Po rozwodzie/Część II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nazajutrz około dziesiątej rozpoczęło się w kościele nabożeństwo. Rozpoczęło się późno, gdyż trzeba było czekać na przybycie z miasta młodego księdza, przyjaciela proboszcza Eliasza Postalu. Ten to właśnie przyjaciel miał wygłosić gratis kazanie. Przybycie do Orlei kaznodziei stanowiło nie powszedni wypadek i już o dziesiątej tłum wypełnił ciasną nawę kościółka. Wnętrze jego mieniło się tęczowemi barwy. Pasy turkusowe przerzynały szkarłatne draperye, a pozłota kapała z frendzli, ołtarzy, wnętrza nisz głębokich, w których rzędem stali najrozmaitsi święci, jasnowłosi, biali, różowi, jak gdyby wszyscy z Niemiec rodem byli. Sam święty Konstanty pod hełmem rycerza miał twarz śniadą prawowitego Włocha. We wsi utrzymywano, że starożytną tę statuę patrona wsi wyrzeźbił był w drzewie sam święty Nikodem.
Przez portyk otwarty na oślepiające szafiry, wlewał się do świątyni potok światła, migocząc tysiącem roziskrzonych atomów ponad głowami ludzkiemi. W głębi ołtarz nurzał się w mroku i tylko świece płonące rysowały M olbrzymie. Ksiądz Eliasz był u ołtarza, a mały jego przyjaciel, z dziecinną, niemal figlarną twarzyczką i kędzierzawemi, czarnemi włosami, ubrany w białą komżę, śpiewał, szeroko roztwierając usta. Ludzie dziwili się, jak tak mały księżyna sławnym być może kaznodzieją. Wielu przyszło po to tylko, by go słyszeć, a wszyscy niemal słuchali mszy obojętnie, z roztargnieniem. Dodajmy do tego upał jak w łaźni i dokuczające natłoczonym ludziom muchy i inne robactwo. Po odśpiewaniu Ewangelii ksiądz Eliasz zwrócił do ludu bladą i łagodną twarzą, wargi mu się poruszyły. I w tej samej właśnie chwili w drzwiach roztwartych na tle roziskrzonych szafirów stanął Jakób Dejas, z twarzą zadowolonego satyra. Spostrzegłszy, że ksiądz ma przemawiać, zatrzymał się we drzwiach, mnąc w ręku czarną, miękką czapkę, lecz nie posłyszał, co mówił i posuwając się naprzód, spytał jakiegoś staruszka:
— Co, co mówi?
— Nie słyszałem — odparł stary ze złością — ludzie tłoczą się jak na targu.
Chłopiec, stojący w pobliżu, o czarnych krótkich włosach i greckim nosie, odwrócił się, obrzucił nowoprzybyłego wzrokiem, a widząc, że czysty, uczesany, odświętnie odziany, uśmiechnął się ironicznie.
— Mówił, że tamten, obcy ksiądz, wypowie kazanie, — Słyszałeś, jak mówił?
— Cedzi słowa.
Jakób przeciskał się przez tłoczącą się ciżbę. W kościele zapanowała cisza. Mężczyźni cofali się, starając oprzeć się o ściany, kobiety siadały na ziemi, a wpośród głównej nawy, w powodzi słonecznych iskierek, ukazał się ołtarzyk przenośny, drewniany, pomalowany na błękitno z czterema aniołkami po czterech rogach, których błyszczące różowe i zielone skrzydła podobne były do skrzydeł motyli. Na napiętrzonych jedwabnych poduszkach wznosił się mały posążek Matki Boskiej, w czerwonym płaszczu, o złożonych dłoniach i przymkniętych powiekach: Wniebowzięcie!
Tymczasem na ambonie stanął mały księżyna o figlarnym, chłopięcym wyglądzie. Jakób obrzucił go ciekawem okiem i nadstawił prawego ucha.
