Po rozwodzie/Część I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


GRAZIA DELEDDA.

Po rozwodzie.
PRZEKŁAD Z WŁOSKIEGO
WILI ZYNDRAM - KOSCIAŁKOWSKIEJ.

Część I.

WARSZAWA
DRUKARNIA
ALEKSANDRA TAD. JEZIERSKIEGO
47. Nowy - Świat 47.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 10 Апрѣля 1904 года.



SŁOWO WSTĘPNE.

Grrazia Deledda, urodzona w r. 1878 w Nuoro (w Sardynii) z ojca adwokata i matki, przechowującej wiernie strój i obyczaj ludowy, wioski swej nie opuściła do wyjścia zamąż (za urzędnika w ministeryum wojny w Rzymie, p. Madesceni), a sił na polu piśmiennictwa zaczęła próbować wcześnie, czy nie w szesnastej wiośnie życia, odrazu zwracając na siebie uwagę krytyki i zyskując chętnych czytelników dla swych klasycznych iście w prostocie swej zwięzłej a poetycznej opowieści na wiernem aż do lokalności tle ojczystej swej Sardynii. Od paru lat sława jej przekroczyła granice Włoch. Nowele i powieści toczyły się szybko. Mowy w r. 1896 „Anime Oneste” poczem wnet następują: „La Via del Male”, „Il Teroro”, La Giuslizia”, „Le Tantazioni”, „Il Vecchio della Montagna”, „Elias Porlolu” (którego przekład, w 1903 pomieścił „Revue de Deux Mondes“) „Roeonti Sardi”, wreszcie „Dopo il Divorzio” — którego przekład tu podajemy — a po którym pismo peryodyczne, włoskie: „Nuova Antologia” drukuje „Cenere”.
Są tam arcydzieła prawdziwe, jak „Pecchio della Montagna”, takie perły obserwacyi i opisowości, jak „Il Marvu”, „Giumenta Nera”, są rzeczy słabsze, jak „Il Tesoro”, lecz całość odznacza się głębokiem wniknięciem w duszę ludzką i jej środowisko, wyborną charakterystyką, realistyczną plastyką, zgodną z tchnieniem szerokiej poezyi, zwłaszcza w odczuciu przyrody i oddziaływaniu jej na człowieka. Wybitnemi rysami Gracyi Deleddy jest: oryginalność, świeżość, prostota, dodałabym chętnie — i szczerość, to jest to właśnie, czem beletrystyka współczesna jaknajmniej grzeszy pod tchnieniem dekadentyzmu. Kto wie, czy rozbujałe to na przełomie dwóch naszych wieków tchnienie bliska już przyszłość nie nazwie „niemocą”, niemocy bowiem jałowej posiada znamienne cechy. Wszak nikt znający się choć trochę na rzeczy, w dobrej wierze i poza stronniczemi względami, za oryginalność poczytać nie może najpracowitszego bogdaj uganiania się za nowością po manowcach dziwactwa. O świeżość i prostotę to już modernistom najmniej chyba chodzi. A prawda, szczerość? Najgłośniejsze właśnie modernistyczne utwory grzeszą i własną, etyczną i artystyczną wartość obniżają, paraliżują rzut rzetelnego nieraz talentu tem właśnie, że są tak bardzo sztuczne, gdyż cóż sztuczność ze sztuką, w jej poważnem znaczeniu, mieć może wspólnego? We Włoszech, czy to dzięki klasycznym wzorom romańskiej jasności; czy właściwemu geniuszowi rasy, poczucie piękna, w połączeniu z ładem, porządkiem, czy klimatycznym wpływem: pogodzie nieba, przezroczystości wód i powietrza, niesprzyjających błąkaniu się północnych majaków, dekadentyzm, pomimo poetyckiej siły Gabryela d’Annunzio, najsłabsze zapuścił korzenie. Zmysłowo mistyczne rozbujałości autora „Il Piacere“, „Le Pergine della Boeche“, „Il Teroro“, równoważyły na szali smaku czytelników i krytyki podobnąż, a nawet na miejscu większą wziętością cieszące się powieści Fogazzaro. Dziś Grazzia Deledda zdaje się szalę przechylać jeszcze bardziej na stronę tradycyi..... Niech okrzyczane to dziś słowo nie płoszy czytelników. Tradycya godzi się wybornie z oryginalnością, świeżością i nowością samą, bez których sztuka, tak jak etyka, straciłyby swą żywotność. Pozostaje jednak gruntem, na którym sztuka, tak jak i etyka przerabiać winna formy swe i treść samą.
W „Dopo il Divorzio“ Gracya Deledda opanowała talent swój i formę, treść czerpiąc w starej jak świat głębi duszy człowieczej, w starciu się jej z niezmiennych konieczności wałem, z uosobionemi przez czar i obyczaj zasadami, tkwiącemi w środowiskach i sumieniu ludzi długo potem, aż niemi wstrząsną nowe prawodawstwa.

Wila Zyndram Kościałkowska.

CZĘŚĆ I.
I.

W Porru, w gościnnym pokoju, siedziała płacząca kobieta. Siedziała na ziemi, przy łóżku, obejmując obiema rękami podniesione kolana, na które opuściła głowę. Łkając, wstrząsała nią od czasu do czasu, jakby dla stwierdzenia, że ostatnia nadzieja stracona. Jej pulchne, okrągłe ramiona, piersi uwięzione w ciasnym, żółtym gorsecie, wznosiły się i opadały, jak przypływające i odpływające fale.
W pokoju mrok panował: nie było okna, tylko przeze drzwi, otwierające się na balkon murowany, widać było głębie szarego, raz wraz to zaciemniającego się nieba. Na tle szarem połyskiwała het, precz, wysoko, daleko gwiazdeczka mała; niżej, w dziedzińcu, świerszcz się odzywał, a od czasu do czasu dychać było uderzenie końskiego kopyta o kamienie twarde.
Na progu, ze świecą zapaloną w czteroramiennym żelaznym świeczniku stanęła druga kobieta, nizka i gruba, z wielką, zmarszczoną, w tłuszczu nurzającą się twarzą.
— Giovanna[1] Esa! — zawołała ostrym głosem — co robisz tu pociemku? Słyszysz! co robisz? Płaczesz jak widzę, głupia, szalona dziewczyno.
Lecz tamta zaszlochała tylko głośniej.
— Ah! ah! ah! — przedrzeźniała ją stara, wchodząc do izdebki. — Zgadłam! płaczesz! czego płaczesz? Matka twoja jest tu i czeka cię, a ty płaczesz szalona.
Ale tamta płakała coraz, coraz głośniej. Gruba kobieta zawiesiła świecznik na kruku, na ścianie, obejrzała się dokoła i zaczęła kręcić się około płaczącej, starając się ją uspokoić, pocieszyć, lecz nie znajdując słów odpowiednich, powtarzała tylko.
— Waryatką jesteś, Giovanno!
Pokój gościnny — a w każdym starodawnym domu w Nuoro znajduje się pokój tak zwany, a przeznaczony dla sąsiadów i przyjaciół przybywających do miasta — obszerny był, pomalowany na czerwono, z ogromnem drewnianem łóżkiem, stołem zasłanym perkalową serwetą w kwiaty, na którym stały filiżanki fajansowe i szklane wazoniki, z kilku obrazami w ciemnych ramach, zawieszonemi tak wysoko, że dotykały niemal drewnianych belek ledwie oheblowanego, drewnianego sufitu. Z belek zwieszały się gęsto grona przyschłych winogron i pęki żółtych gruszek, roniąc woń właściwą sobie, przenikliwą. Sakwy, pełne wełny, stały proste po kątach.
Gruba kobieta, widocznie pani domu, wzięła jednę z tych sakw, przestawiła w inne miejsce i znów odniosła na poprzednie.
Ecco! skończyłam — rzekła, sapiąc ze zmęczenia. — Co ty myślisz, kobieto! Do czego to prowadzi? Po co rozpaczać, gołąbko! Złego nie zmienisz. Jeśli sąd przysięgłych skażę go do ciężkich robót, nie poradzisz, nie wmówisz w świat, że wszyscy przysięgli są tak, jak on, wściekłemi psami...
Ale tamta, zanosząc się od płaczu i energicznie wstrząsając głową, przeczyła.
— Nie! nie! nie!
— Tak, tak, tak! — twierdziła stara, podnosząc gwałtem z ziemi płaczącą. — Mówię ci, że tak. Wstawaj, bo zawołam twą matkę.
Teraz ukazała się dopiero twarz okrągła i rumiana, otoczona gęstemi, czarnemi, potarganemi włosami, o oczach czarnych, błyszczących, chociaż zapuchłych od płaczu, o brwiach czarnych, gęstych, zrosłych niemal.
— Nie! nie! — broniła się Giovanna — Dajcie mi się napłakać do woli, ciotko Porreda.[2]
— Wyjdziesz mi, czy nie wyjdziesz? Wstawaj!
— Nie wstanę! nie wstanę, ciotko! Skarżą go, wiem to, na lat trzydzieści, co najmniej. Czyż nie rozumiecie, ciotko, że go skarżą na lat trzydzieści?
— Zobaczymy jeszcze. Zresztą, wielka mi rzecz lat trzydzieści! Ach! jesteś jak kot dziki, słyszysz!
Ale tamta szlochała, rwała sobie włosy na głowie, w porywie dzikiej rozpaczy krzycząc:
— Trzydzieści lat! mała to rzecz lat trzydzieści, ależ to całe ludzkie życie! pomyśleć tylko, ciotko Porreducho! życie całe! Nie rozumiecie chyba. Odejdźcie! pozostawcie mnie w spokoju, dajcie mi wypłakać duszę...
— Nie odejdę, krokiem ztąd się nie ruszę — upierała się stara. — Mam spełniać rozkazy we własnym swym domu. Ja tu, czy nie ja gospodynią jestem? Wstawaj, mówię ci, dyabelska ty córko. Kto cię tu skrzywdził? Ot, poczekałabyś do jutra z rwaniem sobie włosów. Dziś jeszcze sąd na twego męża nie zapadł, jutro — to co innego...
Giovanna[3] opuściła znów twarz na kolana, płacząc teraz cicho, skarżąc się rzewnie rozdzierającą serce skargą.
— O mój Konstanty, luby mój — zawodził jak nad świeżo usypaną mogiłą. — Jesteś już dla mnie jak umarły, stracony na zawsze. Obskoczyły cię te psy wściekłe, powaliły, związały, uwięziły. Pustą będzie nasza chata, puste, zimne łoże! Rodzina rozerwana, zniszczona. O skarbie ty mój, jagniątko moje białe! zamrzesz ty dla świata, ludzi... Niechby tak zamarli nieprzyjaciele nasi.
Boleść młodej kobiety wzruszyła Porreduchę. Nie wiedząc jednak, jak ma z tem sobie poradzić, wyszła na balkon, wołając:
— Bachisia[4] Era, chodź tutaj, córka twoja postradała zmysły.
Na schodach rozległy się kroki. Porreducha wróciła do izby, a za nią weszła kobieta wysoka, tragiczna, odziana w czerni, w kapeluszu podwiązanym czarną wstążką, z pod którego wyglądała twarz żółta, z garbatym nosem drapieżnego ptaka, z dwoma małemi błyszczącemi zielonkawemi punkcikami oczu, okrążonych z dołu ciemnemi sińcami i krzaczastemi, czarnemi brwiami z góry.
Samo jej zjawienie się uspokoiło płaczącą kobietę.
— Wstawaj! — zawołała rozkazująco.
Na rozkaz matki Giovanna powstała. Urody była pięknej, pełna, choć wysmukła, cienka w pasie przy rozwiniętych biodrach. Suknia jej ciemno-czerwona, lamowana suknem zielonem, krótka była, odsłaniając nogi małe, obute w otwarte trzewiki i zawięź zgrabnych łydek.
— Czemu robisz tyle ambarasu poczciwym tym ludziom? — pytała srogo matka. — Skończ-no i zejdź na wieczerzę, nie psuj wesela w błogosławionym tym domu.
Wesele poczciwych tych ludzi spowodowane było powrotem do domu na wakacye syna, studyującego prawo na którymś z uniwersytetów.
Giovanna uspokoiła się. Słowa matki trafiły jej snąć do przekonania. Zrzuciła z głowy chustkę wełnianą, odkrywając kawał wstążki jedwabnej, z pod której wysuwały się pukle czarnych włosów i zbliżywszy się do miednicy z wodą, zaczęła myć twarz spłakaną. Porreducha spojrzała na ciotkę Bachisię i kładąc palec na ustach, wyszła na palcach z pokoju.
Bachisia milczała, patrząc, jak się córka myje i przygładza włosy, poczem obie razem wyszły na ganek i schody.
Noc zaszła spokojna, ciepła, pogodna i głęboka. Do pierwszej zeszłej na horyzont złotej gwiazdki przyłączyło się tysiące innych srebrnych droga mleczna rozlewała swe połyskujące przezrocza, a z ziemi podnosiły się w powietrzu zapachy skoszonego siana.
W dziedzińcu, pod szpalerem zielonym odzywały się niewidzialne świerszcze. Na bruku koń grzebał kopytem, gdzieś z dali doleciał śpiew smętny...
Drzwi kuchni, jako też izby przyległej, a służącej w potrzebie za stołową, wychodziły na dziedziniec i były naościeź otwarte. W kuchni, tuż przy kominie, Porreducha krajała makaron. Posługiwała jej dzieweczka, odziana jak panienka w sukienkę czarną, blondynka, ale z roztrzepanemi włosami, bosa, co chwila odpychając od siebie chłopca małego, równie tłustego i czerwonego, jak jego babunia.
Dziewczynka klęła, przyzywając wszystkich dyabłów, chłopiec to ciągnął ją za sukienkę, to trącał w łokieć.
— Czy skończycie choć raz, obrzydłe dzieci! — upominała Porreducha.
— Mama Porru! — wrzeszczał chłopiec, skarżąc się na dziewczynę. — Ona mnie łaje, wymyśla mi od dyabłów. Mówi: idź do czarta! który cię zrodził! Tak mówi.
— Ah Miniu! sama pewno pójdziesz żywcem do piekła — upomniała dziewczynkę babka, nie odrywając się od roboty.
— On to mnie szczypie za boki! hi! hi! jak szczypie! — lamentowała dziewczynka, a zwracając się rozzłoszczona do chłopca, wrzeszczała:
— A żeby cię ze skóry odarto, zatraceńcze przeklęty! Ażebyś tyle otrzymał szturchańców, ile masz włosów na głowie!
— Minia! czy to pięknie tak wrzeszczeć?
— Babciu! ukradł mi portmonetkę, tę z papieżem, którą mi przywiózł wujcio Paweł.
— Nie prawda, kłamiesz — oj ostrożnie, bo i ja powiem, co wiem — krzyczał chłopiec — powiem, kto kradnie...
Dziewczyna zamilkła, jak zaklęta; lecz po chwili chłopiec kijem zakrzywionym zaczął przyciągać ją za nogę. Minia rozpłakała się na dobre, babka zwróciła się z wałkiem w ręku.
— Ciszej! bo obiję oboje! — krzyknęła. — Złe, niegodziwe dzieci! Poczekajcie, dam wam.
Ale już dzieci nie było w kuchni. Wybiegając na dziedziniec, potrąciły wchodzącą we drzwi Giovannę i jej matkę.
— Co to, co to? — pytały.
— Ab! to te dzieciska! głowę przy nich stracić można — odpowiedziała Porreducha.
W tej samej chwili na progu stanęła postać w czerni i głos młody a wzruszony zawołał:
— Wrócili, babciu, są już tu!
— A! niech sobie wraca kto chce! — odparła stara. — Gracyo — dodała — pilnowałabyś lepiej młodszego rodzeństwa, bo drą się jak koty.
Gracya nic na to nie odpowiedziała, lecz dostrzegłszy, w ręku ciotki[5] Bachisii czteroramienny świecznik, odebrała go śpiesznie, a chowając za kominem, mruczała:
— Wstydzilibyście się, babciu, takich świeczników, teraz zwłaszcza przy wujciu Pawełku.
— Co tam wujcio Pawełek. Myślałby kto, że się chował w pałacu.
— Ale... przybywa z Rzymu.
— Głupstwo. W Rzymie jeśli nie używają lamp podobnych, to tylko dlatego, że oliwa tam droga.
— Dobrze w to wierzyć — zawołała dziewczyna i wybiegła na dziedziniec, gdzie się już dawały słyszeć dwa męzkie głosy: jej dziadka i nowoprzybyłego wuja, studenta.
— Giovanna! witaj! — mówił chłodno student — witajcie ciotko Bachisia. Zdrów jestem, dziękuję. Oh! smucę się, wierzcie mi, waszem nieszczęściem. Cóż robić? Odwagi! Może to się skończy lepiej, niż przypuszczamy. Co, jutro wyrok?
Wszedł do izby, gdzie stał stół nakryty, zanim kobiety i dzieci tak rozbawione, jak i onieśmielone przybyciem wuja.
Wzrostu był małego, kulał trochę na jednę nogę, którą miał krótszą od drugiej. Nazywano go też pomiędzy kolegami kulasem, za co się Paweł Poderru bynajmniej nie gniewał, mówiąc, że lepiej mieć nogę przykrótką, niż głowę dla proporcyi na karku.
Jego okrągła, wygolona twarz, pomiędzy wązkiemi baczkami blond włosów, uśmiechała się z pod czarnego filcowego kapelusza. Doktór Poderra — jak go nazywano — mianował się socyalistą.
Wszedłszy do stancyi, usiadł na łóżku z nogami wiszącemi w powietrzu i przyciągnął do siebie siostrzana i siostrzenicę, przypatrujących mu się ciekawie, popychających się wzajemnie i nie zważających wcale na smutne opowiadania ciotki Bachisii. Od czasu do czasu doktór Poderra rzucał spojrzenie na Gracyę, której trzynastoletnią, długą i szczupłą figurę obciskał za ciasny czarny stanik. Jasne, o metalowych połyskach oczy z ciekawością patrzyły na wuja.
— Otóż — opowiadała grubym głosem ciotka Bachisia — rzecz tak się ma: Konstanty Ledda miał stryja, nazwiskiem Bazyli Ledda, przezwany: l’Aooltojo.[6] Niech go Bóg przyjmie do swej chwały, chociaż, co prawda, skąpstwem swem zasłużył na dyabelskie szpony.
— Był to — ciągnęła — sknera całą gębą, żółty jak wosk na twarzy, zagłodził, słyszę, własną żonę. Otóż Konstanty Ledda był pod jego opieką jako sierota. Posiadał, słyszę, po rodzicach jakiś fundusik, lecz stryj to roztrwonił, obił go w dodatku, uwiązał do drzewa w polu, tak, że mu o mało osy nie wygryzły oczu. Dość, że Konstanty, nie-mogąc dłużej wytrzymać, uciekł od opiekuna, od którego same miał krzywdy. Liczył lat siedemnaście. Do pełnoletności brakło mu lat trzech. Mówi, że czas ten strawił w kopalniach. Nie wiem, tak mówi.
— Tak, tak, ciężko pracował, był górnikiem — wtrąciła żywo Giovanna.
— Nie wiem, tak mówi — skrzywiła z niedowierzaniem usta matka — dość, że już podczas nieobecności Konstantego ktoś strzelał do Bazyla, gdy był w polu. Snadź miał nieprzyjaciół stary sknera. Gdy Konstanty wrócił, nieraz odzywał się z tem, że nienawidzi stryja, że chętnieby go zgładził z tego świata, tymczasem jednak zdawało się, że gotów pogodzić się ze starym... Otóż słuchaj, Pawle Porru...
— Doktorze, doktorze Porra — a jeśli się wam lepiej podoba, „doktorze kulasie”! — poprawił staruj młodzieniec. Ta spojrzała nań ze złością, podnosząc rękę gotową do uderzenia. Widząc to Giovanna uśmiechnęła się; z kolei Gracya, dojrzawszy uśmiech na twarzy smutnej kobiety mającej męża w więzieniu, co ją otaczało jakąś romantyczną aureolą, wybuchnęła głośnym śmiechem, za Gracyą śmiać się poczęła Minia, wtórował jej braciszek, wuj Paweł wtórował, a ciotka Bachisia rzucała dokoła rozzłoszczone spojrzenie, sama nie wiedząc z czego ci się Śmieja? Ot powaryowali chyba, czy co? z podniesioną żółtą ręką, wahając się czy ma uderzyć które z niesfornych dzieci czy własną córkę, śmiejącą się Bóg wie czemu.
Ale w tej samej chwili wszedł do izby Efer Masia Porra, gospodarz domu, człek mocno otyły, napuszony, z gorsem obciśniętym błękitnym kaftanem. Był to wieśniak pozujący na literata, z twarzą ziemistą, podobną do marmurowej maski, z krótką, kędzierzawą brodą, dużemi otwartemi zawsze usty i wyłupiastemi jasnemi oczyma.
— Do stołu! do stołu! — wołała odedrzwi, wchodząc z półmiskiem makaronu, Porreducha. — Ah! śmiejecie się! wybornie! pewnie mój doktorek was rozbawił.
— Miałam uderzyć po twarzy twego wnuka — odrzekła ciotka Bachisia.
— Za co, duszko? Tymczasem prędzej do stołu. Giovanna tu. A ty doktorku tu.
Ale student wyciągnął się jak długi na łóżku z rękoma i nogami w powietrzu, zatrzepotał niemi, powstał, ziewnął.
Dzieci, Gracya, Giovanna śmiali się do rozpuku.
— Trochę gimnastyki nie zawadzi — mówił student. — Ach! jakże dziś wybornie spać będę! Wszystkie kości mnie bolą. Ho! ho! jakeś wyrosła, Grazietto, jak tyczka.
Dziewczyna zarumieniła się po uszy i spuściła oczy, Bachisia zagryzła usta, zagniewana na studenta za zwracanie tak mało uwagi na jej opowieść. Zła była. Wszyscy, ilu ich tam było, nie brali do serca sprawy jej zięcia. Sama Giovanna zdawała się zapominać o swej niedoli i dopiero twarz się jej zachmurzyła, gdy Porreducha, nakładając na talerz olbrzymią porcyę różowych, zalanych sosem pomidorowym makaronów, zachęcała ją do jedzenia.
— Nie będę, nie chcę — opierała się młoda kobieta.
— Nie dróż się — upomniała ją ostro matka — poco zakłócać radość gospodarzy.
A Efer Masia, obwiązując serwetę pod brodą, wygłosił literacką sentencyę:
Cuor porte, coutro la sorte. — Stawmy czoło niedoli, mówi Dante Alighieri. Odwagi, Giovanno Era; pokaż, że chociaż górskiem jesteś kwieciem, posiadasz wytrzymałość kamienia. Czas wszystko łagodzi.
Giovanna zaczęła jeść, chociaż ją w gardle ściskało, łzy dusiły.
Student milczał, cały zajęty jadłem opróżnił talerz, zanim Giovanna połknęła pierwsze kęsy.
— Zmiatasz jak wicher! — mówiła do syna Porreducha — zdajesz się być zgłodniały jak pies. Chcesz więcej? Dobrze, jedz jeszcze, dobrze.
— Brawo! — potakiwał ojciec — chyba żeś tam w stolicy głodem się morzył.
— Zawszeni to myślała — zadecydowała matka! — Ulice szerokie, pałace, ale kęs chleba na wagę złota. Słyszałam, że po domach nie ma spiżarni, jak u nas, a gdzie brak spiżarni, czemże się nasycić można?
Ciotka Bachisia westchnęła. Wiedziała, oj wiedziała, co to dom bez spiżarni!
— Czy tak, mój doktorku? — pytała matka studenta.
— A tak, najzupełniej — odpowiadał jedząc, śmiejąc się, wymachując rękoma niespracowanemi, białemi o długich paznogciach.
— Dlatego też zmienił się w pijawkę, w wampira — mówił Efer Masia, zwracając się do gości. — Wysysa mi ostatnią krople krwi z pod serca. Oho! wiem dobrze, co ten Rzym kosztuje.
— Bo też — przerwał sobie jedzenie syn — wszystko szalenie drogie! Jedna brzoskwinia dwadzieścia centymów.[7]
— Dwadzieścia centymów! — zdziwiono się jednogłośnie.
— A więc, ciotko Bachisio! jakże tam było... gdy Konstanty wrócił... — zwrócił się do gościa student.
— A więc Pawle Porru! — odrzekła kobieta — o mało co nie oberwałeś odemnie, chociaż masz zostać doktorem obojga praw, o mało nie oberwałeś, jak to kiedyś bywało...
— Nie pamiętam — odrzekł student, a nozdrza Gracyi zadrgały powstrzymywanym chichotem.
— Mówiłam, że Konstantego nie było przez trzy lata.
— Mówiliście. Był górnikiem. Potem wrócił i pogodził się ze stryjem.
— I spotkał się z Giovanną, córką moją, zakochał się w niej. Stary sknera ani chciał słyszeć o tem, bo dziewczyna nie miała posagu. Zaczęły się nowe kłótnie. Konstanty, widzisz, pracował dla sknery, a ten mu nie płacił grosza. Wówczas chłopiec przyszedł do mnie i mówi: Ubogi jestem, nie mogę kupić klejnotów dla narzeczonej, ani też sprawić wesela jak przystoi, biorąc ślub w kościele. I wyście nie bogate. Otóż, widzicie matko, nie możemy temu zaradzić inaczej, jak poprzestając tymczasem na ślubie cywilnym. Potem, da Bóg pracując wspólnie, zbierzemy, coś na gody weselne i pójdziemy do kościoła. — Nie my pierwsi, nie ostatni. Zrobiliśmy jak prosił i żyliśmy wszyscy w zgodzie. Stary sknera o mało nie pękł ze złości. Godzien przychodził wrzeszczeć na naszej ulicy, wyzywając i drażniąc Konstantego. A my nic, pracujemy. Aż po winobraniu, zeszłego roku, właśnie gdyśmy się gotowali do godów weselnych i piekli pierogi, znaleziono Bazyla Ledda zabitego we własnym domu. Z wieczora, w wigilię widziano wchodzącego tam Konstantego. Właśnie poszedł pogodzić się ze starym i zaprosić na ślub kościelny i weselne gody. Ah, nieszczęsny! wyobraź sobie, nie chciał uciekać jak mu doradzałam...
— Gdyż nie poczuwał się do winy, niewinny był — wtrąciła, zaczynając znów płakać córka.
— Znów się rozbeczała — ofuknęła stara. — Jeśli nie przestaniesz, głupia, nie będę dalej opowiadać. Otóż, Konstantego zaaresztowano, a teraz właśnie go sądzą i prokurator dopomina się o ciężkie roboty. Pies wściekły ten prokurator wraz ze wszystkimi tam tymi sędziami. Mówi, że widziano Konstantego gdy wchodził do stryja, który mieszkał sam jak prawdziwy ptak drapieżny. Konstanty bynajmniej nie przeczy temu — i to ma być poszlaką? Innych dowodów nie ma. Konstanty jest pełen sprzeczności, mówi, że stryja nie zabił, a płacze, wyrzeka na wyrzuty sumienia, oskarża się o spełnienie śmiertelnego grzechu. Słyszał kto coś podobnego! Utrzymuje, że zasłużył na karę, którą Bóg mu zesłał, gdyż żył z żoną bez kościelnego błogosławieństwa...
— Powiedzcież mi, ciotko...
— Poczekaj! wszystko powiem z kolei, jak przystało. Wyobraź sobie, że się pobrali w więzieniu, co za okropność! Znów beczysz, Giovanna! — zwróciła się do córki — jeżeli mi natychmiast nie przestaniesz, rzucę ci w twarz ten talerz. Ach! głupia! Wszyscy mówili, odradzali, nie bierz kościelnego ślubu. Jeżeli mąż twój okaże się winnym i skarżą go, będziesz wolna, wyjdziesz za drugiego...
— Ach, nikczemni! — zawołała z ogniem w oku młoda kobieta, lecz ją spiorunowało spojrzenie matki, zamilkła.
— Może to moje były słowa? — spytała rozgniewaną stara. — Nie moje. Mówili to inni, wszyscy, a mówili, gdyż ci życzyli dobrze.
— Dobrze, piękne mi dobrze! — szlochała Giovanna, kryjąc twarz w dłoniach. — Szczęście moje skończone, skończone, skończone!
— Czy masz dzieci? — spytał płaczącą Paweł.
— Mam jedno. Gdyby nie dziecko, niestety! gdyby nie dziecko, wyrok na Konstantego... — Nie skończyła, porwała się jak szalona za głowę.
— Utopiłabyś się, powiesiła, co może? pytała matka wzgardliwie. Studentowi zaś rozpacz i ruch Giovanny przypomniały jakąś sławną aktorkę, którą widział w jakiejś francuskiej komedyi, przywołując mu na usta wobec rozpaczy młodej kobiety, słowa pełne sceptycyzmu.
Ecco!wszak już zapadło prawo o rozwodach, więc się nic tak złego nie stało. Każda żona sadzonego i przez sąd skazanego przestępcy zostaje zwolnioną z więzów małżeńskich.
Zdawało się, że młoda kobieta nie słyszy lub nie rozumie studenta, płakała z zatopioną w dłoniach twarzą. Ale Porreducha oburzyła się głośno.
— Furda, prawo! — Sam Bóg nie może rozwiązać, co raz zwiąże.
Efer Masia zauważył drwiąco:
— W gazetach stało, sam czytałem! Co prawda, działo się to zawsze, zwłaszcza na stałym lądzie, że się mężczyźni i kobiety pobierali niejednokrotnie, lecz co prawda bez księdza i syndyka. Teraz zaś...
— Nie, dziadku — wtrąciła Gracya — nie na stałym lądzie, lecz w Turcyi.
— A i tu, i tu — twierdziła stara Bachisia Era.
Skończono wieczerzać, a goście, matka i córka wyszły na miasto, do adwokata.
— Gdzie będę nocować? spytał student. — gościnnym pokoju?
— Nie inaczej — odrzekła matka — albo co?
— Bo wołałbym sam tam nocować. Tu tak duszno. Możeż być gość większy odemnie?
— Bądź cierpliwy do jutra, syneczku mój ukochany... Kobiety to biedne, w nieszczęściu, no i goście przecie.
— Ah! co za dzikie zwyczaje! Kiedyż się to skończy? — zauważył lekceważąco student.
— I mnie to nudzi — zauważył Efer Masia, rozkładając gazetę. — Dość mam tych bab. Co mówisz o nowem ministeryum?
— Drwię sobie z niego, jak i ze wszystkiego zaśmiał się syn, przypominając sobie „Damę od Maksyma” w teatrze Manzoni, gdzie najczęściej bywał.
Wstał i poszedł układać w szafie książki, które z sobą przywiózł. Minia z braciszkiem wyśliznęli się natychmiast po wieczerzy na dwór, Gracya siedziała rozparta łokciami na stole, z oka nie spuszczając młodego wuja. Zwrócił się do niej.
— Czytujesz romanse? — spytał.
— Ja nie — zająknęła się, płonąc rumieńcem.
— A ja ci mówię — ciągnął niewzruszony — że jeśli znajdę w twym ręku niektóre z tych moich tu książek, będziesz się miała zpyszna.
Wargi dziewczęcia drgnęły Chcąc skryć napływające jej do oczu łzy, wstała i wyszła na dwór, i słyszała jak braciszek i siostrzyczka wytaczali przed dziadkiem nierozstrzygnięty przed wieczerzą przez babkę proces o portmonetkę.
— Nie, to ona kradnie — wołał chłopiec. — Gracya milczała, sucha tyczka! bo i ona wówczas gdyście sprzedali wino, a brakło solda...[8]
— Ah! ty łgarzu — zawołała Gracya i przechodząc targnęła brata za ucho. Malec zaczął głośno płakać.
Na dworze odzywały się świerszcze. O bruk uderzał koń kopytem. Gwiazdy roniły opalowe blaski na dziedziniec, pełen świeżej woni suchego, świeżego siana.
— Bądź dobrym dla naszej sieroty — wstawiała się do syna za Gracyą Porraducha. Gracya i jej rodzeństwo byli dziećmi starszego jej syna, bogatego hodowcy trzody — i młodej jego, zmarłej przed rokiem żony. — Nie broń jej czytać, co się jej podoba.
— Nie trzeba nigdy wzbraniać czytania odezwał się sentencyonalnie Efes Masia.
— Ach, czemuż — ciągnął z głębokiem westchnieniem — nie dano mi, w młodości mojej książki do rąk! Zostałbym może astronomem... ja ksiądz uczonym.
Astronom był w wyobrażeniu Efera Masii najwyższem słowem nauki. Nie odróżnia zresztą astronoma od filozofa.
— Widziałeś papieża, synku mój drogi, — pytała studenta Porreducha, której wzmianka o księżach przypomniała arcykapłana, Chrystusowego na ziemi namiestnika.
— Nie widziałem.
— Nie widziałeś? — zdziwiła się bardzo kobieta. — Nie widziałeś papieża?
— Co też matka myśli! Czy to tak łatwo. Papież siedzi zamknięty w szafie, za szkłem. Aby go zobaczyć, trzeba zapłacić, oho, grubo płacić.
— Oh! — oburzyła się matka — bezbożnik jesteś.
Wyszła na dziedziniec, gdzie wnukowie bili się i targali za włosy. Wpadła na nich, odepchnęła jednego w lewo, w prawo drugiego krzycząc:
— Skończcie raz przecie, złe, niegodziwe dzieci... wszyscyście nicponie! Wszyscy!
Długo w noc jasną, pogodną słychać było szlochanie dzieci, któremu wtórowały strzykania świerszczów pod gęstym szpalerem.




