Po rozwodzie/Część II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Zaledwie rozbiegła się wieść o powrocie Konstantego, chatkę rybaka zaczęli nachodzić wszyscy sąsiedzi, przyjaciele, krewni i tacy, co przedtem nie raczyli nawet spojrzeć na ubogiego poławiacza pijawek, i tacy, którzy znać nie chcieli Konstantego. Teraz wszyscy ściskali go, całowali, zapraszali do siebie. Kobiety ze łzami w oczach nie zwały go? jak tylko „dzieckiem kochanem”, patrzały nań z politowaniem, naznosiły bułek i kiełbasy.
Dowody te współczucia irytowały Konstantego. Mówił do Izydora:
— Czemu mi okazują, litość? Mam ochotę schować się gdziebądź, uciec!
— Uciec! zaraz; uciekać! — odpowiedział rybak, gotując kiełbasę — cierpliwości, synu Boży. Jakiś niecierpliwy, jakeś się tam popsuł.
Od wybuchu żalu onego pierwszego dnia Izydor traktował Konstantego jak chore dziecko. W rzadkich chwilach, gdy był z nim sam na sam opowiadał wszystko, jak i kiedy co zaszło. Konstanty słuchał chciwie, gniewał się gdy im przerywano.
Przyszedł sam syndyk, ów chłop z matką wielkiego Napoleona. Odwiedziny te wzruszyły Konstantego.
— Damy ci owce i krowy — mówił wioskowy dygnitarz, utarłszy nos w palce.
— Tak. Każdy da ci po sztuce: un pecus[1]. Powiedz tylko, co ci potrzeba, czego żądasz? Wszyscyśmy bracia na tym bożym świecie, jednego ojca synowie, cóż i mówić o takich małych jak nasza, wioskach. Wszyscyśmy tu braćmi.
Konstanty pomyślał o braterskich usługach, jakie mu oddano, i w milczeniu opuścił czoło.
— Ah! — rzekł po chwili — ludzie bracia byli mi tem, czem Kain dla Abla. Nie pożałują krów i owiec, lecz i nie powrócą złamanego życia.
— Eh! nie myśl o tem — machnął ręką syndyk — dużoś się napodróżował, świata widział, lecz powiedz, czyś widział gdzie wyższe od naszych gór? Ot i domy, a w każdym osobna mieszka rodzina.
Konstantego niecierpliwiły słowa syndyka i odrzekł, że chce opuścić okolicę, odejść bezpowrotnie...
— A, nie! nie odchodź, nie opuszczaj rodzinnego kąta — radził syndyk. — Gdzież pójdziesz? pozostań z nami, myśmy tu wszyscy bracia.
Z kolei zjawił się doktór Paddu, z wielkim szarym parasolem pod pachą i zaczął od tego, że zajrzał do garnka.
— Ho! ho! — wołał grubym, ochrypłym głosem. — Dlatego tylu jest was zbrodniarzy, winowajców, że karmicie się świniną. Mówiąc to, rzucił na garnek parasol.
Izydor uchylił parasol na bok.
— Nie złamię go, i... przepraszam. Jaka tam wieprzowina! Bob z sadłem i specyał rzadki; kawałek kiełbasy.
— A sadło nie wieprzowina, co? Wszyscyście świnie i tyle tego. Wróciłeś więc, baranku? Byłem przy jego śmierci.
— Czyjej?
— A jego, Jakóba Dejasa. Nie daj Boże takiej nikomu. Cierpiał, gałgan, jak na to zasłużył. Słuchaj, weź jutro na przeczyszczenie. Po podróży nie zaszkodzi.
Konstanty milczał, patrząc na lekarza.
— Po coś ślepia wytrzeszczył? — Myślisz, żem zwaryował, co? Na przeczyszczenie mówię ci, słyszysz, zrozumiałeś? na prze-czy-szcze-nie.
— Rozumiem.
— O! głupiście, głupi! Słyszałem, że się wybierasz precz ztąd. Masz racyę. Idź do dyabła; niepotrzebnyś tu! Ale przedewszystkiem idź na cmentarz, na ten tam śmietnik, który cmentarzem zowiecie, kop, kop jak pies, aż dokopiesz się kości Jakóba Dejas’a.
Mówiąc to zgrzytał zębami, ohydny był, Konstanty patrzył nań zdziwiony, zgorszony.
