Po rozwodzie/Część II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po rozwodzie |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Aleksander Tadeusz Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | Dopo il divorzio |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała Część II Cały tekst |
Indeks stron |
Była wigilia Wniebowzięcia, środa, dzień upalny i pochmurny.
Ciotka Marcina przędła w bramie swej zagrody, a Giovanna, widocznie już poważna, przebierała ziarno, bo rzeczą synowej przebrać ziarno do żarn przeznaczone. Siedziała na ziemi, pomiędzy dwoma koszami, „żona dwóch mężów”, jak ją wzgardliwie we wsi nazywano. Zmieniła się od zamążpójścia, schudła, nos miała obrzękły i zaczerwieniony, oczy podbite i dolną wargę opuszczoną. Kury i koguty, bijąc się i zanieczyszczając dziedziniec pierzem, wyciągały dzioby, usiłując pochwycić ziarno. Odpędzała je młoda kobieta. Odlatywały, by po chwili ponowić przerwany atak.
Giovanna zdawała się smutna i niezadowolona z losu, pogrążona we własnych troskach i niedomaganiach. Świat cały ją nie obchodził, o samej sobie myślała. Bosą była i dość brudno odzianą, bo teściowa skąpiła nawet na mydło.
Kobiety pracowały w milczeniu, lecz oczy bystre starej zwracały się ustawicznie na młodszą i gdy ta nie odganiała dość prędko kur natrętnych, teściowa wołała na nią gniewnie. Raz nawet jedna z kur, od innych śmielsza, wskoczyła na brzeg kosza, zanurzając dziób w ziarnie.
— A kysz!... — zawołała stara tak gwałtownie, że aż się Giovanna porwała z miejsca. Kura uleciała ze zdobyczą, trzępocząc skrzydłami, a wystraszona kobieta skarżyła się płaczliwie, usiłując podnieść z ziemi kosz z ziarnem.
— Ah! jak ciężko!
— Co to ciężko — zamruczała stara, lecz wstając z miejsca dodała łaskawie:
— Nie schylaj się, córko, pomogę ci zebrać rozsypane ziarno.
Zbierała je, a tymczasem kogut psotliwy targał nowe wrzeciono i plątał wełnę.
— A kysz! a kysz! — wołała stara, zapędzając do kurnika kury, koguty, kurczęta.
Giovanna przebierała dalej ziarno, milcząca, skulona we dwoje.
Przez bramę widać było plac pusty, chatkę ciotki Bachisi; dalej pod szarem, zachmurzonem niebem kawał pustynnego krajobrazu, pożółkłe pola i ciężkie, ołowiane horyzonty.
Po niebie szybko mknęły chmury, kłębiły się, duszno jednak było w powietrzu. Przed bramą przebiegł wysoki, bosy chłopak, pędząc przed sobą czarne wołki. Z kolei przeszła kobiecina jakaś, też bosa. Ta popatrzyła ciekawie na Giovannę. Przebiegł pies biały, opasły, węsząc ziemię, lecz nic nie przerywało ciszy duszącego, jak przed burzą powietrza.
Giovanna przebierała ziarno coraz wolniej, leniwiej; czuła się zmęczoną, głodną, lecz nie strawy; spragnioną, lecz nie wody, czuła potrzebę jakiejś zmiany, czegoś nieokreślonego, nie dającego się osiągnąć.
Skończywszy robotę, powstała, wyprostowała się i znów chciała podnieść kosz ze zbożem.
— Nie podnoś! — zawołała teściowa — zaszkodzić ci może. — Giovanna powinna była zanieść zboże do żarn, który kręcił parę razy tygodniowo osioł domowy, lecz teściowa sama się tego podjęła.
Pozostawszy samą, młoda kobieta weszła do kuchni i rozglądała się dokoła, szukając, czemby głód i pragnienie zaspokoić, lecz nie było nigdzie owoców, ani wina. Zaledwie znalazła w głębi imbryka trochę kawy i nalała do filiżanki, biorąc do ust kawałek cukru.
— Gorąca kawa nie ugasiła pragnienia. Giovanna chciałaby napić się czegoś chłodnego i słodkiego, czegoś, czego nie kosztowała, nigdy skosztować nie miała. Porywała ją złość głucha, oczy jej zabłysły, wstrząsnęła drzwiami spiżarni, chociaż wiedziała, że zamknięte na klucz, zaklęła pobladłemi usty, poczem wyszła na dwór i bosa, jak była, skierowała kroki ku matczynej chacie.
— Wejdź! — zawołała Bachisia; spostrzegłszy córkę przez okno.