— Mieszkańcy Orlei, bracia i siostry — zaczął głos młodociany, lecz donośny — chciałbym przemówić do serc waszych w to uroczyste święto Maryi...
Uchylił, miejscowym zwyczajem, czarnego biretu na głowie.
Jakób, zadowolony wstępem, rozglądał się po obecnych w kościele sąsiadach i znajomych.
Ecco — myślał sobie — Izydor Pane i patrzcie! w nowym surducie. Czy nie przyszło mu czasem do głowy uderzyć gdzie w zaloty? Fu! Ten tam młokos, co się uśmiechał złośliwie, patrząc na mój surdut, pewnie myślał, że i ja żywię matrymonialne zamiary. A gdyby! Co mu, głupcowi do tego? Niby to nie mogę pozwolić sobie na żeniaczkę? Oho! i jak jeszcze. Jest dom, trzoda[1] i siostra moja pewnie już, Bóg z nią! nie pozostawi potomków, a życzy sobie, bym wybrał... ale kogo wybrać, w tem sęk? Nie tak to łatwo mi się spodobać, zresztą boję się... a no, boję się tych tam praw nowych, prawników, rozwodów, porządków iście dyabelskich. Ecco! Czy nie mój to tam gospodarz? wygląda jak grzech śmiertelny. Aten co tu robi? Szkoda, żem go nie zbił kijem tak, by powstać nie mógł, ptaszek! A! jak Boga kocham! jest i sowa stara, matka! Ah! gdyby babę wygrzmocić... wyrzucić...
Aha! — myślał po chwili — gdyby wyrzucać wszystkich, co na to zasługują, nie pozostałoby żywej duszy w kościele! Mniejsza z tem. Nienawidzę ich, brzydzę się niemi, smagałbym do krwi. Przez cały ranek reperować musiałem w zagrodach szkody zrządzone wczorajszą ulewą, a gdym przyszedł do wsi, patrzę Giovanna w domu, sama, rozczochrana, nieubrana, brudna, zmęczona, chora, obiad gotuje jak ostatnia sługa. Dla tej to święta niema! Dobrze jej tak! Ma, na co zasłużyła, pracuj, ptaszku, pracuj od rana do nocy, jak wół roboczy, albo jak oślica. Zal mi jednak biedaczki. Ot i, dziś, nawymyślałem jej, a ta sza, ani słowa, a jednak bądź co bądź ona gospodyni, a ja sługa. Widzisz bo ptaszyno! nie mnie ci wymyślać! Ot, serce rwie mi się poprostu, gdy spojrzę na nią. Eh! posłuchajmy lepiej, co tam mówi na ambonie ten ksiądz.
— Bracia ukochani, ukochane siostry — rozlegał się na ambonie głos księdza o lombardzkim, do hiszpańskiego podobnym akcencie — wiara w Pannę Przenajświętszą — tu uchylił biretu — jest najwyższym szczeblem wiary. Ona to! przesłodka córa, oblubienica i matka Pana naszego — nowe podniesienie biretu nad czarną czupryną — Jezusa Chrystusa, wzbiła się w niebiosy jako obłok poranny, ażeby zasiąść pomiędzy aniołami i serafinami, sługami swemi...
— Przy ołtarzu siedzi ksiądz Eliasz, niby lalka woskowa, ze złożonemi pobożnie rękoma — myślał, wspinając się na palce i patrząc po przez głowy sąsiadów Jakób Dejas. Mleko z wodą. Prawi jeno kazanie o dobroci, cierpliwości jak gdyby nie miał w swej mocy ksiąg świętych, przez które ciskać może gromy i pioruny. Oho! mógł, winien był grozić głupiej tej kobiecie... Zasnął, czy co, tak nieruchomy siedzi u ołtarza nikt — rozległo się z kazalnicy — nie udaje się na próżno, kto się udaje z wiarą do łaski Przenajświętszej Panienki — zwykły ruch z biretem — lilja to polna, mistyczna Jerychońska róża...
