego dobra. Wszyscyście tacy teraz! darmozjady, zuchwalce, złodzieje wisielce.
Jakób wyprostował się, pobladł, zesztywniał Giovanna przelękła się. Zdawało się, że parobek rzuci się na starą, zadusi. Młoda kobieta zasłoniła ją instynktownie, lecz Jakób nie otworzywszy ust, odwrócił się i usiadł. Giovanna pozostała jednak przerażona obok świekry.
— Piękna mi konduita — zawołała, ujmując męża za ramię — spiliście się jak nieboskie stworzenia.
— Chyba, że żółcią — odmruknął spluwając Jakób.
— Żółcią, właśnie żółcią — pochwycił wybuchając znów Bronta! — Dość mam tych matek, tych żon, tego wszystkiego. Dość i tyle. Pójdę ztąd, ucieknę, gdzie mnie oczy poniosą. Aha! wiem już. Pójdę i zamieszkam tam w jego „pałacu”... przecieżeśmy nie na darmo krewni... Jakóbie, zamieszkamy razem.
— Ah! ty nicponiu! — wrzasnął Jakób — liczysz na spadek po mnie! Pokażę ci, pokażę...
Ale zmiarkował się i roześmiał wesoło. Bronta wtórował mu w najlepsze, a śmiechy pijaków rozbiegały się po pustym placu i wiatrem porwane, w puste leciały pola.
I znów Giovannę zdjął lęk wielki, lęk przed zbliżającą się nocą, samotnością, okrążającą plac pusty, na wioski skraju, a zwłaszcza już lęk przed tymi dwoma, tak zezwierzęconymi gwałtownikami. Czuła jak gdyby klątwa w ten dzień świąteczny właśnie spaść miała na ich wszystkich grzeszne głowy, na parobka buntującego się przeciw swym chlebodawcom, na syna ubliżającego starej matce na tę matkę skąpą i bezlitośną, a zwłaszcza już na nią, Giovannę, tchnącą nienawiścią ku nim wszystkim.
Ciotka Marcina odwróciła się, weszła do kuchni i zapaliła światło. Giovanna wzięła się do zastawy wieczerzy. Jedli zrazu wszyscy razem, lecz milczeli. Po niejakim czasie Bronta zaczął rozpowiadać, jak się wesoło przypatrywali procesyi z okien świeżo pobudowanego pałacu Jakóba. Udało mu się rozśmieszyć matkę, usiłował rozchmurzyć żonę.
Lecz Giovanna czuła się przepojona goryczą. Dzień ten świąteczny wydał się jej śmiertelnie długi i nudny do przebycia. Nie święciła go, w kościele nie była, pracowała od rana do nocy, nawet sukni nie zmieniła i w chwili krótkiego wytchnienia, gdy poszła do matki, odwołały ją pijane wrzaski męża. Teraz, obojętna na jego zaczepki, odpowiadała mu szorstko, a złośliwe uśmieszki Jakóba irytowały ją jeszcze bardziej. Spostrzegł to Bronta i zawołał ze złością:
— Czego ty się śmiejesz, stary!
— Mógłbym powiedzieć, że z twojej mordy, ale powiem tylko, że się śmieję, bo mi się tak podoba — odparł Jakób.
— Więc i ja śmiać się będę.
— Dowcipne — burknęła Giovanna.
Bronta wybuchnął.
— Co ci znów? — spytała młoda kobieta.
— Co mi jest, chcesz wiedzieć, co mi jest? Ot spojrzyj, stłukę wszystko, co stoi na stole i ciebie razem. Ja do ciebie łaskawie, a ty mi sztorcem, jak gdybyś nie powinna była zmiatać mi proch z nóg, całować śladów stóp moich. Rozumiesz?
Giovanna zbladła. Głos jej drżał.
— Jeszcze czego! Nie dość się tu wysługuję.
— Wysługujesz się, bo wysługiwać się musisz. Patrzcie ją, wielka mi pani!
W skośnych oczkach Jakóba zapalały się iskierki.
Giovanna powstała, wyprostowała się i strasznie blada, wyrzuciła cały jad z duszy, wymyślając mężowi, świekrze, zwąc ich żandarmami, katami, grożąc, że dom rzuci, że się zabije, dłużej nie wytrzyma, przeklinając dzień i godzinę, w której przestąpiła te progi. W zapalczywości wygadała się i o długu zaciągniętym na wyprawę u siostry Jakóba.
Wówczas Jakób zaczął się uśmiechać z większą jeszcze ironią, wydziwiając się głupocie swej siostry. Zjawienie się we drzwiach starej Bachisii przerwało burzliwą scenę.
Posłyszała kroki córki i nadbiegła.
— Patrz! — zwróciła się do wchodzącej z niezakłóconym spokojem — zia Marcina, córka twoja oszalała, rady z nią sobie nie damy.
Bronta sapał, lecz ustępował miejsca matce żony w nadziei, że uspokoi Griovannę, lecz ta wściekłą była i wskazując drzwi zawołała na matkę:
— Pójdźcie! Niepotrzebniście tu, matko. Wyjdźcie!
— Hm! czyś ty tu panią? — spytała ironicznie córkę Bachisia.
Giovanna pochwyciła matkę za ramiona.
— Wyjdźcie! wyjdźcie.
Za starą Jakób zamknął drzwi, a wracając na swe miejsce chciał śmiać się, lecz, rzecz dziwna, zaczął konwulsyjnie szlochać.




V.

Czas szedł zwykłym trybem. Zmieniały się krajobrazy razem ze zmianą pór roku, tylko rzeczy i ludzie tak szybkim nie podlegali zmianom. Zimą Giovanna wydała na świat dziecię słabowite, blade, kwilące. Z Nuoro przybył zaproszony na ojca chrzestnego adwokat „doktorek,” jak go nazywano.
Gdy przybył w karocy, cały otulony w płaszcze, z po za których wyglądała jego różowa, lalkowata twarzyczka, ludzie zbiegli się, jak na widowisko. Hojnie rozdawał dokoła uśmiechy i ukłony. Przyjaciele Bronta wyszli na jego spotkanie i witali niby znajomego, a gdy jeden się przyznał, że nigdy nie był w Nuoro, adwokat pocieszał go:
— Co się przewlecze, to nie uciecze, a pociecha ta niewielką być mogła, gdyż mieszkańcy Orlei bywali tylko w mieście, w sądzie lub w sprawach sądowych.
Spojrzawszy na prawnika zia Bachisia miała znów wrażenie laleczek woskowych, fabrykowanych w celu zadawalniania czarnej magii, wiedźm i owczarzy, a gdy gość zrzucił płaszcze i ciepłe chusty, w które się był okręcił na drogę, stara znalazła, że utył bardzo.
— Nic to nie szkodzi — odparł, a wszyscy wybuchnęli śmiechem, jak gdyby ruszył dowcipem.
Chrzest syna Bronta odbył się z wielką, pompą. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu, zia Massina rozpuściła sznurki swej kiesy, sprowadzając z miasta wina i likiery, przysmaki zamorskie i słodycze. Nocami nie spała, pilnując, ażeby nie okradziono śpiżarni.
W dniu chrzcin Giovanna wstała z łóżka, aby pomódz w przygotowaniach świekrze, lecz zmęczona zmuszoną była znów się położyć i potem siedziała tylko oparta o poduszki, kołdrą przykryta, ubrana w kaftan swój ślubny, czepiec ślubny i chustę jedwabną. Pobladła, oczy się jej rozszerzyły, lecz piękną jeszcze była.
W izbie rozsunięto stoły; ciotka Marcina dostała ze skrzyni nieużywane dotąd lniane, lśniące obrusy. Chrzest odbył się o 11-ej. Dzień był pochmurny i chłodny. Z zachmurzonego nieba spadał śnieg biały. Ulice puste były, pokryte gołoledzią, niby zaprószone kawałkami pobitego szkła. Cisza głęboka zalegała plac przed białym domem, na którego tle rysowały się wyraźnie delikatne, bezlistne gałęzie krzaka migdałowego.
Nagle placyk się ożywił. Ukazała się garstka wyrostków i dzieci w kaftanach ciepłych, chustach barwnych, czepeczkach włóczkowych, ze strzępiastemi kutasami, w obuwiu za dużem na drobne stopki i widocznie należącem do rodziców lub rodzeństwa starszego. Nadeszło też kobiet kilka, ciekawie wietrzących pary i dymy, wydzielające się z domu Dejasów.
Wkrótce zjawił się orszak chrzestny. Otwierali go dwaj malcy ze świecami płonącemi, przybranemi czerwonemi kokardami. Tuz za niemi postępowała kobieta, niosąca nowonarodzone, otulone w puszyste chusty i pokryte kapą adamaszkową, tej samej zielonkawej barwy, co chorągwie od świętego Konstantego. Z kolei szedł ojciec chrzestny w długim swym, szerokim płaszczu, w białym cache-nez, z którego wyłaniała się jego twarz różowa, starannie wygolona, niezmiennie uśmiechnięta, w wiekuistem zadowoleniu z drugich, czy z samego siebie. Obok ojca chrzestnego matka chrzestna, jedna z zamężnych córek ciotki Marciny, słuszna, o nieskończenie długiej twarzy, i szczupła, jak ostrze noża i która musiała się schylać, mówiąc do swego kuma. Przy kumie postępował Bronta, wzruszony, uszczęśliwiony. Za nim krewni i przyjaciele szli w marszu tryumfalnym, a za wszystkimi, z tacą w ręce, pociągając posiniałym od chłodu nosem, służąca kumy. Adwokat z Nuoro rozdzielał uśmiechy i ukłony:
Da bravi, bravi! Myszy wy polne! — żartował z uliczników.
— Kulas, czy co? — zauważył któryś.
— Cicho! bo gotów nic nie dać! — szturchnął go w bok przezorniejszy towarzysz.
Orszak przeszedł. Ulicznikom nic się nie dostało. Jedni gniewali się, o mało nie płakali drudzy.
— Kul... — zaczął wrzeszczeć jeden, lecz urwał. Kum wyrzucił był właśnie w tej chwili garść miedziaków, a gromada dzieci rzuciła się na nie, rozrywając pomiędzy sobą, kłębiąc się po ziemi, tak, że o mało się nie przewróciła służąca z tacą, która zaczęła traktować uliczników sowitszemi od miedziaków szturchańcami. Tymczasem orszak dotarł do kościoła, gdzie ksiądz Eliasz czekał w komży z kropidłem, rozmawiając z zakrystyanem.
Ten. bał się, aby proboszcz w dobroci swej nie przyjął zaproszenia na śniadanie do domu rodziców nowoochrzconego. Byłoby to zgorszeniem. Wszak nie otrzymali ślubu kościelnego. Namawiał księdza, aby się okazał surowym względem Bronta, kumów, wszystkich.
— Wasza dostojność nie będzie zapewne towarzyszyć nowo ochrzczonemu do domu? Dziecko, zrodzone z podobnego małżeństwa... Nie należą mu się względy, honory...
— Spojrzyj, czy idą — odparł ksiądz.
— Nie widać... Ale wasza dostojność nie przyjmie zaprosin? Nie przyjmie?
— A ty przyjmiesz?
— Ja? To co innego. Pójdę dla otrzymania należnych mi słodyczy, traktamentu. Moja obecność zaszczytu nie przynosi.
Orszak nadciągał, rozpoczęły się ceremonie kościelne. Niemowlę, gdy obnażono różową skórką obciągniętą czaszkę, zaczęło kwilić i drzeć się ochrypłym głosem. Kum uśmiechał się, patrząc na zapaloną świecę, którą mu wsunięto w rękę, i starał się przypomnieć sobie „Wierzę, ” gdyż Giovanna zaklęła go na wszelkie świętości, aby się nie omylił, co zdaniem jej, unieważniłoby święty Sakrament Chrztu.
Wszyscy ulicznicy wtargnęli do kościoła, czyniąc szmer, jaki czynią szczury. Zakrystyan służył księdzu. Służąca i babka usiadły razem na stopniach bocznego ołtarza, wyczekując należnego im od bogatego kuma datku.
Ceremonia się skończyła, rozdano datki i napiwki. Bronta i jego przyjaciele zaniepokoili się, czy ksiądz zechce odwiedzić matkę nowoochrzczonego dziecięcia?
Ksiądz Eliasz odszedł do zakrystyi i nie wracał...
Nie wrócił! Babka z dzieckiem na ręku, kumowie, krewni, goście wychodzili kwaśni z kościoła, a za nimi zakrystyan zadowolony, zacierając ręce... Bronta miał ochotę dać mu w kark.
Na ulicy zebrało się ciekawych wiele, kobiet zwłaszcza. Nie widząc proboszcza w paradnym orszaku, uśmiechano się złośliwie... Bądź co bądź, chrzciny, aczkolwiek paradne, wyglądały na chrzciny dziecka nieślubnego.
Giovanna, chociaż nie oczekiwała proboszcza, pobladła jeszcze bardziej widząc, że nie przyszedł. Ucałowała zsiniałe niemowlę. Serce się jej ściskało złem przeczuciem.
— Pamiętałem doskonale Credo, aż do ostatniego słowa, bez najmniejszej omyłki — upewniał ją prawnik. — Cieszmy się, kumo, i radujmy! Dziecko będzie osobliwością! Urośnie het, precz, jak tyczka, jak matka chrzestna, a wesołe będzie, jak chrzestny ojciec...
— Byle mu tak szczęście służyło, jak kumowi — odparła cicho młoda kobieta.
— A teraz chyba że do stołu! — plasnął w dłonie adwokat. — Dobry to zwyczaj, na honor, dobry!
Wszyscy zasiedli dokoła białym obrusem zasłanego stołu, na którym dymiły się już olbrzymie misy makaronu, a po izbie rozchodziła się woń tłustego, zarumienionego w piecu prosięcia.