— Nie mogę, w domu niema nikogo.
Wówczas stara wyszła na próg chaty i rozglądając się po zachmurzonem niebie, zauważyła.
— Pewnie dziś w nocy będzie burza.
— A niechby wszystkie jasne pioruny! — zaklęła Giovanna, lecz uspakajając się, natychmiast dodała:
— Byle nic nie uszkodziło temu, które noszę w łonie.
— Kwaśna dziś jesteś, jak widzę, duszko — odrzekła niechętnie matka. — Gdzież poszła stara jędza? Widziałam, że szła z worem ziarna.
— Poniosła do żarn. Bała się dać mnie, bym nie ukradła — odrzekła z goryczą młoda.
— Cierpliwości — upominała ją matka — nie potrwa to długo.
— Oh! nie dożyję chyba lepszej doli! Wytrzymać już nie mogę! Słowa na ustach ma słodkie, lecz dłoń ciężką. „Pracuj! pracuj! od rana do nocy pracuj.” Wprzęgła mnie w jarzmo, na chleb czarny i wodę, na nogi bose, na brudną koszulę...
Ciotka Bachisia słuchała wyrzekań córki, nie znajdując słów pociechy, zresztą były to rzeczy powszednie, przywykła do nich. Ha! i stara zawiodła się na tem małżeństwie, którego tak pragnęła. Zamiast odpoczywać pod bokiem bogatego zięcia, widziała się zmuszona pracować w dwójnasób. Ulitowała się niedoli córki.
— Cierpliwości, mówię ci, duszko! — mówiła — nie zawsze tak będzie, kolej twoja przyjdzie i panią będziesz w domu.
— Co mi tam! na starość, gdy siły stracę i życie steram, jeśli wpierw nie zdechnę z nędzy i umęczenia. Na starość nic nie trzeba...
— Mylisz się duszko — przerwała jej matka, której żółte ślepia zamigotały pożądliwością. — Nie jednego jeszcze użyjesz na starość: wypoczynek, soczyste mięso na obiad, chleb biały, pstrągi, łososie, wino białe, rosolii[1], czekolada...
— Skończylibyście, matko! — zniecierpliwiła się Giovanna i opowiedziała, jak dopiero co nie miała czem ugasić pragnienia.
— Cierpliwości! — powtarzała stara — widzisz, jest to symptom twego obecnego stanu. Najsmakowitsze kęski, królewskie kruże zadowolić-by cię nie zdołały.
Giovanna nie spuszczała z oczu bramy mężowskiego domu, smutna była i zniechęcona.
— W nocy deszcz padać będzie — zauważyła znów stara.
— Dajcie pokój pogodzie — odparła kwaśno córka.
— Bronta wróci na noc do domu?
— A wróci! Nie wytrzymam, powiem mu wszystko...
— Co mu powiesz?
— A wszystko! że nie wytrzymam dłużej, że mnie obrócono w służebnicę, juczne zwierzę i że...
— Otóż nic nie powiesz — zawołała energicznie stara. — Zostaw go w spokoju. A czy on sam nie zapracowuje się, nie żyje jak parobek? I tybyś go jeszcze dręczyć miała? Mógłby cię, widzisz, wypędzić... czemu nie? wziąć ślub kościelny z drugą...
Giovanna wstrzęsła się cała, rozpłakała.
— Nie! nie! zły on nie jest, tylko pijanica, trąci wódką jak z kotła, że aż mnie mdłości porywają i wścieka się bez racyi, Bóg wie czego... Wstrętny! O! wstrętny.... lepiej było...
— Ebbene! co było lepiej? — wrzasnęła ciotka Bachisia!
— Nic... — odparła córka.
Myślała o tamtym, o pierwszym, łagodnym, czystym, starannym, czułym. Duszę jej obejmował smutek cięższy od śmierci samej, a myśl, że ma wkrótce zostać matką, zdwajała jeszcze jej boleść.
Wieczór zapadał ciężki i szary, jak ołowiane wieko. Żaden powiew wiatru nie poruszał drzew stojących jak zaklęte pod chmurnem niebem. Giovanna usiadła pod krzakiem migdałów, matka obok niej i po chwili milczenia młoda kobieta mówiła cicho, jak do samej siebie:
— Lepiej było wówczas... gdy go osądzili. Śnił mi się dziś w nocy, śniłam, że wrócił... i rzecz dziwna, nie bałam się, choć mnie Jakób Dejas straszył, powtarzając, że mnie pewnie zabije, gdy wróci.. Dawniej nie wierzyłam, że wróci... teraz wierzę...