Śród wiernych zauważyć się dawało pewne znużenie; kobiety, przycupnięte do ziemi jak kraśne polne maki, kręciły się i ziewały. Zrozumiał młody kaznodzieja, co to znaczy i przyśpieszając tempo kazania, udzielał pompatycznego błogosławieństwa pasterskiemu ludowi, słuchającemu słowa bożego z roztargnieniem i myślą o swoich i cudzych, lecz zawsze ziemskich sprawach.
U ołtarza ksiądz Eliasz ocknął się z zadumy, a może, o co Jakób posądzał, z drzemki i celebrował dalej mszę świętą. Śród obecnych sam może Izydor Pane, rybak ubogi, poławiacz pijawek, słuchał ze skupioną uwagą kazania, a gdy się msza skończyła, począł, zwyczajem swym, śpiewać pieśni święte. Głos jego czysty i dźwięczny wzbijał się pod sklepienia wraz z dymem kadzielnic i wonią świeżego na ołtarzu kwiecia.
Młody kaznodzieja słuchał pięknego śpiewu z zachwytem, a postać Izydora, z długą brodą, łagodnemi, marzącemi oczami, z różańcem kościanym w chudych, żółtych palcach, przypominała mu świętych Both’a, którego obrazy widział był w Rzymie.
Chciał poznać zajmującą tę postać, to też, przy wyjściu z kościoła, proboszcz zagadnął śpiewaka. Jakób szeroko roztwierał oczy. Widział przyjaciela pomiędzy obu kapłanami. Zazdrościł mu zaszczytu, a gdy go dogonił na placu, zaklął:
— Niech cię wszystkie!... Czego chcieć mogli od ciebie?
— Zapraszali na obiad — odrzekł nie bez cienia dumy rybak.
— A, na obiad zapraszali! do siebie! Bah! ptaszku, nie lada z ciebie ptaszek! Bah! Tymczasem chodź lepiej ze mną...
— Do Dejasów? A niech mnie Bóg broni! — oburzył się Izydor.
— Ależ nie do nich, przeklętych! Nie będę dziś żarł ich strawy. Idę na obiad do własnego domu. Chodźże ze mną.
Poprowadził go z sobą do swej siostry. Południe już przeszło. Słońce palące wyparzyło rozmokłe wczorajszym deszczem ulice, drzewa kołysały się na szafirowem tle firmamentu. Ludzie wracali z kościoła do domu. Ciężkie kroki wieśniaków rozlegały się po kamiennych płytach. Przybrane świątecznie dzieci wyglądały z poza przymurków, ogrodów i węgłów domów. Przez drzwi otwarte na oścież widać było piecowisko, kuchnie, białemi obrusami przykryte stoły, lśniącą miedź i gliniane naczynia. Ponad dachami wznosiły się słupy szarego dymu. Tu i owdzie, w ciemnym zaułku, lub w głębi dziedzińca, odzywały się harmonijki lub mandoliny, a dźwięki wychodziły zgłuszone, jak z pod ziemi. Wieś cała wygląd miała świąteczny i wygląd ten, wrota i drzwi na oścież otwarte, dymu słupy szare, dzieci w odświętnej swej odzieży, mieniące się barwami polnego kwiecia, chaty łubkowate, zaułki wąskie i dziedzińce głębokie — wszystko zalane było słoneczną letniego popołudnia powodzią; wyglądało jednak dziwnie smętne.