II.

Nazajutrz rano Giovanna obudziła się pierwsza. Przez szkło wprawione w okno wdzierał się brzask jutrzenki, a w ciszy poranku słychać było świegot jaskółek.
Zbudziwszy się, młoda kobieta czuła zrazu jakąś błogość. Raptem przygniótł ją jakiś ciężar. Przypomniała sobie.
W dniu tym miały się rozstrzygnąć losy jej męża. Pomimo pewności, że wyrok będzie ostry, oddawała się nadziei.
Czy był, czy nie był winnym, o tem nie myślała teraz, jak nie myślała może nigdy. Odczuwali jedynie następstwa konkretne, bała się rozłączenia na zawsze z mężem młodym, smagłym, zwinnym, o dłoni miękkiej i ponsowych wargach. Teraz myśląc o tem, uczuła ból dotkliwy, porwała się z łóżka Wołając gorączkowo:
—Późno już, późno, późno!
Ciotka Bachisia otworzyła swoje małe, zaspane oczy i podniosła się też z pościeli. Ta świadomą była dostatecznie tego co będzie dziś i jutro i pojutrze, za rok, za lat dziesięć i nie płakała, ani też śpieszyła. Odziała się, umoczyła ręce w wodzie i przeciągnęła je po twarzy; z pewnem staraniem podwiązała pod brodą czarne wstążki kapelusza.
— Późno! — powtarzała Giovanna. — Boże mój, późno.
Ostatecznie oddziaływał i na nią spokój i chłód jej matki. Weszła za nią do kuchni, gdzie stara zgotowała kawy na mleku dla więźnia, gdyż udzielono kobietom pozwolenia dostarczania mu prowizyi, razem z chlebem schowała ją do kosza i wyszła na ulicę. Córka poszła za matką.
Ulica pusta była; słońce, wychylając się po nad wierzchołkiem granitowym Orthobene, rzucało w powietrze snop różowo-złotych promieni; niebo było tak błękitne, ptaki świegotały tak wesoło, tyle było świeżości i woni, że poranek ten zdawał się zapowiadać dzień świąteczny i tylko słuchać trzeba było, jak zagrają dzwony kościelne, a na ulice wysypią się rojnie, świątecznie przyodziane tłumy. Giovanna, idąc ulicą, co od stacyi kolei żelaznej — przy której zamieszkiwali Porru — wiedzie do więzienia, patrzyła na swoje rodzime góry, pochylające się niby olbrzymi ametystowy dyadem nad obrębem łąk zielonych; pełną piersią oddychała wonnem, porannem powietrzem, myśląc o swoim małym domku z kamienia łupkowego, o swym synku, o minionem szczęściu... Zdawało się jej, że niedoli swej nie przeżyje.
Matka szła naprzód, szybko, wyprostowana, niosąc kosz na głowie. Kobiety zbliżały się do okrągłego, pobielonego, obszernego budynku więziennego. U drzwi więziennych straż trzymający żołnierz zdawał się statuą kamienną, nieruchomą w ciszy i przezroczystej pogodzie poranku. Mały kawałek zielony, odbijając od nagich murów więziennych, wzmagał wrażenie pustki i smętku. Na zielono pomalowana furtka, przymykająca się od czasu do czasu, niby wargi sfinksa, otwarła się przed kobietami. Znane tu były wszystkim od głównego dozorcy więzienia, czerwonego na twarzy i napuszonego godnością swą, aż do ostatniego posługacza, bladego blondynka z pretensyami do dystynkcyi i elegancji.
W wejściu wązkiem, mrocznem, cuchnącem był już przedsmak więzienny. Tu się zatrzymały kobiety, a blady posługacz o blond wąsikach przyjął od nich kosz z prowizyami. Giovanna spytała go zcicha, jak mąż jej noc spędził.
— Spał — odpowiedział posługacz lecz niespokojne sny mieć musiał, gdyż zrywał się, mi licząc;
— Grzech, grzech śmiertelny!
— Pal go dyabli z tym jego „grzechem śmiertelnym” ofuknęła Bachisia. — Skończyłby raz przecie.
— Mamo! nie przeklinaj go! Nie dość, że już Jest nieszczęśliwy? — wstawiła się za mężem Giovanna.
Wyszedłszy na ulicę, obie kobiety postanowiły czekać tam na wyprowadzenie więźnia. Gdy Giovanna spostrzegła żandarmów i karabinierów, mających towarzyszyć więźniowi do sądu, zaczęła drżeć na całem ciele.
Było tak samo wówczas, gdy go aresztowano i prowadzono do więzienia. Czarne oczy, rozwarte szeroko, utkwiła w drzwiach zaryglowanych, z wyrazem obłąkania. Serce jej biło w piersiach gwałtownie, spazmatycznie. Minuty przedłużały się bez końca... Uchyliły się wreszcie wargi Sfinksa i pomiędzy żandarmami o kamiennych twarzach i czarnych bokobrodach zjawiła się postać jej męża. Smukły był i wysoki jak topola młoda, a pukle długich, czarnych, lśniących włosów otaczały twarz gołobrodą, delikatną i bladą, wydelikaconą jeszcze zamknięciem więziennem. Oczy miał duże, barwy kasztanowatej, a usta drobne, łagodne, jak u niewinnego dziecięcia. Rozdwojona broda czyniła go jeszcze bardziej podobnym do Apollina.
Spostrzegłszy Giovannę, chociaż spodziewał się ją widzieć, pobladł bardziej jeszcze i przystanął pomiędzy popychającymi go żołnierzami. Giovanna rzuciła się ku niemu, jęcząc i wyciągając dłonie.
— Stój! — powstrzymał ją łagodnie jeden z karabinierów. — Wiecie, kobieto, że to się nie dozwala.
Stara Bachisia przeszywała żołnierzy swemi przenikliwemi, zielonemi oczkami drapieżnego ptaka, wciskając się pomiędzy nich. Żołnierze przystanęli, formując zwarty czworobok dokoła więźnia; Konstanty skorzystał z tej chwili, aby pewnym głosem przemówić do kobiet:
— Odwagi! odwagi! — Miał przytem siłę uśmiechnąć się do żony.
— Adwokat oczekuje cię w sądzie — zawołała stara, a żołnierze usunęli łagodnie obie kobiety.
— Odejdźcie, odejdźcie, proszę — mówili ściskając szeregi dokoła więźnia. Ten rzucił znów uśmiech żonie, błysnął dwoma rzędami zębów białych pomiędzy pobladłemi wargami, dając się wieść straży.
Stara Bachisia z kolei odciągnęła córkę, co się upierała iść za mężem, i odwiodła ją do domu Porru dla zjedzenia śniadania przed udaniem się do sądu. Słońce zalewało dziedziniec, przenikając w szpaler, z którego zwieszały się grona niedojrzałych winogron. Wyglądały, jak wyciosane w marmurze szaro-zielonym. Jaskółki przerzynały powietrze, a Efer Massia, dosiadłszy gniadego konia, miał już odjechać w pole. Światło i wesoła pogoda zalewały dziedziniec, opasany nizkim murem, po za którym widać było szerokie, dalekie horyzonty. Dzieci, siedząc na progu kuchni zajadały z głębokich misek kawę mleczną, a Gracya spijała swoją gdzieś w kątku, może kryjąc się przed studentem z tem nazbyt prozaicznem zajęciem, gdy ten tymczasem, bez surduta, ze stopami w chodakach, zjadał z wazy olbrzymią porcyę zupy.
— A jak duży święty Piotr? — pytała syna Porreducha, piorąc w balii pończochy.
Po raz pierwszy Paweł wracał z Rzymu i matka opowiadań jego dość się nasłuchać nie mogła.
— Wielki, jak cała tańca. Nikt się tam też nie modli, bo i ktoby się modlił w takiej zagrodzie. Aniołowie, i to ci mali, co podtrzymują konchy z wodą święconą, większe będą od drzwi tych...
— Więc jakże? Trzeba przystawiać drabinę, aby palce umoczyć w święconej wodzie?
— Drabiny przystawiać nie trzeba, gdyż aniołowie klęczą, czy tam coś podobnego. Matko! prosiłbym o więcej kawy mlecznej. Patrz, już niema.
— Widzę, żeś wysuszył do dna. A toż cię tam, biedaku, zagłodzili! Pożerasz, jak pies morski.
— Domyśl się, ile taka misa kawy z mlekiem kosztuje w Rzymie? Chyba, że i za lira nie dostaniesz, a mleko, pożal się Boże, wodniste.
— Nie mieliby wstydu, złodzieje!
— Aha, jeszcze co? Widziałem w morzu delfiny. Ciekawe, bardzo ciekawe! Ale otóż i nasi goście! Dobry dzień! Gdzieście to były?
Giovanna opowiedziała spotkanie z mężem i zaczynała znów płakać, ale matka ujęła ją za ramię i wprowadziła do kuchni.
— Posilić się musisz, biedaczko! — zachęcała Porreducha, stawiając przed nią miskę gorącej kawy mlecznej.
Po śniadaniu obie kobiety wyszły do sądu, gdzie Paweł miał się zejść z niemi.
— Odwagi! — mówiła Porreducha, żegnając się z Giovanną.
Ten sam głos gospodyni domu zdawał zwiastować wyrok, zapadły na męża. Wyszła ze spuszczoną głową, ponura i zawstydzona niedolą swą, Jak pies niesłusznie obity. Paweł powiódł za nią okiem, a gdy się oddaliła, zbliżył się kulejąc, jak koń rozkuty, do swej matki i powiedział jej na ucho:
— Puh! dwa lata nie miną, — a wyjdzie znów zamąż.
— Bóg wie, co wygadujesz, kulasie! — zawołana matka w gniewie, nie szczędząca synowi przydomku, — Zwarjowałeś!
— Ho! ho! Matko! Zapominasz, że byłem za morzem! Poznałem nie mały kawał świata. Gdybyś mnie przynajmniej, idąc do rozwodu, wzięła za adwokata.
A tymczasem Giovanna, idąc szybko wzgórzystym zaułkiem, wróciła do swej matki:
— Student ten ma wilczy apetyt.
Bacchisia szła szybko, zamyślona i odparła przez zaciśnięte zęby:
— Tem lepszym będzie adwokatem, ogryzie klientów swych do samych kości, przełknie za jednym kęsem złych i dobrych.
Szły dalej milcząc. Na raz Bacchisia potknęła się o kamień, a potknęła się zamyślona nad tem, że gdy Giovanna zapotrzebuje rozwodu, dobrze będzie sprawę tę powierzyć doktorowi Pawłowi Porru.
Była już godzina ósma, gdy weszły na plac katedralny. Obok kościoła małe szyby okien trybunału połyskiwały w porannem słońcu.
Na placu stało wielu włościan, sąsiadowi znajomych pod sądnego. Niektórzy byli świadkami w rozstrzygającym się procesie. Podeszli do kobiet z dobrem słowem:
— Odwagi, odwagi! — mówili.
— Dobrze wam tak mówić — ofuknęła stara — ale nam nie łatwo zdobyć się na odwagę. Zostawilibyście nas w spokoju! — i szła prosto na schody, wiodące do ponurej, fatalnej sali.
Giovanna szła za matką, a za niemi obaj świadkowie, włościanie brodaci, w kapotach wiejskich; dalej zaś garstka ciekawych mieszczan i jakaś kobieta wysoka i chuda, kosooka.
Przysięgli, wszyscy niemal ludzie podżyli, otyli, zajęli już byli swe ławy. Jeden z nich miał ogromny nos garbaty, dwóch brody roztrzepane i wzrok dziki bandytów; trzech znów innych śmiało się, pochylając razem łyse głowy nad rozłożoną przed jednym z nich gazetą.
Wszedł prezydent, z twarzą czerwoną i brodą siwą; prokurator, młodzieniec o bakembardach jasnych, okalających twarz rumianą człowieka pewnego siebie i swej władzy. Wszedł sekretarz, woźny, a togi czarne nadawały im w oczach Giovanny i jej matki wygląd magów, mających nieodwołalnie potępić, zgubić, zniszczyć podsądnego.
Ten stał za baryerą podobny do ptaka pochwyconego, pomiędzy dwoma żołnierzami. Zwrócony w stronę żony, patrzył na nią, lecz się już nie uśmiechał. Zdawał się uginać pod ciężarem swej doli i wobec wszystkich tych ludzi, zebranych tu, aby go sądzić, oczy jego o słabem zwykle, jasnem spojrzeniu mgliły się łzami.
Giovannie zdawało się, że jakaś żelazna ręka ściska ją za serce. Czuła poprostu ból fizyczny.
Adwokat, młokos żółto-różowy, rozpoczął obronę głosem słabym, piszczącym. Obrona słaba była. Powtarzał rzeczy wiadome, wypowiedziane przedtem i słowa jego obijały się o sklepienia sali, puste, bezbarwne, padały monotonne, jak krople wody w morze głębokie.
Prokurator o jasnych, nastrzępionych baczkach, zachowywał się wyzywająco, wzgardliwie. Niektórzy przysięgli przybierali wyraz cierpliwego znudzenia, inni zapisywali coś sobie, widać jednak było, że nikt nie słucha uważnie. Sama Giovanna i jej matka, sam podsądny wsłuchiwali się duszą całą w głos i słowa obrońcy i, im dłużej mówił, tem pewniejsi byli — przegranej.
W sali niektórzy z publiczności spoglądali ustawicznie na żonę podsądnego, wyglądając niecierpliwie zjawienia się obok niej Pawła Porru. Zdawało się im, sami nie wiedzieli czemu, że przyjście studenta zaważyć winno na szali losów podsądnego.
Gdy adwokat skończył, Konstanty powstał i czerwieniąc się po uszy, prosił o głos.
— Bo... bo... — zaczął, jąkając się, wzruszony i onieśmielony — bo... pan adwokat bronił mnie... wniósł obronę.. za co mu nieskończenie wdzięczny jestem, ale., ale, nie mówił jakbym chciał, jak byłoby potrzeba... nie powiedział...
Tu zaciął się. Tchu biedakowi brakło.
Prezydent rzekł łaskawie:
— Dodaj wszystko, co dodać możesz do swej obrony.
Podsądny stał ze spuszczonemi powiekami. Znów zbladł bardzo. Konwulsyjnie przeciągnął parę razy ręką po czole, wzniósł wreszcie głowę:
— Bo... — zaczął zcicha — bo... ja.. ja...
Nie mógł mówić. Słowa mu więzły w gardle.. Zacisnął pięści, zwrócił się ruchem gwałtownym ku adwokatowi i ryknął:
— Ale powiedz-że, powiedz im, żem niewinny!
Adwokat uczynił ręką znak uspakajający; prezydent wzniósł brwi, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ależ to już tysiąckrotnie powiedziane było! i doprawdy nie nasza wina, jeśli w to wierzyć nie możemy;” prokurator odchrząknął tylko, a po sali rozległ się płacz kobiecy.
Giovanna płakała. Matka wyciągała płaczącą i opierającą się z sali, a wszystkie oczy, nie wyłączając prokuratora, zwróciły się na obie kobiety.
Przysięgli opuścili ławy, wychodząc na narady.
Bachissia z pomocą dwóch sąsiadów wyciągała córkę z sali na plac przed trybunałem i zamiast uspakajać ją i pocieszać, łajała, nazywała waryatką. Chciała chyba, aby i ją wyprowadzono przez żandarmów.
— No! — kończyła — jeśli nie zmilkniesz, stulę ci gębę.
— Mamo! oh, mamo! — szlochała młoda kobieta — osądzą go, zgubią, przeklęci, przeklęci! co pocznę nieszczęsna, jak go obronię! osłonię!
— Jakże go możesz obronić — mówił jeden z sąsiadów co możesz zrobić, biedna kobieto! Miej cierpliwość. Zresztą, czekajmy jeszcze.
W tej chwili właśnie na placu zjawiły się trzy postacie czarne, z tych jedna śmiejąca się głośno 1 kulawa. Był to Paweł Porru, pomiędzy dwoma młodymi księżmi, swymi przyjaciółmi.
— Oto jestem — wołał zdala do kobiet wyrok już wydany, co?
— Na sumienie — mówił jeden z księży — wygląda zajmująco...
Drugi ksiądz spojrzał ciekawie na zrozpaczoną żonę i wszyscy trzej zbliżyli się do kobiet, które Paweł pytał o wyniku sądu.
Jeden z księży spytał:
— Ten co zabił stryja?
Drugi nie spuszczał oczu z płaczącej młodej kobiety.
— Nie, nie! nie zabił nikogo — zaprzeczyła ze złością stara Bachisia.
Tymczasem Giovanna, uspokojona przez Pawła, obiecywała solennie zachowywać się cicho i spokojnie, byle ją wpuszczono napowrót do sali sądowej. Po chwili też wchodzili tam wszyscy razem, a jednocześnie przysięgli zajmowali swe ławy.
Głęboka cisza padła na zimną, obszerną salę. Giovanna słyszała przelatującą pod sufitem muchę, słyszała też jak biła skrzydłami o szybę okna. A potem — potem zdało się jej, że zdrętwiała cała i wzdłuż rąk jej, ramion, krzyża przelewa się strumień zamrożonego żelaza...
Prezydent czytał wyrok cichym, lecz obojętnym głosem. Podsądny wpatrzył się w niego rozszerzoną powieką, z oddechem zawieszonym na roztwartych ustach. A Giovanna? Giovanna słyszała brzęczenie muchy o szyby okna sali sądowej i czuła rosnącą w sercu nienawiść do czytającego wyrok starca o siwej brodzie, nie za to właściwie, co czytał, lecz za ten głos cichy, spokojny, obojętny, skazujący na dwadzieścia siedem lat ścisłego więzienia zabójcę, winnego rozmyślnej zbrodni, dokonanej na osobie stryja swego rodzonego i opiekuna.
Giovanna tak pewną była, że męża jej skażą na trzydzieści lat ciężkich robót, że dwadzieścia siedem więzienia zdało się jej zrazu czemś o wiele lżejszem. Nagle jednak obliczyła w myśli, że dwadzieścia siedem odjętych od trzydziestu, daje sumę lat trzech, marnych lat trzech. Zagryzła usta do krwi, tłumiąc wydzierające się z piersi wycie bólu. W oczach się jej zaćmiło. Zbierając całą siłę woli, spojrzała na męża i zdało się jej, że postarzał, skurczył się, zmalał, że mu zgasły oczy. Ach, nie patrzył na nią! nigdy już na nią nie spojrzy! Stracony, na wieki stracony! Zabili go, zabili cichem, spokojnem, obojętnem słowem, ci ludzie tak cisi, spokojni, czyhający na nowe ofiary! Czuła, że traci zmysły i jednocześnie posłyszała krzyk, co się rozległ w sali, i poczuła dłoń silną, wyciągającą ją na dwór, na słońce.
— Zwaryowałaś, córko! — wrzeszczała jej nad uchem matka, cisnąc z całych sił za ramię. — Krzyczysz, jak opętana! i czego, i poco? Nic nie rozumiesz. Pozostaje kasacya. Udamy się do kasacyi.
Wszystko to trwało zaledwie minut parę. Przysięgli, świadkowie, adwokat, Paweł Porru, wszyscy otaczali na placu kobiety, każdy pocieszał je jak mógł i umiał. Giovanna szlochała konwulsyjnie, bez łez, wymawiając słowa bez związku czułe i pieszczotliwe, śród których wracało imię Konstantego, to znów pełne gróźb, nienawiści, przekleństw na prezydenta, przysięgłych, żandarmów, tych, których uważała za wrogów męża, którym, w obłąkaniu żalu, przypisywała bezpośrednio jego niedolę.
Błagała przytem, by ją pozostawiono u drzwi trybunału do chwili wyprowadzenia ztamtąd Konstantego. Wkrótce też ukazał się pomiędzy dwoma karabinierami, blady, skulony jakiś, z oczami zapadłemi, naraz postarzały o lat kilkanaście.
Giovanna rzuciła się ku niemu, a chociaż żołnierze nie powstrzymali kroku, szła obok skazańca, uśmiechała się do niego, pocieszała, mówiła, że interes w kasacyi najlepszy weźmie obrót i że sprzeda choćby ostatnią koszulę, by go ratować. Patrzył na nią szeroko roztwartemi, osłupiałemi oczyma; żołnierze przynaglali go, a jeden radził łagodnie kobiecie:
— Odejdź, odejdź, kobieto! bądź cierpliwą.
— Odejdź, Giovanno — powtarzał Konstanty — postaraj się tylko widzieć ze mną, zanim mnie wyślą... i... przynieś dziecko i... bądź odważną.
Wróciła z matką do domu Porru. Porreducha ucałowała, płacząc, obie kobiety i natychmiast zaczęła je pocieszać po swojemu:
— Wielka rzecz dwadzieścia siedem lat więzienia! a gdyby i trzydzieści! Co! chcecie już odjeżdżać? Poczekajcie, niech słońce zajdzie! Zwaryowaliście chyba na taki upał! Nie, nie puszczę was.
— Musimy jechać — utrzymywała Bachisia — bo i inni sąsiedzi odjeżdżają, to pojedziemy w kompanii, ale Giovanno, jeśli pozwolicie, wrócimy za dni kilka z dzieckiem.
— Najchętniej, czekamy, dom nasz waszym domem.
Usiedli do stołu, lecz Giovanna, chociaż spokojna na pozór, nic przełknąć nie mogła. Rozmowa zresztą się nie kleiła. Parę razy Porreducha starała się potrącić o obojętne przedmioty: pytała Giovanny, czy się już zęby jej chłopakowi wyrzynają, dziwiła się, że sąsiedzi puszczają się w drogę na taki upał, pytała, jak się zapowiadają urodzaje w tamtych stronach.
Na dworze cicho było, pogodnie. Spokojem tchnęło południowe powietrze. Słońce zalewało dziedziniec, prążkając złotem i cieniem ścieżkę gubiącą się pod gęstym winnym szpalerem. Jaskółki świegocące przeszywały powietrze. Paweł jedząc czytał gazetę, Gaegata i Minia, (braciszek poszedł był szczęściem sobie w pole do dziadka), ściśnięte w czarnych sukienkach, w połowie obiadu przymykały już senne oczy i słowa Porreduchy padały bez echa, w tę południową, pogodną ciszę, od której tem tragiczniej odbijała postać starej Era i cicha boleść Giovanny.
Natychmiast po obiedzie kobiety osiodłały konie, złożyły swoje kobiałki i pożegnały gościnnych gospodarzy. Paweł upewniał, że się postara u adwokata o odwołania się do sądu kasacyjnego, a skoro wyszły, zaczął rozbudzać usypiające już dziecię; dokazywał, śmiał się do rozpuku, podskakiwał, to znów się przyczajał niemy, z osłupiałym wzrokiem by po chwili wybuchać nową gamą śmiechu.
Obie dziewczyny śmiały się do rozpuku i cały słoneczny dziedziniec z zielonym, cienistym szpalerem i całe spokojne skromne domostwo wpadało wpółsenność południa oswobodzone, rzekłbyś, z ciężaru, w miarę, jak się oddalały nieszczęsne kobiety.