O! nie patrzcie tak na mnie, matko! nie gniewajcie się. Nic to nie pomoże... Co prawda, co wam z tego niby losu? nie śmiecie zajść tam, głową wskazała sąsiedni dom biały, bo się na was boczy świekra. Nic dla was zrobić nie mogę, niczego udzielić... Wszystko pod kluczem, a mnie obrócono w wyrobnicę...
— Ależ niczego nie wymagam, duszko — uspakajała ją matka — nie potrzebuję niczego. Nie myśl o mnie wcale. Martwi mnie tylko dług zaciągnięty na twą wyprawę u Anny Róży Dejas. Nie wiem kiedy wypłacę. Dobra kobieta czeka łaskawie...
Giovanna powstała, załamała ręce, głos podniosła:
— Właśnie, to właśnie zamierzam powiedzieć dziś wieczorem nieboskiemu temu stworzeniu. Opłać przynajmniej, powiem mu, łachmany, co mam na karku! Płać, płać, lub niech cię porwą...
— Ciszej! — upominała ją matka — nie podnoś głosu, nie gniewaj się i pamiętaj że... opuścić cię może.
— A niech choć raz wreszcie opuści, wygna! Tem lepiej. Jeśli pracować, to już na siebie, na was, ale nie na tę tam jędzę. O! wraca — dodała głos nagle zniżając na widok zarysowującej się na wieczornem tle, ciemnej kobiecej postaci — wraca i zobaczycie, zaraz napadnie na mnie, czemu domu nie pilnuję. Boi się złodziei, bo ma pieniądze, tyle, że sama zliczyć nie potrafi, chyba, że z dziesięć tysięcy lirów... tak, z tysiąc skudów...
— E! duszko! dwa tysiące.
— Niech i tak będzie! dwa tysiące, uciułane grosz do grosza, leżą tam, w schowaniu i pomyśleć, że nie mam kropli chłodzącego napoju, by ugasić palące mnie pragnienie.
— Cierpliwości! wszystko to z czasem będzie twoje... niech no oczy zamknie i aniołowie pańscy uniosą ją do raju...
— Co mi po tem — machnęła ręką młoda kobieta — pisarz w gminie upewnia mnie wprawdzie, że jestem prawą żoną Bronta Dejas’a, lecz mi się ciągle zdaje, jak gdybym żyła z nim w grzechu i bezprawiu. Przypomnijcie sobie ślubowiny owe. Cicho, ukradkiem, w kancelaryi, bez żywej duszy, cukierka, kieliszka wina. Jakób Dejas śmiał się i mruczał: „wyjdzie ci to na dobre” — ot i wyszło.
— Słuchaj! — mówiła, głos zniżając matka — zawsześ głupia. Głupią byłaś, głupią jesteś. Czego rozpaczasz! co myślisz? Niby to lepiej jakiej bądź synowej, co posagu nie wniosła? Każda znosi to, co ty znosisz, ale cierpliwości! godzina odwetu przyjdzie... Ot! pewna jestem, że się już wiele zmieni z przyjściem na świat dziecka.
— Nic się nie zmieni... Zresztą, po co mi dziecię! To mnie jeszcze więcej trzymać tu będzie na uwięzi... Mówcie, matko, co chcecie, ale nie ten, lecz tamten, Konstanty, prawdziwym mym mężem...
— Bredzisz, duszko! Milcz, bo ci zatkam gębę...
— ...a jakże wrócę doń — kończyła z rozpaczą — jak wrócę, mając z tym dzieci.
— Zatknę ci gębę — odgrażała się matka, powstając rozzłoszczona i porywając córkę za ramię. Tym razem jednak groźba była zbyteczna. Giovanna zamilkła, widząc zbliżającą się świekrę.
Ciotka Marcina zbliżała się z nieodstępnem wrzecionem w ręku.
— Odpoczywacie na świeżem powietrzu? — spytała obojętnie.
— Pięknie mi świeże — odparła Bachisia — udusić się można! Pewnie w nocy deszcz lunie.
— Najpewniej. Będą też może i grzmoty, tak się boję piorunów. Dyabeł to znosi wory orzechów. Trzeba mieć nadzieję, że Bronta wróci z gór przed burzą. Giovanno! co też dziś damy na wieczerzę?
— Co chcecie
— Zostajesz? Jeszcze ci to zaszkodzi, zaszkodzi pewnie.
— Co ma zaszkodzić?