W kilka dni później niezwykły wypadek zaszedł w Orlei.
W pobliżu chaty Izydora Pane znajdowała się olbrzymia, przez wiek wypadków skamieniała beczka. Wypełniały ją próchno i śmiecie, porosły na niej dziwaczne jakieś, wyblakłe trawy i zioła. Miejsce to oddawna zdawało się być wzgórzem, a uważanem było za uroczysko.
Pewnego wieczora, o zmroku, Izydor Pane, gotując wieczerzę, posłyszał hałas przy wzgórzu, coś nakształt skrzypu i miauczenia; wyjrzał przezedrzwi.
Mrok był chłodny, zielonkawy, przezroczysty. Garstka ludzi, kobiet przeważnie, czerniała, zbliżając się do wzgórza, i nucąc coś zcicha. Izydor, zrozumiawszy o co idzie, wyszedł na ich spotkanie. Kobiety, tak stare, jak młode, nuciły pieśń smętną i monotonną, używaną przy zamawianiu ukąszenia tarantuli. Akompaniował im na prastarym instrumencie, zwanym serraia, a będącym rodzajem cytry o skrzyni zrobionej z wysuszonej skóry, chłopak blady i mizerny, żebrak ślepy, odziany w kobiece, podarte suknie.
Trzech mężczyzn towarzyszyło kobietom o twarzach rozpalonych i gorączkowych. W jednym z nich Izydor poznał Jakóba Dejasa. Rękę miał obandażowaną.
Widząc to, Izydor Pane zbliżył się do parobka i objął go za chore ramię. Jakób wytrzeszczył na niego wystraszone, nieprzytomne oczy.
— Boisz się umrzeć — śmiał się łagodnie rybak. — Nie umrzesz od ukąszenia tarantuli. Dzieciństwo! Głupstwo!
Kobiety nie przerywały monotonnego i cichego śpiewu. Pomiędzy niemi było siedem wdów, siedem mężatek i siedem dziewcząt. Pomiędzy wdowami siostra była Jakóba różowa i świeża, pomimo dławiącego ją smutku i niepokoju. Głos jej donośny wyrzynał się z przyciszonego chóru.
— Źle z nim — szepnął na ucho rybakowi jeden z towarzyszących Jakóbowi mężczyzn.
— A! — odrzekł poważnie rybak.
— Kobiety zawiodły głośniej; pieśń głosiła przygodę św. Piotra, ukąszonego przez węża i uleczonego cierniem z korony Pana naszego Jezusa Chrystusa.
Korowód zbliżył się do wzgórza. Dwaj mężczyźni, mający przy sobie łopaty, zaczęli kopać dół. Izydor pozostał u boku Jakóba, pomiędzy kobietami i ślepym grajkiem.
Jakób w milczeniu wystraszonem okiem śledził kopaczów. Izydor nie spuszczał oka z ukąszonego. Zmieniony był do niepoznania, czerwony, rzekłbyś nabrzmiały cały, nerwowym dreszczem wstrząsany, a w małych jego oczkach, o rzadkich rzęsach, malował się strach paniczny. Kobiety kończyły pieśń i rozpoczynały nanowo. Akompaniament skrzypiał pod palcami ślepca. Podobne to było do brzęku roju pszczół lub os.
Z zachodu, jasnego jeszcze, dolatywały chłodne powiewy wiatru. Niebo błękitne wpadało w odcień zielonkawy i podobne było do wód, nad któremi pogasną słoneczne brzaski. Smętek rozlany był w wieczornych mrokach, zapadających na pogasłe, czarne wzgórza, szare doliny i garść ludzi, oddających się praktykom zabobonnym.
Kopacze nie ustawali w pracy. Wyrzucali ziemię zmieszaną ze zgnilizną przeróżną, odpadkami, pleśnią, pokrywali nią sobie nogi, bryzgali w oczy, kopali bezustannie, a kobiety nuciły pieśń żałosną, do której przygrywał wyrostek ślepiec.
Gdy dół dość już był głęboki, Izydor i zia Anna Rosa pomogli ukąszonemu rozebrać się i doprowadzili go do jamy. Wskoczył w nią sam, a kopacze zaczęli zarzucać ją szybko wydostaną tylko co ziemią. Po kilku chwilach Jakób zakopany był po brodę.
Wówczas dokoła tej żywej, wystającej z ziemi głowy nad wzgórza porosłe białawem, dzikiem zielskiem, pod nocnem niebem, pod którem przelatywał, rzekłbyś, powiew złowrogi, rozegrała się scena nie do opisania. W jedno mgnienie oka i zanim jeden z kopaczy otarł sobie rękawem pot z czoła, a drugi otrząsł się z pokrywających go grudek ziemi, kobiety, otaczając kołem wystającą z ziemi głowę pacyenta, zawiodły prastare jakieś dziwaczne pląsy.
Oczy żywej, wystającej z ziemi głowy były zapatrzone bezmyślnie w mroczne horyzonty. Po pięciu minutach kobiety przestały pląsać, rozerwały koło, lecz pieśń lała się dalej monotonna, smętna, a pobrzękiwał jej ślepy grajek. Kopacze zaraz z Izydorem przypadli do wzgórza, pięściami i paznogciami odkopując żywcem zakopanego. Pot po nim ściekał strumieniem[3], zdawał się blizkim uduszenia. Otrząsł się i naciągnął na ramiona podaną sobie przez siostrę kapotę.
— A widzisz, ptaszku mój — żartował z niego przyjaźnie Izydor — mówiłem ci, że nie umrzesz! Jużeś uleczony. Pomoże ci to niewątpliwie.
Ale Jakób wstrząsał wątpiąco głową. Orzeźwił go wiatr chłodny, powstrzymując jednocześnie oblewające go obficie poty. Pobladł, dzwonił zębami. Szli wszyscy w kierunku domu Anny Rosa, a Izydor, zapominając o swej wieczerzy, szedł razem z nimi.
— Czyś ją tylko aby zabił? — pytał chorego, wierny rozpowszechnionemu mniemaniu, że jad zabitej tarantuli przestaje być szkodliwym.
— Ale — odparł krótko ukąszony, a przy śpiewie towarzyszących im w kabalistycznej liczbie kobiet, przy brzdąkaniu ślepca, opowiadał w krótkich słowach, jak to się stało. Spał, uczuł, jak gdyby go osa żądłem cięła. Zerwał się na równe nogi. Było to ukąszenie przeklętej tarantuli. Spostrzegł ją, była na ścianie, wysoko, zniknęła w szczelinie... Szukaj-no ją przeklętą, przebrzydłą! Ot, jak to było. Teraz bał się umrzeć... O! śmierci, co prawda, lękał się bardzo, zwłaszcza od niejakiegoś czasu...
— Wszak każdy z nas prędzej, czy później umrzeć musi — perswadował mu z przejęciem się Izydor.
— A! wszyscy umrzeć musimy — potwierdził ktoś z obecnych.
Nie pocieszało to, nie uspokajało Jakóba Dejasa.
— Oh! nogi mnie bolą — stęknął — i krzyże, plecy... zgiąć się nie mogę. O! oj! umieram!
Ludzie wychodzili z domów, aby widzieć przechodzących, patrzyli w milczeniu, jak na pogrzeb. Oczy Jakóba mgłą zachodziły, chwiał się na nogach, opierając o ramię Izydora.
Kobiety galopowały, nucąc ustawicznie pieśń swą monotonną, głosy ich wybuchały w ciszy nocnej, jak dymy w mroźnem powietrzu. Akompaniament piszczał, skowyczał, niby zwierz zraniony w pustkowiu.
Ostatecznie dotarł do domu wdowy. Na kominie, pośród izby palił się duży ogień; piec kuchenny stał natomiast otworem tak obszernym, że mężczyzna dobrej tuszy mógł się przebić tamtędy. Jakób skurczył się i wlazł do gorącego pieca, przez którego otwór widać tylko było jego podkute buty.
Kobiety, stojąc dokoła, zawiodły znów pienia i pląsy. Odblask czerwony ognia podnosił blask gorsecików żółtych i rękawów białych, a Anna Rosa we wdowich swych szatach podobną była do czarnego motyla o okrągłej, błyszczącej i mieniącej się rumieńcem główce. Ślepiec, wyczuwszy ogień, zbliżył się do komina, nie przestając pobrzękiwać na drewnianym swym instrumencie i zbliżył się tak blizko, że go aż Izydor ostrzegł:
— Ostrożnie, bo się spalisz!
Zanim skończył, chłopak odskoczył, podnosząc z jękiem opuszczoną nogę. Na chwilę przestał grać, lecz kobiety nie przerwały chorału. Zdawało się, że nieruchome teraz dokoła piecowiska zawodzą egzekwie.
— Wyłazi — zauważyła zia Anna Rosa.
Istotnie, z pieca wyłaził Jakób i w tejże samej chwili w drzwiach izby zjawiła się postać w sutannie. Ksiądz Eliasz, uprzedzony o tem, co się działo, pośpieszał do wdowy, chcąc przynajmniej przeszkodzić rytualnemu przypiekaniu pacyenta. Przychodził za późno. Jakób wyszedł z ostatniej próby kuracyjnej czerwony, jak rak. Oczy mu na wierzch wyłaziły. Na jego widok jedna z kobiet krzyknęła, inne zamilkły, drugie śpiewały dalej.
— Ależ milczcie opętane! — rozkazał odedrzwi kapłan. — Wstydu nie macie!
Zmilkły.
— Precz ztąd! — ciągnął, roztwierając drzwi na dwór.
Gdy wyszły jedna po drugiej, jak trusie pokorne i ciche, zwrócił się do Izydora z widocznym smutkiem.
— I tyś tu? — mówił z łagodnym wyrzutem. — Spojrzyj, w coście praktykami zabobonnemi obrócili tego nieszczęsnego? Zawsze, zawsze to samo! Prędzej, niech kto biegnie po lekarza, a biedaka do łóżka.
Jakób nie mógł się już utrzymać na nogach. Trząsł się gwałtownie, nic nie widział, nie słyszał, nie rozumiał. Izydor wybiegł po lekarza. Zdetonowany był, wystraszony, lecz jego rozumienie rzeczy, religia, wyobrażenia nie dostrzegały nic zdrożnego w leczeniu ukąszonego przez tarantulę sposobem uświęconym przez wieki, przez ojców przekazanym. Ho! ho! wieki to przekazały, czasy, kiedy Sardynię zamieszkiwali obcy, olbrzymy! Komuż się z nimi dziś mierzyć? Komu?
Na ulicy kobiety rozpierzchły się po dwie, po trzy i rozmawiały w cieniu, szeptem. Jedne dziwiły się, drugie gorszyły, młodsze chichotały nawet, a jedna zanuciła zwrotkę z pieśni, która miała być śpiewaną u wezgłowia chorego:

Faladu m’est su tronu,
O mama de ranzolu...[4]
„Zbiegłem z błyskawicą, matulo-pająku...”

Spostrzegłszy Izydora, niektóre podbiegły do niego, lecz mijał je szybko milczący i zamyślony. Wówczas rozeszły się i dokoła domu wdowy zaległa noc cicha, oświetlona tylko źrenicami gwiazd przymglonych...




VI.