III.

Jechały w palącem lipcowem słońcu. Musiały zjechać w dolinę, przebyć ją, wzbić się pod górę, co fijołkową masą zakrywała z tej strony horyzont a której dolne szczyty nurzały się w pogodzie błękitnego nieba.
Smutna to była podróż. Kobiety jechały razem na jednym koniu łagodnym i powolnym; sąsiedzi jechali to przed niemi, to za niemi, nie spiesząc, zgrzani. Kobiety milczały zbolałe. I świadkom los skazańca zdawał się ciężyć, milczeli szanując cichą boleść Griovanny, lub zamieniali pomiędzy sobą ciche, rzadkie słowa. Wszyscy posuwali się zwolna, w dół, ku wyschniętemu łożysku rzeki, ścieżkami nie tak stromemi, jak dzikiemi, zaledwie zarysującemi wśród kamieni opylonych, dzikich krzaków potężnych mirtów, spalonej trawy. Gdzieniegdzie sterczały drzewa samotne, nieruchome, podobne do skamieniałych pod słoneczną powodzią olbrzymich pustelników, rzucając na ziemię długie, do chmury podobne cienie. Z cieni tych wzbijały się świegoty dzikiego ptactwa, lecz i te ginęły prędko w zalewającej dolinie ciszy.
Olbrzymie fioletowe kwiaty dzikich karczochów, różowe dzwonki powojów, gwiaździste liście maku, roztwierając się na słońcu, wzmagały jeszcze wrażenie samotności dzikiego krajobrazu. A tu, a tam, wyskakiwały kamienne zęby o rdzawych mchowych plamach, z iskrzącemi w słońcu bazaltowemi iglicami. Dal opasywały wstęgi żółtego, nie zżętego jeszcze zboża.
Siedząc na koniu za matką, Giovanna czuła, jak jej słońce mózg przepala; czoło jej płonęło pod zsuniętą na nie wełnianą chustką, łzy ciche ściekały po twarzy. Powstrzymywała się, by łkaniem nie rozgniewać matki. Ale ta słyszała, jak trawa rośnie i czuła płacz siedzącej za sobą młodej kobiety. Zjechawszy w dolinę i przejeżdżając wzdłuż krzaków kwitnących oleandrów, odezwała się ostro do córki:
— A skończysz-że wreszcie! Czego beczysz? Niby nie wiedziałaś, że to się tak skończy, skończyć musi?
Zamiast uspokoić, słowa te rozżaliły bardziej płaczącą kobietę. Matka, obejrzawszy się na towarzyszów podróży i widząc, że niema nikogo w pobliżu, ciągnęła głosem twardym, przygłuszonym, a w ciszy panującej dokoła, głos ten, będący tak blizko jej ucha, zdawał się Giovannie oddalonym bardzo.
— Byłażbyś tyle głupia — mówiła stara — że nie rozumiesz, co zaszło? On to, czy nie on zabił stryja sknerę, zatraceńca? Naturalnie, że on, nie kto inny...
— Nigdy, przenigdy! — zawołała córka.
— Głupia! Chciałaś może, by ci się zwierzył. Co do mnie, oddawna przewidywałam, że się to skończy tak, a nie inaczej. Sama na jego miejscu postąpiłabym tak, a nie inaczej, zadusiłabym sknerę, jak się dusi złą żmiję. Utrzymujesz, że Konstanty dobrym jest chrześcijaninem. Cóż to ma jedno do drugiego? Nienawiść nienawiścią, sama nie zabiłabyś, gdybyś mogła, tych wilków, tygrysów, co osądzili twego męża? Konstanty zabił stryja. Nie ma co mówić. Pewna tego jestem, gdyż znam serce ludzkie i nie mam mu tego za złe, lecz mu darować nie mogę, nie daruję nigdy jego głupiej nieostrożności. Nie miałże żony, syna! Mógł sobie jak chciał załatwiać rachunki ze swym stryjem, lecz winien był być uważniejszy, roztropniejszy... Basta. Skończyło się. Uważaj go córko, jak umarłego.
— Ależ nie umarł, nie! — oburzyła się z rozpaczą młoda kobieta.
— To się powieś, chociażby zaraz, na tem drzewie, powieś się, lecz nie zatruwaj życia innym — zawołała, głos podnosząc zia[9] Bachisia.
Giovanna zamilkła. W głębi serca i ona uznawała męża winnym, tylko, że mu oddawna, odrazu przebaczyła wszystko. Dla jej boleści jedna rzecz istniała, nie wina, lecz kara i nie mogła się zgodzić z tem, by ludzie, podobni jej, zwykli śmiertelni ludzie, mogli mieć prawo rozporządzać życiem podobnego sobie człowieka. Buntowała się przeciwko udzielonej im tajemniczej, zagadkowej władzy; władzę tę nienawidziła, przeklinała, jak się nienawidzi, przeklina, tajemnicze, zagadkowe zmory i nie ujęte cienie burzliwych nocy.
I pomału, pomału, przejechały dolinę, zaczęły wspinać się pod górę; słońce skłaniało się ku zachodowi, niebo przygasło, krajobraz tracił swój uprzedni smętek. Od szczytów wysokich długie i szerokie słały się cienie, rozciągając się jak płachty po przykrytych pyłem nizkich krzewach, na których przekwitały głogi; w powietrzu przebiegały świeże powiewy, nasycone wonią polnego kwiecia. Cienie i świeżość rozlewały dokoła błogość niesłychaną. Towarzysze podróży stali się weselsi i zbliżając się do kobiet, zaczęli opowiadać historye i anegdoty zasłyszane tu i owdzie, a opowieści te były tak żywe, anegdoty tak zabawne, że się aż Giovanna uśmiechała od czasu do czasu.
I pomału, pomału wieczór się zbliżał, a ze szczytu góry dojrzeć było można morze, podobne do mgły błękitnej, rozciągającej się u stóp złotawych horyzontów. Po za krzewistemi kępinami, tak silnemi że się oprzeć umiały zarówno wichrom zimowym, jak letnim spiekotom, rozciągały się wzgórza i pochyłości podobne do wysp, wyłaniających się z oceanu światła i samotności. Tam dalej była rodzinna wioska obu kobiet. Orlei, gniazdo ludności wiejskiej, silnej i pięknej, oddającej się hodowli trzód, pszczelnictwu i rolnictwu. Łąki zielone, porozdzielane skał ułamkami, pokryte były kwieciem złotogłowiu, pachniały miętą i tymiankiem. Łany zboża okalały małe, ludzkie budowle z kamienia łupkowego, o ścianach połyskujących w zachodzącem słońcu połyskiem ciemnego bronzu i starego srebra. Tu i owdzie duże drzewa rozpuszczały szersze konary nad dachem siedziby bogatszego rolnika. Gąszcze czombrów, mącznicy i wrześni tworzyły zielone, graniczne linie, a spady coraz łagodniejsze gór gubiły się w odległych horyzontach pod przedziwnie jasnem i smętnem niebem. Na prawo, pod tem samem niebem, do olbrzymich sfinksów podobne, sterczały skały, błękitne rano, liliowe w południe, bronzowe lub fijoletowe o słońca zachodzie, samotne i pustynne przestworza porosłe lasem, siedliska orłów i jastrzębi.
Kobiety dojechały do domu pod wieczór, wówczas właśnie, gdy góra Bella, królowa skalnych sfinksów, rysowała się fijoletowo na szarem już tle nieba. Wioska zdawała się pustą. Na bruku ulicy kopyta końskie tętniły głośno.
Towarzysze podróży rozpierzchli się każdy w swoją stronę, a kobiety pozostały same u drzwi swego domku, wznoszącego się przy jednej z uliczek. Inny dom, większy, otynkowany na biało, przerastał w pobliżu nizką tę chatkę. Duże drzewo migdałowe, pokryte dojrzałemi, suchemi już owocami, wznosiło się po za chatą Era, znacząc granicę pól i wioski.
Tu i owdzie, na wzgórzu, pod drzewem migdałowem, wzdłuż ścian chaty Era i pokaźniejszych domu białego, należącego do Dejas’ow, leżały duże, płaskie ławy, zastępujące kamienie. Wzgórze zdawało się placem lub wspólnym wszystkim sąsiadom dziedzińcem.
Przybywszy na miejsce, Giovanna zsunęła się z konia i cała złamana bólem i niewygodną podróżą, powlokła się do sąsiadki, której opiece powierzyła była odjeżdżając swe dziecię. Ta wyszła na jej spotkanie z dzieckiem na ręku. Giovanna rozpłakała się nanowo, tuląc maleństwo do piersi, a twarz swą kryjąc na plecach swego synka. Płakała rzewnie, lecz spokojnie, z głębokim smutkiem odmiennym jednak od rozpaczy uprzedniej. Dziecko, zaledwie kilkomiesięczne, o twarzyczce ordynarnej, z drobnemi błyszczącemi oczkami, w twardej perkalowej czerwonej czapeczce, okrążającej drobną twarzyczkę, poznało matkę i małemi, zaciskającemi się konwulsyjnie piąstkami, uczepiło się skraju jej chustki, a fikając w powietrzu bosemi stopkami zawodziło:
— Ah! ah! aaah!
— Maltinu[10] mój, Malkinedu mój, synku jedyny, jedyne dobro i pociecho moja! Ojciec twój umarł, umarł dla ciebie, dla mnie... — łkała nieszczęsna.
Sąsiadka zrozumiała, że Konstanty został osądzony na ciężką i długą karę, więc zaczęła też płakać głośno. Bachisia Era wepchnęła Giovannę gwałtem niemal do domu, prosząc sąsiadkę o rozsiodłanie konia i szepcąc córce na ucho:
— Czyś zwaryowała, by płakać tak, jak raz pod oknami białego dworu? Widziałam w oknie dziób starej kumochy Malthiny. Ta to się cieszyć będzie z naszej niedoli...
— Niezupełnie — wtrąciła sąsiadka — dowiadywała się kilkakrotnie o Konstantego i zdawała się współczuć niedoli waszej; mówiła mi nawet, że się jej śnił, skarżąc się przed nią, że go skazano do ciężkich robót.
— Znam się ja na tem współczuciu psa wściekłego. Znam ja dobrze żmiję jadowitą, nie daruje nam ona nic. Zresztą — dodała, zbliżając się do drzwi z sakwą na plecach — ma najzupełniejszą słuszność. Na jej miejscu i jabym nie wybaczyła.
Zia Marcina Dejas była właścicielką białego dworku i matką Brouta Dejas’a, który przed paru taty starał się o rękę Giovanny i otrzymał odmowę. Była to kobieta zamożna, lecz skąpa a zia a wyobrażała sobie, że się czuje śmiertelnie na niego obrażoną za odmowę, którą w rzeczy samej przyjęła bardzo obojętnie.
Ecco! — zawołała stara Bachisia, gdy koń został rozsiodłany i opatrzony — zrób mi jeszcze jednę przyjemność — zwróciła się do sąsiadki — Mario Chicca, i powiedz tej wiedźmie, że Konstanty został skazany na dwadzieścia siedem lat więzienia, a uważaj proszę duszko, jakie to na niej sprawi wrażenie.
Sąsiadka nie omieszkała udać się do białego dworku. Dom ten, kupiony przed laty kilku przez rodzinę Dejas z licytacyi po zbankrutowanym kupcu, obszerny był i pokaźny, poprzedzony pałacową niemal bramą, pod którą przechadzały się pompatycznie kury i prosięta matki Marciny. Nie był to dom odpowiedni dla hodowców trzód, pastuchów, jakimi byli Dejas’owie. Świadczyły o tem obszerne, na czerwono pomalowane pokoje, zaopatrzone w wysokie, drewniane łóżka, w sufity rzeźbione, w krzesła i stoły ciężkie.
Zia Marcina stała właśnie w bramie i przędła jeszcze — umiała bowiem prząść i po ciemku — gdy Maria Chicca przeprowadzała tamtędy konia. W białym dworku nie było nikogo, gdyż Brouta i parobek nie wrócili z pola, a ciotka Martina nie miała sługi. Miała ona jeszcze więcej synów i córek, lecz żonatych już lub zamężnych, z któremi żyła w wieczystej rozterce z powodu swego sknerstwa. Gdy w domu było więcej roboty, przyzywała do pomocy sąsiadki, najczęściej zaś Giovannę i jej matkę, obdarzając je skąpo prowizyami. Były tak ubogie, że i tem zadowalać się musiały.
— A! przychodzisz — rzekła, składając wrzeciono w zagłębieniu, za ławą, w bramie. Głos jej był cienki i nosowy, oczy okrągłe jasne, nos cienki i garbaty, a, usta dotąd zachowała świeże i purpurowe. — Cóż to, płaczesz, Mario Chicca? Widziałam te biedne kobiety, wracające do domu, lecz nie śmiałam je zagadnąć, gdyż i tak tej nocy śnił mi się Konstanty skazany do ciężkich robót.
— Słyszałam już, opowiedziałaś mi, ciotko Marcino. Ale nie... nie zasądzono go do ciężkich robót... ale na dwadzieścia siedem lat...
Ciotka Marcina zdawała się nie rada temu, nie dlatego, by żywiła szczególną do Konstantego niechęć, lecz, że wierzyła w sny swoje i wyglądać była zwykła ich spełnienia. Ujęła konia za uzdę.
— Jeśli będę mogła, to dziś jeszcze odwiedzę te biedne kobiety, ale nie wiem, czy mi się to uda, bo czekam na człowieka, co służył u nieboszczyka Bazylego Ledda, a którego chcę zgodzić na służbę do siebie. Jeździł, słyszę, jako świadek do Nuoro. Wnoszę, że już wrócił.
— Wnoszę, że wrócił — potwierdziła sąsiadka, a wróciwszy do ciotki Bachisi, jęła opowiadać długo i szeroko, jak to ciotka Marcina współczuje sąsiadkom, i jako śniła, że Konstanty osądzony został do ciężkich robót i jako to Jakób Dejas, ubogi krewny bogatych Dejas’ow, miał wejść do nich na służbę.
Giovanna karmiła dziecko, pogrążona w smutku, z opuszczoną na piersi głową. Ciotka Bachisia natomiast ciekawa była wielu szczegółów: i czy stara Dejas’owa sama była w domu, czy jak zwykle przędła, przędła po ciemku, i wielu innych, tym podobnych rzeczy.
— Słyszysz — zwróciła się do córki — zajdzie tu dziś jeszcze.
Giovanna nie odpowiedziała, nie ruszyła się z miejsca.
— Więc się nie gniewa! — ciągnęła stara gniewnie — dziś jeszcze tu przyjdzie.
— Kto? — spytała wreszcie Giovanna budząc się z ciężkiej zadumy.
— Marcina Dejas.
— Niech ją dyabli porwą!
— Kogoż to mają dyabli porwać? — spytał od progu głos donośny.
Był to Izydor Pane, krewny rodziny Era, poławiacz pijawek, szanowny i powszechnie szanowany starzec, który przyszedł pocieszyć krewne. Wzrostu słusznego, z żółtawą długą brodą, jasnemi błękitnemi oczyma, nosił u pasa długi różaniec, a w ręku kij sękaty, co mu nadawało wygląd pielgrzyma. Był to najuboższy, ale najspokojniejszy i najbardziej uczony z mieszkańców Orlei. Gdy chciał kląć, zwykł był mówić:
— Abyś został poławiaczem pijawek!
Był wielkim i serdecznym przyjacielem Konstantego, z którym wespół śpiewał w kościele pobożne pieśni, to też żona Konstantego i jej matka wskazały go jako świadka i nikt lepszego nie mógł udzielić podsądnemu świadectwa, lecz go uchylono. Cóż wobec sprawiedliwości, mającej możnych i uczonych przedstawicieli, znaczył ubogi poławiacz pijawek!
Ujrzawszy go, Giovanna rozczuliła się i zaczęła znów płakać.
— Niech się dzieje wola Boża — rzekł Izydor, stawiając kij w kącie.
— Miej cierpliwość, Giovanno Ero i miej nadzieję w miłosierdziu Bożem...
— Czy wiesz już? — spytała młoda kobieta.
— Wiem! i cóż ztąd? Niewinny jest w oczach Boga; ci sami, mówię ci, co go dziś potępili, zmuszeni będą uniewinnić go jutro.
— Ach, wuju Izydorze! — westchnęła, wstrząsając głową, Giovanna — nie wierzę już w nic! Wierzyłam do dnia dzisiejszego, teraz nie wierzę.
— Taka to z ciebie chrześcijanka! Są to nauki Bachisi Era. Ciotka Bachisia nie była łaskawą na ubogiego krewnego; bała się zawsze, że jej natrzęsie w chacie robactwa, zwróciła się też ku niemu zirytowana i zaczęła mu wymyślać. Wymyślaniu koniec położyło wejście do stancyi nowych gości.
Wkrótce izba pełna była, a Giovanna, chociaż zmęczona do ostateczności, czuła się w obowiązku płakania i zawodzenia przed każdym nowoprzybyłym.
Ciotka Bachisia oczekiwała przybycia bogatej sąsiadki, lecz ta nie nadchodziła; natomiast Jakób Dejąs, ten, co służył u zamordowanego, a miał wejść w służbę do Dejasów, przyszedł. Był to człek jowialny, około pięćdziesięcioletni, wyglądał nader pospolicie, nizki, chudy, bez brody i wąsów, jakoteż bez brwi i łysy, z dwoma małemi skośnemi oczami, o spojrzeniu chytrem i barwie mieniącej się pomiędzy żółtą i zieloną. Przez lat dwadzieścia służył Bazylemu Ledda, świadczył na korzyść Konstantego, opowiadając długo i szeroko przed sądem niecne postępowanie Bazylego z synowcem i o tem, jak skąpiec wyzyskiwał nawet swych służących, służące i w wigilię dnia, w którym został zamordowany, obił go samego, Jakóba Dejas’a.
— Malthina Dejas czeka cię — mówiła mu ciotka Bachisia.
— Niech jej czart kark skręci — odparł Jakób. — Idę do niej na służbę, lecz boję się, żeby nie wpaść z deszczu pod rynnę. Sknera! większa jeszcze może sknera od tamtego.
— Kto je czyj chleb, nie powinien na niego wymyślać — odezwał się głos donośny.
— A! wyście tu, wuju Izydorze! — zawołał wesoło Jakób. — Jakże ci się powodzi? Czy masz bardzo pokąsane łydki?
Izydor spuścił oczy na swe owiązane nogi, wchodził bowiem boso w stojące wody, a gdy mu pijawki opadły nogi, łowił je — i odrzekł łagodnie.
— Mała bieda. Gorzej, Jakóbie, że wymyślasz na kobietę, której masz jeść chleb.
— Jadam chleb własny, to jest ten, na który zapracuję — odparł dumnie Jakób; — ale nie o to idzie. Są to moje prywatne sprawy. Mamy tu ważniejsze. I cóż Giovanno Ery! miej odwagę kobieto! Przypomnij tylko sobie historyjkę, którą ci opowiadałem w drodze z Nuoro. Trzymaj się chociażby dla tego dyablęcia, co ci wisi u piersi. Konstanty nie zginie w więzieniu, ja ci to mówię... Daj mi to małpiątko, pohuśtam je.
Pochylił się nad dzieckiem, lecz widząc, że śpi, przyłożył palec do ust.
— Sza, ciotko Bachisio! — ciotkował i wujował wszystkich, nawet znacznie od siebie młodszych — poślij spać córkę. Ledwie się na nogach trzyma biedaczka, a zwracając się do obecnych, dodał:
— Lepiejbyśmy ztąd już poszli.
Wszyscy też wyszli niebawem. Wówczas Bachisia wyniosła za drzwi stołek, na którym siedział Izydor, i oczyściła go starannie. Wróciwszy do stancyi, wstrząsnęła za ramię drzemiącą Giovannę. Ta otworzyła szkliste oczy, i powstała z miejsca z dzieckiem na ręku.
— Idź, połóż się — zakomenderowała matka. Giovanna obejrzała się na drzwi.
— Ach! nie wróci on już, nie wróci — skarżyła się. — Zdawało mi się, że czekam jego powrotu — Idź spać, czas już — rozkazywała matka.
Popchnęła ją przed sobą, zgasiła starą, cynową lampkę, drzwi od sypialni roztworzyła. Domek składał się z kuchenki, z ciężkim kamiennym kominem po środku, z piecem w kącie i z dwóch stancyjek ciemnych i źle przewietrzanych. Łóżko Giovanny było drewniane, wysokie i twarde, przykryte bawełnianą czerwoną kołdrą. Ciotka Bachisia wzięła na ręce małego Marcinka, który zapłakał lecz się nie rozbudził; złożyła go na łóżku kołysząc dopóki się Giovanna nie rozebrała.
Gdy się Giovanna położyła z odkrytą głową, otoczoną grubemi warkoczami, podobna była do starożytnej rzymianki. Matka okryła ją staranie i wyszła. Zaledwie jednak zamknęła drzwi za sobą, młoda kobieta rozkryła się, podniosła z pościeli i załamała dłonie. Padała ze znużenia, lecz zasnąć nie mogła. Kładła się co chwilę i co chwilę zrywała. W półśnie ciężkim roiły się jej w zamęcie przejścia dni ostatnich i jak gdyby mało było męki mozolnej, czuła ostre bóle w skroniach, szczękach, gardle. Jednocześnie zdawało się jej, że ją od czasu do czasu oblewa z piec strumień wrzącej wody. Noc to była straszna, ohydna.
W stancyjce obok ciotka Bachisia, nawet przezedrzwi zamknięte, słyszała płacz i jęk córki, imię Konstantego powtarzane ustawicznie śród słów tkliwych, pieszczonych, które od czasu do czasu przyzywały straszne groźby i przekleństwa, rzucane na tych, co go osądzili.
Ciotka Bachisia czuwała przytomna, zdawała sobie sprawę z tego, co zaszło i co zajść miało; wściekała się na rozpacz córki, lecz jednocześnie zalewała się gorzkiemi łzami.




IV.