— Po co, mówię ci, wytrzeszczasz na mnie ślepie. Byłeś, i jak widzę, zostałeś osłem. Nie osłem, lecz baranem. Cichy i łagodny jak jagnię, choć go do rany! Głupcze! nie wiesz, że cię skrzywdzono, ograbiono, zabito na duszy i ciele, a ty nic.. niby nic! Porwij-no się! pójdź do kobiety tej i jej wiedźmy matki, do wiedźmy świekry, włócz je za włosy, bij co wlezie, uwiąż baby do rogów krów tych, jakie ci tu osobliwi dobrodzieje, współobywatele, łaskawie chcą dać, jak jałmużnę żebrakowi. Rozrzuć po dachach przeklętej Orlei żarzące się głownie. Słyszysz głupi? Rozumiesz?
Wrzeszczał, z gęby mu buchały alkoholiczne wyziewy, oczy nabiegły mu krwią, wyłaziły na wierzch. Konstanty cofał się, drżał na całem ciele.
Nagle wzrok furyata zamglił się, porwał parasol.
— A! — machnął ręką — mazgaj jesteś! masz, na coś zasłużył. Ebbene, nie zapomnij wziąć na przeczyszczenie.
— Dobrze, dobrze! — zaśmiał się Konstanty, chociaż słowa lekarza wzruszyły go głęboko. Chwilami czuł, że go rozpacz ogarnia. Mówił, że chce odejść, ale gdzie miał iść, co począć, co przedsięwziąć? Myślał.
— Domu nie mam, nie mam nikogo. Zbiegli się tu wszyscy przez ciekawość, jutro zapomną mnie. Jestem jak ptak bez gniazda... co tu począć?
I w myśli przesuwały mu się złe, dopiero słyszane słowa i rady: znieważyć, spalić tych, co mu złamali życie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— ...Wierz mi, Konstanty — mówił Izydor, gdy zostali sami i zabrali się do spożywania kiełbasy i przyniesionych przez sąsiadki bułek — nie jest ona szczęśliwą. Nie patrzę jej w oczy i gdy ją spotykam, to tak mi jest, jak gdybym samego spotkał kusiciela la tentazione[2], a jednak żal mi jej. Ma, słyszałem, dzieciątko, ot takie małe, nędzne, blade, jak niedojrzała jagódka. Nie dziw! Owoc śmiertelnego grzechu. I chrzest odbył się, mówię ci, jak nieślubnego, bękarta. Proboszcz ani się pokazał przy położnicy, ludzie się dziwowali...
— A! przerwał mu Konstanty, krając żółtą słoninę pamiętasz mego malca? Był jak krew z mlekiem... gdyby żył...
— Lepiej mu, że umarł — twierdził rybak — życie nędz pełne, lepiej umrzeć w dzieciństwie, niewinności, nieświadomości, ulecieć w błękitne niebo ponad chmury i obłoki, wichry, burze tego świata.
— Pij — mówił po chwili, napełniając szklankę swego gościa — wino nieosobliwe wprawdzie, ale i nie kwaśne. Pamiętam, w zeszłym roku, w dniu Wniebowzięcia, Jakób Dejas zaprosił mnie na obiad. Bał się mnie straszliwie... zdawało mu się, że wiem... że się domyślam i swatał mi swą siostrę, wiesz, wdowę. Gdybyś ją teraz zobaczył, nie poznałbyś jej! Postarzała, skurczyła się, ot tak! Jeździła ze mną i z proboszczem do Nuoro, zeznawać przed sądem. Biedaczka! Nie widziałem odważniejszej kobiety; zdawało się wówczas, że ziemię całą w jednej uniesie garści... potem skurczyła się, zmarszczyła, jak te nie przymierzając, toczone przez robaka owoce. Odwiedzam ją często i by ją rozśmieszyć, mówię: „cóź, kiedy wesele, ptaszku ty mój?” Uśmiecha się i ja się śmieję, ale płakałbym, gdybym mógł. Jakób wesół był, zdawał się zadowolony, czy uwierzysz, zamyślał o małżeństwie, a tu, pam! pam! niema go, rozpadł się. Takie to życie! Bachisia Era, zaprzedając krew krwi swojej, córkę, sądziła, że w złoconej karocy jeździć będzie, a mrze na starość z głodu. Giovanna Era... a no, Giovanna Era, jak ta przyduszona kamieniem żaba, pająk, co przędzie ustawicznie.