Stancya, w której spoczywał Jakób Dejas, była niezwykle wysoką, a tak obszerną, że paląca się w niej lampa olejna nie mogła rozproszyć czepiających się kątów mroków. Wypełniające stancye sprzęty przystosowane zostały do jej rozmiarów. Przy ścianie, w głębi mahoniowa szafa sięgała sufitu, a łoże, na którem piętrzyły się pierzyny i które pokrywała żółtawa kapa, podobne było do góry. Było coś tajemniczego w olbrzymiej tej stancyi, której strop ginął niby w chmur zwoju, a pośród niej drobna, okrągła postać Anny Rosy podobna do barwnego źdźbła trawy w rozłogach pustyni. Ramiona jej zaledwie dosięgnąć mogły posłania, na którem spoczywał Jakób Dejas. Miał gorączkę, temperatura trzymała się 39. Marzyło mu się, że wskoczył do wykopanego dołu i kopacze zasypują go po szyję, wyżej.... wyżej głowy.... powietrza mu brakło, dusił się, cierpiał, lecz nie mógł się bronić, a nawet nie chciał, sądząc, że im głębiej go zakopią, tem prędzej i skuteczniej uleczony zostanie. Wtem spostrzegł, że zamiast własnej głowy, ma na karku głowę księdza Eliasza, na którego czole tańczy i kręci się tarantula... Pogrążony w pół śnie gorączkowym, Jakób czuł śmiertelne dreszcze.
Gdy właził do rozpalonego pieca, pomyślał, że tak gorąco bywa chyba w piekle, gdzie potępieńcy pokutują wiekuiście. Teraz, w gorączkowym półśnie, marzyło mu się to w straszliwy sposób. Z jamy, w jaką go zakopano po szyję, uszy, usta, dusząc go, widział piec gorejący. Piekło! Czuł lęk taki, że nawet we śnie i w gorączce odczuwał instynktową potrzebę orzeźwienia zmysłów przeświadczeniem, że senne to tylko majaki. Budził się, lecz przebudzony doznawał wrażenia, jak gdyby został przywalony rozpalonemi w jakimś pożarze kamieniami i nie mógł uciekać, poruszyć się: skamieniał pomiędzy kupą ziemi, a piecowiskiem rozpalonem... Piekło!
Jęki chorego zbudziły w sąsiedniej kuchni śpiącego Izydora. Nocował tu, by pomódz wdowie pielęgnować brata. Przeląkł się, czy Jakób już nie kona i podbiegł do niego. Leżał na wznak z dziwnie przedłużoną i wykrzywioną cierpieniem twarzą; wpądłe jego oczy mgliły się łzami.
— Nie śpisz, co ci trzeba? — pytał troskliwie chorego.
Ujął dłoń rozpaloną, pochylił się, nasłuchując pulsu... i spostrzegł po drugiej stronie łóżka różową twarz wdowy, otuloną białemi chusty.
Wówczas zaszła rzecz dziwna: rysy kobiety skurczyły się, usta rozwarły, a po komnacie rozległ się jęk żałosny. Kobiecina przypomniała sobie dzień daleki już bardzo, gdy na tem samem łożu brat jej, Jakób, płakał dzieckiem będąc. Objęła go rękoma, pochyliła się nad nim, wspinając na końcu palców, jęła uspakajać pełnemi pieszczot słowy.
— Ucisz się, ucisz, braciszku! Co ci? jak się czujesz? Niech cię wspomogą litościwe, w czyśćcu cierpiące duszyczki... niech cię wspomogą.
Izydor zaniepokojony macał puls.
— Ciekawe! — ozwał się wreszcie.
— Co ma, co? powiedzcie mi, Izydorze Pane! Coście dostrzegli, co? Słyszeliście co?
— Ależ nic... jęczy i tyle. Coś mu się strasznego przyśniło... dam mu wody... Oto. Pij, pij proszę. Masz pewnie pragnienie? Gorączkę? Prawda?
Napiwszy się wody, Jakób podniósł się na poduszkach i uspokoił nieco. Miał na sobie trykot biały bawełniany, pod którym rysował się tors szczupły, lecz muskularny. Odsłonione włochate piersi tem dziwniej odbijały od ogolonej twarzy i łysej głowy. W pół siedzący, zgarbiony, przesuwał machinalnie zdrową ręką po chorej.
— Tak — ozwał się płaczliwym, rozgorączkowanym głosem — złe sny miałem. Uf! gorąco! spłonę! Zmiłuj się nademną, o dobry święty Konstanty! śniło mi się.... śniło piekło!
— Co za dziwactwo! — uspakajała go siostr.
Izydor zażartował:
— Ho! ho! piekło! nie dziw, że ci gorąco, ptaszku ty mój!
Chory rozgniewał się.
— Nie żartuj, nie przedrzeźniaj mnie, nie do żartów mi. Nigdy już nie będę mówił: „ptaszku mój!” nigdy. Słuchajcie — ciągnął, opadając na poduszki — brzydka to rzecz piekło... Wiem, że muszę umrzeć, a przed śmiercią mam coś powiedzieć... wyznać, no! nie płaczże Anno Różo... umrzeć muszę a ty, bratku Izydorze, wiesz dobrze, co mam powiedzieć... domyśliłeś się dawno... Ecco! ja zabiłem Wasyla Ledda.
Zia Anna Rosa roztworzyła wystraszone oczy, roztworzyła usta i przypadła piersią do łóżka, trzęsąc się jak w febrze.
— Niczegom się nie domyślał... nic nie wiem — odrzekł łagodnie rybak.
Jakób poruszył się żywo, w oczach jego odbił się niepokój.
— Nie wydaj mnie, na miłość Boga, nie daj aresztować, widzisz, umieram.... daj mi umrzeć, wyjawisz potem... pewien byłem, że wiesz, żeś się domyślał... Co ci Anno Różo? siostro! nie bój się! Izydor więc nie wyda... nie da aresztować....
— Nie to! — jęknęła kobieta. Zdawało się jej, że ją przywalił kamień; uczucie to fizyczne rozpraszało się już, lecz na duszy pozostał ciężar. Coś strasznego powstało pomiędzy nią a czule kochanym bratem. I w samej sobie czuła jak gdyby się coś rozdarło, zmieniło niepowrotnie. Innym się jej przedstawiło nagle życie, ludzie, świat. Niebo inne było!... W nowem oświetleniu wszystko i rzecz każda zdawały się jej ohydne, ciemne, niezbadane...
— Uspokój się, nie wydam cię, nic nikomu nie powiem — upewniał chorego Izydor. — Zkądżebym mógł wiedzieć?...
Nie czuł wstrętu do umierającego, tylko ogromną litość i... śmierci mu życzył.
I raptem wszyscy trzej aktorowie nocnego tego dramatu przypomnieli sobie Konstantego Ledda, którego wspomnienie odtąd nie miało ich opuścić na chwilę.
— Połóż się — mówił łagodnie do chorego Izydor, poprawiając mu poduszki.
Ale Jakób wstrząsnął głową i zaczął żałośnie i niespokojnie, na poły błagalnie, rozgniewany na poły:
— Nie wiedziałeś, a ja pewny byłem, żeś się domyślał. Jakże zresztą wiedzieć mogłeś? Bałem się ciebie, nieraz myślałem, że mnie w garści trzymasz, kolesz w oczy.... A czy pamiętasz, jakeś mi pewnego wieczoru, tam u siebie ręczył za niewinność tamtego. „Prędzej tyś go zabił” — mówiłeś w dniu wniebowzięcia, pamiętasz? „Zbóju” — wołałeś na mnie, a podemną nogi się ze strachu uginały. O pamiętasz? myślałeś może, że ci żartem swatam siostrę moją, bogatą wdówkę?.. Wcalem nie żartował. Chciałem cię przejednać, związać z sobą...
— O Jezu Chryste! O najsłodsze Dzieciątko! — zaszlochała Anna Rosa.
Jakób popatrzył na siostrę:
— Boisz się mnie, brzydzisz mną? Zabiłem go, bom go nienawidział, bo mnie uderzył, poniewierał, nie płacił, co był winien. Gdy pojmano i osądzono za zabójstwo Konstantego, sądziłem, że zwaryuję, że nie wytrzymam. Czemużem wówczas nie przyznał się do wszystkiego, powiecie? Łatwo to powiedzieć, ale uczynić... Ha! Konstanty młody, myślałem, przeżyje mnie, umrę przed nim i przed śmiercią wyznam... ale to, co uczyniła Giovanna Era, dobiło mnie, o lat dziesięć... gdzie tam! o lat sto skróciło mi życie. Co powie Konstanty, gdy wróci, co powie?...
A po chwili dodał niespokojnie:
— A teraz cóż poczniemy?
Zia Anna Rosa schowała twarz w poduszki — Zdawało się jej, że to sen, sen straszny... i tylko ani na chwilę nie przypuszczała, by wyznanie jej brata ujawnionem być mogło. Miała przed sobą, dwa zarówno okrutne wyjścia: śmierć brata, lub wydanie go w ręce sprawiedliwości — które z dwóch wybrać, które?...
— Połóż się, uspokój — mówił Izydor, układając poduszki choremu — jutro rano, po spoczynku, pomyślimy o wszystkiem.
Jakób opadł na posłanie, zdawało się, że wyczerpany ciężkiem wyznaniem, zaśnie. Po chwili podniósł zdrową rękę i zaczął liczyć na palcach:
— Ksiądz Eliasz jeden, syndyk drugi... i ten tam... jak go zowią? aha! Bronta! Bronta Dejas. I przed tym zeznać muszę, przed tym zwłaszcza, koniecznie...
— Przed tym — powtórzył zdziwiony poławiacz pijawek. — Po co?
— Tak, bo jego świadectwo będzie dla władz najwiarogodniejsze... Tylko przysięgnijcie mi, przysięgnijcie na Boga, na krucyfiks, że nie wydacie mnie, pozwolicie umrzeć w spokoju. Ah! tak się boję...
— Czegóż się boisz? — przerwał mu stanowczo Izydor. — Uspokój się! Damy ci umrzeć w spokoju. — I ty — dodał miękko, zwracając się do siostry umierającego. — I ty, kumo, odejdź, połóż się, wypocznij.
Mówiąc to, otulał kołdrami trzęsącego się jak w febrze Jakóba.
— Ależ mi ciepło, gorąco — sprzeciwiał się ten ostatni. — Dziwię się wam, dziwię doprawdy, Izydorze! Wszedłem w służbę dla odwrócenia posądzeń, lecz wy, wy, wuju, wyście wiedzieć musieli, domyślaliście się.
— Nic nie wiedziałem, leż w spokoju.
— Czemuż mnie straszyłeś?
— Straszyłem! Pod słońcem dziwne dzieją się rzeczy, takie, które się mędrcom nie śnią... Spijno już, śpij.. tak życie idzie.. zwykły to bieg życia...
Wdowa, głucha jak się zdawało na to, co mówiono do niej lub przy niej, podniosła głowę. Mała jej, świeża twarzyczka zmieniła się do niepoznania. W godzinie tej przeżyła wiek cały. Pomarszczona, żółta, skulona straciła naraz i na zawsze świeżość, pogodę, wesołość.
— Jakóbie — rzekła cicho, lecz stanowczo — uspokój się. Niepotrzebni świadkowie. Po co tu wołać kogobądź, świadectwo moje wystarczy.
Chory dźwignął się, spojrzał pytająco na Izydora.
— Wystarczy — potwierdził rybak.
Cisza zaległa obszerną, wysoką, mroczną komnatę. Spokój otulił sennem skrzydłem łoże boleści. Jakób przewrócił się parę razy jeszcze z boku na bok, westchnął i wkrótce usnął. I wdowa położyła się, powolna radom Izydora. W mroku majaczyła tylko olbrzymia szafa mahoniowa. Dokoła pogrążonego w ciszy domu spała wieś uciszona. Dokoła wsi spały pola, spowite nocnym cieniem i wszystko zdawało się wtórować słowom Izydora:
— Zwykły to bieg życia...