Jakób wiódł rybaka do siostry. Była ona wdową, bezdzietną; ubóstwiała brata i dotąd go „braciszkiem” nazywała. Zresztą, dobra ta z gruntu kobieta kochała wszystkich i wszystko. Jej skośne nieco, niepewnej barwy, lecz jasne źrenice, spoglądały na świat i ludzi z dziecięcą jakąś niewinnością. Nie to, by nieświadomą była złego, lecz nie chciała myśleć o tem, by ludzie złymi byli. Jednym z najdotkliwszych jej smutków był rozwód Giovanny i zawarcie nowych, zdrożnych związków, chociaż, jak wiemy, udzieliła ciotce Bachisii pożyczki na wyprawę. Brat jej żartował z niej często, a przekomarzał się z nią zawsze.
— Przyprowadzam przyjaciela naszego, Izydora, kawalera do wzięcia — wołał od progu — chce się zalecać, chociażby do ciebie.
— Bóg z tobą, Izydorze! — zaśmiała się kobieta. Miałżebyś się żenić?
— Pomału, pomaleńku! — śmiał się rybak.
— Niby nie! — wrzeszczał Jakób, gryząc białemi i mocnemi jeszcze zębami kawał twardego pieczywa, które pochwycił ze stołu, wchodząc. — Nie wierz mu, bałamut, ma z dziesięć na raz kochanek.
— Temu to nie wierzę.
— A niech mnie jasne... jeśli kłamię, nie kochanki są to, lecz pijawki, co mu krew wysysają.
Kobieta i rybak śmieli się, jak rozbawione dzieci, a Jakób krajał mięso ostrym nożem, klnąc, że pieczeń tak twarda, jak ze starego dyabła. Tamci rozbawieni śmieli się z dowcipów, które prawił. Jakób jednak w rzeczy samej był niespokojny jakiś, a i tamtych wkrótce opuścił dobry humor.
— Po obiedzie — mówił Jakób — poprowadzę was do mego pałacu. Jest na wykończeniu i jeśli chcecie go nająć, to się śpieszcie, bo konkurentów mamy dosyć, tylko, że nie wynajmę nikomu, ale sam w nim zamieszkam.
— Porzucisz chyba służbę?
— Naturalnie, rzucę i to prędko. Dość się napracowałem. Policzcie, od lat przeszło czterdziestu pracuję bez wytchnienia. Czterdzieści lat, kawał czasu! Nikt nie powie, żem na wczasy nie zasłużył!
— Myślisz się żenić?
— Ja? Albo mnie kto zechce! Młode mnie nie zechcą, ani ja starych. Br-r-r! No, pijże, Izydorze.
— Przestań, chcesz mnie spoić! A no! jak chcesz, przy święcie! Zdrowie państwa młodych!
— Jakich młodych?
— Griovanny Dejas i Bachii Era! — zawołał rozweselony, a może już podchmielony rybak.
Jakób odtrącał szklanice.
— Roztrzaskam ci głowę! — zawołał w pasyi.
— Ah! ah! ah! Rozbójniku!...
— Cicho! — zakomenderowała zia Anna Rosa. — Kto używa słów podobnych.
Jakób wychylił jednę po drugiej dwie szklannice wina i śmiejąc się z przymusem, spoglądał na siostrę i rybaka.
— Wyście stworzeni dla siebie, pobrać się wam i basta. Wiesz, Izydorze, że siostra moja, to ciepła wdówka. Pieniądze są, a babina wcale jeszcze czerstwa, jak krzak róż rozkwitłych. Rzekłbyś, że znalazła krynicę młodości, w której o brzasku dnia liczko myje, zmarszczki ściera.
— Bóg z tobą braciszku, co też wygadujesz!
— Pobierzcie się, mówię — wam, siostra moja ciepła wdówka, bo co moje, to jej, a ja się pierwszy przeniosę do wieczności. Myślę, że mi prędko po łbie się dostanie...
— Wino cię chyba z nóg zwali...
— Co mówisz, braciszku! przestań! Złe tu żarty, nieprzystojne. Zaklinam cię na dusze w czyścu cierpiące, przestań!
— Nieprzyjaciół nie masz — zauważył rybak — zresztą od miecza ginie ten, co nim wojuje...