— Bije ją, co? — spytał sucho Konstanty.
— Bije, nie bije, nie wiem, ale czyż to niema gorszej nieraz od bicia poniewierki? Obrócono ją w sługę niewolną... tak, jak w antycznej niewoli — ot tak!
— Niech, zdycha! — syknął przez zaciśnięte zęby Konstanty. — Wypijmy na pohybel niegodnej.
Wzniósł z brawurą szklankę. Słysząc, że jest nieszczęśliwą, doświadczał błogiego uczucia, podobnego do tego, jakiego doznają złe dzieci, widząc jak karzą tych, co je skrzywdzili.
Po obiedzie obaj z Izydorem wyszli i położyli się w cieniu dzikiego drzewa figowego. Południe było gorące, w powietrzu unosiły się lotne, lecz silne zapachy gwoździków i innego kwiecia. Nieboskłony zdawały się nieco zachmurzone, pszczoły żurczały głośno. Konstanty blady, wyczerpany, zasnął natychmiast, ale Izydor oka zmrużyć nie mógł. Nad uchem strzykał mu ustawicznie psotny konik polny, przeskakując z trawy na trawę. Rybak wyciągnął rękę, chcąc pojmać psotnika, a tymczasem myślał:
— Wiem, dlaczego mu się chce odejść ztąd... myśli biedak jeszcze o tej, tam... Giovannie Era. Pozostając, cierpiałby jak święty Wawrzyniec na ruszcie. Biedak! biedaczysko! Zdaje mi się jako dziecko słabe, chore. Ach! co to z niego zrobili? Poszarpali mu serce, życie.. wszystko. Zdławili go...
I... zaszła rzecz dziwna. Złowił był właśnie polnego konika i miał go zdusić, lecz wypuścił, pomyślawszy o Konstantym.
Na ścieżkę padł cień sutanny. Izydor poznał księdza Eliasza, powstał, poszedł na jego spotkanie i bojąc się rozbudzić Konstantego, odciągnął na bok, pomiędzy zarośla. Były więzień miał sen lekki, lada szmer płoszył mu go z powiek. Słysząc głosy powstał, a zbliżając się do rozmawiających, nie wątpił, że rzecz szła o nim.
— Lepiej będzie, jeśli wieś opuści — mówił kapłan — lepiej, daleko lepiej.
Konstanty zmieszał się, słysząc to, chociaż nie umiałby powiedzieć, czemu się zmieszał.




Wsi jednak nie opuszczał. Dnie upływały, ludzie przywykli do „oswobodzonego więźnia” i nie zwracali już na niego uwagi. Nawet kobiety i ulicznicy dali mu spokój. Za zapracowane w więzieniu pieniądze kupił skór, podeszew, dratwy, lecz nie zabierał się jakoś do roboty; codziennie natomiast kupował wino, owoce, mięso, jadł i pił dobrze, zmuszając Izydora, by jadł z nim razem. Niechciał być ciężarem ubogiemu poławiaczowi pijawek, nie chciał, by we wsi sądzono, że nadużywa jego gościnności; okazywał się rozrzutnym, zapraszał często do karczmy znajomych na poczęstunek, poił ich i sam się upijał i podchmielony lubił rozpowiadać długo i szeroko o życiu więziennem, zawartych tam znajomościach i tym podobnych rzeczach.
W ten sposób tracił zapracowane w więzieniu grosze, a na przedstawienia Izydora odpowiadał:
— Daj mi spokój! Dla kogobym oszczędzał? Mamże dzieci? Sam jestem na bożym świecie.
Innym razem spekulował na przypadające nań dziedzictwo po zamordowanym stryju, które krewni obiecywali mu zwrócić bez uciekania się do sądu.
— Wówczas — mówił — wyprzedam się i pójdę, gdzie oczy poniosą. Tobie, wuju Izydorze, zostawię sto skudów.