Lekarz wiejski w Orlei był sobie grubym, pospolitym człowiekiem. Kiedyś miał może szczytne ideały, lecz odkąd losy zagnały go w tę głuszę, pomiędzy ubogą, rzadko chorującą, a jeszcze rzadziej lekarskiej pomocy potrzebującą ludność, obniżyła się skała jego umysłowych i etycznych wymagań, zaczął pić, zrazu dla rozgrzania się — rodem był bowiem z południa — następnie zasmakował w gorących napojach. Obecnie był skończonym alkoholistą, kretynem, i nie dziw, że go mieszkańcy Orlei mało sobie ważyli, a wzywali jak najrzadziej.
Jakób Dejas skarżył się na dotkliwy ból w boku, a doktór Puddu, opatrując mu ukąszoną przez tarantulę rękę, mamrotał:
— Od tego się nie umiera! Osłem byłeś i jak osioł zdechniesz! Co tam boleć może w boku?
Zia Anna Rosa spojrzała na lekarza, mrucząc coś. Biedna kobiecina stawała się gniewliwą i niecierpliwą. Gniewała się na wszystkich, z wyjątkiem na brata, a postarzała! Zmieniła się do niepoznania od owej nocy. Wyznanie brata przybiło ją moralnie i fizycznie. Zdziwiona, przerażona nie wierzyła własnych uszu świadectwu; pytała siebie, jak Jakób, jej Jakób mógł zabić człowieka?
— On dobry, jak jagniątko Boże, wesoły zawsze! Co mu się stało! jak to się stać mogło? Ratujcie nas, o! ratujcie, duszyczki w czyśćcu cierpiące... Wszak ojciec nasz był uczciwym człowiekiem, żył po bożemu, a wesół był, pogodny, żartował chętnie, jak i ten biedaczek.
Rozczulała się, myśląc o ojcu i o bracie; potem chmura nagła spuszczała się znów na jej duszę, zabójcza chmura zwątpienia...
— Kto wie, może i pogodny, święty starzec popełnił kiedy zbrodnię jaką? Kto wie? — myślała.
Wierzyć bo nie można nikomu, na nikim polegać, ani na żywych, ani na umarłych, ani na starcach świętobliwych, ani na niewinnych niby dzieciach. Ciotka Anna Róża płakała, biła się w piersi małemi swemi piąstkami, łajała za posądzenia, któremi obrażała pamięć ojca, a potem uspokoiwszy się, szła do chorego, którego twarz wychudła i zapadłe oczy zdawały się błagać zbliżającą się śmierć, by go jeszcze oszczędziła, ominęła. Przy chorym bracie donna Anna Rosa odczuwała tylko bezbrzeżną litość, matczyne przywiązanie, boleść bez granic.
Teraz, skruszony bólem, gorączką pożarty, leżąc w tem olbrzymiem łóżku, Jakób został jej braciszkiem bardziej niż kiedybądź, a w miarę, jak traciła wiarę w żyjące i zmarłe, w starce, dzieci, święte, w miarę jak coraz głębsze nurtowały ją zwątpienia, podejrzenia, gniewy, obrzydzenie, brat ten stawał się coraz jej droższy, czułe współczucie dla niego coraz głębsze, tkliwość coraz większa, a on umierał i — straszne! — życzyć mu musiała śmierci, bojąc się jego wyzdrowienia, jak czegoś od śmierci gorszego. Śmierć ta ukochanego jedynego brata, co ją tak okrutnie osierocić miała, miała być — zresztą tylko zwiastunką gorszej, stokroć gorszej boleści, hańby, wyjawienia przed światem jego zbrodni.
Lecz co już ją najwięcej bolało, to to, że czuła, że chory domyśla się, co się w jej sercu dzieje....
W trzecim dniu choroby Izydor przyniósł pod sekretem lekarstwo „najskuteczniejsze“, przyrządzone przez samego zakrystyana. Była to oliwa, w której zamarynowano aż trzy skorpiony, jednego stonoga, jednę tarantulę, pająka i parę jadowitych grzybów, słowem lekarstwo „niechybne“ na wszelakie jadowite ukąszenia. Anna Rosa przyłożyła natychmiast specyfik osobliwszy na ranę Jakóbowi. Uległ jej, lecz po chwili spytał:
— Po co mnie leczysz? Wszak sama wołałabyś, bym umarł.
Serce się ścisnęło dobrej kobiecinie.
Jakób obejrzał się na Izydora.
— A jeśli pomoże... jeśli nie umrę... to co będzie?
— Co Bóg da! Nie pora ci myśleć o tem, uspokój się — odparł rybak, jak zawsze łagodnie a stanowczo.
— Czy... sprowadzicie śledztwo? — pytał po chwili.
— Co?
— Śledztwo. Zimno teraz i drogi złe być muszą... Słuchaj, siostro. Nie jedź konno do Nuoro, pojedziesz karocą.
— Po co mam tam jechać, — odparła szorstko, łzy połykając i udając, że nie rozumie, o co mu idzie.
— A... do sądu.
Ofuknęła go niecierpliwie, wyszła do kuchni i tam się rozpłakała.
— Wyekspensowałam wszystką oliwę — mówiła do wychodzącego Izydora — przynieślibyście więcej. Czy nie widzieliście się z proboszczem?
— Zobaczę się dziś wieczorem.
— Możeby się Jakób wyspowiadał... czas ucieka, nie lepiej mu. Całą noc dziś nie spał.
Połknęła nabiegające do oczu łzy.
— Zdawał mi się taką biedną, zranioną, zdruzgotaną ptaszyną...
— Czy odwiedzali go Dejasowie?
— Odwiedzali, matka z synem, potem Bronta sam przychodził. Odwiedzają, wszyscy nas odwiedzają, lecz cóż z tego?... Nie dadzą życia, nie odwrócą śmierci.
— Są pomiędzy nimi źle i dobrze usposobieni dla niego — mówił rybak, biorąc słoik od oliwy nalanej na skorpiony, tarantulę, stonogę, pająka i jadowite grzyby.
— Jak dla wszystkich! — odparła kobieta. — Są tacy i owacy.
Wkrótce potem nadszedł lekarz, w ciasnym palcie o wytartym kołnierzu. Był już pijany, sapał, spluwał, a tak buchało od niego wódką... Na poły będąc przytomnym, strwożył się jednak stanem swego pacyenta.
— Co ci do dyaska? — pytał.
— W piersiach kole i oj! w boku..
— W boku! w piersiach! co tam być może w boku i piersiach? Głupstwo.
Odrzucił kołdry, odkrył bez ceremonii włosem obrosłe piersi chorego, opukał, przychylił ucha.
— E! głupstwo! coś ci się przewidziało. Baba jesteś!
Gdy go jednak Anna Rosa odprowadzała do drzwi, wlepił w nią zalane swe ślipia, mormocząc:
— Kobiecino! czas mu się wyspowiadać. Czas niewielki. Ma zapalenie płuc, z tego wyleczyć się trudno.
Pod wieczór Jakób wyspowiadał się. Po spowiedzi przywołał siostrę, zatrzymując przy sobie kapłana.
— Ksiądz Eliasz — rzekł — za świadka ci służyć będzie, ale pojedziesz karetą do Nuoro, bo zimno i przeziębić się można.
Istotnie na dworze śnieg padał. Choć się miało ku wieczorowi, blade światło wpadało do pokoju, rozpływając się po mrocznych kątach, ginąc pod wysokiem, niby chmurnem sklepieniem komnaty.
Ksiądz Eliasz ze współczuciem patrzył na Annę Rosa, do której żywił wielką przychylność, gdyż przypominała mu jego matkę. W szarem świetle zimowego dnia i zapadającego wieczoru opuszczała ona, postarzała, zbolała, zawstydzona spowiedzią brata, na twarz silnie zaciśnięte ręce. Ksiądz Eliasz rozumiał, co się w tej biednej duszy dzieje, modlił się i w duchu błogosławił biednej kobiecie.




VII.

Maj nadszedł. Dolinę Isalli, ponurą, zwykle, porosły wysokie trawy, krzaki okwitły obficie, na polu kłosy falowały pod tchnieniem wiatru, przyroda złoto-zielona uśmiechała się do młodej wiosny, rozgrzana słońcem, wonią, kwiecia upojona, odziana barwnie i strojnie.
W krzakach coś grało, śpiewało, szczebiot ptactwa wypełniał wiejską, ciszę. W dolinie duszno niemal było od woni narcyzów i dzikich hyacentów, a narcyzy, hyacenty, kwitnące trawy, okwiecone krzaki, nurzały się w powodzi roztopionego rzekłbyś złota, owiane przytem od mgły stokroć lżejszemi i lotniejszemi lazurowemi oparami, rozproszonemi po dolinie całej, w przestrzeni, powietrzu, precz pod szafiry nieba.
Powiew wiatru biegł po kobiercach z fijołków, wonnego kwiecia roztworzył kielichy. Niektóre łąki zasiane renonkułami i białemi anemony, zdawały się kawałami gwiaździstego, na ziemię spadłego i odblaskiem traw umajonego nieba. Rzadkie i ozdobione drzewa, kołysały się sennie, rozkosznie...
Słońce skłaniało się ku zachodowi i na zachodzie niebo mieniło się barwami dojrzałej brzoskwini, gdy od północy stoki gór skrzyły się jak drogocenne ametysty.
Konstanty Ledda, przeniesiony zrazu z więzienia do Nuoro, wracał z miasta pieszo, w rodzinne strony. Mijał dolinę bez pośpiechu, z tobołkiem na plecach; od czasu do czasu zatrzymał się, rozglądał dokoła i myślał:
— Dziwne! dolina wydaje mi się mniejszą, ciaśniejszą... Prawda! widziałem morze.
Postarzał, przygarbił się, zbladł, lecz bądź-cobądź nie miał tragicznego wyglądu, jakby się to komu zdawać mogło. Wracał sam i pieszo, gdyż nie mógł był z góry oznajmnić dnia, w którym go uwolnią, to też nikt z krewnych lub przyjaciół nie udał się był do Nuoro na jego spotkanie. Zresztą, pędziła go niecierpliwość oglądania rodzinnych kątów.
Wzbijał się pod górę. Lekko mu było, czuł się wesół, dlatego może, że pił dużo w Nuoro i miał w kieszeni butelkę z winem. Czasem nogi, uginały mu się w kolanach, lecz nie zważał na to wzbijał się raźno pod górę.
Eeco! — myślał — gdy nogi wypowiedzą posłuszeństwo, zatrzymam się i spocznę nieco. W kobiałce mam chleb i wino! Czegóż więcej trzeba? Wolny jestem i swobodny, jak ptak podniebny i... zostałem znów kawalerem.. Dziwne! Ciekawe! Miałem przecież żonę, a teraz jestem nieżonaty.
Zaśmiał się. Wzbijał się, wzbijał pod górę, to patrząc na ścieżki żółte, śród traw wysokich, to na ptaszki świergocące nad kwitnącemi krzakami, w nizkim locie muskające skrzydłem ziemię, kłócące się o gałązki, na których spoczną do noclegu. Przypomniała mu się stara, obdarta z pierza sroka więzienna. Uczuł, jak mu się w piersi coś ściska...
Ha! poco zaprzeczać! Ze smutkiem pewnym, z trudnością rozstał się z miejscem, gdzie tyle przecierpiał, z towarzyszami niedoli, których ani lubił, ani szanował, lecz z którymi lat tyle się przemęczył. Zal mu było murów wilgotnych, ponurych, ohydnych i tego kawałka nieba nad wązkim więziennym dziedzińcem, podobnego latem do rozpalonego metalu, zimą do tafli sinego lodu. Żal mu było lat minionych.
Od śmierci istotnego zabójcy Leddy, Korszunem zwanego, minęły dnie i miesiące, zanim sądy roztrząsnęły na nową starą sprawę i uwolniono niewinnie osądzonego. W ciągu dni tych i miesięcy, co mu się zdały od wieków dłuższe, Konstanty trawiony był gorączką niecierpliwości, a potem — płakał niemal, opuszczając więzienie. Płakał nietylko z litości nad towarzyszami niedoli, których pozostawiał za sobą, lecz nad samym sobą, nad swą straconą młodością, nad tem, co niewinnie przecierpiał, nad tem, co go jeszcze czekało w życiu.
Lecz żal ów minął... wszystko się rozwiało... tylko myśl o Giovannie cierniem tkwiła w głębi serca, chociaż usiłował śmiać się i z tego.
Wzbijał się w górę, wzbijał. Doszedł do krańców doliny, szedł brzegiem Isalli. Światło zachodu żywe jeszcze było i woda połyskiwała złotem i srebrem pomiędzy krzakami oleandrów i konkilów kępinami. W przezroczystemu cieniu gałęzi, purpura nabrzmiałych pączów oleandrowych, krwawiła się obficie Konstanty, zmęczony już bardzo, myślał, że dolina i wąwóz wiodący w góry, nie są bądź co bądź tak krótkie, jak mu się zrazu zdały.
— W polu dobrze zasnąć można — myślał — ale ciekawym przybycia tam... do wsi. Pukam do drzwi Izydora! puk! puk! kto tam? Ja. Kto „ja?” Ecco, Konstanty Ledda! Widzę go, wstaje z miejsca, poczciwiec! pewnie śpiewać będzie różańce lub godzinki... a może moją pieśń o świętym Konstantym... Ciekawym... Na ogół ciekawa rzecz, jak pieśń tę skomponować mogłem. Dziwił się wielu rzeczom, jak się dziwią dzieci, lub ludzie przypominający sobie dziecinne swe lata i sprawy. Zresztą i chwila obecna pełna dlań była podziwów. Dziwiła go wiosna kwitnąca, wąwóz zielony, droga, którą wracał do domu.
Do domu...
Szedł teraz łanem zbożowym a po obu brzegach wązkiej miedzy — w zachodzącego słońca pozłocie, słaniały się kłosy i pole falowało kłosistą ławą. Szedł i myślał:
— Izydor powie mi „wejdź.” Zaprosi mnie do siebie i powie jeszcze: „Jakób Dejas to zrobił i umarł,” jak gdybym tego nie wiedział! I powie: „żona twoja ma drugiego męża...” Ależ to dobrze! i to wiem oddawna! „Jak to, nie płaczesz?” — zdziwi się Izydor! Jeszcze czego! miałbym płakać... dość już łez wylałem... Czyż można było przypuszczać, że wrócę tu jeszcze? Nabrałem doświadczenia, zobaczysz. Nie lada kawał świata widziałem! Morze przebyłem, nie jestem już dawnym, znanym tu niegdyś chłopakiem...
I nagle, w chwili właśnie, gdy się sam przed sobą przechwalał nabytem doświadczeniem, uczuł jak mu serce dławi tych doświadczeń gorzkich dłoń lodowata i twarda. W myśli mignęła mu chatka uboga, Giovanna, synek...
— I nic z tego nie pozostało — mówił mu głos — wiatr rozwiał wszystko jak dymy... wszystko! wszystko! wszystko!
Usiadł na miedzy, przygnieciony ciężarem swej doli. Co mu się stało? Wszak sądził, że to już przeszło, minęło, zgłuszył cierpienie, wspomnienia, a oto, z samej głębi duszy powstały tłumne, bolesne i naigrawały się, miażdżyły go, dławiły, pastwiły się nad nim. Zapomnieć, ach! zapomnieć! Wyjął z kobiałki flaszę z wydrążonej tykwy, pełną wina? i pił, pił długo, chciwie i potem rozglądał się po okolicy. Zdawało mu się, że siedzi na wybrzeżu szmaragdowego jeziora, po którem przy lada powiewie wiatru pływały korale — czerwonych polnych maków kępiny całe.
Po niejakiej chwili wstał, lecz nie zabierał się już w dalszą drogę z takim, jak przed tem, pośpiechem. Gdzie, do kogo miał śpieszyć? Przybędzie dziś, czy jutro — wszystko jedno. Nikt go nie czeka. Już pierwsze cienie nocy kładły się w głębi doliny, świerszcze ćwierkały śród traw, wonie kwiatów i krzaków wzbijały się w powietrze, wiatr opadł, ptaki zamilkły i tylko lotne nietoperze rysowały czarne błyskawice na kryształowem tle majowego wieczoru.
O! kto wyrazi tęsknotę, rozlaną w wiosennym zmroku! Jestże dusza dość zatopiona w błogości, któraby jej nie odczuła? Tęsknić można za utraconym rajem, wieczystą pogodą wiekuistej wiosny, za szczęściem, do którego człowiek był stworzony i które utracił.
Konstanty szedł zwolna. Po długich latach więzienia i ucisku śród ciasnych, plugawych, cuchnących murów, po latach kaźni o skrępowanych, na krótkie piąstki mierzonych skąpo krokach, ruch swobodny, wśród przestworzy, był sam już w sobie rozkoszą. Pod stopami czuł i trawę świeżą, i kamienie wilgotne, w miarę jak wzbijał się w górę, rozszerzały się horyzonty, szerokie jak wolność i swoboda! A jednak rzadko kiedy, nawet w najgorsze dni więzienne, było mu równie smutno, jak teraz. Szedł, ale po co? gdzie? do kogo? Czuł się wesół na początku drogi, zbliżającego się do kresu ogarniał smutek nieprzemożony. Mgły, podnoszące się na dalekich horyzontach, zdawały się mówić, że podróż była bezcelową, próżną. Nie miał domu, rodziny, ojczyzny. Wszak wszystko tracił i obojętnem być mu powinno, gdzie go poniosą kroki. Nie był-że wędrowcem w pustyni tak prostej, jak ciemniejące nad głową jego obłoki, śród których rzadkie zapalające się gwiazdy zdawały się rozrzuconemi w przestrzeni czatami, nie wiedzącemi o sobie wzajemnie nic... placówkami zatraconemi w przestrzeni, jak on w swobodzie — pustkowia.
O Giovannie, straconem szczęściu, właściwie mówiąc, nie myślał. Nie myślał nawet o losach, co się z nim obeszły tak bezlitośnie, o niewinnem posądzeniu i osądzeniu. Rzeczy te zapadły mu tak głęboko w duszę, że się stały cząstką samego jego jestestwa; zapomniał o nich niemal, jak się zapomina o powszednich i najbliższych, a nieoddzielnych od nas rzeczy. Nie o tem myślał tedy, lecz o tysiącznych, drobnych szczegółach z przeszłości, o tem, co pozostawił w swej wiosce, a czego już nie odnajdzie.
Więc myślał o placu pustym, obszernym przed chatą Giovanny i jej matki. O ławce kamiennej, na której siadywał z nią w pogodne wieczory letnie i myślał o łożu olbrzymiem, antycznem, w którem odpoczywał po całodziennym trudzie. Ecco! zdawało mu się, że właśnie wraca, po dniu znoju i pracy w polu... Gdzie pójdzie? gdzie zmęczoną złoży głowę?
Zpośród smutków, zniechęceń, goryczy, wydzielało się coraz wyraźniej poczucie zmęczenia i głodu.
Na szczycie wzgórza przysiadł i znów otworzył sakwę. Noc zapadła zupełna, lecz jasna i przezroczysta. Na wschodzie, z po za gór, zasłaniających morze, wstawał miesiąc bladolicy. Po firmamencie, nakształt pustego, szerokiego krzaku, biegła droga mleczna. Na zachodzie niebo podobne było do dalekiego niby oceanu.
Coś nakształt świtu otaczało góry, ścieżki rysowały się wyraźnie, a krzaki podobne były do stada owiec czarnych. W ciszy rozlegało się przeciągłe wołanie kukułki...
Konstanty posilił się, zjadł, wypił, położył się na wznak na grzbiecie góry i wzrok zatopił w pustynne obszary nieba. Po chwili zmrużał powieki. Pokrzepiony posiłkiem i chwilowym spoczynkiem, poczuł się raźniejszym.
Przymknąwszy oczy, przeniósł się pamięcią pomiędzy towarzyszów więzienia. Zdawało mu się, że szyje wraz z nimi buty. Napełniła go dziecinna jakaś radość, a też dopiero będzie miał co opowiadać starym przyjaciołom w Orlei! Wstanie, przyśpieszy kroku, pójdzie.
— Wstanę i pójdę — postanawiał, lecz nie ruszał się z miejsca. — Albo! pozostanę tu, tu tak dobrze, zasnę... spać mi się chce... Ale nie! trzeba iść... Izydor czeka... Spyta, kogo tam poznałem... Ha! widziałem morze, pływałem po morzu i poznałem sierżanta Burrai, co mi przyobiecał wyjednać miejsce nadwornego szewca... Ecco! wstanę, pójdę...
Nie ruszał się jednak z miejsca. Obrazy przesuwały mu się w myśli zmąconej... dziwaczne obrazy: Król Pikowy na ośle galopował po mlecznej na niebie drodze... O! o! wola go, krzyczy...
Konstanty roztworzył oczy.
— Przeklęta kukułka — zamruczał, a przymykając znów oczy, marmotał:
— Idę... a słyszę... idę...
Zasnął na dobre.
Gdy się przebudził, księżyc wszedł wysoko i z wysoka spoglądał na góry, przepływając świetlaną kulą po roziskrzonem od gwiazd niebie. Rosa rzęsista operliła ziemię, na którą tu i owdzie padały olbrzymie, czarne cienie gór, garbiąc się i wykręcając dziwacznie, gdy znów w miejscach oblanych srebrnem światłem każda linia, kształt każdy, krzak, kwiat rysował się wyraźnie w srebrno lazarowej przezroczy. Kukułka kukała coraz dłużej, coraz donośniej.
Konstanty wstrząsnął się, powstał cały wilgotny od rosy, przeciągnął ramiona, a ziewanie jego rozległo się w ciszy i pustkowiu.
Powiódł okiem po niebie, chcąc się dowiedzieć, która być może godzina? Dyana nie wychyliła się jeszcze z morza. Jutrzenka daleką była i przechodzień udał się w dalszą drogę, w nadziei przybycia do wioski, zanim się ludzie przebudzą. Nie chciał się narażać na ciekawość dawnych przyjaciół i sąsiadów, a nadewszystko bał się spotkać Giovannę, lub jej matkę; nie chciał w brzasku dziennym przechodzić przed ich chatą. Po co? wszystko przeszło... skończone wszystko!
Szedł w góry, schodził w doliny, wspinał się na oświetlone księżycem szczyty. Krzaki złotojeścia, skąpane w rosie asfodele, skały same wydzielały zapach silny i upajający. Wązkie strumienie przebiegały okwiecone trawniki.
Na dalekich horyzontach niebieskie obłoki kładły się na sinych górach i dal rozpływała się w mgły opalowe. Konstanty szedł ciągle; myśli jego i uczucia drzemały, lecz członki, odświeżone spoczynkiem, całą odzyskały elastyczność; przeskakiwał nad przepaściami, wspinał się na strome skały, skracał sobie drogę znanemi niegdyś przesmykami, a gdy przystawał chwilę, dla złapania tchu, serce biło mu gwałtownie w piersi. W jasnych jego źrenicach odbijał się księżyc srebrny.
Poznawał znane sobie niegdyś miejsca, czuł zapachy rodzinnej ziemi, poznawał ścieżki błędne, zagony jęczmienne i pszeniczne. Mastiksowe krzaki, rzadkie samotne drzewa, szumiały za lada powiewem sycząc senne jakieś słowa, a tam i owdzie, tu srebrne w świetle miesiąca, tam czarne w cieniu sterczały skały-sfinksy, a po za niemi, gdzieś, z wyżyn dojrzane, przelewało się srebrne morze, to morze, które przebyć — jak bądź przebyć, zdawało się Konstantemu rzeczą nielada.
Doszedłszy do kościoła świętego Franciszka, przystanął, odkrył głowę, zmówił pacierz. Modlitwa szczerą była, gorącą, dziękczynną. W tej chwili odczuł, jak nie odczuwał dotąd, radość z powrotu i odzyskanej swobody.