— A zkąd wiecie, czem ja wojowałem — odparł parobek z usty pełnemi arbuza. — Ach, wy niewinne jagnięta, ptaszki wy moje nieopierzone! Mówiąc, to wyszczerzał gębę ociekłą jeszcze czerwonym sokiem arbuza.
Po obiedzie poszli oglądać to, co nazywał swym pałacem. Był to budynek jednopiętrowy o czterech obszernych izbach, kuchni i stajni, czy obórce, więc zwany we wsi „pałacem”.
— To jedno, a to drugie — śmiał się dobrodusznie Jakób. — Żeń się z moją siostrą, a jak widzisz, pomieścimy się wszyscy..
— Drwisz ze mnie, bom ubogi — odpowiedział rybak nieco urażony, ostrożnie kroki stawiając na drewnianej posadzce, po której Jakób stąpał śmiało, bawiąc się rozgłosem własnych kroków w dużych, pustych, świeżo pobielonych komnatach.
Na chwilę obaj przyjaciele oparli się o otwarte na słońce okno, a że dom stał na wzgórzu, z okna rozległy był widok na pola brunatne, spalone, na krzaki zielone, drzewa wysokie, na równiny żółtawe i senne góry, sterczące niby sfinksy pod roziskrzonem niebem. Ozwały się kościelne dzwony, rozbiegły, rozśpiewały w jasnem, szafirowem, słonecznem południu, którego blaski paliły granitowych gór stoki... Dźwięki dzwonów obiły się o nie przeciągiem, rozgłośnem echem.
— Czemu to nie chcesz swatać się z mą siostrą? — prawił Jakób, rozpierając się w oknie. — Dom ten zostanie twoim, a z tej izby zrobicie właśnie sypialnię i u tegoż samego okna, ptaszku mój kochany, będziesz mógł ćmić fajeczkę, ile ci się spodoba...
— Wiesz dobrze, że nie palę... E! zostawcie mnie w spokoju — odciął się zniecierpliwiony już rybak.
— Ah! jaszczurze ty stary! Myślisz może, że żartuję, ale ja ci to wcale nie na żarty mówię...
— Słuchaj! — przerwał mu Izydor — nakarmiłeś mnie dziś, a teraz na funty bierzesz starego. To się nie godzi; daj mi spokój.
Jakób popatrzył na niego i roześmiał się.
— A no! idźmy! Wypijemy jeszcze.
Wyszli i Jakób skierował kroki ku karczmie, ale Izydor iść tam nie chciał i poszedł do kościoła.
W karczmie Jakób spotkał się ze swym gospodarzem. Bronta grał w mora, zaciskając pięści, klnąc, to znów wywołując głośno numery.
Około piątej, to jest właśnie w chwili, gdy się miała rozpocząć procesya, wszyscy byli już pijani, Jakób więcej niż inni, to też uczepił się ramienia swego, ledwie na nogach mogącego się utrzymać gospodarza. Upierał się wieść wszystkich obecnych w karczmie na oględziny swego palazzo. Ztamtąd przyglądać się będą procesyi.
Po chwili obszerne, puste komnaty nowego domu rozbrzmiewały grubemi żartami, śmiechami, ochrypłemi głosami i zataczającemi się krokami. W otwartych oknach ukazały się twarze ogorzałe, rozgrzane, brodate.
Jakób i Bronta rozparli się w tem samem oknie, w którem przedtem Jakób żartował z Izydora. Chociaż słońce skłaniało się ku zachodowi, kamienne oparcie u okna rozpalone było, a pod oknem rozciągał się krajobraz porznięty w cienie długie, głębokie i słoneczne smugi.
— Ku! ku! — wołał rozbawiony Bronta.