— Powietrze wieczorne niezdrowe zawsze. Lepiej weszłabyś do pokoju. I około wieczerzy zakrzątnąć się warto. Damy jaja z pomidorowym sosem. Przyprawię dla ciebie i dla twego męża, bo co sama, to apetytu nie mam.
Zwróciła się do ciotki Bachisii.
— Tracę zupełnie apetyt od jakiegoś czasu... pora bo już...
— Sknerstwo odejmuje ci apetyt — myślała w duchu Bachisia — a Giovanna, milcząc, zapadła w zadumę.
— Jutro ma być kazanie o jedenastej. Niedogodna, co prawda, godzina. Pójdziesz, Giovanno, do kościoła? Przedtem bywało o dziesiątej.
— Nie pójdę — odrzekła niechętnie młoda kobieta, która się teraz wstydziła chodzić do kościoła.
— A! dobrze! istotnie lepiej ci pozostać w domu, dnie tak upalne. Deszcz już pada, jeśli się nie mylę — dodała, wyciągając dłoń rozwartą.
Istotnie, ciężkie, lecz rzadkie jeszcze krople deszczu dudniły po migdałowym krzaku, spadały na piasek, a jednocześnie niebo jak gdyby pojaśniało, chmury przybrały odcień żółtawy, po którym kłębiły się ciemniejsze, podobne do olbrzymich, wodą nasiąkłych gąbek.
Kobiety odeszły i jednocześnie lunął deszcz ulewny, gwałtowny, choć bez wichru i gromów. Trwał z dziesięć minut, lecz spłukał, zmył okolicę całą.
— O Boże! o święty Konstanty! przenajświętsze Wniebowzięcie! — jęczała zia Marcina. — Toż mój Bronta zmoknie do nitki.
Spoglądała ustawicznie na obłoki, nie wypuszczając jednak wrzeciona z rąk. Giovanna tymczasem zakrzątnęła się około wieczerzy. Słuchając, okazywała się zaniepokojoną, nie o męża, lecz o jakieś niewiadome, grożące jej niebezpieczeństwo. Żółtawe światło, towarzyszące ulewie, rozdarło się; na zachodzie niebo się wyjaśniło, deszcz ustał, chmury rozbiegły się na wszystkie strony, jak spłoszone stada ciężkich, olbrzymich ptaków; w odświeżonem powietrzu zostało się światło sine, rozległy się wonie przemokłej ziemi i siana, a koguty zapiały, sądząc zapewne, że dzień się budzi. Ciotka Marcina przędła, jak przedtem pod sklepieniem bramy, a postać jej odrzynała się ciemną linią na tle modrego wieczoru. Giovanna, pochylona nad ogniskiem, posłyszała szmer kroków. Wyprostowała się drżąca cała. Mąż jej wracał. Bała się. Kogo? czego? wszystkiego i niczego.
W chatce Bachisii zamigotało światełko. Na progu zamajaczyła postać starej ze szczotką, którą zmiatała wdzierającą się przez próg nizki do izby wodę. Horyzont, zlewając się z pastwiskami, dawał wrażenie nieskończoności morza, a z po za krzaku migdałowego wysuwał się Bronta na koniu. Koń czarny i czarny na nim jeździec, posuwali się powolnym krokiem po przemokłej drodze, przemokli sami, parą owiani.
Obie kobiety wybiegły na spotkanie Bronta, ubolewając, choć nie było nad czem. Jeździec zdawał się wcale nie zwracać na nie uwagi.
— A do stu... — mruczał, wyjmując nogę ze strzemienia — toż mnie zlało!
— Ecco — dodał, rzucając uzdę kobietom rozsiedlajcie konia.
Kobiety uprowadziły wierzchowca, a zaledwie weszły napowrót do kuchni, Bronta dopomniał się o wódkę „dla osuszenia się”, jak mówił.
— Zmień odzież — radziła Giovanna.
— Nie, nie warto! wypiję, to i oschnę — upewniał i gniewał się na opieszałość Giovanny, w końcu jednak uległ jej namowom, zmienił odzież, wyrzekł się wódki, a nawet, czekając wieczerzy, rozczochrane włosy przyczesał sobie grzebieniem i szczotką.
— Ależ zlało mnie — powtarzał — a na drodze stoi woda po kolana, niby morze. Przemoczyło mnie do szpiku kości. Jakże ci, Giovanno? Co, nieźle? Ukłon od Jakóba Dejasa. Pamięta o tobie, jak o źrenicy w oku.
— Powinieneś go krócej trzymać — rzekła matka. — Umiesz tylko rozpuszczać parobków. Przytnij mu choć raz języka.