Zaledwie dnieć zaczynało, gdy Izydor Pane usłyszał pukanie do drzwi.
Od dwóch tygodni... gdzie tam od dwóch tygodni, od czterech już blizko miesięcy, wyczekiwał codziennie przybycia Konstantego. Zerwał się z pościeli przedtem jeszcze, zanim mu stare jego serce kołatać zaczęło w piersi.
Otworzył. Dostrzegł mężczyznę wysokiego, odzianego... nie tak, jak się odziewano w Orlei — odzianego w surdut długi, z twardej jak skóra materyi, mężczyznę o długiej, bladej twarzy. Nie poznał go zrazu.
Konstanty roześmiał się ostrym, suchym śmiechem, a śmiech ten ubódł biednego rybaka. Poznał go wówczas, lecz uczuł zarazem, jakgdyby wiatr zimny przewiał między nimi. Konstanty to był niewątpliwie... tylko inny jakiś... do tamtego niepodobny. Objął go, lecz nie ucałował, czuł, że go łzy dławią.
Ecco! Nie poznałeś mnie — mówił nowoprzybyły, zrzucając z pleców tobołki — pewien tego byłem.
I głos i akcent zmienione były, jak wygląd... Litość walczyła w sercu rybaka z chłodem niespodzianym.
— Po co tu przychodzisz w tem odzieniu? — rzekł — trzeba było poczekać w Nuoro, przywiózłbym ci, co trzeba, konia przywiódł, trza było dać znać. Wróciłeś pieszo.
— Nie! — odparł żartobliwie nowoprzybyły — święty Franciszek pożyczył mi swych koni. — Ha! co porabiasz zio Izydorze? Widzę, że chcesz gotować kawę. Daj pokój. Czyż nie ma wódki?
Rybak, który rozdmuchiwał już węgle, obrócił się zmieszany, zawstydzony niemal... nie, miał tylko trochę kawy.
— Nie wiedziałem — mówił, rozkładając ręce — ale poczekaj chwilę... przyniosę. Widzisz bo, czekałem cię i nie czekałem... — chciał wyjść.
— Hola! Gdzie? — zawołał tamten. — Niczego nie chcę. Siadaj stary.
Izydor usiadł, patrząc nieśmiało jakoś na tego tak obcego sobie... Ośmielając się po niejakim czasie omacał jego surdut, pantalony, pytając, czy zamierza istotnie w tem chodzić.
Przez otwarte drzwi wtargnęło światło rozświtu. Konstanty wydał się przyjacielowi bardzo blady, ziemisty jakiś, zmieniony.
— Dlaczego nie miałbym w tem chodzić? — odparł, śmiejąc się znów nieszczerym, fałszywym, tak przykrym dla Izydora śmiechem. — Zresztą niedługo odejdę.
— Odejdziesz? Dokąd?
— Tylu poznałem różnych ludzi — zaczął tak, jak gdyby recytował wyuczoną na pamięć lekcyę Konstanty. — Zapewnili mi protekcyę. Cóźbym tu porabiał?
— A... chociażbyś został szewcem; pisałeś mi przecie, żeś tam szył buty.
— Hm! Zaznajomiłem się z pewnym sierżantem... bawi obecnie w Rzymie, obiecał mi wyjednać miejsce szewca u dworu królewskiego.
Izydor spojrzał na niego z politowaniem. Zmienił się Konstanty, oj zmienił! Zła szkoła więzienna.
— Po co to mówisz, rzuć-że te niewczesne żarty... tyle mamy do pomówienia z sobą — mówił smutnie i łagodnie, bo zdawało mu się, że Konstanty przybiera umyślnie pozory obojętności i lekceważenia, ale... po co? Komuż, jeśli nie jemu, serce otworzy, ulży sobie?
— Potem żartować będziemy — mówił — potem. Ale powiedz, czemu nie chcesz posilić się, wypić kawy? To ci nie zaszkodzi.
— O czemże mówić mamy? — odpowiedział tamten drewnianym głosem. — Wiedziałem, że się zadziwisz, widząc, że nie płaczę, włosów sobie nie rwę. Ha! Gdybyś wiedział, ile łez przepłakałem! Nie stało na teraz. Zresztą, odejdę... Widzisz, kto widział morze, ten tu nie wytrzyma... Dobrze, nalej mi kawy... Ktoś idzie? Nie chcę, by mnie widziano... podziwiano... cudaka niby.
Wstał i zamknął drzwi chaty.
Gdy wrócił ode drzwi, znów zdawał się zmieniony: wargi mu drżały.
— Przechodziłem tamtędy — rzekł głucho, głową wskazując chatę Bachisii — lecz znalazłem się po tamtej drodze sam nie wiem jak... Powiedz, sam powiedz, mogęż tu pozostać?
Ręką wodził po czole, potem runął jak długi na ziemię, płacząc i wijąc się z wewnętrznego bólu. Łzy mu płynęły gwałtownie, jak strumień, co zerwie kamienne zapory.
Rybak pobladł, patrzył nań w milczeniu, nie znajdując, nie szukając słów pociechy... Miał go, dawnego swego Konstantego, poznał go teraz.




VIII.