Za jego przykładem poszli inni. Powstała wrzawa nie do opisania; na ulicy zaczęli się zbierać ciekawi i wkrótce pomiędzy publicznością uliczną a gośćmi Jakóba, zaczęła się szermierka grubych zrazu żartów, później wymyślać, kamyków, plwań sobie w oczy. Nagle wszystko przycichło. Dał się słyszeć zbliżający śpiew chóralny i w głębi ulicy zjawiły się szeregi pątników w białych komeżkach, a w lazurach powietrza zamigotały krzyże srebrne, zaszeleściały barwne chorągwie.
Ci, co stali na ulicy, ustąpili miejsca, cofając się ku ścianom domów; a ci co się rozpierali w oknach „pałacu” wyprostowali się, wszyscy odkryli głowy.
Jeden z ciekawych, w białej komży, w rzeczy samej biegar uliczny, otrzymujący za kościelną posługę trzy soldi i kawał Rawona, zastukał przechodząc w drzwi nowego domu; inni poszli za jego przykładem.
Zbliżały się chorągwie złoto zielonkawe, rozpięte na złoconych drągach, a między niemi ołtarzyk z Madonną Wniebowziętą l’stunta, o płaszczu purpurowym, przymkniętych powiekach i złożonych, jak do modlitwy, woskowych rączkach.
Do koła ołtarzyka cechowi w komżach białych, ze świecami w ręku, a pomiędzy nimi za aniołów poprzebierane dzieci: dwie śliczne blondyneczki i dwie figlarne brunetki, z których jedna chichotała unoszona przez ojca, gdyż się jej skrzydełko oberwało.
Jakób, Bronta i ich towarzysze ugięli kolana, czyniąc znaki krzyża świętego i z rozczuleniem patrząc na żywe aniołki.
I te patrzały w okna. Jedno z dziewczątek poznało tam swego wuja i rzuciło nań karmelkiem w różowym papierku, który się odbił o ścianę domu i padł na ziemię.
Ksiądz Eliasz i jego przyjaciel, księżyna z Nuoro, w pysznych ornatach, pobledli od zmęczenia i blasku otaczających ich barw świetnych, ze złożonemi rękoma, szli wolno, śpiewając po łacinie.
— Niech ich tam! — zaklął Jakób — pewien jestem, że to są jakieś głupstwa Izydora! Patrzcieno, z jak ważną miną kroczy, potentat niby!
— Stój! — powstrzymał go Bronta, ale Jakób wychylił się cały za okno, by zwrócić na się uwagę przechodzącego i w modlitwie pogrążonego rybaka. Ten intonował pieśni, które lud powtarzał za nim chórem.
Za księżmi i Izydorem tłoczył się tłum różnobarwny, wypełniając ulice pomiędzy krzyżem srebrnym i rozwianemi chorągwiami. W słońcu połyskiwały odkryte czarnowłose głowy, łysiny spocone, czoła wysokie i nizkie, kobiece, jedwabne chusty, zasiane wzorzystemi bukietami kwiecia, gorsety czarne, rękawy żółte, ręce czerwone, oczy błyszczące, wargi purpurowe i wilgotne... Dalej wlókł się kulas jakiś, kobieta obciążona dwojgiem naraz dzieci, staruszków para, wyrostek przygryzający łodygę żółtego jaskru... i szła i mijała procesya migotliwa... w powietrzu drgały, rozlewały się solenne dźwięki dzwonów... kot biały wskoczył na mur przeciwległego ogrodu, najeżył się, zamiauczał...
— Zapóźno! — zaśmiał się Bronta, a za nim wszyscy śmiać się na głos zaczęli. Jakób usiłował przepędzić kota i zamierzył się znalezionym gdzieś w kącie kijem, z którym się wkrótce obrócił na swych gości. Zaczęli się popychać, uciekać, kląć, śmiać, przedrzeźniać i wypadli na ulicę, jak szaleńcy, a tymczasem ledwie się na nogach mogący utrzymać Jakób zaryglował drzwi swego „pałacu”. Wszyscy razem wrócili do karczmy. Dopiero o zmroku Bronta z parobkiem wracali do domu podtrzymując się wzajemnie.