Nazajutrz wieczorem — a było to w sobotę — Bronta Dejas — wrócił do domu i zaledwie zsiadł z konia, zaczął zrzędzić. Zwykł był zrzędzić w domu, chociaż dla obcych bywał zwykle uprzejmy; zresztą był to niezły dyabeł, młody i przystojny, bardzo smagły i bardzo chudy, urody średniej, z rudą, krótko przystrzyżoną brodą. Prześliczne miał zęby, to też, rozmawiając z kobietami, pokazywał je w ustawicznym uśmiechu.
Wróciwszy do domu, w sobotę wieczorem, zrzędził, że nie zastał zapalonego światła i przygotowanej wieczerzy. Nie miał poco doprawdy wracać. Tydzień cały pracował, harował za domem jak wyrobnik, poto, by wracając, nie znaleźć wygody i wypoczynku: ciemność we wszystkich kątach i nic na stole!
— Zupełnie — mruczał, siadając z końca — jak w chacie Izydora Pane. Zapalilibyście matko przynajmniej lampę, bo po ciemku rozbiję sobie czoło. A nic na stole!
— Są jaja, jest słonina — cierpliwości, synku — mitygowała go matka, a po chwili:
— Słyszałeś? Konstanty Ledda skazany na lat trzydzieści?
— Dwadzieścia siedem — poprawił. — Gdzież obiecane jaja? Słonina zjełczała! Któż to jeść może? Wyrzuć to matko kurom — splunął i zgrzytnął zębami.
Ciotka Marcina nie zmieszała się bynajmniej i odpowiedziała spokojnie.
— Nie jedzą. Tak, na dwadzieścia siedem lat. Długi to kawał czasu! Wiesz! Śniło mi się, że został skazany do ciężkich robót.
— Matka odwiedzała te kobiety? Cóż, żebraczki szczycą się jeszcze swem małżeństwem — spytał z pewną ciekawością, lecz gdy matka powiedziała mu, że zachodziła tam istotnie, że Giovanna rozpacza i rwie sobie na głowie włosy, a ciotka Bachisia dała jej do zrozumienia, że żałuje, że się nie dała powiesić zanim zgodziła się na to małżeństwo, wpadł we wściekłość.
— Po co matka tam chodzi! — wrzasnął; — jakie mieć może interesy do tych żebraczek, łachmaniarek!
— Ach, synku! a nie wiesz-że, co nakazuje nam, chrześcijanom, miłosierdzie? — Ciotka Marcina Pozowała na miłosierną. — Był tam też dziś rano ksiądz Eliasz. Przychodził je pocieszyć. Giovanna chce nieść dziecko do Nuoro, by je pokazać ojcu zanim go biedaka wywiozą. Odradzałam. Waryacyą jest narażać maleństwo takie na upał, lecz ksiądz Eliasz mówił, że dobrze zrobi, jeśli dziecko z sobą weźmie. Niech je rodzic przeżegna, pobłogosławi. Mówiąc to, poczciwy! łzy miał w oczach.
— Co mu do dzieci, do cudzych, temu księdzu? — zawołał Brontea nienawidzący księży w ogólności, a księdza Eliasza w szczególności, za to, że namówił stryja jego do zapisania znacznej sumy na szpital. I stara matka żywiła zato do księdza niechęć w głębi serca, tylko umiała lepiej ją skrywać i za każdym razem, gdy syn jej wygadywał na księży, zwykła była czynić pobożnie znak krzyża świętego.
— Sam nie wiesz, błaźnie, co wygadujesz — rzekła. — Ksiądz Eliasz, to prawdziwy święty! Zresztą niechby się dowiedział, że na niego wygadujesz. Nie wiesz może, że posiada księgi święte, w których mieszczą się zaklęcia, mogące szkodzić polom naszym, trzodom, pszczołom.
— Piękny mi taki święty, co uroki rzuca — zaśmiał się Bronta i zaczął rozpytywać matkę o różne szczegóły dotyczące sąsiadek: jak Giovanna rozpacza, a co mówi ciotka Bachisia, wrona stara?
— Ha! Płacz Giovanny wzruszyłby kamienie, a matka jej ręce łamie, bo, pomijając już resztę, koszta procesu, opłacenie obrońcy zrujnowało je do reszty.
Smutnej opowieści młodzieniec słuchał z widocznem zadowoleniem, w uśmiechu szerokim pokazując białe swe zęby. Było w tem coś zwierzęcego.
— I jeszcze — ciągnęła dalej matka — przyjdzie tu niebawem Jakób Dejas, ażeby się z tobą ostatecznie umówić. Obciąłby wejść w służbę od jutra, lecz wolę, ażeby poczekał do poniedziałku. Jutro niedziela, po co ma darmo chleb zjadać.
— Na świętego Konstantego! umiesz, mamo, być oszczędną!
— Sam nie wiesz, co mówisz! Chciałbyś, bym była rozrzutną? Życie długie, mój mały, a żyć niczem trudno.
— Jakże żyć będą te tam dwie — spytał Bronta, siadając przed koszykiem, w którym matka podała mu chleb i jaja.
— Może poradzą sobie jakoś — odparła z ironicznym uśmiechem stara, a biorąc kądziel i wrzeciono, dodała:
— Interesują cię jednak te żebraczki.
Nastąpiło milczenie, słychać tylko było warczenie wrzeciona i chrupanie twardego chleba w białych, ostrych zębach chłopca, a tam, za drzwiami, na dworze ćwierkanie świerszczów i dalej, w polu, w zaroślach, w opuszczających się świeżych mrokach żałośny syk osiołka.
Bronta nalał sobie kubek winą, roztworzył usta lecz nie pił. Chciał widocznie coś odpowiedzieć matce, lecz się powstrzymał. Kilka kropel wina spadło na jego rudą brodę, starł je dłonią, spuścił oczy, raz jeszcze otworzył usta, lecz i tym razem zamilczeć wołał.
Rozległy się kroki na placyku; ciotka Marcina, nie wypuszczając z rąk wrzeciona, zbliżyła się do stołu i oznajmiając, że nadchodzi Jakób Dejas, spiesznie schowała do szafy kosz z chlebem i flaszę z winem.
Lecz Jakób wchodząc, zauważył pośpiech starej sknery i domyślił się, że sprzątnęła wino, by go niem nie poczęstować. Zbliżył się uśmiechnięty wesoło i przykładając palec do nosa, mówił:
— Ręczę, że o mnie była tu mowa.
— Wcale nie; mówiliśmy o biednym Konstantym Ledda!
— Że biedny, to prawda — odparł z nagłą powagą Jakób. — Tem biedniejszy, że niewinny. Czysty jak kryształ. Nikt lepiej odemnie wiedzieć o tem nie może.
Bronta wyciągnął przed się nogi, rozparł się i wyszczerzył zęby, jak to zwykł był czynić, gdy rozmawiał z kobietami.
— Różni różnie o tem mówią — rzekł, cedząc słowa. A matce mojej śniło się nawet, że został osądzony na śmierć.
— Co mówisz, Bronta! — poprawiła go stara — tylko do ciężkich robót.
— Na jedno wyjdzie — mówmy lepiej o własnych interesach.
— Mówmy o własnych — zgodził się Jakób, siadając okrakiem na ławie.
Rozmówili się i stanęła umowa, poczem obaj wyszli razem zakropić w karczmie umowę. Bronta nie był skąpym, lecz w domu, przez wzgląd na matkę, nie częstował nikogo. W karczmie zato hojnym bywał. Wieczora tego poił Jakóba od serca i sam pił tyle, że obaj się podochocili:
Wyszli razem na dwór. Ciemno już było, od pól pachniała łąka i łan zbożny. Zgadało się coś o Konstantym i Bronta przyznał się cynicznie że się cieszy raczej zapadłym nań wyrokiem.
— Pal cię — mruknął Jakób — nie masz, człowieku, serca.
— Tem lepiej! obejdę się bez serca.
— Ponieważ Giovanna odmówiła ci, cieszysz się śmiercią podobnego tobie człowieka, lub czemś od śmierci gorszeni.
— Konstanty żyje, a nie uważam go bynajmniej za podobnego sobie. Co do Giovanny Eranie ona mnie, lecz ja jej nie chciałem. Ho! ho! gdybym chciał. Lizałaby mi podeszwy butów.
— No! no! patrzno, byś nie ugrzązł nosem w błocie, mój ptaszku. Kłamiesz jak najęty.
— Ja? ja... kłamię... ja, najęty... sługa niby! Powtórz to raz jeszcze, a poczujesz pięść moją?
— Hm! — mówiłem ci już, że ugrzęźniesz nosem w błocie, pisklę ty moje nieopierzone! — odmruknął znów Jakób.
Ochrypłe ich glosy mąciły ciszę nocną, lecz po chwili ucichły też. W dali złote gwiazdy wieńczyły czoła i sfinksowe profile gór ciemnych. Rozlegało się monotonne smętne rżenie osiołka....
Nagle Bronta rozpłakał się dziwnym płaczem pijaków, szlochał bez łez.
— Co ci znów? — pytał go z cicha Jakób.
— Spiłeś się jak bela, zachłysnąłeś.
— Zachłysnąłem... ale złością na myśl samą, że możesz umrzeć, zanim cię powieszą.
Jakób obraził się, gdyż noga jego nie postała w areszcie, o nic nigdy oskarżanym lub posądzonym nie był. Słowa jednak towarzysza uraziły go niemiło.
— Zwaryowałeś — —mówił cicho- — c o ci się stało? com ci zawinił?
Wówczas chłopiec rozpłakał się na dobre, skomląc jak pies obity, przyznawał się, że był dotąd po uszy zakochany w Giovannie i modlił się do wszystkich dyabłów, by Konstanty zczezł, przepadł.
— Mogłem — ciągnął- — zaprzedać duszę dyabłu gdyż w niego nie wierzę. Chi! chi! chi! — roześmiał się głupkowato. — Teraz to ożenię się z Giovanną.
Jakób był zdumiony, okazał jednak zdziwienie większe jeszcze od tego, którego doznawał.
— Niech mnie piorun trzaśnie! — mówił — jeśli cośkolwiek z tego rozumiem. Jakimże sposobem możesz wziąć Giovannę.
— Bach! — wydął chłopiec usta. — Rozwiedzie się i tyle tego. Niby nie wiesz, że jest prawo dozwalające kobiecie, której mąż osadzony został na tyle a tyle lat więzienia, wyjść za drugiego.
Jakób coś słyszał o tem, lecz nie znał nikogo, i co prawda, w Orlei, nie było nikogo, komuby się coś podobnego przytrafiło. Nie chcąc się jednak wydać z niewiadomością, odrzekł szybko.
— A tak, zapewne! wiadomo! Ale... ale grzech to byłby śmiertelny i Giovanna nie zgodzi się nigdy.
— Otóż to właśnie niepokoi mnie i zasmuca. Gdybyś, Jakóbie, wybadał, namówił. Ot tak, spróbuj jutro.
— Zaraz! jutro! Głupiś Bronta. Bogaty prawda, nie i głupi jak jaszczureczka mała i głupszy jeszcze od jaszczureczki niewinnej. Pomyśl. Możesz ożenić się z dziewką młodą, bogatą, kwitnącą jak róża pod rosą, a chcesz się żenić z cudzą żoną! Pfe! wstyd! jest z czego boki zerwać! Chi! chi! chi!
— Obyś pękł ze śmiechu! zawołał z wściekłością, znów wpadając w gniew Bronta — ożenię się z tą, a nie z inną. Ożenię się na złość tobie i wam wszystkim. — Żadna tak mi się nie podoba.
— A żeń się sobie, niedopieczone pisklę — Zaśmiał się Jakób. Zawtórował mu młody Bronta i tak się obaj śmieli na głos przez spory kawał drogi, aż spostrzegli idącego naprzeciw siebie wysokiego mężczyznę z dużym kijem w ręku.
Zio Izydorze Pane! Jakże ci się udał połów! — zawołał Jakób — cóż, pokąsały ci łydki?
— A żebyś sam został poławiaczem pijawek! — odparł mu zagadniony, zbliżając się do nich. — Fe! jak czuć wino! musiała się tu chyba rozbić beczka.
— Czy chcesz powiedzieć, żeśmy się popili? — spytał wyzywająco Bronta. — Ty nie pijesz, bo nie masz za co, idź precz, bo cię zabiję, rozdepczę jak ropuchę.
Stary zaśmiał się łagodnie i uchylił.
— Głupiś — szepnął Jakób — weź go za swata, jest przyjacielem Giovanny.
Bronta przyskoczył do Izydora i pochwycił go za ramię.
— Chodź, stary! powiem ci coś. Chodźże, nie bój się, przecież nie jestem tak straszny, nie zjem cię, tylko coś powiem.
Izydor wyrwał mu się.
— No, stary! słyszysz, że cię wołam? Chodź z nami, chodź; co? Nie chcesz, ropucho, ty mały! Mówię ci...
Lecz Izydor oddalał się szybkiemi kroki.
— Po jakiemu do niego przemawiasz? — zauważył Jakób Bronta, a zmienił odrazu ton i wyrażenia.
— Ptaszku, ptaszeczku! Kwiatku wonny, nie uciekaj, chodź tu... widzisz to... powiedz, proszę ty... ty swej przyjaciółce! ty — słyszysz! Giovannie Era, że się z nią ożenię, gdy dostanie rozwód.
Teraz Izydor stanął jak wryty i zwrócił się ku zataczającym się na drodze pijakom:
— Jakóbie Dejas! — zawołał pełnym głosem.
— Czego chcesz ko-cha-ne-czku? — spytał Jakób z ironią.
— Każ mu milczeć! — odparł Izydor surowo.
Nie wiadomo czemu Jakób wstrząsł się na głos ten i słowa i ujmując pod ramię młodego Bronta, pociągał go za sobą, mrucząc:
— Idziemy, mówię ci, idziemy. Dokazujesz Jak głupi baran.
— Odejdźmy, gołąbku mój.
— Sam mi przecie mówiłeś!
— Ja? śniło ci się! Nie zwaryowałem jeszcze.
Oddalali się, podtrzymując wzajemnie i zataczając. Pod bramą zastali ciotkę Marcinę, przędła po ciemku. Spostrzegła odrazu, że syn pijany, lecz nie mówiła nic, gdyż wiedziała dobrze, w jaką furyę o lada słowo zwykł wpadać w podobnych razach, tylko gdy Bronta zażądał wina, odrzekła spokojnie, że wina niema.
— Wina niema w domu Dejasów, w najbogatszym domu w okolicy całej! — krzyczał Bronta i nagle złagodniał.
— Skąpa jesteś, matko, strasznie skąpa, ale... nic więcej nie powiem, tylko ożenię się z Giovanną.
— Ożenisz się, ożenisz niechybnie — potwierdzata uspakajająco matka. — Ale tymczasem połóż się i nie krzycz tak głośno, bo gdy Giovanna posłyszy, nie zechce wyjść za ciebie. — Zamilkł, lecz kazał Jakóbowi wytłómacżyć wszystko matce, a tam zestawiwszy dwa stołki, wyciągnął się na nich, napierając, by się Jakób obok niego położył. Stara matka nie zaprzeczała mu i w ten sposób Jakób Dejas wszedł w służbę do bogatych swych krewnych zamiast w poniedziałek, w sobotę wieczorem.




V.

W jakieś dwa tygodnie potem, w niedzielę rano, wszyscy nasi znajomi zebrani byli w kościele, słuchając mszy, którą odprawiał ksiądz Eliasz „jak anioł”, wedle zdania parafian.
Brakło tylko Giovanny, a nie przyszła raz, że obyczaj nakazywał, by popadłszy w nieszczęście, czas jakiś nie opuszczała domu, chyba dla nieodzownej potrzeby; powtóre, że popadła w apatyę, przeszkadzającą jej ruszać się, wychodzić, pracować, modlić się. Zbyt pobożną to nie była nigdy, lecz w czasie aresztowania męża ślubowała pójść pieszo, boso, z rozpuszczonemi włosami, do dalekiego w górach cudami słynącego kościoła. Jeśliby Konstanty uniewinniony został, ślubowała iść na kolanach co najmniej dwa kilometry przed bramą kościelną. Teraz zapomniała modlić się, mówić, jadać. Zobojętniała nawet dla dziecka i Bachisia zmuszoną była poić je mlekiem kozy i karmić chlebem. Niektórzy utrzymywali, że Giovanna zaczyna tracić zmysły i istotnie po całych godzinach milczenia, wtulona w kąt, z oczami szklistemi, utkwionemi w jeden punkt, nagle wybuchała płaczem, rwała sobie włosy, miotała klątwy, lub szeptała najtkliwsze słowa, jak gdyby mąż mógł ją słyszeć. Po ostatniem widzeniu się z mężem, któremu nosiła dziecko, opowiadała o tem ciągle, ze zwykłą monomanom drobiazgowością i nieskładnością.
— Stał i uśmiechał się. Blady był jak płótno, a uśmiechał się. Przed nim krata. Malchinedda uczepił się rączętami kraty. Dotykał się rąk dziecka i uśmiechał się. Serce ty moje złote! Serce! gdybyś przynajmniej nie uśmiechał się — tak się tylko uśmiechają umarli. A dozorcy dokoła, jak wrony i kruki dokoła padliny! Przedtem to jeszcze okazywali trochę serca, ale odkąd Konstanty skazany został, nogami go kopią, okrutnicy! Psy! psy wściekłe! Dziecko, spostrzegłszy ich, przelękło się i zapłakało, a on, ojciec, uśmiechał się! W głowie mi się miesza, lecz się wyraźnie uśmiechał. Maleństwo to niewinne płakało, rozumiejąc, że traci ojca, a on uśmiechał się! Serce ty moje złote, serce!
Zia Bachisia sapała głośno, nakoniec nie wytrzymała.
— Doprawdy! — zawołała — pleciesz koszałki-opałki, jak dwuletnie dziecko. Syn twój ma więcej od ciebie rozumu.
Zagroziła nawet, że obije córkę, lecz ani groźby, ani prośby, ani pociechy, nic zgoła nie pomagało.
Z Nuoro nadeszła tymczasem wiadomość, że sprawa Konstantego Ledda została oddaną do ponownego rozpatrzenia przed sądem w Gagliari. Nadszedł też list od niego samego, krótki i smutny. Pisał, że podróż odbył szczęśliwie, lecz że w Gagliari dusi się z gorąca, a robactwo obsiadło go, nie dając spokoju zarówno w dzień, jak w nocy. Przesyłał uściśnienia żonie, dziecku. Błagał Giovannę, aby chowała syna w bojaźni bożej. Pozdrawiał też przyjaciela swego, Izydora.
Po mszy świętej zia Bachisia, chcąc oddać Izydorowi przysłane mu w liście zięcia pozdrowienia, czekała, aż skończy śpiewać święte pieśni.
Ksiądz Eliasz, klęcząc na stopniach ołtarza, z twarzą bladą, modlił się jeszcze gorąco, Izydor ciągle jeszcze śpiewał pobożne pieśni, jedna po drugiej, lecz ludzie już się rozchodzili z kościoła.
Obok ciotki Bachisi przeszła ciotka Marcina, krokiem ciężkim i pewnym starej, lecz pełnej fantazyi klaczy. Przeszedł Bronta, odziany w nowy surdut, z włosami błyszczącemi od tłuszczu. Chociaż wygadywał na księży, uczęszczał co niedziela na mszę. Przeszedł i Jakób w spodniach z szarego i grubego płótna, lecz nowych, trącących lnem niemytym.
Izydor jak śpiewał, tak śpiewał.
Kościół opustoszał, a on śpiewał jeszcze. Jego głos donośny obijał się o bielone, pyłem pokryte ściany kościoła, o sufit belkowany, ubogie ołtarze przykryte czerwonemi kilimkami, przystrojone w papierowe kwiaty, na które smętnie spoglądali święci rznięci w drzewie i jaskrawo pomalowani.
Gdy zio Izydor skończył śpiewać w kościele, nie pozostał nikt, oprócz modlącego się na stopniach ołtarza kapłana, chłopca gaszącego świece, starej Bachisii i ślepego żebraka.
Izydor odśpiewał ostatnią zwrotkę pobożnej pieśni, postawił przy ołtarzu dzwonek, którym zwykł był sygnalizować Zdrowaśki Różańca i wyszedł. Ciotka Bachisia wyczekiwała go w babińcu. Opowiedziała mu o liście Konstantego, pozdrowiła i prosiła o wyświadczenie sobie wielkiej łaski, a mianowicie, może by Izydor uprosił proboszcza, by do nich wstąpił, upomniał i pocieszył Giovannę, dał jej zbawienną naukę rezygnacyi.
Izydor obiecał, Bachisia odeszła, lecz w ulicy dogonił ją Jakób Dejas, który wyszedłszy z kościoła, stał na placyku, przypatrując się wychodzącym i spoglądając na pola i łąki zalane słońcem.
— Jak się macie? — spytał.
— Nieosobliwie, chociaż nie jestem chora, ale żyć trudno z tem, co na nas spadło. A ty, Jakóbie, jakże ci się powodzi u nowych gospodarzy?
— Jakem przewidział, wpadłem z deszczu pod rynnę. Stara skąpsza od samego Belzebuba. Chciałaby, ażebym się jej wysługiwał za nędzną strawę. Ledwie na mszę wypuści.
— A gospodarz?
— A! panicz niby. Bydlę i tyle tego.
— Co mówisz, Jakóbie?
— Samą prawdę, gołąbko moja, prawdę najprawdziwszą. Olado wścieka się jak pies ze złości, upija się jak nieboskie stworzenie, łże na każdym kroku. Czy wam Izydor Pane nic nie mówił?
Zamilkł, a ciotka Bachisia wlepiła weń bacznie zielonkawe swe źrenice, domyślając się, że nie bez racyi zapewne, wymyśla tak na młodego Bronta.
Ecco! — ciągnął po chwili. — Czyżby Izydor Pane nie mówił wam, że go spotkał pijaniusieńkiego? Oto na tej samej drodze darł się, wniebogłosy: „Powiedz Giovannie, że się z nią ożenię, gdy rozwód dostanie.” Bydlę! czym nie mówił, że bydlę. Flaszami pije wódkę, wypiłby beczkę całą.
Z tego wszystkiego stara Bachisia pochwyciła tylko, że się ożeni z Giovanną, gdy ta rozwód dostanie. Cóś zamigotało w jej oczach, lecz odezwała się z dumą:
— A tybyś tego nie chciał, Jakóbie.
— Ja? a mnie co do tego, gołąbeczko moja? Mnie nic do tego, ale wam, ciotko, wstyd nawet słuchać o tem i to zaledwie w parę tygodni po... Fe, wstyd, kuno stara!
— Kuną nie jestem — odparła urażona baba.
Jakób śmiał się, lecz kobieta domyślała się, że wścieka się w duszy.
— Poczekalibyście przynajmniej, aż ostateczny wyrok zapadnie — mówił Jakób — wówczas dość będzie czasu zjeść tego biednego Konstantego, tak jak się zjada jagnię niepokalane. Zjecie go, lecz mówię wam, córkę wydacie za beczkę bezdenną spirytusu, a sama, ciotko Bachisio, mrzeć będzie głodem, dopóki Martina Dejas żyje...
— Bodaj cię, barania głowo — poczęła kląć stara Era, lecz Jakób nie czekał, odchodził szybko i baba zmuszoną była połknąć resztę pięknych komplementów.
W rzeczy samej nie myślała jeszcze o rozwodzie. Broń Boże! Miałażby o tem myśleć, gdy Konstanty nie był, bądź co bądź, ostatecznie osądzonym, piekł się w rozpalonej, więziennej ciupie, pożerany przez robactwo? Miałaźby teraz myśleć już o rozwodzie córki? Najpewniej nie, gniewało ją tylko to, co kruk ten oskubany wygaduje na swego chlebodawcę i pewną była, że jemu samemu, staremu lisowi, Giovanna wpadła w oko.
Myśląc tak, wróciła do domu i zrazu chciała wszystko córce opowiedzieć, lecz ujrzawszy, że młoda kobieta po dwóch tygodniach myje się i czesze spokojnie długie swe, splątane włosy, z których wypada wiele, wołała milczeć.




VI.

Czas płynął, minęło lato, jesień minęła, nadeszła zima. W Gagliari osądzono Konstantego powtórnie. Nie było rady i pewnego wieczora skuto go z nieznanym mu człowiekiem i z wielu innymi, odzianymi w bluzy z szarego płótna, ponurymi pod ciosem tajemniczej, a nieprzemożonej potęgi, wyprawiono w kajdanach w drogę. Dokąd? Nikt nie wiedział i nikt nie pytał. Wszyscy milczeli, chociażby i powiedzieć nie umieli, dlaczego milczą. Przyprowadzono ich na brzeg morza. Wsadzono do długiej, czarnej galery, wszystkich razem, jak bydło, zamknięto w zagrodzie. Na zewnątrz kryształowe, ciemno-zielone wody odbijały latarnie rubinowe i szmaragdowe, których rzędy ciągnęły się po fali, niby sznury pereł krwistych i zielonych. A wyżej, nad pełną czarą morza, zaokrąglał się strop nieba, ciemno-szafirowy, niezliczonemi złotemi i srebrnemi zasiany gwiazdy. Zrazu Konstanty nie doznawał wrażenia zbyt smutnego. Dążył do czegoś nieznanego, co przedstawiało jego los okrutny, zresztą w samej głębi serca żywił nadzieję prędkiego ułaskawienia i dlatego nie popadał w rozpacz. Ruch na pokładzie okrętu, bujanie jego na fali, sam szczęk kajdan, budziły w nim zaciekawienie pewne. Po raz pierwszy był na morzu, a od dzieciństwa patrząc z gór ojczystych, na rysującą się na horyzoncie szarą linię Śródziemnego morza, marzył o podróżach dalekich, krajach nieznanych, zwłaszcza o wiecznem mieście, perle lądów stałych. Umiał czytać i pisać. Posiadał książkę z rysunkiem kopuły świętego Piotra; w części, traktującej historyę świętą, było odbicie starożytnej Jerozolimy.
Ach, Jeruzalem! W wyobrażeniu jego najpiękniejszy z grodów świata całego, ileż razy rwał się tam duchem i myślą, zapatrzony ze szczytów Monte Bellce w dalekie, morzem ^obrzeżone horyzonty. Teraz przebywał morze, lecz w jak odmiennych od dawnych marzeń warunkach! Wyobrażenie jednak Jeruzalem było tak potężne i olśniewające, że radby tam płynął bodaj w kajdanach.
A okręt wahał się rzucany falą i płynął niesiony wodą, wiatrem popychany, płynął ku swemu przeznaczeniu. Skazańcy gwarzyli pomiędzy sobą, niektórzy żartowali i śmieli się wesoło.
Konstanty usnął i śniło mu się, jak mu się teraz śniło ustawicznie, że jest w domu, u siebie. Uwolniono go i wrócił, nie uprzedzając żony, gotując jej niespodziankę, a ona, ujrzawszy go, mówiła: „sen to, sen marny”. W domu pusto było. Dochodzenie sądowe pochłonęło wszystko, nawet łóżko znikło. Mniejsza z tem, co tam! Dobra świata całego cóż warte, wobec największego dobra: swobody i życia z Giovanną, z małym Malthineddu. Konstanty czuł się tylko zmęczonym, zmęczonym nad wyraz wszelki, głowę wsparł na kołysce dziecka, a ta bujała się coraz silniej, prędzej, gwałtowniej... Giovanna śmiała się i śmiejąc wołała: „Ostrożnie, Konstanty, kochanie moje! wylecisz, upadniesz!” Co tam! Kołyska bujała się coraz prędzej, coraz gwałtowniej i Konstanty śmiał się zrazu, lecz naraz uczuł zawrót głowy, mdłości pod sercem i czuł jak pada... Zbudził się. Był istotnie chory. Morze było wzburzone, okręt wspinał się na wysokie fale i spadał w bezdenne przepaście, a woda zalewała pomosty i spód okrętu.
Wszyscy więźniowie chorowali. Niektórzy usiłowali żartować, inni klęli i wyrzekali; jeden, towarzysz skuty z Konstantym, człeczek drobny, żółty, blady, płakał jak dziecko.
— Och! — skarżył się ze spuszczoną głową, oddychając z trudnością, wystraszony — śniło mi się właśnie, że jestem w domu, a tu... a tu... Och! święty Franciszku, dobry mój Franciszku święty, zmiłuj się nademną, ratuj mnie.
Konstanty, pomimo własnych, moralnych i fizycznych cierpień, ulitował się nad biedakiem.
— Cierpliwości — mówił — cierpliwości, bracie! I mnie się śniło, że w domu byłem...
— Dech z człeka wypędza — mówił inny — Jakie to dyabły niosą przeklęty ten okręt, że tańczy jak baletnik.
Niektórzy mieli siłę śmiać się z facecyi.
A burza szalała. Chwilami zdawało się Konstantemu, że się wszystko kończy, a do instynktownego lęku śmierci mieszało się bezdenne znużenie życiem i bólem.
— Gdybyś sam zdychał, jak ja tu zdycham, psie wściekły, coś mnie zgubił — mruczał — a z ust płynęły ci wody tak gorzkie jak te, co mnie bryzgają w wargi i zalewają duszę całą.
Nadedniem burza ucichła, lecz Konstanty czuł się wyczerpanym. Łamało go po wszystkich kościach, trząsł się z zimna, gorączki i strachu.
Gdybyż się okręt na chwilę, na krótką zatrzymał! Jedna chwila wypoczynku zdawała się Konstantemu niebem. Powstałby, wyprostował się ale to ciągłe wahanie się z boku na bok, te fale wściekłe napełniały go wstrętem i strachem, a okręt płynął i płynął. Mijały godziny — dzień minął! Noc nastała, a teraz ustawiczny lament towarzysza drażnił Konstantego. Takby chciał zasnąć! Zdrzemnął się wreszcie znużony, i znów mu się śnił dom własny, tak jak nocy poprzedniej, tylko tym razem Giovanna leżała w kolebce synka, a tak się poruszała spokojnie... Gdy się Konstanty zbudził, okręt ruszał się zaledwie, a w ciszy przedświtu posłyszał jak ktoś mówił:
— Oto Procida.
Drżał z zimna i pytał siebie, czy go tu wylądują? Słyszał że tu były galery. Towarzysz jego też się przebudził, otrząsł, ziewnął.
— Możeśmy przybyli! — rzekł Konstanty i spytał towarzysza:
— Jakże się dziś czujesz?
— Nieco lepiej. Czyśmy przybyli?
— Nie wiem. Zbliżamy się do Procidy. Czy to są galery?
— Nie tu, w Nisida. Aleśmy przecie nie galernicy — dodał z pewną dumą i znów zaczął ziewać.
— Och! śniło mi się... — zaczął, lecz zaciął się. Konstanty też milczał.
Skazańców wylądowano w Neapolu, wsadzono do wielkiego wozu pomalowanego na czarno i żółto, co się zdawał trumną na kołach.
Konstanty dostrzegł tylko, w przelocie, przestrzeń wodną, spokojną, zieloną, napełnioną mnóstwem masztów, okrętów, parostatków, ludzi bladych, krzyczących rzeczy niezrozumiałe. Dokoła bark pływały odpadki jarzyn, skórek pomarańczowych, podartych papierów, śmieci. Na tle dziwnie, nieprawdopodobnie niemal szafirowego nieba, rysowały się piętrzące jedne nad drugiemi gmachy.
W Neapolu rozdzielono skazańców. Konstanty utracił bladego swego, szczupłego towarzysza kajdan. Przeznaczono go do więzienia X.
Przybywszy na miejsce swego przeznaczenia, Konstanty został zamknięty w odosobnionej celi, w której miał odsiedzieć pierwsze miesiące kary. Celka miała zaledwie dwa metry długości, a jeden szerokości. Mieściła zaledwie wąziuchne składane łóżko, które na dzień opierano o ścianę. Z wysoko umieszczonego, zakratowanego okienka widać było kawałek szafirowego nieba.
Konstanty miał tu spędzić najsmutniejsze dni swej kary. Trawił dnie i tygodnie, siedząc nieruchomy, z podkurczonemi nogami, z dłońmi wtłoczonemi pomiędzy podniesione kolana. Nie rozpaczał jednak, nie buntował się. Przekonany był, że słusznie odpokutować musi „grzech,” jak mawiał, pożycia z kobietą, nieuświęconego kościelnym ślubem. Zawsze to w głębi serca czuł, że taki stan rzeczy grzeszny jest i że odpokutować za niego musi... gdy odpokutuje, wówczas i niewinność jego ujawniona pewnie zostanie, odzyska wolność.
Tymczasem nie rozpaczał, tylko cierpiał; liczył dnie, godziny, minuty, czekając upragnionej zmiany, której doczekać się nie mógł. Popadł w apatyę z tęsknoty! Z dnia na dzień, w chwili każdej żył myślą o żonie, dziecku; przypominał sobie, aż do najdrobniejszych szczegółów, minioną przeszłość, dni szczęścia, domowe swe życie, cierpiąc nietylko własnem cierpieniom, lecz i tem, jakiego ofiarą być musiała Giovanna. Czuł w sercu gwałtowne przypływy tkliwości dla niej, dla dziecka. Wówczas zrywał się, otrząsał na chwilę z apatyi, rzucał, krążąc po ciasnej, parę zaledwie kroków mieszczącej celi, jak zwierz w klatce, bił głową o mur, wstrząsał grubą kratą w małem okienku. Były to chwile największej rozpaczy.
Pomału nadzieja wracała mu do serca, snuł sny dziwaczne o pełnych przygód wyzwoleniach, a gdy dozorca otwierał drzwi więzienne, serce biło Konstantemu tak gwałtownie, jak gdyby miano powołać go do wolności.
Czasami skracał sobie czas, grając sam z sobą w „mora,” przegrywając lub wygrywając i śmiejąc się przytem jak dziecko. Innym razem wpatrywał się godzinami całemi w dłoń własną, rysując na niej, niby na przestronnej płaszczyźnie, granice (tancas[11]) zagród, zarośla, rzeki i strumienie. Zapełniał trzodami i pasterzami. Wszystko to ruszało się, oddychało, żyło...
To znów się modlił gorąco... liczył coś na palcach bez końca, lub pełnym głosem śpiewał pieśni. Czasem znów układał nowe, improwizował.
I tak ułożył modlitwę do patrona swego, świętego Konstantego. Składała się z czterech strof, w których miłosierdziu świętego polecał zwłaszcza skazanych a niewinnych, za każdą strofą powtarzając zwrotkę:

„Święty Konstanty módl się, módl za nami
„Za niewinnemi módl się skazańcami”.
Ułożenie pieśni tej zajęło mu dni wiele, a skończywszy układ pieśni, czuł się niewymownie szczęśliwym. Uczuł też nagle, nieprzemożoną potrzebę podzielenia się tem z kimkolwiek. Ale z kim, ale jak? Stróż więzienny, mały neapolitańczyk, łysy, wygolony, z małym spłaszczonym nosem, podobnym do nosa trupiej głowy, przemawiał doń czasami, lecz mógłże zrozumieć i ocenić pieśń świętą? W godzinach przechadzki wzbronione było więźniom trzymanym w odosobnieniu zbliżać się do innych więźniów i rozmawiać z nimi. Konstanty postanowił prosić o spowiedź i zwierzyć się spowiednikowi. Spowiednik, kapelan więzienny, młody był i inteligentny; urodzony w północnych Włoszech, wysokiego był wzrostu, szczupły, zwinny, z czarnemi żywemi oczami. Wysłuchał cierpliwie i uważnie więźnia, kazał przetłomaczyć sobie ułożoną w miejscowem narzeczu pieśń i spytał wreszcie, czy w tem zwierzeniu penitenta nie tkwi czasem próżność. Konstanty zaczerwienił się, mówiąc z wahaniem, że chyba nie. Spowiednik uśmiechnął się dobrotliwie, pocieszył go, pochwalił wiersze, pobłogosławił. Konstanty odszedł od konfesyonału uspokojony i pocieszony.

Po kilku dniach znów wezwał spowiednika.
— Cóż, nowe ułożyłeś pieśni? — spytał tenże dobrotliwie.
— Nie — odrzekł zakłopotany penitent — spuszczając oczy. — Mam prosić o łaskę.
— Jaką łaskę? Słucham.
Konstantemu tchu w piersiach zabrakło — po chwili rzekł szybko:
— Obciąłbym prosić o przesłanie mojej pieśni tam...
— Ach! — odrzekł kapelan. — Tego się podjąć nie mogę... Zresztą, jakżebyś pieśń mógł spisać?
— O! Umiem pisać! — zawołał więzień, podnosząc zmieszane oczy.
— Zapewne, bracie... lecz pisać ci wzbroniono.
— Poradzę z tem sobie jako tako...
Bene. Bene. Lecz ja się w to mieszać nie mogę.
Konstanty zdawał się bardzo zasmuconym, o mało nie płakał; wyspowiadał się potem, pytając przy spowiedzi, czy nie lepiej, by pieśń poświęcić śś. apostołom Piotrowi i Pawłowi, którzy też byli więźniami, przeprosił wreszcie pokornie spowiednika, że go zaprząta temi sprawami.
Kapelan udzielił mu rozgrzeszenia, modląc się nad nim długo i głośno, gdy Konstanty modlił się w cichości ducha. Kładąc potem dłoń na pochylonej głowie skazańca, młody kapłan rzekł cicho, pomału:
— Słuchaj! postaraj się spisać pieśń tę i miej nadzieję w miłosierdziu Bożem.
Konstantemu radość o mało nie rozsadziła piersi. Od tej chwili o jednem tylko myślał — pochłaniało to go zupełnie — jak spisać pieśń ową.
— Uczyłem się tego i owego — mówił do więziennego stróża — umiem poszyć parę butów... Mógłbym ci poszyć... dogodzić ci...
— Domyślam się — odparł dozorca — że musisz czegoś odemnie potrzebować. Nie wolno ci pracować.
— Zlituj się, wuju Serafinie! Wspomnij na duszę nieśmiertelną!..
— Myślę to myślę, lecz mówiłem ci już raz, że wujem ci nie jestem. Wuja swego zabiłeś.
— Mniejsza z tem!.. U nas bo nazywamy wujem każdego, kto ma pewne w świecie znaczenie.
Don Serafino chciał w głębi duszy przyuczyć więźnia do tytułowania go jak przystało, lecz Konstanty przywyknąć do tego nie mógł, w Sardynii bowiem tytuł don dawany bywa samym szlachcicom. Dnia tego Konstanty nic nie pozyskał.
Nazajutrz rozpoczął nanowo. Opowiadał dozorcy, że sam pochodzi z rodziny szlacheckiej, otrzymał wychowanie i właśnie stryj, o którego zabicie oskarżonym został, roztrwonił mienie małoletniego, zmuszał go do ręcznej pracy, kazał mu być szewcem, zamykał w ciemnej izbie i raz mu nawet obdarł w złości nogę.
Chciał to dozorcy pokazać, lecz don Serafino potrząsał tylko głową, mrucząc pod nosem i klnąc okrutnika.
Wreszcie udało się Konstantemu wyłudzić od cerbera ćwiartkę papieru. Ukłówszy się w rękę, krwią własną spisał pieśń do świętego Konstantego, szczególnej jego opiece poruczając nieszczęsnych więźniów.
Tak minęła zima i pierwsze dni wiosny, celę więzienną męża Giovanny zwiedziła komisya rządowa, której przewodniczył człek o oczach wyłupiastych, szarych i nieruchomych z brodą krótką, ściętą, ginącą pomiędzy strzępiastemi, jasnemi bakenbardami.
— Ty tam! — zawołał na więźnia — jakie masz rzemiosło? Cobyś potrafił robić?
Z po za pleców jegomościa wyglądała trupia głowa dozorcy. Konstanty przypomniał sobie wszystkie swoje z don Serafinem rozmowy i odrzekł szybko:
— Szyć buty.
— Ty tam! — ciągnął dalej jegomość ze szklistym wzrokiem — zabiłeś stryja, co?
Takie było twierdzenie w jego głosie, że Konstanty nie śmiał nic odpowiedzieć, skłaniając głowę, jak gdyby twierdził:
— Zabiłem stryja, gdy się to podoba waszej wielmożności.
Inspektor wyszedł i wkrótce potem dozorca zakomunikował Konstantemu, że niezadługo zmniejszają mu karę osamotnienia, wypuszczą go z odosobnionej celi. Konstantemu zdawało się, że dobrem postępowaniem zasłużył sobie na tę ulgę ale don Serafino dał mu do zrozumienia, że zawdzięcza to jedynie jego protekcyi i wpływom u osób wysoko postawionych, którym opowiedział, że więzień jest pochodzenia szlacheckiego, ma bliznę na nodze i umie szyć buty.
W kilka też dni potem Konstanty przeniesiony został do wspólnej z kilku innymi więźniami celi, i dano mu szewcki warsztat. Wkrótce też pozwolono mu pisywać do żony co 3 miesiące. Na razie nie posiadał się z radości. Zresztą zbliżała się wiosna i więźniowie przestali cierpieć zimno. W celi, w której Konstanty pracował wespół z innymi towarzyszami niedoli, śmiano się i żartowano. Było tam tylko dwóch braci z Abbrazei, którzy otrzymawszy łaskawe zezwolenie na wspólną pracę, ustawicznie mówili z sobą o swych sprawach. Skazani byli na dziesięć lat więzienia. Pokłócili się jednak z sobą, pobili nawet i jeden z nich przeniesiony został do innej celi. Odtąd, spotykając się tylko na przechadzce, wymyślali sobie wzajemnie, klnąc na wszystkie tony.
W czasie to przechadzek, na ciasnym, więziennym dziedzińcu Konstanty zawiązał znajomość z rodakiem Sardyńczykiem, zwanym w więzieniu „Królem pikowym”, zapewne z powodu trójkątnej twarzy nad nizkim tułowiem, podtrzymywanym parą cienkich nóżek. Tłusty na twarzy, blady, jak nalany, wygolony, zdawał się łysym. Był niegdyś podoficerem karabinierów, sądzony za przeniewierstwo. Utrzymywał, że jest blizkim krewnym pewnego kardynała, sprzyjającego sekretnie królowi i królowej, to też spodziewał się zostać ułaskawionym z dnia na dzień — przyczem obiecywał protekcye swe więźniom, zaskarbiającym sobie jego łaski cygarami, pieniędzmi, poczęstunkiem. Używany był w kancelaryi, co mu pozwalało ułatwiać towarzyszom niedoli wzbronione z zewnętrznym światem stosunki, korespondencye i tym podobnie. On też wprowadzał więzienną kontrabandę: tytuń, gorące napoje, marki pocztowe, przesyłki od rodzin, z czego lwią część zatrzymywał dla siebie.
Poznawszy się z Konstantym, ofiarował mu odrazu swe usługi, wyjednanie ułaskawienia królewskiego i przeprowadzenie korespondencyi z rodziną.
— Czemże się panu wywdzięczę — mówił biedak — ubogi jestem.
— Co tam! jesteśmy współziomkami — odparł tamten wielkodusznie i natychmiast zaczął mu opowiadać długo i szeroko swe podoficerskie, bohaterskie czyny: co najmniej dziesięciu bandytów zabił własnoręcznie, posiadał cały tuzin medalów i orderów, a raz, gdy był w Rzymie, sam król wezwał go do swej loży w teatrze. Słowem nie mówił tylko o tem, za co odsiadywał karę w więzieniu. Podawał się za ofiarę tajemniczych wrogów i niecnych intryg. Naiwny Konstanty wierzył mu zrazu na słowo i czuł doń sympatyę pomimo jego nie obiecującej fizyonomii; lecz gdy z dnia na dzień zachodziły coraz to większe i fantastyczniejsze zmiany w fantastycznych opowieściach, wraz z innymi więźniami, nie żywiącymi szczególnego szacunku dla „Pikowego Króla“, lecz schlebiającymi mu przez interes, przestał mu wierzyć.
Zresztą przekonał się prędko, że cały personel więzienny, nie wyłączając dozorców, fałszywy był i zdradliwy. Więźniowie skrywali z potrzeby wiele rzeczy, rozpowiadając o swej przeszłości różne dziwy i przechwalając się widokami na przyszłość. Każdy chciał czemś zaimponować towarzyszom niedoli, a los co ich wbrew ich woli zbliżał w więziennej celi, nie zbudzał w ich sercach wzajemnego przywiązania lub szacunku.
Konstanty ze zdziwieniem spostrzegł, że mniej przestępni pomiędzy więźniami byli właśnie największymi łgarzami i przechwalcami. Najgorsi, przez wszystkich znienawidzeni, oddawali się nikczemnemu szpiegostwu, gdy tamci wspomagali się wzajemnie poniekąd, często się nawzajem jednak zdradzając i nie sprzyjając sobie nigdy w głębi duszy.
Król Pikowy mawiał Konstantemu:
— Głębokie zepsucie moralne toczy wszystkich więźniów. Większość ich spełniła istotnie wielkie jakieś zbrodnie. Samo powietrze więzienne zatrute. Człek oderwany od społeczeństwa, pozbawiony wolności, ugina się pod ciężarem więziennym, traci sens moralny, zostaje z konieczności łgarzem, nikczemnikiem, okrutnikiem, tracąc sam zmysł złego i dobrego.
Mówił tak i opowiadał straszne rzeczy.
— Wedle mego zdania — ciągnął — niema tu uczciwych ludzi, oprócz nas dwóch. Szyja gęsia, i Delegat są zbrodniarzami. Strzeż się ich, Konstanty, ziomku mój drogi! Jest to nora rozbójników, gorsza od tej, którą nieraz rozpędzać musiałem.
Konstanty dziwił się, myśląc w duszy, że podobieństwo z Królem Pikowym niezbyt mu pochlebiało. Ten, którego zwano Gęsią szyją, był studentem z Sycylii, suchotnikinm, o włosach jasnych, długich ongi i drobnem ciele. Ustawicznie czytał, pozór miał nieśmiały, rzadko kiedy przemawiał, wpadając od czasu do czasu w paroksyzmy gwałtownego gniewu, za co poddawano go karze więziennej, ubierano w kaftan waryatów. Mówiono, że w napadzie furyi zabił był profesora. Co do Delegata, był też południowcem, oskarżonym o przekupstwo, nosił się z pańska, pierś miał wydętą, nos grecki, wargę dolną obwisłą i rozpękłą pośrodku. Wzięcie się miał wyniosłe, chociaż umiał być uprzejmym, a nawet nadskakującym. Posiadał, jak utrzymywał, znaczne stosunki i protekcye, lecz był jednocześnie celem prześladowania osób wysoko położonych, zwłaszcza pewnego ministra... Od pewnego czasu, naczytawszy się pożyczanych mu przez studenta książek, rozpoczął pisać naukowe dzieło, gdyż, pracując w kancelaryi więziennej, miął potemu dogodną zręczność.
Król Pik wysokie miał o nim wyobrażenie.
— Człowiek ten — mówił — będzie zbawieniem naszem. Pisujemy codziennie, posługując się umówionym słownikiem, lecz musimy mieć się na baczności, by całe dzieło nie runęło. Znakomite! czysto naukowe! Mógłbym zacytować tytuły rozdziałów, z których każdy jest skończoną rozprawą: Czem jest powietrze, jak powstały oceany, istota nasza, początki życia organicznego na ziemi. Wykaz rozumowanej konieczności istnienia ludu zasadniczego pod sferą centralną oceanu Spokojnego. Na tym to stopniu geograficznej szerokości powstał rodzaj ludzki w pierwotności swej. Emigracya z Afryki do Azyi, zniknięcie rzeczonych lądów w olbrzymim jakimś kataklizmie. Był nim zapewne potop. Zjawienie się nowych kontynentów. Poczem już następuje: O zniknięciu atmosfery, oceanów, księżyca, ziemi. Koniec świata.
— I więzienia — dorzucił, uśmiechając się Konstanty, który niewiele pojmując z tego, co słyszał, przypuszczał, że Król Pik żartuje.
Lecz tamten, ciesząc się, że złowił słuchacza, ciągnął:
— Poczekaj, nie koniec. Oto tytuły następnych rozdziałów: Rozwój doktryny ewolucyi w naszych czasach. Powstanie człowieka z małp antropomorficznych. Przyczyny zboczeń ciał niebieskich, zwłaszcza Saturna. Plamy na słońcu, i tak dalej i tak dalej.
— A, do stu dyabłów — myślał w duchu Konstanty, lecz spoglądając dokoła siebie po pustym dziedzińcu, kędy szemrała skąpa fontanna, spytał:
— Gdzież nasza sroczka?
Mówił o oswojonej przez więźniów sroce, wykarmionej — więziennym chlebem, tucznej, ospałej, która, gdy była głodna, umiała wołać po imieniu niektórych więźniów.
— A zdechła może! — odparł Król Pikowy — dziwny jesteś doprawdy i dziecinny. Cóż cię może obchodzić ptak jakiś, gdy ci opowiadam o wielkiem dziele Delegata, które sprowadzi przewrót w nauce. Pośrednio wprawdzie, lecz nie mały w tem udział i mnie się należy, ja to bowiem pośredniczyłem w zawiązaniu bliższych stosunków pomiędzy Delegatem a Gęsią szyją; mnie się udało puścić w świat pierwsze stronice dzieła, i ja to pisałem do pierwszego ministra, do kanclerza. Widzisz! Co? Minister przeczytawszy sprawozdanie, wyrzekł, że jest to „ostatniem słowem rodzimego geniuszu”. Widzisz. Czegóż się po tem nie może spodziewać Delegat! Już się jego potężni przyjaciele stowarzyszyli w Rzymie w celu uzyskania mu ułaskawienia i nadeszłoby już pewnie, gdyby nie potężni też wrogowie. Dzieło jego otworzy mu jednak niebawem drzwi więzienia.
Rozmowy podobne nudziły Konstantego, słuchał jednak cierpliwie bajań Króla Pikowego, zaskarbiając sobie jego względy w dostaniu odpowiedzi na list, za jego pośrednictwem wysłany do żony.
Odpowiedź oczekiwana nadeszła w maju i napełniła go radością. Giovanna pisała, że dziecko chorowało nieco, gdyż przebyte zmartwienia źle wpłynęły na jej pokarm, lecz ma się już dobrze. Pisała, że Izydor Pane otrzymał pieśń do S-go Konstantego, spisaną krwią serdeczną więźnia, wyuczył się jej na pamięć i śpiewa teraz w kościele, a lud mu chórem odpowiada? Nikt nie wie, kto pieśń tę ułożył, a Izydor rozpowiada wszystkim, że dostał ją od sędziwego starca w biel odzianego, którego spotkał idąc brzegiem rzeki; lud też wnosi, że musiał to być święty Konstanty, lub też sam Pan nasz, Jezus Chrystus, we własnej osobie.
I pisała dalej, jako to Jakób Dejas wszedł w służbę do bogatych krewnych; i jako obrońca prawny w Nuoro pochłonął wszystkie oszczędności, pozostawiając kobiety z niczem. Bogaci sąsiedzi dostarczają jednak pracy, tak jak i przedtem Giovannie i jej matce. Piotr Punia zmarł na karbunkuł, Annika, zwana Srebrne ramiona, wyszła zamąż, a w okolicy przytrzymano pewnego starca przy okradaniu uli.
List Giovanny przepełniony był miejscowemi szczegółami i napełnił radością i zadowoleniem serce więźnia. Zdawało mu się, że oddycha powietrzem gór rodzinnych, widzi znane sobie skały, zarośla, ludzi, rzeczy, do których przylgnął sercem całem.
Nie podobało mu się tylko, że żona chodzi na robotę do bogatych sąsiadów. Wiedział o miłości dla niej młodego Dejas’a, o odmowie Giovanny, i czuł niejasną, lecz dojmującą trwogę. Żona przysłała mu w liście trzy liry; odtrącił je ze wstrętem przypuszczając, że zarobione zostały u Dejas’ów. Poczem umyślił ofiarować dwa Królowi Pikowemu, w przeświadczeniu, że odmówi; lecz ten przyjął je, upewniając, że odda osobie, zajmującej się przenoszeniem do więzienia tajnej, gdyż wzbronionej korespondencyi. Przy innych okolicznościach rozgniewałoby to może Konstantego, lecz w obecnych, czując nieprzepartą potrzebę chociażby pisywania do żony i otrzymywania ztamtąd wieści, życie by oddał temu, co mu to ułatwiał.
Czytywał i odczytywał list Giovanny, dopóki nie wyuczył się go na pamięć. W dzień nosił go w obuwiu, w nocy przyciskał do piersi, a pracując w milczeniu, myślą błądził daleko, po górach rodzinnych swoich i ukochanych. Chwilami tracił poczucie tego, co go otaczało. Widział jak na jawie starego pasterza, wybierającego miód z ulów, z pociętą przez pszczoły twarzą i rękoma. Miejscowość tę znał, samotną była: pola zielone upstrzone różowem kwieciem, koniczyną słodką, pachnącemi groszkami, het, precz, jak okiem objąć. W ciszy, przepełnionej wonią łąki i traw aromatycznych, brzęczały rojne pszczoły... Zdawało się Konstantemu, że idzie krok w krok za pastuchem starym, słyszał odgłos własnych kroków na twardej, kamienistej ścieżce, wzdłuż której wznosiły się ule. Widział, jak stary obwiązuje je sznurem, zarzuca sobie na plecy, unosi... gdzie, jak? tego nie wiedział, gubił się w domysłach, a wtem rozlegało się nad nim nosowe, gardlane wołanie:
— Konstanty! Kon-stan-ty!
Budziło go to, wracał do rzeczywistości. — Sroka skakała po dziedzińcu więziennym, tuczna, rozleniwiała, trzepotała czarnemi skrzydłami.
Nocą wracały sny dzienne, sny na jawie. Konstanty słyszał głos przyjaciela, poławiacz pijawek, Izydor Pane, zawodził głośno i wyraźnie pieśń o świętym Konstantym i zdawało mu się, że może istotnie pobożny Izydor, idąc wzdłuż rzeki, śród oleandrów rozkwitłych, po okwieconej murawie, spotkał nadziemskiego starca, w szat bieli, o długiej, siwej brodzie, wijącej się jak kędziory nowonarodzonego jagnięcia.
Ach! czemuż by opiekun święty, którego statua w kościele, na ołtarzu, przedstawiała właśnie nie w postaci starca lecz rycerza o smugłej cerze, nie miał zstąpić, by wrócić w serce Izydora pamięć nieszczęsnych, niewinnie osądzonych. Najpewniej święty jego patron wróżył mu wolność upragnioną. O piękny! O dobry! wszechmocny Święty!
Naraz wszystko się zmienia. Oto brama domostwa bogatych sąsiadów, a pod jej łukiem raźno warczą wrzeciona, zmieniając wełnę w gotową na krośna przędzę. Oto Giovanna przechodzi, niosąc w ręku olbrzymi pęk nici i oto Bronka siedzi na progu drzwi kuchni rozwartej naościeź, śmieje się, biąłemi połyskując zęby i o dziwo... nie Matthineddu to, rodzony synek Konstantego, śmieje się, skacząc na kolanach bogatego sąsiada... Byłoby w tem coś potwornego.. Szczęściem Konstanty zbudził się na więziennym tapczanie, przypomniał sobie, że Bronka w dnie powszednie, w dnie pracy, nie bywa nigdy w domu. W sercu więźnia jakieś uczucie niejasnej błogości mieszało się z niejasnem uczuciem trwogi i wielkiego żalu.




VII.