Ale Izydor niczego nie żądał, pragnął tylko widzieć Konstantego takim, jakim był przed uwięzieniem: poczciwym, skromnym, pracowitym, szczerym, nie przebiegłym, skrytym, jak teraz. Stary rybak czuł dobrze, że Konstanty szczerym nie jest, że coś ukrywa, domyślał się, że cierpi srodze, chociaż udaje obojętnego. Nieraz go zeszedł płaczącym ukradkiem i wówczas poczciwe jego serce krajało się, zdjęte współczuciem i tkliwością.
— Co ci, co ci, mój synu? — pytał.
Konstanty zwykle zaczynał wówczas śmiać się i żartować. Tego to stary nie mógł znosić. Czasem chodzili we dwóch na połów pijawek i kiedy Izydor, z obnażonemi po kolana nogami, wchodził w stojące, bagniste, rude wody, Konstanty, leżąc na brzegu, opowiadał mu więzienne przygody, z tęsknotą wpatrzony w dalekie horyzonty.
Odejść ztąd, odejść! Bo tu, śród gór granitowych, w ciszy odosobnienia, czuł się skuty łańcuchem palących, nieprzemożonych wspomnień. Wszystko tu, niebo i ziemia, od ostatniego źdźbła trawy do najwyższego szczytu gór, przypominało mu — ach! jakże odmienną, od teraźniejszości, przeszłość! Każdej nocy skradał się teraz jak wilk głodny pod okno domu Dejasów. Raz, wieczorem dostrzegł wysmukłą, postać młodej kobiety, wychodzącą, z bramy i udającą się do ich dawnej chatki. Pierwszy to raz dostrzegł ją, od powrotu, poznał odrazu, pomimo zachmurzonego wieczoru. Serce kołatało mu w piersi gwałtownie, wspomnienia tłoczyły się, podniecały rozpacz. Była chwila, że zapominał o wszystkiem, chciał biedz, pochwycić ją w objęcia, unieść... Kto wie, zabić może? A potem poczuł, że mu nie wystarcza to widzenie jej ukradkowe, nocą, osłonięte. Zapragnął ujrzeć ją, w dzień jasny, zblizka... Ale Giovanna nie wychodziła prawie z domu, a Konstanty bał się, czy wstydził, sam nie wiedział dobrze, lecz unikał przechodzenia tamtędy w dzień biały.
Innym razem, w wieczór sobotni, doleciał go z pod sklepionej bramy głośny śmiech Bronta... Zdawało mu się że i jej śmiech słyszy... W oczach mu pociemniało, zrobiło się tak mdło, jak w czasie przejazdu z Cagliari do Neapolu, gdy się na morzu obudził chory.
Tymczasem udawał obojętność, sam nie wiedząc czemu, a wszyscy mieszkańcy Orlei wydawali mu się ohydni; wszyscy, z wyjątkiem Izydora Pane.
Często pytał sam siebie, po co tu wracał.
— Odejdę, muszę odejść — mówił rybakowi, zapatrzony w dalekie, sino-purpurowe horyzonty, na których, tle krzaki dzikie rysowały się nakształt zielonkawego obłoku. Pisałem już do przyjaciela mego, Barrai. Ten wiele może i jeślibym był nawet winien zabójstwa stryja, wyjednałby mi ułaskawienie u króla.
— Mówiłeś mi to już nieraz — odpowiedział spokojnie Izydor, wchodząc po kolana w wodę. — Mówiłeś nieraz, znudziło to mnie, a tymczasem, o ile wiem, możny ów protektor nie odpowiada ci wcale.
— Szuka pewnie odpowiedniego dla mnie stanowiska. Muszę opuścić te strony... Powiedz mi, czemu ksiądz Eliasz tego był zdania? Słyszałem. Boi się, albo co? Czy się boi, bym nie zabił, jak psa, tego tam Bronta Dejasa.
— Być może.
— Oj nie, nie to. Ksiądz Eliasz rozumie doskonale, że jeślibym miał zabić kogo... byłoby to już zrobione. A jednak, mówił ci, słyszałem — że lepiej byłoby, gdybym wieś opuścił... lepiej. No, a ty, wuju rybaku, co o tem sądzisz?
— Ja... nie wiem — odparł z wyrzutem Izydor Pane — wiem tylko, że włóczysz się jak pies bezczynny. Czemu nie weźmiesz się do pracy? Rzemiosło masz w ręku, lepsze to niż liczenie na jakiegoś tam obieżyświata, który zresztą, Bogu dzięki! wcale nie myśli o tobie.