U bramy zia Marcina stała sama, z założonemi za fartuch rękoma, mówiła różańce. Spostrzegłszy wracających, cofnęła się nieco, milcząc, lecz zaciskając usta, na które się jej rwało:
— A toście się uraczyli!
— Gdzie Giovanna? — pytał niecierpliwie Bronta.
— U swej matki.
— A! u starej, przeklętej jędzy. U matki! wieczyście u matki!
— Nie wrzeszcz tak, mój synu.
— Wrzeszczę, bo chcę, i w domu własnym wolno mi robić, co mi się podoba.
Zwrócił się w kierunku chaty starej Bachisii i krzyczał jeszcze głośniej:
— Giovanna! Giovanna!
Ta ukazała się na progu chaty i zaczęła leniwym krokiem przechodzić przez placyk. W miarę jak się zbliżała, twarz jej przybierała wyraz coraz większego zniechęcenia i obrzydzenia. Doszedłszy do mężczyzn, spojrzała na nich wzgardliwie i niechętnie. Jakób zaśmiał się, a Bronta poczerwieniał ze złości.
— Co ci, porwały cię kolki! — zawołał.
— Gniewa się może, żeśmy się spóźnili — zauważył Jakób.
Bronta przygryzł sobie usta. Gniew go opadał tak, jak i opanowywał, bez racyi.
Ecco... obciąłem cię prędzej mieć przy sobie — mamrotał do żony — coś tam robiła u swej matki? Był kto?
— Któżby mógłby być u nas? — odparł z goryczą.
— Ha! kto wie! mógłby się znaleźć przypadkiem święty Konstanty — zaśmiał się złośliwie Jakób.
— Co? czyście niby nigdy nie widzieli świętego Konstantego? Waryat ten Izydor miewa z nim jakoby częste schadzki, nad rzeczką, kędy wyławia pijawki.
— Milczże — upominała go stara matka. — Niepotrzebnie bąki tu zbijasz, a tam w pasiece nie ma komu dopilnować gospodarskiego dobra. Wszyscyście tacy teraz! darmozjady, zuchwalce, złodzieje wisielce.
Jakób wyprostował się, pobladł, zesztywniał Giovanna przelękła się. Zdawało się, że parobek rzuci się na starą, zadusi. Młoda kobieta zasłoniła ją instynktownie, lecz Jakób nie otworzywszy ust, odwrócił się i usiadł. Giovanna pozostała jednak przerażona obok świekry.
— Piękna mi konduita — zawołała, ujmując męża za ramię — spiliście się jak nieboskie stworzenia.
— Chyba, że żółcią — odmruknął spluwając Jakób.
— Żółcią, właśnie żółcią — pochwycił wybuchając znów Bronta! — Dość mam tych matek, tych żon, tego wszystkiego. Dość i tyle. Pójdę ztąd, ucieknę, gdzie mnie oczy poniosą. Aha! wiem już. Pójdę i zamieszkam tam w jego „pałacu”... przecieżeśmy nie na darmo krewni... Jakóbie, zamieszkamy razem.
— Ah! ty nicponiu! — wrzasnął Jakób — liczysz na spadek po mnie! Pokażę ci, pokażę...
Ale zmiarkował się i roześmiał wesoło. Bronta wtórował mu w najlepsze, a śmiechy pijaków rozbiegały się po pustym placu i wiatrem porwane, w puste leciały pola.
I znów Giovannę zdjął lęk wielki, lęk przed zbliżającą się nocą, samotnością, okrążającą plac pusty, na wioski skraju, a zwłaszcza już lęk przed tymi dwoma, tak zezwierzęconymi gwałtownikami. Czuła jak gdyby klątwa w ten dzień świąteczny właśnie spaść miała na ich wszystkich grzeszne głowy, na parobka buntującego się przeciw swym chlebodawcom, na syna ubliżającego starej matce na tę matkę skąpą i bezlitośną, a zwłaszcza już na nią, Giovannę, tchnącą nienawiścią ku nim wszystkim.