Zaledwie rozbiegła się wieść o powrocie Konstantego, chatkę rybaka zaczęli nachodzić wszyscy sąsiedzi, przyjaciele, krewni i tacy, co przedtem nie raczyli nawet spojrzeć na ubogiego poławiacza pijawek, i tacy, którzy znać nie chcieli Konstantego. Teraz wszyscy ściskali go, całowali, zapraszali do siebie. Kobiety ze łzami w oczach nie zwały go? jak tylko „dzieckiem kochanem”, patrzały nań z politowaniem, naznosiły bułek i kiełbasy.
Dowody te współczucia irytowały Konstantego. Mówił do Izydora:
— Czemu mi okazują, litość? Mam ochotę schować się gdziebądź, uciec!
— Uciec! zaraz; uciekać! — odpowiedział rybak, gotując kiełbasę — cierpliwości, synu Boży. Jakiś niecierpliwy, jakeś się tam popsuł.
Od wybuchu żalu onego pierwszego dnia Izydor traktował Konstantego jak chore dziecko. W rzadkich chwilach, gdy był z nim sam na sam opowiadał wszystko, jak i kiedy co zaszło. Konstanty słuchał chciwie, gniewał się gdy im przerywano.
Przyszedł sam syndyk, ów chłop z matką wielkiego Napoleona. Odwiedziny te wzruszyły Konstantego.
— Damy ci owce i krowy — mówił wioskowy dygnitarz, utarłszy nos w palce.
— Tak. Każdy da ci po sztuce: un pecus[5]. Powiedz tylko, co ci potrzeba, czego żądasz? Wszyscyśmy bracia na tym bożym świecie, jednego ojca synowie, cóż i mówić o takich małych jak nasza, wioskach. Wszyscyśmy tu braćmi.
Konstanty pomyślał o braterskich usługach, jakie mu oddano, i w milczeniu opuścił czoło.
— Ah! — rzekł po chwili — ludzie bracia byli mi tem, czem Kain dla Abla. Nie pożałują krów i owiec, lecz i nie powrócą złamanego życia.
— Eh! nie myśl o tem — machnął ręką syndyk — dużoś się napodróżował, świata widział, lecz powiedz, czyś widział gdzie wyższe od naszych gór? Ot i domy, a w każdym osobna mieszka rodzina.
Konstantego niecierpliwiły słowa syndyka i odrzekł, że chce opuścić okolicę, odejść bezpowrotnie...
— A, nie! nie odchodź, nie opuszczaj rodzinnego kąta — radził syndyk. — Gdzież pójdziesz? pozostań z nami, myśmy tu wszyscy bracia.
Z kolei zjawił się doktór Paddu, z wielkim szarym parasolem pod pachą i zaczął od tego, że zajrzał do garnka.
— Ho! ho! — wołał grubym, ochrypłym głosem. — Dlatego tylu jest was zbrodniarzy, winowajców, że karmicie się świniną. Mówiąc to, rzucił na garnek parasol.
Izydor uchylił parasol na bok.
— Nie złamię go, i... przepraszam. Jaka tam wieprzowina! Bob z sadłem i specyał rzadki; kawałek kiełbasy.
— A sadło nie wieprzowina, co? Wszyscyście świnie i tyle tego. Wróciłeś więc, baranku? Byłem przy jego śmierci.
— Czyjej?
— A jego, Jakóba Dejasa. Nie daj Boże takiej nikomu. Cierpiał, gałgan, jak na to zasłużył. Słuchaj, weź jutro na przeczyszczenie. Po podróży nie zaszkodzi.
Konstanty milczał, patrząc na lekarza.
— Po coś ślepia wytrzeszczył? — Myślisz, żem zwaryował, co? Na przeczyszczenie mówię ci, słyszysz, zrozumiałeś? na prze-czy-szcze-nie.
— Rozumiem.
— O! głupiście, głupi! Słyszałem, że się wybierasz precz ztąd. Masz racyę. Idź do dyabła; niepotrzebnyś tu! Ale przedewszystkiem idź na cmentarz, na ten tam śmietnik, który cmentarzem zowiecie, kop, kop jak pies, aż dokopiesz się kości Jakóba Dejas’a.
Mówiąc to zgrzytał zębami, ohydny był, Konstanty patrzył nań zdziwiony, zgorszony.
— Po co, mówię ci, wytrzeszczasz na mnie ślepie. Byłeś, i jak widzę, zostałeś osłem. Nie osłem, lecz baranem. Cichy i łagodny jak jagnię, choć go do rany! Głupcze! nie wiesz, że cię skrzywdzono, ograbiono, zabito na duszy i ciele, a ty nic.. niby nic! Porwij-no się! pójdź do kobiety tej i jej wiedźmy matki, do wiedźmy świekry, włócz je za włosy, bij co wlezie, uwiąż baby do rogów krów tych, jakie ci tu osobliwi dobrodzieje, współobywatele, łaskawie chcą dać, jak jałmużnę żebrakowi. Rozrzuć po dachach przeklętej Orlei żarzące się głownie. Słyszysz głupi? Rozumiesz?
Wrzeszczał, z gęby mu buchały alkoholiczne wyziewy, oczy nabiegły mu krwią, wyłaziły na wierzch. Konstanty cofał się, drżał na całem ciele.
Nagle wzrok furyata zamglił się, porwał parasol.
— A! — machnął ręką — mazgaj jesteś! masz, na coś zasłużył. Ebbene, nie zapomnij wziąć na przeczyszczenie.
— Dobrze, dobrze! — zaśmiał się Konstanty, chociaż słowa lekarza wzruszyły go głęboko. Chwilami czuł, że go rozpacz ogarnia. Mówił, że chce odejść, ale gdzie miał iść, co począć, co przedsięwziąć? Myślał.
— Domu nie mam, nie mam nikogo. Zbiegli się tu wszyscy przez ciekawość, jutro zapomną mnie. Jestem jak ptak bez gniazda... co tu począć?
I w myśli przesuwały mu się złe, dopiero słyszane słowa i rady: znieważyć, spalić tych, co mu złamali życie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— ...Wierz mi, Konstanty — mówił Izydor, gdy zostali sami i zabrali się do spożywania kiełbasy i przyniesionych przez sąsiadki bułek — nie jest ona szczęśliwą. Nie patrzę jej w oczy i gdy ją spotykam, to tak mi jest, jak gdybym samego spotkał kusiciela la tentazione[6], a jednak żal mi jej. Ma, słyszałem, dzieciątko, ot takie małe, nędzne, blade, jak niedojrzała jagódka. Nie dziw! Owoc śmiertelnego grzechu. I chrzest odbył się, mówię ci, jak nieślubnego, bękarta. Proboszcz ani się pokazał przy położnicy, ludzie się dziwowali...
— A! przerwał mu Konstanty, krając żółtą słoninę pamiętasz mego malca? Był jak krew z mlekiem... gdyby żył...
— Lepiej mu, że umarł — twierdził rybak — życie nędz pełne, lepiej umrzeć w dzieciństwie, niewinności, nieświadomości, ulecieć w błękitne niebo ponad chmury i obłoki, wichry, burze tego świata.
— Pij — mówił po chwili, napełniając szklankę swego gościa — wino nieosobliwe wprawdzie, ale i nie kwaśne. Pamiętam, w zeszłym roku, w dniu Wniebowzięcia, Jakób Dejas zaprosił mnie na obiad. Bał się mnie straszliwie... zdawało mu się, że wiem... że się domyślam i swatał mi swą siostrę, wiesz, wdowę. Gdybyś ją teraz zobaczył, nie poznałbyś jej! Postarzała, skurczyła się, ot tak! Jeździła ze mną i z proboszczem do Nuoro, zeznawać przed sądem. Biedaczka! Nie widziałem odważniejszej kobiety; zdawało się wówczas, że ziemię całą w jednej uniesie garści... potem skurczyła się, zmarszczyła, jak te nie przymierzając, toczone przez robaka owoce. Odwiedzam ją często i by ją rozśmieszyć, mówię: „cóź, kiedy wesele, ptaszku ty mój?” Uśmiecha się i ja się śmieję, ale płakałbym, gdybym mógł. Jakób wesół był, zdawał się zadowolony, czy uwierzysz, zamyślał o małżeństwie, a tu, pam! pam! niema go, rozpadł się. Takie to życie! Bachisia Era, zaprzedając krew krwi swojej, córkę, sądziła, że w złoconej karocy jeździć będzie, a mrze na starość z głodu. Giovanna Era... a no, Giovanna Era, jak ta przyduszona kamieniem żaba, pająk, co przędzie ustawicznie.
— Bije ją, co? — spytał sucho Konstanty.
— Bije, nie bije, nie wiem, ale czyż to niema gorszej nieraz od bicia poniewierki? Obrócono ją w sługę niewolną... tak, jak w antycznej niewoli — ot tak!
— Niech, zdycha! — syknął przez zaciśnięte zęby Konstanty. — Wypijmy na pohybel niegodnej.
Wzniósł z brawurą szklankę. Słysząc, że jest nieszczęśliwą, doświadczał błogiego uczucia, podobnego do tego, jakiego doznają złe dzieci, widząc jak karzą tych, co je skrzywdzili.
Po obiedzie obaj z Izydorem wyszli i położyli się w cieniu dzikiego drzewa figowego. Południe było gorące, w powietrzu unosiły się lotne, lecz silne zapachy gwoździków i innego kwiecia. Nieboskłony zdawały się nieco zachmurzone, pszczoły żurczały głośno. Konstanty blady, wyczerpany, zasnął natychmiast, ale Izydor oka zmrużyć nie mógł. Nad uchem strzykał mu ustawicznie psotny konik polny, przeskakując z trawy na trawę. Rybak wyciągnął rękę, chcąc pojmać psotnika, a tymczasem myślał:
— Wiem, dlaczego mu się chce odejść ztąd... myśli biedak jeszcze o tej, tam... Giovannie Era. Pozostając, cierpiałby jak święty Wawrzyniec na ruszcie. Biedak! biedaczysko! Zdaje mi się jako dziecko słabe, chore. Ach! co to z niego zrobili? Poszarpali mu serce, życie.. wszystko. Zdławili go...
I... zaszła rzecz dziwna. Złowił był właśnie polnego konika i miał go zdusić, lecz wypuścił, pomyślawszy o Konstantym.
Na ścieżkę padł cień sutanny. Izydor poznał księdza Eliasza, powstał, poszedł na jego spotkanie i bojąc się rozbudzić Konstantego, odciągnął na bok, pomiędzy zarośla. Były więzień miał sen lekki, lada szmer płoszył mu go z powiek. Słysząc głosy powstał, a zbliżając się do rozmawiających, nie wątpił, że rzecz szła o nim.
— Lepiej będzie, jeśli wieś opuści — mówił kapłan — lepiej, daleko lepiej.
Konstanty zmieszał się, słysząc to, chociaż nie umiałby powiedzieć, czemu się zmieszał.