— Przytnę mu chętnie co innego — zaśmiał się. — Chciało mu się do wsi dziś na noc. Siedź i pilnuj pastwiska, głupcze. Do wsi trafisz i jutro.
— Jutro! po co jutro — oburzyła się stara. — Zgubią cię, zjedzą te darmozjady.
— Ostatecznie — tu podniósł Bronta głos — jutro święto, Wniebowzięcie, a Jakób jest przecie naszym krewnym. Spojrzyj, Giovanno — dorzucił wesoło, zwracając się do młodej kobiety, wyszczerzając zęby i nie wypuszczając z rąk grzebienia, czyż nie ładny ze mnie chłopiec?
Przystojny był istotnie z gładko przyczesanemi włosami, w czystej koszuli, z połyskującemi z pod warg purpurowych, śród śniadej, ogorzałej twarzy, białemi, pysznemi zębami. Giovanna uśmiechnęła się i zaczęła nucić w miejscowem narzeczu:
Winogród dojrzewa
Do wieczerzy zasiedli wszyscy w wybornych humorach. Matka, pod pretekstem, że nie ma apetytu, jadła cebulę z chlebem — co prawda, łakomą była na ten przysmak — lecz to nie zakłócało rodzinnej zgody. Po wieczerzy Bronta chciał wywieść Giovannę na przechadzkę, tak bez celu. Niebo było zupełnie pogodne i parę gwiazd spadając przerżnęło smugą złotą jego przezroczyste kryształy. W powietrzu odświeżonem pachniały siana i kwiaty łączne. Ścieżki były jeszcze mokre, lecz młoda kobieta nosiła spódniczki tak krótkie, a obuwie tak grube i ciężkie, że się jej kroki rozlegały z dźwiękiem metalu po kamiennych płytach. Bronta prowadził ją pod ramię i opowiadał przeróżne facecye.
— Wczoraj — prawił — Zauchine znalazł coś ciekawego.
— Co? co takiego?
— Ni mniej, ni więcej jak ot, takie, żywe dziecko. Idzie sobie, a tu coś skrzeczy pod krzakiem. Chłopiec! Ale co było dalej, słuchaj! Zamroczyło mu, chmura spada, czy co? spada, pokrywa dziecko, unosi. Był to orzeł, a może orlica, kto ich tam wie. Skradła gdzieś dziecko i przyniosła w krzaki, a teraz...
— E! nie wierzę ci.
— Gdybym tak posiadł miliony, jak prawda — klął się Bronta uważając, że kobieta zamiast rozbawienia, okazuje niepokój jakiś. Po chwili spytał, co jej jest. Śniło ci się pewnie coś strasznego?
Przypomniało to jej sny ciężkie. Milczała.
Doszli na koniec wsi, aż pod chatę Izydora Pane.
Na ziemię spadła słodycz letniej, przelotną burzą odświeżonej nocy. Na wschodzie wznosił się ku firmamentom miesiąc srebrny, a rozmokłe pola, spłókane drzewa i krzewy, chatki z łupkowego kamienia, krzaki, cała dolina aż precz po najdalszych horyzontów jaśniejsze pasmo, połyskiwała w srebrnem świetle księżyca, ukojona rzekłbyś w śnie łagodnym, pół łzie, pół uśmiechu.
Młoda para mijała chatkę rybaka, z której wybiegał śpiew smętny. Bronta przystanął.
— Idźmy, idźmy dalej — nalegała Giovanna, pociągając go za sobą.
— Poczekaj! zapukamy do drzwi, przelęknie się, nie domyślając, kto nadchodzi.
— Ależ nie, nie! — broniła się kobieta — idźmy, lub odejdę sama, zostawię cię...
— A! prawda! boczysz się i na tego, ale ja znów... zapukam.
— Odchodzę, zostawię cię.
— Cyt! słyszysz, śpiewa hymn do świętego Konstantego... Słyszysz? Zwaryował stary.
Giovanna wiedziała, kto hymn ten ułożył i przysłał poławiaczowi pijawek. Smutna była i gniewna, lecz Bronta ujmując ją pod ramię, zaczął jej znów prawić facecye. W wybornym był humorze i dziwił się, że mu nie wtóruje. Szła u boku jego przybita, milcząca.
Ci, co ich spotykali na drodze przez wieś wieczoru tego, słysząc śmiech i rozweselony głos Bronta, myśleli, że bądź co bądź Giovanna Era szczęśliwą być musi. Ona tymczasem w myśli miała Konstantego.