Ciotka Marcina odwróciła się, weszła do kuchni i zapaliła światło. Giovanna wzięła się do zastawy wieczerzy. Jedli zrazu wszyscy razem, lecz milczeli. Po niejakim czasie Bronta zaczął rozpowiadać, jak się wesoło przypatrywali procesyi z okien świeżo pobudowanego pałacu Jakóba. Udało mu się rozśmieszyć matkę, usiłował rozchmurzyć żonę.
Lecz Giovanna czuła się przepojona goryczą. Dzień ten świąteczny wydał się jej śmiertelnie długi i nudny do przebycia. Nie święciła go, w kościele nie była, pracowała od rana do nocy, nawet sukni nie zmieniła i w chwili krótkiego wytchnienia, gdy poszła do matki, odwołały ją pijane wrzaski męża. Teraz, obojętna na jego zaczepki, odpowiadała mu szorstko, a złośliwe uśmieszki Jakóba irytowały ją jeszcze bardziej. Spostrzegł to Bronta i zawołał ze złością:
— Czego ty się śmiejesz, stary!
— Mógłbym powiedzieć, że z twojej mordy, ale powiem tylko, że się śmieję, bo mi się tak podoba — odparł Jakób.
— Więc i ja śmiać się będę.
— Dowcipne — burknęła Giovanna.
Bronta wybuchnął.
— Co ci znów? — spytała młoda kobieta.
— Co mi jest, chcesz wiedzieć, co mi jest? Ot spojrzyj, stłukę wszystko, co stoi na stole i ciebie razem. Ja do ciebie łaskawie, a ty mi sztorcem, jak gdybyś nie powinna była zmiatać mi proch z nóg, całować śladów stóp moich. Rozumiesz?
Giovanna zbladła. Głos jej drżał.
— Jeszcze czego! Nie dość się tu wysługuję.
— Wysługujesz się, bo wysługiwać się musisz. Patrzcie ją, wielka mi pani!
W skośnych oczkach Jakóba zapalały się iskierki.
Giovanna powstała, wyprostowała się i strasznie blada, wyrzuciła cały jad z duszy, wymyślając mężowi, świekrze, zwąc ich żandarmami, katami, grożąc, że dom rzuci, że się zabije, dłużej nie wytrzyma, przeklinając dzień i godzinę, w której przestąpiła te progi. W zapalczywości wygadała się i o długu zaciągniętym na wyprawę u siostry Jakóba.
Wówczas Jakób zaczął się uśmiechać z większą jeszcze ironią, wydziwiając się głupocie swej siostry. Zjawienie się we drzwiach starej Bachisii przerwało burzliwą scenę.
Posłyszała kroki córki i nadbiegła.
— Patrz! — zwróciła się do wchodzącej z niezakłóconym spokojem — zia Marcina, córka twoja oszalała, rady z nią sobie nie damy.
Bronta sapał, lecz ustępował miejsca matce żony w nadziei, że uspokoi Griovannę, lecz ta wściekłą była i wskazując drzwi zawołała na matkę:
— Pójdźcie! Niepotrzebniście tu, matko. Wyjdźcie!
— Hm! czyś ty tu panią? — spytała ironicznie córkę Bachisia.
Giovanna pochwyciła matkę za ramiona.
— Wyjdźcie! wyjdźcie.
Za starą Jakób zamknął drzwi, a wracając na swe miejsce chciał śmiać się, lecz, rzecz dziwna, zaczął konwulsyjnie szlochać.







  1. W Sardynii wielu parobków posiada własne trzody, które pasę, z gospodarskiemi, lub oddają, w dzierżawę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.