Wsi jednak nie opuszczał. Dnie upływały, ludzie przywykli do „oswobodzonego więźnia” i nie zwracali już na niego uwagi. Nawet kobiety i ulicznicy dali mu spokój. Za zapracowane w więzieniu pieniądze kupił skór, podeszew, dratwy, lecz nie zabierał się jakoś do roboty; codziennie natomiast kupował wino, owoce, mięso, jadł i pił dobrze, zmuszając Izydora, by jadł z nim razem. Niechciał być ciężarem ubogiemu poławiaczowi pijawek, nie chciał, by we wsi sądzono, że nadużywa jego gościnności; okazywał się rozrzutnym, zapraszał często do karczmy znajomych na poczęstunek, poił ich i sam się upijał i podchmielony lubił rozpowiadać długo i szeroko o życiu więziennem, zawartych tam znajomościach i tym podobnych rzeczach.
W ten sposób tracił zapracowane w więzieniu grosze, a na przedstawienia Izydora odpowiadał:
— Daj mi spokój! Dla kogobym oszczędzał? Mamże dzieci? Sam jestem na bożym świecie.
Innym razem spekulował na przypadające nań dziedzictwo po zamordowanym stryju, które krewni obiecywali mu zwrócić bez uciekania się do sądu.
— Wówczas — mówił — wyprzedam się i pójdę, gdzie oczy poniosą. Tobie, wuju Izydorze, zostawię sto skudów.
Ale Izydor niczego nie żądał, pragnął tylko widzieć Konstantego takim, jakim był przed uwięzieniem: poczciwym, skromnym, pracowitym, szczerym, nie przebiegłym, skrytym, jak teraz. Stary rybak czuł dobrze, że Konstanty szczerym nie jest, że coś ukrywa, domyślał się, że cierpi srodze, chociaż udaje obojętnego. Nieraz go zeszedł płaczącym ukradkiem i wówczas poczciwe jego serce krajało się, zdjęte współczuciem i tkliwością.
— Co ci, co ci, mój synu? — pytał.
Konstanty zwykle zaczynał wówczas śmiać się i żartować. Tego to stary nie mógł znosić. Czasem chodzili we dwóch na połów pijawek i kiedy Izydor, z obnażonemi po kolana nogami, wchodził w stojące, bagniste, rude wody, Konstanty, leżąc na brzegu, opowiadał mu więzienne przygody, z tęsknotą wpatrzony w dalekie horyzonty.
Odejść ztąd, odejść! Bo tu, śród gór granitowych, w ciszy odosobnienia, czuł się skuty łańcuchem palących, nieprzemożonych wspomnień. Wszystko tu, niebo i ziemia, od ostatniego źdźbła trawy do najwyższego szczytu gór, przypominało mu — ach! jakże odmienną, od teraźniejszości, przeszłość! Każdej nocy skradał się teraz jak wilk głodny pod okno domu Dejasów. Raz, wieczorem dostrzegł wysmukłą, postać młodej kobiety, wychodzącą, z bramy i udającą się do ich dawnej chatki. Pierwszy to raz dostrzegł ją, od powrotu, poznał odrazu, pomimo zachmurzonego wieczoru. Serce kołatało mu w piersi gwałtownie, wspomnienia tłoczyły się, podniecały rozpacz. Była chwila, że zapominał o wszystkiem, chciał biedz, pochwycić ją w objęcia, unieść... Kto wie, zabić może? A potem poczuł, że mu nie wystarcza to widzenie jej ukradkowe, nocą, osłonięte. Zapragnął ujrzeć ją, w dzień jasny, zblizka... Ale Giovanna nie wychodziła prawie z domu, a Konstanty bał się, czy wstydził, sam nie wiedział dobrze, lecz unikał przechodzenia tamtędy w dzień biały.
Innym razem, w wieczór sobotni, doleciał go z pod sklepionej bramy głośny śmiech Bronta... Zdawało mu się że i jej śmiech słyszy... W oczach mu pociemniało, zrobiło się tak mdło, jak w czasie przejazdu z Cagliari do Neapolu, gdy się na morzu obudził chory.
Tymczasem udawał obojętność, sam nie wiedząc czemu, a wszyscy mieszkańcy Orlei wydawali mu się ohydni; wszyscy, z wyjątkiem Izydora Pane.
Często pytał sam siebie, po co tu wracał.
— Odejdę, muszę odejść — mówił rybakowi, zapatrzony w dalekie, sino-purpurowe horyzonty, na których, tle krzaki dzikie rysowały się nakształt zielonkawego obłoku. Pisałem już do przyjaciela mego, Barrai. Ten wiele może i jeślibym był nawet winien zabójstwa stryja, wyjednałby mi ułaskawienie u króla.
— Mówiłeś mi to już nieraz — odpowiedział spokojnie Izydor, wchodząc po kolana w wodę. — Mówiłeś nieraz, znudziło to mnie, a tymczasem, o ile wiem, możny ów protektor nie odpowiada ci wcale.
— Szuka pewnie odpowiedniego dla mnie stanowiska. Muszę opuścić te strony... Powiedz mi, czemu ksiądz Eliasz tego był zdania? Słyszałem. Boi się, albo co? Czy się boi, bym nie zabił, jak psa, tego tam Bronta Dejasa.
— Być może.
— Oj nie, nie to. Ksiądz Eliasz rozumie doskonale, że jeślibym miał zabić kogo... byłoby to już zrobione. A jednak, mówił ci, słyszałem — że lepiej byłoby, gdybym wieś opuścił... lepiej. No, a ty, wuju rybaku, co o tem sądzisz?
— Ja... nie wiem — odparł z wyrzutem Izydor Pane — wiem tylko, że włóczysz się jak pies bezczynny. Czemu nie weźmiesz się do pracy? Rzemiosło masz w ręku, lepsze to niż liczenie na jakiegoś tam obieżyświata, który zresztą, Bogu dzięki! wcale nie myśli o tobie.
— A! nie myśli o mnie, doprawdy — odpowiadał urażony Konstanty. — Zaraz się przekonasz, czy myśli o mnie lub nie.
Wyjął z zanadrza list, rozłożył i zaczął sylabizować. List był od Króla Pikowego, pisany z Rzymu, gdzie ex-sierżant założył handelek win z Sardynii. Naturalnie przedstawiał rzecz tę z właściwą sobie egzageracyą; pisał, że stoi na czele olbrzymiego handlu, że jest dostawcą dworu, zapraszał Konstantego, wymawiał mu, że zwlekał z przyjazdem do Rzymu, gdzie go czeka świetna karyera. Rybak, otwierał szeroko łagodne, błękitne, zdziwione oczy.
— Patrzcie go! patrzcie! — mówił. — Czemużeś mi tego nie mówił odrazu, lecz chował to pisanie? A wiele kosztuje droga do Rzymu?
— Pięćdziesiąt lirów.
— Czy masz tyle?
— Mam.
— A no to jedź, jedz! — zawołał rybak dalekie wskazując horyzonty.
Chwilę milczeli obaj. Rybak stał w wodzie, z pochyloną głową, wpatrzony w białe punkciki na dnie rzeczki, a Konstanty patrzył obojętnie przed siebie. Za rzeczką wiatr kołysał wysokie, tu i owdzie w dolinie stojące drzewa, gęste trawy falowały jak morze, a gibkie kłosy owsa drżały białawe na tle niemal błękitnego pola. Zio Izydor sądził, że nadeszła chwila, w której mógł powiedzieć Konstantemu, dlaczego ksiądz Eliasz i wielu innych sądzili, że lepiej byłoby, ażeby pierwszy mąż Giovanny opuścił wioskę.
— Nie kocha ona nowego swego męża — mówił — nie trzeba, żebyście się z sobą spotkali.
— A jeśli się spotkamy, to co?
— Nic... lepiej żebyście się nie spotykali.
— Jakto nic — zawołał Konstanty, a głos jego rozbrzmią! na cichem wybrzeżu rzeczki gniewem i goryczą. — Gardzę nią, bezwstydną, wiarołomną, nie chciałbym spojrzeć na nią..
— Tem lepiej... ale czemu kręcisz się koło białego domu, jak wilk dokoła owczarni, jak mucha co na lep lezie?
— A! dopatrzyłeś — spytał, głos zniżając, zmieszany Konstanty. — Nieprawda — zaprzeczył czelnie, a potem:
— A gdyby i tak było, co ci do tego?
— Nic mi do tego. Mówię ci tylko, że lepiej byś się ztąd wyniósł.
— Ani myślę. Należysz, widzę, do tej szajki...
— Bój się Boga, Konstanty! — upomniał go srogo rybak.
Konstanty zerwał kwiat jakiś, zmiął w garści, odrzucił i patrzył przed siebie, daleko. Twarz mu się mieniła, jak wówczas, pierwszego poranku po przybyciu do chaty wuja Izydora. Wargi mu drżały, łzy nabiegały do oczu, połykał je.
Ebbene! zaczął zgłuszonym, drżącym głosem — co się księdzu, co się wam zdaje? Nie jestemże prawdziwym, prawym jej mężem? Gdyby wróciła do mnie, wszystko byłoby w porządku...
— Tylko Bronta zabiłby cię lub wsadził znów do ciupy.
Konstanty zaśmiał się z goryczą.
— Nie bój się, stary! Nie przyjdzie do tego! Brzydzę się tą kobietą... odejdę daleko... ożenię się z inną...
— Tego to nie zrobisz — oburzył się stary, a potem dodał błagalnie niemal:
— Konstanty! synu mój, wszak jesteś chrześcijaninem.
— Tego nie zrobię... — powtórzył głucho młody mężczyzna.
— Nie! nie! nie zrobisz tego! Chrześcijaninem jesteś, synu mój — powtarzał starszy, a głos jego dźwięczał głębokim smutkiem, gdyż gorzkie doświadczenie szeptało mu w duszy:
— Ha! jeśli nie zrobi tego, to nie dlatego tylko, że jest chrześcijaninem.




IX.

Wieczór lipcowy zapadał cichy, wonny. Konstanty siedział na kamiennej ławce przy progu chaty rybaka. Liczył coś na palcach, zamyślony.
Tak. Sześćdziesiąt cztery dni upłynęło od jego powrotu. Wczorajże to było, czy przed wiekami? Odzienie, co się tak nie podobało Izydorowi, znoszone było, twarz więźnia ogorzała, a w sercu jego z dnia na dzień, z chwilą każdą tkwiło ostrze tego samego, co wówczas bólu, żalu, gniewu, namiętności. Wszystko to wzbierało mu w duszy jak potok, gotowy przerwać zapory.
Z więzienia uniósł nietylko zły zwyczaj skrywania myśli i uczuć, uniósł coś gorszego: nieufność względem wszystkich i wszystkiego. Przetrawiał ból swój sam w sobie i to go napełniało goryczą. Dokoła siebie czuł pustkę lodowatą, nakształt morza bezbrzeżnego, gdy otoczy rozbitka. W morzu tem pławił się od dwóch miesięcy. Sił mu zabrakło, czuł się wyczerpany. Życie jego było bez celu, jak bez mety horyzonty, w które wpatrywał się przygasłem okiem. Tonął w osamotnieniu goryczy. Zalewała go, dławiła.
Co dzień mówił, że odchodzi, a pozostawał zawsze. Było to złudzeniem — jak wszystko! Czuł dobrze, że nie ruszy się ztąd nigdy. I pocóż to miałby opuszczać rodzinne strony? Tu czy tam, po tej czy tamtej stronie oceanu, życie nie było jednaką pustynią. Nikogo nie kochał i — nikogo nie nienawidził, zdawało mu się tylko, że znikczemniał bardziej od najnikczemniejszego z pozostawionych w więzieniu towarzyszy niedoli. Nawet wuj Izydor, dla którego żywił tak gorącą przyjaźń, o którym myślał tak często w więzieniu, teraz, gdy go widywał codziennie, mieszkał z nim razem, zobojętniał mu zupełnie; owszem, lżej mu nawet było w nieobecności starego, gdy się swym zajmował połowem lub roznosił po bliższych i dalszych wioskach pijawki. Ojcowska troskliwość poczciwego rybaka ciężyła nieraz Konstantemu.
Wieczora tego nie było Izydora w domu i nie miał wrócić przed nocą. Konstanty czuł, jak gdyby mu lżej z tem było. Mógł robić, co mu się podoba, nie bojąc się, nie wstydząc nikogo. Przy niedowierzaniu zostało mu jeszcze pewne onieśmielenie w smutnej, więziennej spuściźnie.
Właśnie, siedząc na kamiennej przed chatą ławce, wyczekiwał na pewną kobietę. Zdawał się gardzić kobietami, unikał ich, lecz nawiązał stosunki z jedną głupkowatą, za szaloną uchodzącą dziewczyną, zamieszkałą w pobliżu białego domu Dejasów. Ta, dostrzegłszy go nocy pewnej w tamtej stronie wioski, zwabiła go do siebie.
Zwykle opowiadała mu szczegółowo o wszystkiem, co się u sąsiadów dzieje. Wstępował też do niej, gdy go kto spotkał z tamtej strony wsi. Czasem, w nieobecności Izydora, przyjmował ją w chacie rybaka. Gardził nią w głębi duszy i rozmawiał o rzeczach obojętnych.
To też i wieczora tego nie poruszył się, gdy nadeszła, lecz zapraszał od niechcenia, by usiadła przy nim, na ławie.
— W chacie — mówił — duszno, pełno pcheł, pająków, biesów przeróżnych. Pozostańmy tu, na dworze al fresco.
— Ależ tu nas zobaczą! Mnie, co prawda, wszystko jedno, lecz tobie...
— A i mnie wszystko jedno. Zresztą, co tam, zobaczą, nie zobaczą. Albośmy wszyscy nie grzeszni w obliczu Boga, a oko Boże wszelakie przenika skrytości.
— A! napiłeś się dziś pewnie — zauważyła nie siadając dziewka i wchodząc do chaty, zapaliła światło, rozejrzała się w spiżarni, a że Konstanty nie wchodził za nią, wyszła po chwili na próg i oparła się o drzwi chaty.
— Jeśli nie wchodzisz, odejdę — droczyła się — a mam ci coś do powiedzenia.
Powstał z miejsca, zbliżył się do niej, w pół ją objął. Roześmiała się, rozszczebiotała.
— A! a! wiedziałam, czem cię przynęcić! Takiś łasy na nowiny, strzyżony mój baranku! A! a! a!
Wysoka była, gruba, silna, z małą jak makówka głową ponad rozłożystemi ramionami. Twarz też miała małą, śniadą, usta pełne, czerwone i oczy szare. Nieszpetna była, ale typ bydlęcy, odrażający. Chociaż wina do ust nie brała, wyglądała zawsze jak pijaczka oszołomiona. Każdego też o pijaństwo posądzała. Śmiała się głośno i ustawicznie. Teraz wodziła okiem po izdebce.
— Nic nie mam do powiedzenia, nic. Jeść mi się chce tylko... jeść mi się chce.
— Zaczekaj, zaraz przyniosę, lecz przedtem powiedz mi...
Odwróciła, się, złożyła ręce, jak gdyby w nich coś trzymała, czego nie chciała pokazać:
— Powiedz mi! powiedz! — przedrzeźniała go — ciekawyś kotku? Ach! ty krokodylu! wracaj na dwór al fresco! Nic ci nie powiem. Myślisz może, że wiem co o Giovannie Era? Może nie tak? Nie wszedłbyś do izby, gdyby nie to! Masz ci!
Ujął jej ramię:
— Szczypać to umiesz, wiem. Niech cię dyabeł odszczypnie! A teraz mów, co wiesz?
— Nie powiem. Nie powiem — droczyła się, przyśpiewując.
— Mattea — począł łagodniej — dobrą jesteś dziewczyną — mów, duszko, a kupię ci, co ci się spodoba... albo chcesz może bym ci przyniósł gościńca? powiedz!
Prosił ją, pokornie niemal, jak dziecko, gdy się czego napiera. Chciałby usłyszeć coś bardzo gorzkiego, albo, że Bronta bije Giovannę, albo że się jej stało coś złego, że piorun uderzył w komin białego domu, że...
Obojętnie też przyjął wiadomość, że Dejas’om skradziono kilka sztuk tucznego bydła.
— Stara — trzepotała dziewczyna — poleciała jak, podsmalona na pasieki, pomagać synowi w poszukiwaniach. Giovanna została w domu sama... rozumiesz, sama została.
— Co mnie to obchodzić może? — odmruknął niechętnie.
— Głupiś! Mógłbyś pójść i widzieć się z nią. Z tem przyszłam, bo mi żal ciebie, strzyżony mój baranku. Ha! mężem jej przecie jesteś, na to nie ma rady.
— Niczyim nie jestem mężem — rzekł, prostując się. — Ach! sądziłem, że mi powiesz coś ciekawszego. Cóż ci mam dać jeść: bobu, słoniny, mleka, wiśni?
— Jeśli niczyim nie jesteś mężem, to żeń się ze mną — zawołała Mattea grubym i cichym, niepewnym głosem.
Konstanty wzruszył ramionami i splunął.
W oczach dziewczyny mignęło coś nakształt gniewu. Zmarszczyła nizkie czoło.
— Nie pluj — rzekła ostro. — Niby tamta co lepszego odemnie?
Porwał się z miejsca, lecz po chwili rzekł łagodnie i ze smutkiem wielkim:
— Jesteś od niej lepszą.
— Jakże?
— Jeśli nie kłamiesz w tej chwili, jeśliś nie przyszła zastawiać na mnie sidła, mówiąc, że została sama w domu, lepszą od niej jesteś.
— Pocóżbym ci sidła zastawiać miała? Żal mi ciebie, biedaku! Przysięgam ci na dusze rodziców moich, że idąc do niej dziś wieczorem, nie narażasz się na żadne niebezpieczeństwo.
— Kto wam tam kobietom zawierzyć może?... Nie szanujecie ni żywych, ni umarłych.
Mattea chciała odejść urażona i zagniewana.
— Psie podły — rzekła przez zaciśnięte zęby. — Lituję się nad tobą, a ty mnie znieważasz. Co mi kiedy zarzucić mogłeś, co?
Podniosła dumnie i wyzywająco głowę, czoło miała przerżnięte głęboką zmarszczkę, patrzała na Konstantego śmiało, pełnemi w tej chwili trzeźwej intelligencyi źrenicami. Ten patrzył na nią zdziwiony, że podobna kobieta tak się stawiać może, tak śmiało podnosi czoło, wprost w oczy patrzy. Po chwili zaśmiał się.
— Pójdę! — zawołał — pójdę, lecz wnet wrócę. Czekaj mnie. A! wypiję przedtem, bo ty pić niechcesz.
— Czekaj-że mnie tu — kończył brutalnie, widząc, że zabiera się wyjść z nim razem.
Dziewczyna oparła się o drzwi. Wyszedł, lecz zaledwie się oddalił, posłyszał za sobą głos jej gruby, nizki. Wołała nań.
Wrócił. Przez przymknięte drzwi wyglądała twarzyczka Mattei, z osłupiałemi znów jak zwykle oczyma.
— Czego chcesz, rybo kosooka?
— Nic! tylko powiedzieć chciałam, że nie mam po co tu czekać, jeśli tam idziesz.
— A! idź do stu... — zaklął — tyle myślę iść tam, jak ty do kościoła. Czekaj, mówię ci i basta.
Wyciągnął rękę, porwał ją bez ceremonii za nos. Cofnęła się drzwi zamykając szybko.
Po kilku chwilach Konstanty wrócił z flaszą wina. Dziewki nie było. Sądząc, że się skryła przez psoty, zaczął ją szukać po wszystkich kątach, wołać, opowiadać, że kupił bułek, wędliny, owoców. Spostrzegł wreszcie, że istotnie odeszła. W chacie zapanowała cisza. Dokoła chaty jeszcze ciszej było. Noc zapadła i tylko liście figowego drzewa szeleściły lekkim potrącane wiatrem, a na bezbarwnem tle mroków zdawało się to szelestem metalicznej, niewidzialną ręką poruszanej materyi. Zresztą nie było słychać zgoła żadnego, bodaj oddalonego dźwięku. Na ciemnem niebie drgały gwiazdy jasne.
Konstanty zły był, że dziewczyna odeszła. Jak spędzić wieczór przydługi? Samemu, jak pies! Spać mu się nie chciało, gdyż wyspał się po południu.
Zaczął jeść, pić, a od czasu do czasu mówił sam do siebie:
— Jeśli sądzi, że za nią pobiegnę... głupia! poczeka na mnie długo.
A po chwili:
— Ani za tą, ani za żadną inną. Znudziła mnie ta Mattea. Bydlę! tyle tego.
Zaklął, roześmiał się tym nieokreślnym śmiechem, co się rozlega bez echa, w samotności.
A pił, pił. Po każdym hauście, rękawem ocierał usta, mówiąc przeciągle: „a, a, a!” i przeciągał dłoń po piersiach, czując rozkoszne ciepło, rozchodzące się po wszystkich członkach. Był wesół.
— Dobrze, że odeszła dyablica — mówił — do stu jej dyabłów...
Mówiąc to, myślał o Mattei i o jej zniknięciu dziwacznem, lecz co prawda, przymuszał się do myślenia o tem, by nie myśleć o czem innem.
Wyszedł na dwór, znów usiadł na kamiennej ławie i zamyślił głęboko.
— Sama... — myślał — została sama! Co mi tam! gardzę nią i nie chcę jej, choćby mnie ozłocić miała, nie chcę... Po co mi teraz złoto? Zasmucił się, lecz po chwili zaczął nucić wesołą, skoczną jakąś piosenkę, chciał oszukać samego siebie, jak oszukiwał innych:

„Cuoricino, cuore amato
Che ti aspeto ogni giorno.”
„Serdeńko moje, serce kochane,

„Czekam cię czekam codziennie” — śpiewał, lecz umilkł nagle, wirem myśli porwany.
— A gdybym... gdybym poszedł? Grzech albo i nie grzech, czyż nie moja to zona?... Tylko... ani mi to w głowie. Po co? Śmieszy mnie doprawdy ten stary, głupi Izydor: „odejdź ztąd, opuść te miejsca. Głupi stary. „Odejdź — przedrzeźniał rybaka — bo źle się to skończy, Bronta cię zabije, albo znów wsadzi do więzienia.“ Bach! co się tam ma źle kończyć.
I znów zaczął śpiewać, a wtórował mu szum liści:

„Quando vedrai la vita,
„Fiorito in gennajo...”

„Kiedy mi życie zakwitnie nanowo”...
Śpiewał, szum liści mu wtórował; pomału głos cichnął, przymykały się ociężałe powieki, głowa zwisała na piersi.
Ebbene! — A potem — ocknął się, roztworzył szeroko oczy i przymykając je znów:
— Nie, nie, — mówił cicho, smutnie — nie może już być moją. Stracona dla mnie, bezpowrotnie stracona. Za drugim poszła, a gdyby teraz wróciła do mnie — to i cóż... tamtegoby zdradziła, potem mnie znów... obu... Pfu! nie lepsza od Mattei, nie lepsza.
Splunął. W danej chwili czuł szczerą odrazę do Giovanny. Jednocześnie jednak w myśli jego powstawały dalekie, tłumne wspomnienia. Przypomniał sobie pocałunek, złożony na ustach Giovanny, gdy raz spała... otworzyła była zdziwione oczy i powiedziała leniwie:
— Ah! myślałam, że to kto inny.
Po co te wspomnienia... jedno głupsze od drugiego i tyle. Zresztą zkąd mógł wiedzieć, czy go teraz Giovanna, gdyby i poszedł do niej, przyjmie i wysłucha...
Nie był ani dostatecznie rozwinięty umysłowo, ani nawet dość sprytny, lecz w tej chwili czuł i myślał jak najrozsądniejszy z ludzi. Pragnął być odepchniętym; wiedział, że żyć i cierpieć musi, lecz czuł, że odepchnięty przez dawną swą żonę, nie straci gwiazdy zachodniej i w ciemnościach swych lasów zachowa światełko, w które roztęskniony wpatrywać się będzie wiekuiście. A jednak pragnął mieć ją, posiąść, do piersi przycisnąć. Od chwili gdy mu jej zabrakło, cała jego istność cierpiała niezagojoną niczem raną. W samem zaś jego pożądaniu żony-kochanki był pewien poryw duchowy: tęsknota duszy nieśmiertelnej, co nieraz skrzydeł użycza najniżej upadłym istotom. Kochał Giovannę, ale czystą, uczciwą, straconą bezpowrotnie tu, na ziemi, ale która mu wróconą będzie w życiu lepszem, wiekuistem. Jeśli by zdradzić miała drugiego męża, przestała by być uczciwą...
Tak myślał, tak czuł a jednak...




Musiało być około dziesiątej i od pół godziny już może siedział na ławce pogrążony w myślach, gdy dźwięk smętny i śpiewny rozdarł ciszę nocną.

Ślepy grajek przygrywał sobie, śpiewając monotonnym głosem jakąś pieśń tak smętną, jak gdyby przebudziwszy się śród umarłych, nad własnym śpiewał grobem. W pieśni tej była cała ta tęsknota, którąby umarli czuli zażyciem, jeśliby czuć mogli tak, jak czują żyjący... Pieśń biła pod niebiosy, wołając o życie, światło, szczęścia trochę, o to wszystko, co dla ślepca straconem było na zawsze.
Konstanty wstrząsł się, powstał.
Noc rozwiała, cisza uniosła pieśń ślepego grajka, dźwięki oddalały się, cichły, zamilkły.
Konstantemu dziwne roztkliwienie zalało serce. W ciszy mroku, otaczającej go, w osamotnieniu, poczuł jak i jego dusza rwie się do światła, do szczęścia, do życia, tak jakby się rwały dusze umarłych i pogrzebanych dawno, jeśliby czuły tak, jak żyjący czują.
Powstał z miejsca i poszedł.
Zdawało mu się, że we śnie kroczy, że go obca popycha siła. Słyszał pod stopami szelest liści, któremi wiatr usłał ścieżkę. Machinalnie przecierał oczy, przed któremi wirowały to świetlane, to fijołkowe koła, wirowały i gasły w ciemnej nocy. Nagle wzrok jego bystry, przywykły do mroków, dojrzał białawą ścieżkę, chaty ciemne, głęboką toń sklepionych nieboskłonów, na których gwiazdy mrugały i drżały, jak gotowe opaść pyłki złote... Poznał ścieżkę, wiedział, gdzie wiedzie... szedł, szedł dalej.
Tu i owdzie, na progach chat, gdzie ubóstwo lub oszczędność zgasiła światła, stali ludzie lub siedzieli, używając wczasu w wieczór pogodny. Ostre tony kobiecych głosów wydzielały się tu i ówdzie ze szmeru przyciszonych głosów, rozpowiadających miejscowe plotki i sprawy. Po za jakimś węgłem skryła się para kochanków i chłopiec, słysząc kroki zbliżającego się przechodnia, zasłonił sobą twarzą do muru obróconą dziewczynę.
Konstanty przeszedł. Przez chwilę miał chętkę przestraszyć kochanków, wołając:
— Poczekaj! powiem twemu ojcu.
Przeszedł w milczeniu. Sam wołał być niepoznanym, niedostrzeżonym.
Gdy spostrzegł ciemną plamę migdałowego krzaku na pustym placu i chatkę starej Bachisi, serce zabiło mu gwałtownie. Zdawało mu się, że się wychyla z cienia głowa czarna o zwichrzonych włosach, przerażająca.
Zdecydowany był. Przejdzie plac, wejdzie pod sklepioną bramę, zobaczy się z Giovanną. Wszystko to zdawało mu się łatwem, koniecznem zresztą, a jednak doświadczał trwogi... Zkądś doleciał go głos chłopięcy:
„Dlaczego nie przyznasz się do prawdy”...
Obejrzał się lękliwie. Nie było nikogo. Szedł, lecz niepokój jego wzrastał z każdą chwilą. Patrzył to na chatynkę zia Bachisi, to na dom biały ze sklepioną bramą, to na zamieszkałą przez Matteę lepiankę. Tej ostatniej okienko świeciło zdala, reszta nurzała się w ciemności. Przez myśl mu przeszło, że Mattea chciała może zeń zażartować; pomyślał też, że stara Bachisia być może przy córce lub że Giovanna śpi już i zastanie drzwi zamknięte. Zbliżył się do bramy i rozpoznał odrazu postać siedzącej na progu młodej kobiety.
I ta poznała go odrazu. Porwała się z miejsca, lecz stała jak wryta, ze strachu drżąca. Uspokoił ją jego głos cichy, wzruszony:
— Nie bój się. Sama jesteś?
— Sama.
Za chwilę potem była w jego objęciu.

KONIEC.




  1. Napój wyskokowy.
  2. W Sardynii wielu parobków posiada własne trzody, które pasę, z gospodarskiemi, lub oddają, w dzierżawę.
  3. Wyżej opisany sposób leczenia od ukąszenia tarantuli, polegający na wywołaniu potów i wymiotów, jest dotąd w użyciu częstem śród ludu pasterskiego Sardynii.
  4. „Rivista delle tradizioni popolari italiana” 1894.
  5. Sztuka bydła, głowa.
  6. Dyabeł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.