Wróciło lato.
— Jak to czas leci — mówiła zia Martyna, przędąc wełnę w cieniu rozpostartego nad bramą swego domostwa łuku. — Zdaje się, Jakóbie, żeś wczoraj dopiero wszedł do nas na służbę, a oto zbliża się pora odnowienia kontraktu. Ach! jak czas leci nam, biednym gospodarzom! Uzbierałeś sobie co najmniej trzydzieści skudów i możesz rozpocząć budowę domu, a nam, a nam, gospodarzom, co zostaje?
— A niech cię piorun trzaśnie, z tego wrzeciona — oburzył się kręcący z pilści powróz sługa. — Gadać to umiecie. Za nicże, ptaszyno, nie macie, potu mego czoła, pracy rąk moich?
— A ty za nic nie masz, co tu zjadasz — powiedz za nic, że to liczysz?
— A niech cię kruki... — myślał w duszy Jakób, nie śmiąc kląć głośno. Wysługiwał się gospodarzom, starej sknerze i popędliwemu w gniewie młokosowi, co mu uszy prześwidrował mówiąc ustawicznie o projekcie ożenienia się z Giovanną, jeśli ta wystara się o rozwód. Jakób chciał odnowić kontrakt na rok następny, więc przygryzł sobie języka w gębie.
Skręciwszy powróz, odniósł go do kuchni, prosząc starą o pozwolenie wyjścia dla załatwienia jakiegoś interesu. Pozwoliła, choć niechętnie.
Przechodząc koło chatki sąsiadek, Jakób dostrzegł synka Giovanny. Mały Matthineddu dosiadł był kijka jak konia, a w biednej swej koszulince, ze stopkami i ramionkami obnażonemi, w świece słońca śliczny był jak aniołek z obrazu. Jakób przystanął i wyciągając do malca ramiona, zawołał pieszczotliwie:
— Dokąd tak szybko, mój mały? Precz do domu, bo cię schwyci Maria Pettena[12] o ognistym grzebieniu, oczaruje cię i odda ludożercy. Precz domu!
— Nie, n-i-e! — wrzeszczał malec, harcując na kijku.
— Nie chcesz! — groził mu Jakób, głos zniżając i przymkniętem lewem okiem wskazując bramę sąsiedniego domu, — nie słuchasz, ptaszku! Patrz, gorsza tam od Maryi Pettena siedzi wiedźma, zia Malthina, co zamiast chleba, zjada małe dzieci! A co? widzisz!
Argument ten przekonał malca, pozwolił odprowadzić się do domu, z pomiędzy kolan nie wypuszczając domniemanego konia.
Giovanna była przy kominie: biała, różowa, pulchna, wyglądała jak gdyby żadne ją nie było nigdy dotknęło nieszczęście. Na czoło opadały jej pasma gęstych i lśniących włosów. Spostrzegłszy Jakóba z dzieckiem, podniosła głowę i uśmiechnęła się.
— Masz! odprowadzam ci go — mówił wesoło sługa sąsiadów — biegał po słońcu, wprost na ciotkę Malthinę, co zamiast chleba, zjada małe dzieci.
— E! — oburzyła się młoda kobieta — Bój się Boga! Kto podobne rzeczy opowiada dzieciom?
— Gotów jestem opowiadać to i dorosłym, bo ciotka Malthina strawny ma żołądek i dorosłego połknie Ot! samabyś się lepiej miała na baczności, gdyż Giovanna zje cię, niby dojrzałą pigwę... Co tam, pigwa — żółta, a ty wyglądasz niby...
— Figa indyjska! — podpowiedziała, śmiejąc, się młoda kobieta.
— Gdzież ciotka Bachisia? — pytał.
— Dawnoście mieli wieści o Konstantym?
Giovanna zamyśliła się i zniżając głos tajemniczo, oświadczyła, że otrzymała list z więzienia.
— A! — zauważył Jakób obojętnie. — A nie wiecie czasem, gdziebym mógł zastać Izydora Pane? Chciałbym z nim pomówić!?
— Pewnie w domu — odparła Giovanna, wracając zamyślona do komina.
Jakób odszedł też zamyślony przez wieś całą, gdyż Izydor mieszkał po drugiej jej stronie.
Izydor nie same łowił pijawki, lecz, jak się zdarzyło, pstrągi i węgorze, naprawiał właśnie sieć, siedząc w cieniu okapu swej chaty. Oddalona od innych i wysunięta w pole, zdawała się w nędzy swej jakimś przedpotopowym zlepkiem ułamków łupkowego kamienia, cegły, drzewa, z których szpar i chropowatości wyrastała cała bujna flora.
Słońce piekło w upalne popołudnie; żaden liść nie drgał na pokrytych kurzawą, na straży wioski rozstawionych drzewach. Na ziemi żółtej, suchej, rozpalonej, kładły się tu i ówdzie podłużne cienie i krajobraz nurzał się w czerwieni zachodu, a na skraju horyzontu sine góry podobne były do sfinksów olbrzymich, rysujących się na zaróżowionem niebie. Ciszę zaledwie przerywał oddalony świegot samotnego kosa. W pobliżu były zaniedbane sady figowe o liściach zczerniałych, twardych, opasane żywym płotem dzikiej akacyi, pokrzyw wybujałych, białawych jakichś traw i liści. Z progu stojącej po za tem chaty rybaka oko biegło na dalekie, mgliste i głębokie jak morze, horyzonty. W powietrzu unosiły się silne zapachy suchej słomy i złotogłowiu. Drzazgi, sieczka, suche liście pokrywały dziedziniec, głusząc kroki zbliżającego się Jakóba.
— Co porabiamy? — zawołał nad samem uchem rybaka.
Ten wzniósł oczy, nie ruszając się z miejsca, i w milczeniu spojrzał na sługę Dejas’ow.
Jakób przykucnął na ziemi przy rybaku, na skrzyżowanych nogach, przypatrując się robocie Izydora, reparującego sieć grubą i zardzewiałą iglicą.
— Na honor — zaśmiał się Jakób — dziurami temi ryby wygodnie wchodzić i wychodzić mogą.
— Niech wchodzą i wychodzą sobie — odparł pomału rybak i naśladując przysłowie Jakóba, dodał:
— Co ci do tego, ptaszku mój. Czego się włóczysz po wsi, czyś już nie na służbie?
— Czemu nie? Mamże być niewolnikiem bogatych krewnych? Zresztą mam do pomówienia z wami, wuju, w kwestyi ważnej, lecz przedewszystkiem powiedzcie, jak tam z waszą nogą? Boli, co? A święty Konstanty czy się wam znów czasem nad rzeką nie objawił?
Rybak brwi zmarszczył, bo nie lubił żartów z rzeczy, które uważał za święte.
— Gdyby mnie zawołał — odrzekł sucho — poszedłbym śmiało, gdyż z czystem sumieniem.
— No! nie gniewajcie się. Powiem, z czem przyszedłem. Sprawa ważna i pilna. Nie chcę, byś mnie miał za poganina, ty, przyjacielu świętych w niebie. Za grzechy moje będę miał dość czasu żałować przed śmiercią. Słuchajcie. Onegdajszej nocy widziałem gwiazdę spadającą. Warkocz iskier leciał za nią, a Bronta i przypadł do ziemi jęcząc: „ostatnia to nasza chyba chwila, Chryste! zmiłuj się nad nami!” Na honor, o małom go nie kopnął nogą.
— A ty... niby nic?
— Ani trochę, ptaszku mój. Widziałem spadającą gwiazdę i tyle tego.
— Tak... ale potem, nie zdjąłże cię strach?...
— A no... tak, do stu dyabłów! Ale... przyszedłem pomówić o moim gospodarzu. Jeśli ten przy zdrowych zmysłach, nie ma waryatów pod słońcem. Wyobraźcie sobie, chce, abyście namówili Griovannę Era, by się rozwiodła i wyszła za niego.
Izydor wypuścił z rąk robotę, zamgliły mu się jasne oczy, złożył ręce, wsparł na nich brodę i kiwał głową.
— Tyś to — rzekł pomału, ale głośno i wyraźnie — waryat, jeśliś z tem przyszedł do mnie. Rozumiem. Nie chcesz postradać miejsca! Ah, nikczemniku!
— No! no! — wołał tamten, udając rozgniewanego — łatwowierny jesteś, pijawki twoje wyprowadzić cię w pole potrafią.
— A dajże raz już pokój żartom i facecyom i powiedz, powiedz-no swemu gospodarzowi, by zaniechał bezbożnych zamiarów. Wszyscy już o tem wiedzą i wszyscy się gorszą.
— Aj, aj! ptaszku mój! nie tak prędko. Mówicie o końcu, a, myśmy jeszcze nie schwycili początku. Wierzcie mi, nie tak to łatwo. Jak w dzień tak w nocy opilec ten o tem tylko gada. Uprosił mnie, że się z tem do was udam, przyrzekłem, co bynajmniej nie dowodzi, bym go miał popierać. Sama Giovanna przykrócić może ten skandal, a wy właśnie wuju, możecie jej powiedzieć, by stuliła pysk psu temu wściekłemu. Mam tego już po uszy.
Izydor nie spuszczał mówiącego z oka, chociaż zadumany głęboko zdawał się słów nie słuchać wcale. Ujął pomału iglicę i wracając do przerwanej pracy zamruczał:
— Biedny, biedny Konstanty! Baranek mój niewinny, w co go obrócono.
— Tak, właśnie, niewinny — podchwycił Jakób — to też z dnia na dzień wrócić może i właśnie dlatego trzeba przeszkadzać zamysłom Bronta, a tu ciotka Bachisia ze szpon nie chce wypuścić zdobyczy.
— Biedny, biedny Konstanty! w co cię obrócono — mruczał rybak, nie słuchając słów Jakóba.
Ten powstał z miejsca, przeciągnął się i podnosząc głos, co się rozległ w ciszy wiejskiego popołudnia, zawołał:
— Nie na wiatr przecie gadam. Czemu więc nie słuchasz, stary ośle! Trzeba iść tam natychmiast, słyszysz! Kobieta młoda, krew z mlekiem, zmięknąć gotowa, choć serce ma dobre, to też nakłoni ucha ku waszym perswazyom. Wytłomaczywszy jej o co chodzi, jakie są jej obowiązki, uniknie się może wielkiego nieszczęścia. Czegóż stoicie, jak koł drewniany? Poruszcie-no się, a jeśli naprawdę jesteście świętym, to chyba pora cud uczynić.
— Ah! ah! ah! — zawołał stary, powstając na nogi. Jego wysoka, łachmanami obwieszona postać zdawała się królewską, rysując się na tle zaróżowionego nieba, dzikiej zieleni, samotnych horyzontów. Wyglądał jak pustelnik.
— Idę, idę — westchnął, a Jakóbowi zdało się, że mu ciężar spada z serca.
Od tej chwili obaj rozpoczęli dzieło miłosierdzia względem osądzonego, mając do zwalczenia trzy potęgi nie ladą, nie licząc w to bierności żony więźnia. Potęgami temi były: namiętność, rozpalona we krwi młodego Bronta, zimne wyrachowanie jego matki i chciwość starej Era. Zia Martina łaskawem okiem patrzała na zamiary syna. Giovanna ubogą była wprawdzie, lecz skromnych wymagań, zdrowa, silna, pracowita, dobrym byłaby nabytkiem. Bogatsza, z lepszem położeniem synowa, nie zastosowałaby się do wielu rzeczy, zresztą koszta wesela... Ubogą rozwódkę pojąć było można bez skrzypek, zachodu, wprowadzając do domu bezpłatną niewolnicę. Przebiegła była zia Martina!
Czas płynął zwykłym swym biegiem, po nad wioską lepioną z odłamów łupkowego kamienia, po nad górami cichemi i smętnemi, po nad ich jak piaski pustyni żółtemi szczytami. Nadeszła jesień, tym razem mroczna i dość ciepła. Morze szumiało głośniej, obostrzając horyzonty i ciężkie chmury zwieszały się nizko, zasuwając mgłą powietrze, lub rozdzierając się na szare szmaty, odkrywały kawałki nieba jasne, przezroczyste i chłodne, jak kałuże wody.
Pewnego wieczoru, gdy po jasnem niebie przepływały szmaty chmur sinych, a z wiatrem dolatywały dymy pni palonych przez rolników w celu użyźnienia ziemi, Bronta dla rozgrzania wychylił niezliczoną liczbę kieliszków i skręciwszy się w kłębek w głębi chaty, rozegrzany i zadowolony, jak kot stary, rozmyślał z wzrokiem utkwionym w dalekie horyzonty. Dokoła chaty należące do Dejas’ow pola i łąki mieniły się srebrzystą falą w wieczornym zmroku. Pomiędzy brunatnemi ścianami widać było grudki ziemi napęczniałej deszczem jesiennym, a rzadkie trawy i liliowe kwiecie roniły woń wilgoci. Stada dzikiego ptactwa, duże, czarne gromady kruków i gawronów, zrywając się z zarośli, wzlatywały pod szare obłoki i znów opadały w gąszcz zarośli.
W poblizkiej zagrodzie dwóch wieśniaków, służących Dejas’ow, paliło karcze i rozbijało ziemię pod zasiew owsa i pszenicy. Ogniska, blade jeszcze w lekkim zaledwie zmroku, przezroczyste i podobne do szkła żółtawego, trzeszczały rozdmuchiwane wiatrem; dymy lekkie jeszcze kładły się nizko, roznoszac woń niby kadzideł. Płoty zagrody suche i kolczaste dzierżgały sine wzory na tle szarego wieczoru; trzody wróciły z pastwisk i tylko gdzie niegdzie, w zapadającym zmroku błąkały się cienie spętanych, nozdrzami ziemię obwąchujących koni. Słychać było głos Jakóba za chatą, pobrzękiwanie dzwonków w oborze, dalekie szczekanie psa; dalsze jeszcze krakanie kruka, czy wrony.
W chacie, siedząc, jak beduin, na skórach i futrach baranich, Bronta zapadał w ogarniającą go nieprzemożoną senność. Wódka paliła go w piersiach, napełniając serce ciepłą i dziwną słodyczą. Lubił bo ją, gorzałkę lubą, mniej dla smaku ostrego i woni surowej, jak dla tej słodyczy, która zalewała mu serce. Żadnych już wówczas nie czuł smutków i niepokojów, ustępowały wszelkie wątpliwości, słodycz zastępowała ponure i żółciowe usposobienie: zdawało mu się, że równie błogo zasypiać muszą spuszczone z łańcucha psy: po wściekłości — ukojenie, sen głęboki.
Lubił i wino, lecz gorzałkę przekładał nad wino. Już ojciec Bronta upijał się chętnie, aż raz nietrzeźwy powalił się w ogień i spalił żywcem. Co tam! Poco podobne wywoływać wspomnienia? Bronta uważniejszy i nie wpadnie w ogień, zresztą w sercu młodego Dejas’a nałóg pijaństwa walczył z miłością dla Giovanny. Ach! wódka i Giovanna, rzeczy najsłodsze, najpiękniejsze, najbardziej upajające pod słońcem! A jednak Bronta, upiwszy się, nabierał szczególnej nieśmiałości, drżąc na samą myśl przemówienia do młodej kobiety. W dnie, w które wiedział, że pracuje u jego matki, paliło go pragnienie rzucenia pastwiska, wrócenia do wsi, do domu, spojrzenia chociażby tylko na Giovannę, lecz nie śmiał i pozostawał w chacie, w polu, śród pastwisk swych, i gruntów ornych. W miarę, jak dnie mijały, pożerała go coraz większa tęsknota; bał się, że zwlekając tak z dnia na dzień, może bezpowrotnie utracić Giovannę. A nuż go znów odrzuci? Lepiej byłoby okazać skwapliwość, niechby wiedziała, że myślał o tem od pierwszej chwili uwięzienia Konstantego. Zapewne nie był on taki niż inni, odmiennego widocznie w tej mierze, jak i innych wielu, był zdania, ale tak już, a nie inaczej być musiało. W istocie nie złe miał serce, jak wszyscy zresztą pijacy, niezły w gruncie był chłopak i po za gorzałką, odkąd pamięta, odkąd wyszedł z dzieciństwa, jedyną jego namiętnością była Giovanna. Zaledwie piętnaście lat miała wówczas i była tak ładną i świeżą. Za każdym razem, gdy ją spotykał, czerwieniał po uszy, za co się wcale nie gniewała, nie spostrzegając zresztą tego wcale. Rumienił się po uszy, lecz milczał uparcie i gdy się wreszcie zdecydował na wyznanie, wysyłając matkę swą do jej matki) serce dziewczyny nie było już wolne. W owym czasie Giovanna, dumna i płochliwa, jak koza dzika, nie rozumiała wartości pieniędzy; wyszłaby może za Bronta, dla jego białych, w uśmiechu połyskujących zębów, lecz pokochała innego i nie zamieniłaby ubogiego Konstantego na wice króla, jeśliby go posiadała jeszcze Sardynia.
Mrok zwiększał się, niebo pogłębiało, nabierając coraz większej lustrzanej przezroczystości. Sina chmura bladła, wydłużała się, mieniła, podobna teraz do olbrzymiego, brodzącego, w obłokach nurzającego się wieloryba. We wzmagającej się ciszy wieczornej głosy ludzkie i zwierzęce nabierały doniosłości. Brońcie zdawało się, że go aż tu doleciał głos ciotki Bachisi:
Santa Juanne Battista meu, — wołał głos twardy i piszczący zarazem — Tyś to, Jakóbie Dejas?
A głos Jakóbą brzmiał zdziwieniem.
— Do usług waszych, zia Bachisia. Jakie cię tu, ptaszku mój, zagnały wiatry?
— Ah! Ah! Wreszcie! Gdzie jest Bronta Dejas?
Bronta wyskoczył z chaty. Nogi się pod nim uginały, w głowie mu szumiało, zaledwie mógł dostrzedz postać kobiecą w chustce na głowie i z trzewikami w ręku.
Zia Bachisia! — bełkotał zmieszany — jestem tu, proszę, dobry wieczór.
Rzuciła się ku niemu, za nią wszedł Jakób.
— Ah, Bronta, chłopcze kochany! jeślim nie umarła dziś wieczorem, nie umrę chyba nigdy. Od trzech godzin jestem na nogach, w drodze, umieram ze zmęczenia... Potrzebuję pomówić z tobą synku! cierpliwości.
Nie do cierpliwości mu było. Wzruszony był do łez niemal. Ujął ją za dłoń, wprowadził do chaty a Jakób zrozumiał, że bytność jego przy rozmowie poufnej, na jaką, się zanosiło, była niepożądaną, pozostał więc za drzwiami, nastawiając tylko ciekawie ucha, niespokojny, jak pies wyrzucony na dwór.
Niczego jednak pochwycić nie mógł. Rozmowa zresztą trwała krótko i ciotka Bachisia nie chciała nawet usiąść, dowodziła, że upada ze zmęczenia, długo odnaleźć nie mogła zagrody i plantacyi oliwek Dejas’ow. Zresztą córka wyczekuje niecierpliwie jej powrotu, sądząc, że się wybrała w pole zbierać zioła, bo żywią się teraz przeważnie zieleniną, bieda je ciśnie niemiłosiernie, to też przyszła prosić Bronta o pożyczkę, tylko o pożyczkę, dzięki Bogu! Jeśli nie będą mogły zwrócić, opłacą się pracą, ona i Giovanna. Od kilku miesięcy zalegają im podatki za grunt i chatę. Adwokat grozi wystawieniem na sprzedaż.
— Oto do czegośmy doszły — kończyła żałośnie, składając żółte i pomarszczone dłonie — do czegośmy doszły!
Bronta czuł, jak mu serce w piersiach zamiera. Gdyby śmiał, uściskałby starą, wołając:
— Ależ dom mój może zostać domem waszym! — Nie śmiał.
Nie miał pieniędzy przy sobie, więc postanowił wrócić natychmiast do wioski, tembardziej, że chciał towarzyszyć starej. Wybiegł, rozkazując Jakóbowi siodłać prędzej konia.
— Co się tam stało? — pytał ciekawie sługa, — czy matka twoja zmarła? Niech ją Bóg przyjmie do swej chwały!
— Nie to — odrzekł, przypuszczeniem bynajmniej niewzruszony — nic się nie stało, co ci do tego.
Jakób siodłał konia, paląc się z ciekawości, co to wszystko znaczy? po co aż tu przylazła stara wiedźma? czemu Bronta wraca tak nagle do domu? Domyślił się, pewnie prosiła o pieniądze, których Bronta przy sobie nie ma. W tem rzecz. Zbliżył się do panicza i szepnął mu na ucho:
— Słuchaj Bronta, jeśli stara prosi o pieniądze, a nie masz przy sobie, to ci dam....
— Tak — potwierdził cicho, lecz cały rozradowany Bronta — właśnie prosi o pieniądze... pożyczka... Ale muszę zaraz wrócić do domu, okazya jedyna, dziś jeszcze wieczorem zobaczę Giovannę, pójdę do nich, powiem... Tak! powiem wreszcie, sam powiem, nie będę potrzebował was, osłów...
— Człowieku! — obraził się Jakób — czyś oszalał?
— A tak, oszalałem, ale co ci do tego, jeśli mi się tak spodoba! Przyciągaj popręgi. Dobrze. A ty Kosiu! — zwrócił się do konia — nie nadymaj brzucha. Nie chce ci się iść w drogę, na noc. Czekaj bestyo! niech zia Bachisia wgramoli ci się na grzbiet i mnie w pół obłapi.
— A to co nowego! — zawołał sługa.
— Nowe nie nowe, nie twoja rzecz. Zięciem jej przecież będę.
— W głowie ci się pomieszało, ptaszku mój, i lecisz w przepaść na złamanie karku... Co! myślałbyś o tem naprawdę? Chciałbyś ożenić się z żebraczką, mężatką, ty, co zerwać możesz najpiękniejszą różę, lilię? Zresztą Konstanty niewinnie został osądzony, wróci, ja ci to mówię, wróci.
— Dajże mi spokój! Nie mieszaj się w to, co do ciebie nie należy. Zarzuć torbę na siodło. Gotów jestem, ciotko.
Jakób wszedł szybko do chaty, z której wybiegała stara Era.
— Jak ci nie wstyd — napadł na nią, drżąc cały z oburzenia. — Hańba. Zmysły postradałaś, ale sam się rozmówię z Giovanną...
— Tyś to zmysły — postradał — odparła stara — i dodając obelżywe słowo biegła do siedzącego już na koniu Bronta.
Odjechali. Jakób patrzył, jak się oddalali w polu pustem, drogą, ścieżką, pomiędzy krzaki, zarośla, dymy karczowiska, opary horyzontu. Porwany wściekłością, zdjął czapkę z głowy, długo targał sobie włosy; obił psa niewinnego, co uciekł skowycząc i wyciem przeciągiem i żałosnem przerywał ciszę poetyczną wieczoru, a echo niosło to dalej, coraz dalej.
Noc zapadła. Jakób przykucnął na skórach i kożuchach, na których z wieczora w kącie chaty leżał Bronta. Poczuł zapach gorzałki. Pozostał w miejscu, wziął zostawioną przez panicza butelkę, pił. Skręcił się znów w kłębek i legł na kożuchach; coś go paliło w piersiach; zalewało serce, biło do głowy, wypiekało powieki. Gniew wrzał w sercu, lecz przedewszystkiem zdejmował go nieopisany smutek. Przez uchylone drzwi izby widział, jak wzrastające cienie walczyły na karczowisku z ostatniemi blaskami wieczoru, a gasnące niebo i poniżej ognie i dymy zlewały się w jeden odcień siny, niewymownie smętny. Od czasu do czasu odzywało się jeszcze żałosne skomlenie psa obitego. Oh! jak boli, jak boli. Po co, za co bo go obił, skrzywdził? Doświadczał ostrych wyrzutów sumienia, ostrych, upartych a niejasnych, jak te, co czasem zmorą padają na myśl pijanego człowieka. Jednocześnie skomlenie psa gniewało go, drażniło i zdejmowała go chęć powstać i obić go powtórnie, okrutniej.
Zapomniał był o Brońcie i o ciotce Bachisii, Przypomnieli mu się nagle. Wstrząsnął się cały. Co też noc ta przyniesie? Czy się Giovanna da nakłonić? Ptaszku ty mój, ptaszyno. A pies ten wyje jeszcze niby zagrobowe echo... przypomina to skomlenie Bazylego Ledda, zabitego starego krogulca. Ha! Umarli głosu nie mają... Wycie to psa... tylko psa wycie...
I śmiał się sam do siebie. Jednocześnie nieprzemożona zdejmowała go senność, opadały ociężałe powieki, w dali zacierało się tło sine, gruby cień padał na roztwarte drzwi izby. Zdawało mu się, że go przywalał ciężar jakiś miękki, ciepły, niezbyty... ruszyć się nie mógł, bo błogą mu była niemoc. Zapadał w sen głęboki. Marzenia stawały się coraz dziwaczniejsze. Śniło mu się, że umarł od ukąszenia jadowitej żmii i odżył w ciele małego, płowego psiaka, myszkującego w kuchni ciotki Bachisi w poszukiwaniu ogryzionej kości. Konstanty siedział oparty o komin, cały w czerwień odziany, a łańcuchy miał na nogach. Spostrzegł psa, cisnął weń łańcuchem, rozbijając czaszkę żelaznem ogniwem. Próżno Jakób chciał przemówić, dać się poznać... Zbudził się potem zlany, krzycząc:
— Ptaszku mój! ptaszyno!
Noc była głucha, chata pusta i pusto na dworze, tylko w górze, w lazurach, połyskiwały niezliczone gwiazdy, a na karczowisku tlały czerwone ognie.
Jakób leżał długo, przewracając się z boku na bok i nie mogąc zasnąć. Zmora wysuszyła mu gardło, a usta gorzką jak żółć napełniła śliną. Powstał, odnalazł butelkę z wódką i znów pił chciwie. Zdawało mu się też, że czuje głód, przypomniał sobie, że nic nie jadł z wieczoru, zatrzymał się na progu izby, a od płonących karczy łuna padła mu na twarz.
— Jeść, nie jeść — rozmyślał leniwie. Wzniósł oczy w górę, wzrokiem zatoczył po gwiazdach. Północ już była na niebie... Jakże się tam udało utrapieńcowi-paniczowi? Na myśl tę nowa go porwała wściekłość, zwłaszcza na tę wiedźmę, zia Bacchisię, którą tu dyabli przynieśli pożyczać pieniądze, właśnie pod humor tego młokosa; boć łacno się domyśleć, że był to fortel starej harpii, której szło o przyciągnięcie do domu Bronta. A! Jędza, przeklęta baba!... Że też to niema wstydu i sumienia. Drwi sobie z Boga, co?
I w coraz głębszą zapadał zadumę. Zbudził się z niej wreszcie, przypomniawszy sobie, że głodny jest i zjeść coś musi.
Ależ nie, to zdaje mu się, a wcale głodny nie jest, spać mu się tylko chce okrutnie. Ale ni stojąc, ni siedząc, ni leżąc, nie mógł się uspokoić, tak, że zaczął się śmiać i na głos sam z sobą rozmawiać dla dodania sobie odwagi, Na myśli stało mu jednak ciągle jedno i to samo... Straszne, okropne! Brać w małżeństwo zamężną już kobietę? A jeśli Konstanty wróci? Nic niema w świecie niepodobnego! Wróci, nie wróci, jest przecie i dziecko.... Co powie syn Konstantego, gdy dorośnie i dowie się, że matka, za życia jego ojca, za drugiego wyszła? Kto to podobne mógł pisać prawa? Ah! Głupi, głupi prawodawcy.
Roześmiał się na głos, lecz w piersi nie do śmiechu mu było.
Powstał, odszukał butelkę z wódką.
— Jeśli Bronta spyta — myślał — kto wypił — powiem mu, że to dzieło czarownic.
Znów się roześmiał na głos, wypił i legł na kożuchach, w kącie izby. Zasnął i tym razem śniło mu się, że jest ze swą siostrą i opowiada jej sen poprzedni o żmii, psiaku, Konstantym i łańcuchu.
Gdy się obudził, słońce powstawało na horyzoncie ponad opalowym oparem. Poranek był chłodny, a krzaki, zarośla, ścierniska, trawy łączne, wszystko mieniło się kroplistą rosą pod skośnym i jeszcze bladym promieniem wschodzącego słońca. Z krzaków, zarośli, oczeretów wzbijały się roje ptactwa, z świergotem próbując lotu w mgłach porannych. Chwilami świergot wzmagał się i dzwonił jak deszcz srebrny, a z powodzi melodyjnego dźwięku wyłaniało się gardłowe krakanie kruków i kawek, aż wszystko znów opadało w ciszę polną.
Jakób wyszedł, przeciągając się i ziewając. Zdawało się, że mu szczęki z zawias wyskoczą, wszystkie zmarszczki twarzy bez zarostu zbiegały się około szeroko rozwartej gęby, a oczy małe, skośne, żółtawe, w słonecznym promieniu zwężały się załzawione.
Ebbene! — mówił, chwytając się za żołądek — czuję kurcze. Aha! co też zjadłem wczoraj wieczorem?
Poszedł, roztworzył obory. Barany stały z rogami do drzwi, wyjść gotowe, i gromada żółtawych owiec, wyszedłszy za nim, zaczęła skubać trawę. Wkrótce trzoda rozpierzchła się po pastwisku, obora opustoszała, lecz Jakób pozostał na progu zamyślony.
— Ależ nic wczoraj wieczorem nie jadłem, piłem tylko wódkę gospodarza, a potem mi się śniło... Aha! Pamiętam! Śnił mi się Konstanty i siostra moja, Anna Rosa i psiak płowy... pal go! bestyę, ropuchę... Otrząsnął się. Spiłem się jak bydlę. Bydlęciem bo zostać łatwo, myślał, wracając do izby i głośno zaklął:
— Duszę swą gubisz, Jakóbie Dejas! głowo łysa, zapamiętaj to sobie. Nie, nie, dość tego! niech mnie Pan Bóg ukarze, jeśli pić będę.
Wkrótce potem wrócił ze wsi Bronta. Jakób przypatrywał mu się, zagryzając wargi.
— Aha, ptaszku mój — mruczał — wyglądasz jak pies osmagany. Dobrze ci tak, ptaszku mój! — i głośno spytał:
— Co ci się stało, ptaszku mój?
— Nic — odrzekł tamten gniewnie — idź sobie.
Ale Jakób nie odchodził, kręcił się koło Bronty, nalegał, chciał wiedzieć, aż się młodzieniec wygadał. Więc tak, istotnie! Griovanną zbeształa go, strzepnęła, jak uprzykrzony owad. Nie wiedział, że ma syna, co ją kiedyś spytać może, dlaczego ma dwóch mężów?
— Na sumienie moje, pewny tego byłem — wołał rozradowany sługa.
— Czegoś był pewny?
— A no, tego, że ma syna.
— O tem to i ja wiedziałem... odpędziła mnie, w tem rzecz. Wyszedłszy, słyszałem jak się matka z córką darły.
Bronta zaczął szukać butelki z wódką, dziwiąc się, że do dna wypróżniona. Jakób czuł się wesół, chciał śmiać się.
Ecco! — mówił, starając się zachować powagę — nocy tej wiedźmy straszne tu wyprawiały hece. One to wypróżniły butelki. Ah! cha! cha! Ale zostało jeszcze na dnie, aha, zostało, patrz.
Bronta pił chciwie, nie odpowiadając słudze. Potem rzucił butelkę Jakóbowi. Ten porwał ją w locie i pił na radość, tak jak Bronta zalewał był robaka.