— A! nie myśli o mnie, doprawdy — odpowiadał urażony Konstanty. — Zaraz się przekonasz, czy myśli o mnie lub nie.
Wyjął z zanadrza list, rozłożył i zaczął sylabizować. List był od Króla Pikowego, pisany z Rzymu, gdzie ex-sierżant założył handelek win z Sardynii. Naturalnie przedstawiał rzecz tę z właściwą sobie egzageracyą; pisał, że stoi na czele olbrzymiego handlu, że jest dostawcą dworu, zapraszał Konstantego, wymawiał mu, że zwlekał z przyjazdem do Rzymu, gdzie go czeka świetna karyera. Rybak, otwierał szeroko łagodne, błękitne, zdziwione oczy.
— Patrzcie go! patrzcie! — mówił. — Czemużeś mi tego nie mówił odrazu, lecz chował to pisanie? A wiele kosztuje droga do Rzymu?
— Pięćdziesiąt lirów.
— Czy masz tyle?
— Mam.
— A no to jedź, jedz! — zawołał rybak dalekie wskazując horyzonty.
Chwilę milczeli obaj. Rybak stał w wodzie, z pochyloną głową, wpatrzony w białe punkciki na dnie rzeczki, a Konstanty patrzył obojętnie przed siebie. Za rzeczką wiatr kołysał wysokie, tu i owdzie w dolinie stojące drzewa, gęste trawy falowały jak morze, a gibkie kłosy owsa drżały białawe na tle niemal błękitnego pola. Zio Izydor sądził, że nadeszła chwila, w której mógł powiedzieć Konstantemu, dlaczego ksiądz Eliasz i wielu innych sądzili, że lepiej byłoby, ażeby pierwszy mąż Giovanny opuścił wioskę.
— Nie kocha ona nowego swego męża — mówił — nie trzeba, żebyście się z sobą spotkali.
— A jeśli się spotkamy, to co?
— Nic... lepiej żebyście się nie spotykali.
— Jakto nic — zawołał Konstanty, a głos jego rozbrzmią! na cichem wybrzeżu rzeczki gniewem i goryczą. — Gardzę nią, bezwstydną, wiarołomną, nie chciałbym spojrzeć na nią..
— Tem lepiej... ale czemu kręcisz się koło białego domu, jak wilk dokoła owczarni, jak mucha co na lep lezie?
— A! dopatrzyłeś — spytał, głos zniżając, zmieszany Konstanty. — Nieprawda — zaprzeczył czelnie, a potem:
— A gdyby i tak było, co ci do tego?
— Nic mi do tego. Mówię ci tylko, że lepiej byś się ztąd wyniósł.
— Ani myślę. Należysz, widzę, do tej szajki...
— Bój się Boga, Konstanty! — upomniał go srogo rybak.
Konstanty zerwał kwiat jakiś, zmiął w garści, odrzucił i patrzył przed siebie, daleko. Twarz mu się mieniła, jak wówczas, pierwszego poranku po przybyciu do chaty wuja Izydora. Wargi mu drżały, łzy nabiegały do oczu, połykał je.
Ebbene! zaczął zgłuszonym, drżącym głosem — co się księdzu, co się wam zdaje? Nie jestemże prawdziwym, prawym jej mężem? Gdyby wróciła do mnie, wszystko byłoby w porządku...
— Tylko Bronta zabiłby cię lub wsadził znów do ciupy.
Konstanty zaśmiał się z goryczą.
— Nie bój się, stary! Nie przyjdzie do tego! Brzydzę się tą kobietą... odejdę daleko... ożenię się z inną...
— Tego to nie zrobisz — oburzył się stary, a potem dodał błagalnie niemal:
— Konstanty! synu mój, wszak jesteś chrześcijaninem.
— Tego nie zrobię... — powtórzył głucho młody mężczyzna.
— Nie! nie! nie zrobisz tego! Chrześcijaninem jesteś, synu mój — powtarzał starszy, a głos jego dźwięczał głębokim smutkiem, gdyż gorzkie doświadczenie szeptało mu w duszy:
— Ha! jeśli nie zrobi tego, to nie dlatego tylko, że jest chrześcijaninem.







  1. Sztuka bydła, głowa.
  2. Dyabeł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.