VIII.

W trzy lata blizko po swem uwięzieniu, wczesną, jesienią, Konstanty obudził się smutniejszy niż zwykle. Gorąco było nie do wytrzymania; powietrza brakło w więziennej celi. Zaduch był straszliwy. Jeden z więźniów chrapał i sapał, jak gotujący się garnek.
Konstanty spał z ostatnim listem żony pod głową, a list był smutny i treściwy: opowiadał o ubóstwie, w jakie popadły kobiety. Dziecko też chore było bardzo. Nie przychodziło na myśl Konstantemu, że pisać to do niego było okrucieństwem. Pragnął wiedzieć prawdę, chociażby najgorszą i zdawało mu się jego obowiązkiem dzielić cierpienia Giovanny, choć im zapobiedz ani nawet pocieszać jej nie mógł. Poczucie niemocy tej zdwajało własne jego cierpienie.
W więzieniu nabrał wprawy w szewctwie. Pracował dobrze i szybko, lecz zarabiał mało, a to co zarabiał, przechodziło w znacznej mierze w ręce Króla Pikowego za jego usługi. Resztę odsyłał żonie.
— Słowo honoru — mawiał ex-feldfebel — głupiec z ciebie skończony. Wołałbyś przejeść zarobione pieniądze. Ich to tam rzecz w domu myśleć o zapomodze dla ciebie.
— Ubogie są.
— Ależ gdzie tam! Mają słońce, czegóż można chcieć więcej! Obowiązkiem twoim odżywiać się lepiej. Spójrz, podobnyś do kościotrupa a ja, ja, kochanku, tyję; ale niezdrowa to otyłość, wydęcie, tyle tego, ale tyję.
Wistocie wyglądał jak rozepchana torba, ale, cerę miał żółtą, policzki obwisłe. Konstanty zaś wychudł straszliwie, oczy mu zapadły głęboko, ręce stały się przezroczystemi niemal.
— Słońce! — myślał z goryczą — gdybym to miał trochę słońca! ale niewiele, pomoże ono, gdy głód dokucza, nędza ściska, choroba się w domu rozgości i cierpienie zewsząd włazi.
Myśląc tak, zacinał się w bólu, innym znów razem płakał niby dziecko.
Zresztą, bądź co bądź, nadziei nie tracił. Lata mijały, dnie biegły jeden za drugim monotonne, równe, do kropel wody podobne, podobne do ziarn piasku. Wszyscy niemal więźniowie, ci zwłaszcza, których terminy były krótsze, liczyli na ułaskawienie, obliczając dzień po dniu godziny przebytej kary, nie myląc się w rachunku o chwilę jednę. Byli tacy, co obliczyli wszystkie godziny, minuty. Konstanty uważał to za dzieciństwo i uśmiechał się, myśląc, że można przecie umrzeć albo i zostać uwolnionym przed wyznaczonym terminem. Nie byłoż wszystko w ręku Boga? Lecz chociaż miał nadzieję otrzymania ułaskawienia, chwila upragniona wydawała mu się tak daleką, czas szedł tak powoli... Nie czuł tego nigdy może tak dotkliwie, jak tego poranka, przebudziwszy się z listem żony w ręku.
Wstał i ubrał się, wzdychając. Towarzysz jego z prawej strony przebudził się też, popatrzył na niego mętnym wzrokiem i znów przymknął oczy.
— Co ci to — spytał, słysząc, że Konstanty wzdycha — czyś chory? Aha! prawda, zapomniałem, dziecko twoje chore. Czemu nie powiesz dyrektorowi?
— Po co mam mówić dyrektorowi? Posadzi mnie na chleb i wodę, gdy się dowie, że się porozumiewam z żoną.
— Do ciupy — zawołał żartobliwie jakiś głos ironiczny. Dalej zaśmiał się ktoś drugi.
Konstanty odczuł żywo obojętność otaczających go towarzyszów niedoli. Ten brak współczucia dał mu wrażenie samotności, niby w pustyni o skażonem powietrzu.
Pracował ranek cały, wyczekując z utęsknieniem godziny przechadzki, w której mógłby pomówić z Królem Pikowym. Człek ten opasły i żółty, którego szanować nie mógł, stał mu się niezbędnym, był mu jedyną pociechą; ten go przynajmniej słuchał, rozumiał, uspakajał. Z egoistycznym też żalem przewidywał zbliżenie się chwili, w której Król Pikowy, odsiedziawszy karę, wypuszczony zostanie z więzienia.
W dniu tym do warsztatu szewców wprowadzony został nowy więzień, mieszkaniec Włoch północnych, długi i chudy, o rysach twardych i cerze ziemistej, o małych, wyblakłych oczkach. Z wyglądu trudno było wiek jego określić i wszyscy się roześmieli, gdy oświadczył, że liczy dopiero lat dwadzieścia dwa. Skarżył się na gorąco, na swąd więzienny, na wszystko.
Nie był mydlarzem, był synem kupca obuwia en gros, rodzajem panicza. Odrazu, nieproszony, niepytany, zaczął opowiadać bolesną swą przygodę: zabił rywala, wyzwano go. Przebił nożem nędznika. Kobieta, powód zajścia, chora była na piersi, umierająca teraz, umierająca — tyle tylko. Jeszcze jedno, miał syna z tą kobietą, drobne, kilkoletnie dziecię... Gdy matka umrze, chłopiec zostanie sierotą, opuszczonym...
Konstanty drgnął. Przygoda nowego towarzysza niedoli nie budziła w nim szczególnego współczucia, lecz przypomniała mu się Giovanna i chory Malthineddu.
Nowoprzybyły wziął się raźno do pracy i zamilkł, krając parę podeszew, lecz warga dolna opadła mu jak opada gotowym do płaczu dzieciom. Widząc to, Konstanty pomyślał, że człowiek ten cierpieć musi srodze. Ba, obojętny był teraz na cierpienia cudze, jak i na własne; popadł tylko w głębszy smutek, ciężką apatyę.
Wyszedłszy na spacer, zbliżył się do Króla Pikowego, pociągnął go w kąt cienisty, pod rozpalony mur, lecz mu nic nie mówił o tem, co się w duszy jego działo Po co? Natomiast rozpowiadał o nowym towarzyszu niedoli.
— Jeśli chcesz, to i jemu pomogę porozumiewać się z tą tam jego... ale musimy być na baczności, mury mają uszy.
— Co poczniemy — mówił Konstanty zamyślony — co poczniemy, gdy nam ciebie zabraknie?...
— Chciałbyś może, żebym pozostał w tej norze na wieki, łotrze ty jakiś — zaśmiał się tamten.
— Uchowaj Boże. Owszem! życzę ci, byś jak najprędzej, chociażby jutro, wypuszczony był na wolność.
Król Pikowy westchnął.
— Ah! — zaczął — wrogowie moi coraz nowe zastawiają na mnie sidła i nie liczę już na ułaskawienie... no... bądź co bądź, zbliża się z dniem każdym koniec kary, a wówczas — ciągnął, wydymając usta — otrzymam posłuchanie u króla i opowiem mu wszystko, wszystko.
I opowiadał długo, jak to król nakaże rewizyę procesu, jak niewinność jego stwierdzona zostanie, jak wróci na poprzednie stanowisko... Kto wie, obdarzą, go orderem, który zawiesi sobie na piersiach razem z wielu innemi, otrzymanemi przed tem... a wówczas... Hojny był w obietnice, Konstanty zwłaszcza pewnym być mógł prędkiego ułaskawienia. Tak często powtarzał to, że w konch sam uwierzył we wszystko, co mówił.
— Jutro może... — kończył — na szczęście wasze....
— Szczęście, czy nieszczęście — odparł zamyślony Konstanty.
— W każdym razie — dorzucił Król Pikowy — nie będę ci już wówczas pomocnym.
Pożałował słów swych, widząc smutek Konstantego.
— Sądzi, że mam na myśli ułaskawienie — pomyślał, a zwracając się do Konstantego, mówił:
— Ale czy istotnie niewinny jesteś? Teraz bo widzisz, przyjacielu, wszystko mi wyznać winieneś. Przypomnij sobie, mówiłeś mi, gdyśmy tu po raz pierwszy rozmawiali, mówiłeś mi, że winnym będąc, nie śmiałbyś spojrzeć na swego syna.
— Najpewniej — potwierdził, podnosząc głowę Konstanty — czy myślisz, że... że nie zobaczę go już?... Niech się stanie wola Boża... Alem niewinny.
Król Pikowy zwrócił się twarzą do muru, splunął.
— Cierpliwości — doradzał — cierpliwości, prawda wcześniej, czy później, nawet więzienne przebija mury...
W głosie jego brzmiała nuta szczerości i współczucia. Miał siebie za człeka wyższego, szanował w sobie to zwłaszcza, że umiał szanować uczciwość w innych, to też poznawszy Konstantego, jego dobroć, cierpliwość, prostoduszność, której nie skalały trujące więzienne wpływy, wysokiego o nim nabrał wyobrażenia. Zresztą, ex-sierżant czytywał przechodzące przez jego ręce listy. Niedawno otrzymał pod adresem Konstantego list bezimienny, pisany nieczytelnie, wykrzywionemi niezgrabnemi literami. W niezgrabnych literach pełno było jadu. Pisano, że Giovanna, żona więźnia, pozwala na zaloty bogatego sąsiada, że zia Bachisia ma właśnie zamiar, udania się do Nuoro, do adwokata, w celu przeprowadzenia rozwodu córki.
Ex-sierżant rozgniewał się i zwierzył towarzyszowi niedoli, zwanemu „elegantem”, temu właśnie, do współki z którym pisał dzieło, mające wywołać przewrót w nauce współczesnej.
— Głupcy, sardyńskie osły — mruczał, nie mogąc się uspokoić. — I poco to mu piszą? Cóż on temu może zaradzić? Głową muru nie przebije.
Nie oddał listu Konstantemu, schował, a spotkawszy więźnia, patrzył nań ze szczerem współczuciem, ciesząc się w duszy, że jest zdolnym do tak wzniosłych uczuć.
Synek Konstantego umarł w kilka dni potem, o czem oznajmiono więźniowi oficyalnie. Płakał cicho, pokryjomu, boleść swą skrywając przed współwięźniami. Arnolfo Bellini, ten, co zabił rywala i miał umierającą z suchot kochankę, dowiedziawszy się o stracie poniesionej przez spółwięźnia, zaczął łkać i płakać rzewnie, przyczem jego starcza twarz skurczyła się tak komicznie, że to pobudziło do śmiechu innych więźniów. Inni znów popychali w milczeniu śmiejących się łokciem. Konstanty popatrzył w zdumieniu na płaczącego Arnolfą, wstrząsnął głową i jął się pracy. W sali więziennej zapanowało głuche milczenie; nawet Arnolfo uspokoił się równie nagle, jak był rozszlochał. Na pochylone głowy spadało światło ostre. W gorącem powietrzu rozlegały się duszące wonie skór krajanych, rąk i nóg spoconych. W sali pracowało trzynastu więźniów, pod okiem dozorcy, wzrostu wysokiego; o rudych bakembardach, milczącego zawsze. Odzieżą, ogoleniem twarzy i głowy więźniowie na pierwszy rzut oka podobni byli pomiędzy sobą, jak bracia rodzeni, co najmniej jak krewni, a jednak Konstanty w dniu tym bardziej niż kiedy bądź czuł się obcym, dalekim od towarzyszów niedoli. Pochylony, zgarbiony, z nogą założoną na kolano, szył zapamiętale. Od czasu do czasu przerywał robotę, przypatrywał się jej przez chwilę i szył znowu, obu rękoma wyciągając dratwę z pewną rzekłbyś zajadłością. Ah! czuł potrzebę pracy... wszak dziecko umarło! Czy je tak bardzo kochał? Sam nie wiedział. Może i nie tak bardzo... Raz je tylko widział, w Nuoro, w więzieniu, poprzez żelazną kratę... widział na łonie płaczącej Giovanny. Dziecko miało twarzyczkę mniejszą od pięści, czerwoną, pomarszczoną jak brzoskwinia przejrzała i oczy błyszczące, siwe jak dwa ziarna winogron, przysłonięte rzęsami. Płakało, pamiętał, i wyprężało się cały czas, gdy rozmawiał z żoną. Kto wie, bało się może uzbrojonej straży lub tej żelaznej kraty, o którą się czepiało różowemi piąstkami.
Innego wspomnienia o dziecięciu swem nie zachował. Lata mijały, lat kilka przeszło, a on je sobie przedstawiał zawsze płaczącem, czerwonem, pomarszczonem, jak morela przejrzała, o siwych, do ziarn winogron podobnych, rzęsą delikatną przysłonionych oczętach... Tak je sobie przedstawiał, lecz jednocześnie myślał o przyszłości, gdy dorosły Malthinedu, potrafi zaprządz, konia do wozu, wskoczyć mu na grzbiet, siać, żąć, kosić, pomocą będzie i pociechą matki. Ah! wówczas Konstanty miał nadzieję prędkiego powrotu do domu...
A gdy nadzieja zamierała pomału w jego duszy, myślał jeszcze o dziecku i kochał je, przez miłość dla Giovanny raczej niż z egoistycznego zwykle przywiązania, zrodzonego z blizkości i przyzwyczajenia.
A teraz... dziecko umarło... znikły marzenia lube. Niech się stanie wola Pańska. Konstanty cierpiał srodze, myśląc o cierpieniu Giovanny.
Król Pikowy, spotkawszy się z nim dnia tego w kącie ocienionym, pod rozpalonym murem, okalającym dziedziniec więzienny, dostrzegł, że mu więcej żal żony niż zmarłego dziecka. Zaczął go pocieszać po swojemu.
— Daj pokój, przyjacielu, nie bądź waryatem, myśl o sobie, a i o tem, że jeśli Bóg powołał do siebie niewinną duszyczkę, tem lepiej dla dziecka.
— Dlaczego tem lepiej? — spytał Konstanty, stojąc z pochyloną głową, zgarbiony, z opuszczonemi dłońmi. — Czy dlatego, że było ubogie?
Dnia tego Król Pikowy był w filozoficznym nastroju, to też dowodził długo i szeroko, że ubóstwo nie jest bynajmniej nieszczęściem, owszem, bodźcem bywa.
— Inne są, gorsze rzeczy — mówił — myśl o sobie, żona twoja pocieszy się, da sobie radę. Nie troszcz się o nią.
— Ah! — westchnął Konstanty, wyciągając przed siebie ręce. — Słońce aż tu zagląda. Piecze. Co jej tam dziś, biedaczce, po słońcu.
— Uf! — wydął trzykrotnie żółte, obwisłe policzki Król Pikowy, poczem zaczął się pilnie przypatrywać wydłużonemu swemu paznogciowi na małym palcu prawej ręki, wreszcie przemówił głośno i obojętnie:
— A cobyś, przyjacielu, powiedział na to, jeśliby żona twoja wyszła za innego?
Konstanty nie zrozumiał zrazu, ręce mu się jednak zatrzęsły.
— Po co mi dziś mówisz podobne rzeczy? — spytał smutnym, przyciszonym głosem.
— Uf! Uf! — sapał ex-sierżant, a po krótkiem milczeniu zaczął:
Ecco! Nie zrozumiałeś mnie przyjacielu! Nie to chciałem powiedzieć. Żona twoja uczciwa zapewne kobieta, no, ale tak... a nużby wyszła za drugiego? Nie rozumiesz jeszcze, co? Ależeś bo naiwny! Słowo honoru, z podobną naiwnością winienbyś chodzić wolno po świecie, a nie gnić w więzieniu... Czyżbyś istotnie nic nie wiedział o prawie rozwodowem? Otóż wiedz, że kobieta, której męża skazano na więcej niż dziesięć łat więziennej kary, może domagać się rozwodu, a tem samem wyjść za drugiego.
Konstanty wzniósł głowę, zapadłe jego oczy roziskrzyły się i chwilę patrzały w przestrzeń, olśnione niby. Po chwili opadły na nie powieki.
— Giovanna tego nie uczyni — rzekł i zamilkł.
— Giovanna tego nie zrobi — powtarzał sobie w duchu, lecz czuł zarazem, że mu usłyszane słowa ostrzem chłodnego żelaza przeszyły serce. Jedna połowa serca twierdziła głośno, absolutnie: „nie zrobi, nie”, a drugą coś bolało... Myślał przytem o zmarłem dziecięciu.
Ecco! — mówił Król Pikowy — chcę wierzyć, że nie zrobi tego... Ale, powiedz mi, przyjacielu, czy nie lepiej byłoby przedsięwziąć co bądź, teraz właśnie po śmierci dziecka, gdy ta kobieta straciła oparcie na macierzyństwie... Widzisz bo, teraz byłaby szaloną, jeśliby się nie dała porwać pokusom... a no, pokusy zawsze znaleść się mogą...
— Bronta Dejas! — mknęło błyskiem ostrza stali w sercu więźnia, lecz powtórzył spokojnie:
— Nie zrobi tego.
— Głupi jesteś — zniecierpliwił się Król Pikowy — powinieneś zrozumieć, że ma prawo to zrobić.
— Wszak wrócę.
— Pewnąż tego być może?
— Pisuję do niej, pisuję ciągle!
Król Pikowy z trudnością powstrzymał uśmiech, zamyślił się, a potem rzekł niedbale:
— E! głupstwo! — Zapewne! — potwierdził Konstanty, lecz od chwili tej z myśli mu nie schodził Bronta Dejas i jego dom biały z bramą ukośną, pastwiska, pola, trzody... I myślał o ubóstwie Giovanny, osamotnieniu... Teraz już miecz boleści przerzynał obie połowy jego serca.
Wieczorem pisał do żony, pocieszał ją, mówił o miłosierdziu Bożem i o Opatrzności: „Bóg — pisał — chciał nas widocznie doświadczyć, odbierając nam dziecię, poczęte w grzechu. Niech się dzieje wola Jego Święta! Przeczucie mówi mi, że chwila uwolnienia się zbliża...
Zamyślił się. Miałże coś nadmienić o przypuszczeniach ex-sierżanta? Lepiej, że nie. Sam przewrotny, ex-sierżant łatwo podejrzewał drugich, a Giovanna pewnie nic nie wie o ohydnem tem prawie i niech się ani domyśla, że on się o tem tu, w więzieniu, dowiedział.
Skończywszy list, uspokoił się, w głębi duszy Pozostał mu jednak robak toczący, zresztą Król Pikowy uważał za obowiązek i dowód istotnego Współczucia dopomagać wewnętrznej pracy toczącego go robaka.
Niech się oswaja ze swym losem — myślał, Przypatrując się Konstantemu — gdy się dowie nagle, zabić go to może. Serce pęknie biedakowi.
Zdawało mu się jednak czasem, że lepiej byłoby dla biedaka, jeśliby mu serce pękło odrazu, lecz natychmiast przypomniał sobie, że mu obiecał wyjednać ułaskawienie. Więc trzeba było zapowiedz rozwodowi, o którym Giovanna myśli już zapewne. Wzdrygał się i niecierpliwił, gdy mu Konstanty z miłością mówił o żonie.
— Widzisz bo przyjacielu! — mówił w pewne Popołudnie październikowe — nie znasz kobiet. Puste to, jak bańki mydlane. Byłem raz zaręczony. Co? Nie wierzysz? Dziwnem ci się to zdaje? Mnie samemu zdaje się to dziwnem, lecz raz byłem jednak zaręczony. A potem? Co potem? nic zgoła zdradziła mnie, zanim wyszła za mnie i tyle tego, tyle! Gniewasz mnie doprawdy swą naiwnością. Możeż być żona twoja wyjątkiem? Uboga, młoda, w żyłach krew ma, nie wodę. Wszak prawda, krew nie wodę ma w żyłach? Gęsią byłaby, jeśliby odrzuciła tego tam... Dejasa.
— Kogo? Dejas’a! Kto ci to powiedział? — zawołał zdławionym głosem Konstanty.
— Chyba... żem słyszał od ciebie samego.
Konstanty pewien był, że o tem nie mówił nigdy nikomu, lecz nie był pewien, czy sam o tem nie myślał i to bardzo często od jakiegoś czasu. W głowie mu się mieszało. O Jezu miłosierny! O! dobry święty Konstanty! zkąd człowiek ten mógł wiedzieć o tem.
— Tak... — mówił cicho — prawda! boję się tego... sąsiad starał się o nią niegdyś.... Ah! pijaczysko to, głupiec, błoto! Nie! nie! Giovanna nie zgodzi się nigdy, ohydy tej nie popełni. Na Boga! mówmy o czem innem.
I o czem innem mówili, a ciągle w narzeczu sardyńskiem, by nie być zrozumianymi przez innych wieśniaków. Mówili o studencie suchotniku, co szybkim krokiem oddalał się co wieczór; o Arnolfie Bellinim, co nad umierającym studentem potoki łez wylewał; o Delegacie przechadzającym się około studni, o sroczce, co chudła i liniała ze starości.
Plotki, gawędki, obmowy, nienawiści wzajemne i wzajemne sympatye, wspólne wady i nikczemności pokrewne, zbliżały więźniów w szeregi zwarte przeciw dozorcom i władzy, lecz Konstatnty pozostawał obcy i obojętny na wszystko i dla wszystkich. On, student suchotnik i tak zwany Delegat, trzymali się zdala od innych, zachowując tylko pewną zażyłość z ex-sierżantem, wtajemniczonym we wszystkie więzienne arkany, wyższym od wszystkich i wszystkim mniej więcej niezbędnym.
Wszyscy też zazdrościli Konstantemu względów, okazywanych mu przez więziennego potentata i nie jeden udawał się doń z prośbą o protekcyę do Króla Pikowego. Konstanty wzruszał tylko ramionami. Niektórzy ofiarowywali mu drobne datki i Konstanty ulegał pokusie, zwyciężony, złamany swą niedolą, z nieodstępującą go na chwilę rozpaczną myślą o domu i żonie.
Król Pikowy ciągłemi insynuacyami, kolącemi jak ostrza sztyletu, stawał mu się z dniem każdym wstrętniejszym, aż się wreszcie posprzeczał z nim dnia pewnego i przez czas jakiś nie zamieniali nawet ukłonu.
Lecz Konstanty doznawał wówczas dziwnego uczucia: coś go dławiło. Zdawało mu się, że został oderznięty od świata całego, żywcem pogrzebany; to też pierwszy poczynił kroki pojednawcze, przeprosił nawet Króla Pikowego.
Jesień mijała. Powietrze ochłodło, przymroczone zlekka nieboskłony zdawały się wyższe, dalsze... Były dnie, w których powiewy wiatru donosiły aż za więzienne mury woń dojrzałych owoców.
Konstantemu lżej było na sercu, ogarniał go tylko niewypowiedziany smętek. Stracił też siły, pozbawiając się nawet posiłku, by uzbierać więcej pieniędzy dla Giovanny i gdy inni więźniowie zapracowywali sobie ten mniej, ów więcej, Konstanty, pracując najlepiej, nic nie miał, gdyż cały zarobek odsyłał do domu.
— Nie rozumiem cię, — mawiał ex-sierżant — masz rumieńce i młodniejesz, chociaż stajesz się z dniem każdym szczuplejszy i przezroczystszy.
Często też Konstanty czuł, jak mu krew bije do głowy i pali policzki. Często zapadał w prostrakcyę, tęskniąc za żoną i domem tak, jak nie tęsknił był nawet w pierwszym roku więzienia. Śniły mu się wielkie góry, ubarwione jesienią, żółte pod niebem jasnem, błękitnem, słońcem zalane, zkąd zalatywały go wonie owoców, siana, miodu, owiec beczenie, pszczół brzęczenia. Śniły mu się wilki i zające, szmer strumieni, dzikiego ptactwa świegoty, kopyt końskich tętenty, płoty rumiane od jerzyny, wszystko, co wypełniało jego sieroce dzieciństwo, na ubogą młodość rzucało hojnie kwiecie wiejskich wrażeń i uciech. Przypominając sobie stryja, starego sknerę, drapieżne zwierzę, który go nawet po śmierci dręczył tak okrutnie, doznawał uczucia nienawiści, lecz przypominając sobie, że już nie żyje, kajał się i modlił za jego duszę.
Pozatem do nikogo nie żywił nienawiści, ani żalu do nikogo, ani nawet do nieznanego sobie zabójcy stryja, ani do Bronta Dejasa... Nie miał mu zresztą nic jeszcze do zarzucenia, chociaż mu Król Pikowy mówił o tem ciągle... Nie, nie miał poprostu dość siły, by się zdobyć na nienawiść. Czuł tylko w sobie smętek bezbrzeżny, znużenie podobne do tego, jakie ogarnia usypiających, a w głębi serca wielką miłość, smętną i głęboką, jak zamglone jesienne niebo, i myślał tylko ciągle, ustawicznie o niej, o Giovannie, o niej samej. Czuł, że ją z dniem każdym kocha bardziej, głębiej. Była mu ojczyzną daleką, wioską rodzinną, domem, rodziną, wolnością, życiem, wszystkiem. Była mu wiarą i nadzieją, siłą i spokojem, radością życia i bólu osłodą — wszystkiem mu była... duszą duszy jego.
I gdy okrutny Król Pikowy groził mu tą rzeczą straszną, bez nazwy, ohydną... to tak, jak gdyby śmiercią mu groził. Radby pozostać choć czterdzieści lat więźniem, byle nie stracić Griovanny, a jednocześnie, jeśli tak gorąco pragnął wolności, to tylko, by jej nie utracić.
Zimy tej dokuczało mu zimno. Blady był na twarzy, paznogcie miewał sine, a w czasie przechadzki wygrzewał się na słońcu, skulony jak starzec. Spowiadał się często, zwierzając młodemu kapelanowi z doznawanych udręczeń.
— Kto ci, mój synu, poddaje podobne myśli i przypuszczenia? — pytał kapelan o błyszczących czarnych oczach.
— Ziomek mój, exsierżant, Burrai, ten, którego Królem Pikowym zowią.
— A niechże go... — zaklął zcicha zamyślając się spowiednik. Znał dobrze Króla Pikowego.
Starał się uspokoić więźnia, pytał, czy o czemś podobnem żona jego nadmienia w swych listach? Niestety, listy Griovanny były coraz rzadsze, coraz krótsze. Zdawało się, że od śmierci dziecka niema nic do powiedzenia mężowi. W ostatnim liście pisała, że panuje u nich ostra zima, śnieg padał dwa razy i ostatnim razem znaleziono w górach zwłoki zmarzłego człowieka. Oprócz tego pisała, że w okolicy wielka bieda.
Śniło mu się często, że wraca do Nuoro, odzyskawszy wolność, że pieszo idzie z miasta do swej wsi, że mu zimno, członki drętwieją i odmawiają posłuszeństwa, że stygnie, zamiera... budził się cały zlodowaciały, z niewypowiedzianym ciężarem na sercu.
Spowiednik uspokajał go, mówiąc:
— Słaby jesteś, bracie, tracisz siły i ztąd też upadasz na duchu. Uspokój się. Żona twoja jest, jak mówisz, dobrą chrześcijanką, nie skrzywdzi cię i nie odważy na krok przeciwny zasadom Kościoła. Otrząśnij się ze złych myśli. Wzmocnij się też na siłach, jedz więcej, potrzebowałbyś wypić czasem coś wzmacniającego. Czy zarabiasz?
— Trochę, lecz wszystko, co zarabiam, odsyłam do domu, żonie, ona taka uboga. O! jem podostatkiem, nie mógłbym więcej, nie, nie czuję się wcale słabym, a pić bym wcale nie mógł, sprawia mi to nudności.
— Więc uspokój się, zdaj na wolę Bożą, Pomówię z tym Barrai, powiem mu, by cię nie niepokoił czczem gadaniem.
Istotnie, spowiednik zburczał ex-sierżanta za rzucanie niepokoju w duszę towarzysza niedoli.
— Biedaczysko, słaby, anemiczny, nie dręcz go, bo się rozchoruje.
Król Pikowy popatrzył na księdza swemi małemi, przymrużonemi, chytremi oczkami, wysapał się i wstrząsnął głową.
— Robię to dla jego dobra.
— Piękne mi dobro — oburzył się kapelan. — Ty bo...
— Mówię, przyjacielu mój... o! pardon, pomyliłem się. Mówię tedy, że zimę tę przetrwa jako tako, uf! zimno, ale tymczasem ta stara wiedźma, teściowa Konstantego, nie zasypia gruszek w popiele i ręczę, codziennie wkłada w uszy córce, by nie wypuszczała z rąk losu. Bah! Po zimie wiosna! Zobaczymy co przyniesie wiosna... To tylko mówię, nic więcej.
Kapelan skrzywił się, odwrócił niechętnie, a exsierzant nie spuszczając go z pod przymkniętej powieki, powstrzymując wijący się na ustach uśmieszek, zaczął mówić wyraźniej: podkreślał chciwość teściowej, młodość Giovanny, ze wszystkiemi prawami młodości, zdradzieckie wpływy wiosny, niebezpieczne podmuchy... Rozgniewał się kapelan.
— A niech cię.., — plasnął w dłonie i skry mu się posypały z oczu — cynik jesteś nieznośny! Ot czem zaprzątasz nietylko sobie, lecz i innym głowy! Dość i bez tego biedak ten ma męki, a że kobieta ma starającego się, nie dowodzi to jeszcze...
— Pomału, przyjacielu mój — uśmiechał się Król Pikowy i wyjmując z zanadrza list dodał.
— Poco się gniewać? Oto!
Zamyślił się kapelan, list przeczytawszy, a potem spytał ex-sierżanta:
— A pieniądze to bierzesz od Ledda?
— Drobiazgi. Miałożby i to być nieuczciwe? Wszak ryzykuję ciupę za oddawane mu usługi.
— I uważasz za obowiązek postępować jak postępujesz?
— Na czem zasadza się obowiązek? Jeśli na czynieniu dobrze bliźniemu, spełniam go niewątpliwie.
Kapelan wzrok miał wlepiony w list anonimowy.
— Więc spełniam obowiązek chrześcijański — ciągnął Król Pikowy — i nie koniec na tem. Gdy odzyskam swobodę i osobistości wpływowe, na które liczę, dopomogą mi odzyskać stracone stanowisko, zamierzam poświęcić czas mój i zdolności na zorganizowanie tajnej korespondencyi więziennej w całych Włoszech, coś w rodzaju agentury...
— Nie omieszkasz tu wrócić.
— Ha! spełnię obowiązek, agentura zresztą sekretną będzie.
— Przyjdzie powtórne ułaskawienie, zapewne — prawił mu kapelan, oddając list przeczytany. — Po co łudzisz siebie i nieszczęsnych tych ludzi? — spytał srogo.
— Powtórne ułaskawienie — powtarzał nie zbity z tropu Król Pikowy. — Dobra jest złuda, co pociechę niesie... Cóż nam pozostało, oprócz nadziei?
— W każdym razie — mówił znacznie łagodniej kapelan — zrób to już dla mnie i przestań dręczyć tego biedaka. Budź w nim raczej nadzieję niż zwątpienie, bo tem, wierz mi, dowiedziesz go do rozpaczy i choroby.
Exsierżant obiecał, chociaż niechętnie. Metoda ta nie zgadzała się z jego wyobrażeniami.
— Zabije go cios niespodzianie — myślał. — Oho! niechno nadejdzie wiosna, a przekonamy się, kto ma racyę: ksiądz, czy ja; kto lepiej zna świat, życie, ludzi. — Myśląc tak kładł rękę na sercu.
Gdy się spotkał z Konstantym i ten go spytał z uśmiechem, czy się widział z księdzem i co mu kapelan mówił, Król Pikowy stał oparty o mur zczerniały i wilgotny, z rękoma zaożonemi za plecy. Zaklął w narzeczu swem, zamruczał, jak gdyby do samego siebie:
— A niech go kula rozerwie, wilka...
— Co ci? co mówisz?
Ebbene, nic nie mówię. Widziałem go, księżynę; zbeształ mnie jak smarkacza. Smarkacz jestem, ale sadło moje zjełczałe. Słyszałeś może, czytałem to gdzieś, że w Kosyi ludzie właśnie jedzą jełkie sadło i to im smakuje.
— Powiedz mi, co mówił?
— Co mi mówił! — mówił mi... co prawda jużem zapomniał. Aha! mówił mi, że wszystko to jest złudą mej wyobraźni. Może... istotnie. Fantazyę mam bogatą... Tak tedy przyjacielu mój! daruj jeślim cię trwożył i niepokoił: żona twoja nie zdradzi cię, nie wyjdzie za drugiego. Taka to prawda, jak ta, że tu dziś jeszcze jesteśmy.
Konstanty nie spuszczał z niego oka. Nie, nie, nie drwił zeń Król Pikowy. Prawdę mówił.
— Więc mu wyznałeś wszystko, — zawołał.
— Mur ten — mówił exsierżant, pokazując czerwone swe, powalane ręce — patrzno! mur niby z czekolady. Wilgotny a ciepły. Ho! ho! można się tu ogrzać i nasycić. Czyś jadł kiedy czekoladę?
— Czemu nie? Giovanna ją lubi, tylko, że drogie to, za drogie. Cóż dalej?
— Dalej?... a dajże mi święty spokój! Wściec się z tobą można... Dalej? żona twoja czekać cię będzie całe lat dwadzieścia i drugie tyle, licz na to...
— Ależ wypuszczą mnie ztąd prędzej... nadejdzie ułaskawienie, sam mi je tylekroć obiecywałeś, otrzymasz od króla.
— Król! aha! król! co, nie wierzysz może? Pójdę do niego wprost, jak wchodzą dygnitarze. — Czy nie byłem urzędnikiem? Król lubi wojskowych. Młody, lecz czytałem gdzieś, że tyje... No chyba nie tak jak ja — roześmiał się Król Pikowy.
Próżno go Konstanty dopytywał, wykręcał jak mógł, lecz w rzeczy samej przestał go niepokoić.
W tym samym czasie położono pięć lirów na książeczkę Konstantego.
— On to, on, niewątpliwie, kapelan — upewniał więzień — taki dobry! Ależ ja nie chcę tego, nie potrzebuję, nie przyjmę.
— Głupiś jak baran — zadecydował Król Pikowy — bierz, bo go obrazisz. „Nie potrzebuję, nie chcę.” Piękna mi rzecz! tak się nie odpowiada na dobrodziejstwo.
— Wstyd mi... zresztą, co z tem zrobię? Po co mi to?
— Przejesz, przepijesz; a toś, widzę, gotów i to odesłać do domu? Jeśli popełnisz podobne szaleństwo, w twarz ci plunę. Słuchaj! wszak ztamtąd już nie piszą...
— Co mają pisać — odpowiedział Konstanty, usiłując zachować spokój. — Zima się kończy, praca zaczyna, nie ma czasu na pisanie.
— A! prawda, zima się kończy, zaczyna się wiosna — zamruczał niechętnie exsierżant.
— A tak.
— Tak!
— Kiedy się u was zaczyna ciepło? U nas ciepło już w marcu.
— O! u nas dopiero w czerwcu. Tak pięknie wówczas, tak ślicznie! Trawy ot takie wysokie na pastwisku, owce się strzygą, pszczoły miód zbierają,...
— Idylla! Ale... nie rozumiesz zapewne, co to słowo znaczy? Idylla jest równoznaczną, z głupstwem. Ha! czekajmy czerwca! Dawnoś się spowiadał?
— Przed dwoma tygodniami.
— O! to już dawno! Naiwnyś, doprawdy, przyjacielu. Ja bo widzisz nie spowiadam się nigdy, gdyż sumienie mam czyste jak kryształ. Ecco — dodał po chwili, spostrzegłszy studenta o woskowo-żółtej twarzy, o krótkich włosach tak jasnych, że wyglądały jak upudrowane, — temu to chyba pora wyspowiadać się. Szybko zbliża się do progu... wieczności.
Istotnie, wkrótce potem przeprowadzono studenta do szpitala. Umarł w końcu marca. Bellim, kochanek suchotnicy, dowiadywał się ustawicznie o stan jego zdrowia, a gdy student umarł, płakał rzewnie dzień cały, nie po zmarłym, lecz myśląc o kochance. Śmierć studenta zasmuciła nawet exsierżanta. Zaczął filozofować na temat życia i śmierci, miewał długie dyskusye z Delegatem, odpowiadającym mu głosem przyciszonym, z przymrużonemi oczami. Z Konstantym mówił teraz najchętniej o oddalonej rodzinnej stronie. Tęsknił widocznie.
— Raz — mówił — przechodziłem w pobliżu twej wioski. Pamiętam: były tam drzewa korkowe, krzaki złotojeściu i krzaki męcznicy, oblane, rzekłbyś, krwi kroplami. A pachniało — jak najlepszym tytoniem! Prawda, jest tam krzyż wprawiony w kamień i widać w oddali morze?
— Poznaję! — zawołał Konstanty — przechodziłeś przez gaj Cherbomine, wiesz, gaj człowieka jelenia, a było to tak. Raz strzelec pewien spostrzegł przy tym właśnie kamieniu jelenia ze złotemi rogami. Strzelił, trafił, a tu jeleń ludzkim przemawia głosem: „skończony czas próby pokuty” — mówi. Musiała być w skórze jeleniej pokutująca żywa ludzka dusza, to też na miejscu tem krzyż postawiono.
— A cóż się stało z rogami, ze złotymi rogami?
— Mówię, że strzelec zbliżywszy się, zobaczył jak się rogi mieniły, szczerniały...
— Ha! Ha! Jacyście łatwowierni, wy wieśniacy — i patrząc na niebo exsierzant dodał:
— Wiosna w powietrzu! działa mi na nerwy. Raz też pamiętam, polowałem...
— O!
— Polowałem nad stawami w pobliżu Cagliari.. — O, stawy te! Zdawały się rozrzuconemi po ziemi taflami luster. Dokoła rosły liliowe irysy. Flamingi ciągnęły sznurem pod niebem tak roziskrzonem, żem aż zmrużył oczy. Paf! paf! i ot flaming pada w wodę. Inne lecą, niby nic. Rzuciłem się wpław po ptaka. Żwawy byłem, mówię ci, jak rybka. Miałem lat ośmnaście...
— Na co się zdać mogą flamingi?
— To do niczego — dają się wypchać. Ot, takie długie mają nogi i skrzydła, jak aksamitne. Czy znasz tamte strony? A! prawda, byłeś w kopalniach i musiałeś zaglądać do Cagliari. Wrócę tam, odzyskawszy wolność, tam chcę żyć i umierać.
— Wydajesz mi się smutnym od dni kilku?...
— Cóż chcesz, przyjacielu! Wiosna na bożym świecie, a Wielkanoc smutna w więzieniu. W tym roku odbędę spowiedź wielkanocną.
— Ja odbyłem już.
Umilkli, pogrążeni we wspomnieniach.
Minął kwiecień, maj i minął czerwiec. Smutne mury więzienne rozpaliły się nanowo, robactwo się rozmnożyło, rozpoczęły się tortury więźniów; zaduch zabójczy panował w powietrzu, a w izbie szewckiej, gdzie straż trzymał milczący, czerwony na twarzy dozorca, skóry i podeszwy ciała i pot pracujących ludzi wydzielały ostre wyziewy.
Konstanty, coraz bardziej osłabiony i niedokrwisty, cierpiał okrutnie od robactwa. Uprzednich lat sen miał twardy i to go broniło, nie czuł zjadliwych ukąszeń, teraz budził się co chwilę, nagle, zirytowany, bezsenność go trapiła, a zmory zatruwały krótkie chwile snu. Przewracał się z boku na bok na twardem posłaniu, cierpiał niewymowne męki, słońce wschodziło nieraz zanim zdołał skleić powieki, a gdy obezwładniał go wreszcie sen ciężki, trzeba było wstawać.
Giovanna przestała pisywać; raz tylko, ostatnich dni maja, pisała słów kilka, prosząc, by zaprzestał przysyłać pieniądze, gdyż zarabia sama dostatecznie na skromne życie. Potem nie pisała więcej.
Konstanty jednak spokojny był, przestał wątpić o wierności żony i list jej ostatni uważał za nowy i wymowny dowód przywiązania.
Król Pikowy, z niepokojem pewnym, wyczekiwał codziennie chwili spotkania się z nim na przechadzce. Spotkawszy, przeszywał go swemi małemi, złośliwemi oczkami, zatopionemi w okrągłych, obwisłych, żółtych policzkach. I codziennie pytał go: „co słychać nowego?”. Pytanie to dziwiło Konstantego lecz Król Pikowy zdawał się dziwić czemuś jeszcze bardziej. Mówił o rzeczach obojętnych:
— Uf! gorąco.
— Gorąco.
— Minęła wiosna.
— Minęła.
— Minął już u was ciężki przednówek.
— Minął zapewne. — Żona moja pisała, bym jej pieniędzy nie posyłał.
— A! słusznie! słusznie! przyjacielu mój! Ex-sierżant gubił się w domysłach i o mało nie gniewał, że się przepowiednie jego nie sprawdzały. Wreszcie, pewnego popołudnia, Konstantynie zjawił się na przechadzce. Król Pikowy dowiedział się, że ziomka jego przeprowadzono do szpitala. Serce mu się ścisnęło, a w tej chwili właśnie stara sroka, skacząc na murze, z główką wsuniętą w nastroszone pierze, zakrakała:
— Kos-tan-ti! Kos-tan-ti.
Król Pikowy zniecierpliwił się i zawołał na głos:
— Piorun uderzył w Konstantego!
Otoczyli go więźniowie i co mu się stało, pytali ciekawie.
Król Pikowy odpowiedział:
— Nic mu się nie stało, dajcie mi pokój!
— Do dziewiątej — opowiadał po chwili Bellini — Konstanty pracował jak zwykle, obok nas. O dziewiątej zjawił się dozorca, wywołał go i odtąd nie wrócił. Wstał był z miejsca śpiesznie, pobladł strasznie, oczy mu w słup stanęły; wyszedł z dozorcą i nie wrócił więcej.
Dzień ten został Konstantemu pamiętnym na zawsze. Banek był duszny, pochmurny; chmury przelatywały nad szewcką izbą, rzucając na ściany szare cienie, z których wyłaniały się blade twarze więźniów, stosy cuchnących skór. Wszyscy byli smutni, pochmurni, przygnębieni.
Jeden z więźniów, lękający się duchów i umarłych, opowiadał, że w jego rodzinnych stronach widywano w noce ciemne, przebiegające ponad łożyskami rzek i strumieni postacie rozwiewne, białawe. Pytał Bellini’ego, czy w jego rodzinnych stronach bywały podobne zjawiska, czy widział kiedy coś podobnego.
— Ja? Nie widziałem i nie wierzę w te głupstwa.
— A! głupstwem to nazywasz — odpowiadał tamten monotonnym głosem, nie odrywając oczu od butów, które szył.
Inny, nie przestając pracować, zauważył półgłosem:
— Barania głowa.
Wierzący w duchy odwrócił się rozgniewany, lecz tamten zaprotestował żywo:
— Cóż to, nie wolno mi już mówić do samego siebie. Mam prawo mówić, co mi się spodoba: głowa barania, cielęca, psia, nawet kurza i gęsia głowa. Nie zaczepiam cię, ot mówię do... tej podeszwy.
I w tę to właśnie chwilę wszedł dozorca, wołając Konstantego. Ten, po bezsennej nocy, blady, pobladł bardziej, roztwierając szeroko zmęczone oczy.
— Kto mnie woła — pytał, odchodząc z dozorcą.
Wprowadzono go do izby zadymionej, pełnej kurzu, szaf, napełnionych papierami, o pobitych szybach, zakratowanych oknach, a przez rdzawe kraty pochmurne niebo wyglądało zadymione i zapylone. W pokoju, za wysokiem, zakurzonem biurkiem siedział urzędnik i pisał. Przed nim piętrzyły się stosy papieru. Papiery i kurz wypełniały izbę. Spostrzegłszy więźnia, urzędnik wzniósł głowę. Twarz miał różową, okrągłą, brodę pomiędzy wązkiemi paskami jasnych bakembardów. Zatrzymał na Konstantym duże, wypukłe, okrągłe, jasno błękitne oczy. Wzrok przemknął po więźniu bezmyślnie, urzędnik pisał dalej. Konstanty znał go z widzenia. Stał przed biurkiem z bijącem sercem, w głowie mu wirowało, mknęły w wyobraźni widzenia rozwiewne, wywołane świeżem opowiadaniem lękliwego towarzysza w szewckiej izbie; w uchu dźwięczał przyciszony głos tego, co był zamruczał: „barania głowo”. Konstanty w chwili stanowczej i której stanowczość instynktowo bijącem sercem odczuwał, zaprzątniętą miał myśl obojętnem dlań pytaniem: czy lękliwy towarzysz słusznie, czy nie słusznie obraził się na tamtego?
W ciszy kancelaryi szeleścił szybki skrzyp pióra piszącego urzędnika. Znów się na więźnia podniosły jasne, wyłupiaste jego oczy, i znów opadły na biórko. Konstanty czuł, jak go dreszcz przebiega od stóp do głowy, czekał, a tamten pisał dalej. Serce więźnia kołatało mu w piersiach, jak ptak pochwycony w sidła, a po głowie mknęły myśli, raczej ułamki myśli, z szybkością chmur pędzonych i rozrywanych przez burzę, a tamten pisał. Nagle, śród szmat najdziwniejszych przypuszczeń mignęło w myśli Konstantemu:
— Kto wie, stwierdzono może mą niewinność.
Myśl ta olśniła go błyskawicą, a tamten pisał, aż wreszcie, nie odrywając pióra ni oczu od papieru, spytał głośno i sucho:
— Imię, nazwisko?
— Konstanty Ledda.
— Zkąd?
— Z Orlei, w Sardynii, prowincyi Sasfari.
Benissimo, doskonale.
I znów zaległo milczenie i tamten pisał dalej. Pióro skrzypnęło głośniej, podniosła się nad stosem papierów różowa twarz blondyna, wyłupiaste, jasne oczy znieruchomiały na więźniu. Konstanty opuścił powieki.
Va bene. Masz żonę?
— Mam panie.
— Dzieci?
— Miałem... synka... umarł.
— Żonie swej życzysz zapewne dobrze?
— O tak! — Konstanty wzniósł oczy. Na białej, pulchnej ręce urzędnika połyskiwał pierścień ametystowy, a pomiędzy palcami czerniało okrągłe, nieruchome pióro. Oczy więźnia zatrzymały się na piórze, a serce ścisnęło mu uczucie trwogi, jak przed klęską. Urzędnik mówił ciszej jakoś:
— Sam wiesz dobrze — mówił — jak bardzo żona twoja została skrzywdzoną. Młoda, piękna, niewinna, skazana została na osamotnienie, łzy, bańkę, ubóstwo. Trudno wyobrazić sobie smutniejsze życie, a pomyśl, na nieszczęście, to, że żona twoja niczem na to nie zasłużyła. Mogła to znosić mężnie, dopóki dziecko żyło. Było jej pociechą i podporą. Cóż jej pozostało, odkąd umarło? Jeśli Bóg pozwoli ci nawet wrócić kiedy do domu, stary będziesz, złamany, bezsilny, do niczego. Biedaczka miała przed sobą przyszłość nędzy i hańby. — Przerażająca starość. Pomyślała, że los jej iście gorszy od twego...
Konstanty, blady jak śmierć, bez tchu, przytomności, chciał zaprotestować, krzyczeć, że wróci, wrócić musi kiedyś, lecz mu głos uwiązł w gardle, a tamten, nie spuszczając zeń okrągłych swych, jasnych, a zamglonych oczu, ciągnął:
... Gorszy od twego. Powinieneś zastanowić się nad tem i powinno to pobudzić cię do skruchy za popełnioną zbrodnię. Otóż...
Tu urzędnik zaczerpnął powietrza.
... otóż, prawo opatrzne i przewidujące przewidziało podobny zbieg okoliczności i by zapobiedz krzyczącej niesprawiedliwości... niewinny nie może, nie powinien cierpieć za winnego! Otóż... wiedzieć o tem musisz, istnieje rozwód, co wraca swobodę żonom skazańców. Otóż, jeśli twoja żona... uspokój się, proszę, usiądź, słaby być musisz?... jeśli twoja żona chce korzystać z pozostawionego sobie prawa, obowiązkiem twoim, obowiązkiem chrześcijanina, uczciwego człowieka, dobrego męża..
Konstanty oparł się obu dłońmi o biurko, i drżał cały, lecz siląc się na spokój spytał.
— Jest już podanie?
— Usiądź, usiądź — uspakajał urzędnik. — Jest tam kto? — plasnął w ręce, sądząc, że więzień upadnie na ziemię, ale Konstanty ciągnął ze spokojem? dziwnie odbijającym od podrzucających nim dreszczów:
— Wiem, jaki jest mój obowiązek, lecz zezwolić na to nie mogę. Niewinny jestem, odzyskam wolność i żona moja żałowałaby wówczas...
Po różowej twarzy blondyna, pomiędzy jasnemi baczkami, przebiegł mimowolny, lecz okrutny uśmiech, powieki jednak nie zadrgały mu nad wyłupiastemi źrenicami. Zamyślił się.
— Widzisz, kochanku, zezwolenie więźnia żądane jest dla formy tylko... dla dania mu sposobności do spełnienia chrześcijańskiego obowiązku, wykazania skruchy... Jeśli odmawia... a no!... Co ci! jest tam kto? — plasnął znów w dłonie, Konstanty runął bez życia na ziemię.







  1. Gohanna.
  2. Porreda, rodzaj żeński nazwiska Porru. Odpowiada ludowemu na Rusi — Porreducha.
  3. Czyta się „Dżjowanna.”
  4. Czyta się „Bakiżia“ a znaczy, nie używane u nas imię „Chrzcicielka”.
  5. Ciotką, „zia” zowią, w Sardynii każdą wiekową, kobietę, wujem „zio” każdego starego mężczyznę.
  6. Jastrząb.
  7. We Włoszech jednością monetarną jest lir, wartości mniej więcej franka — 33 do 25 kopiejek. W lirze jest 100 centów.
  8. Soldi, pięć centów.
  9. Zia, ciotka. Tak tytułują w Sardynii starsze kobiety. Zio, wuju, mówią, do starszych mężczyzn.
  10. Malthinu, Marcin w miejscowem narzeczu.
  11. Pastwiska zamknięte w sobie.
  12. Strach, jakim straszą, dzieci, by nie wybiegały na słońce.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.