Po rozwodzie/Część II/IX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Po rozwodzie |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Aleksander Tadeusz Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | Dopo il divorzio |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała Część II Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczór lipcowy zapadał cichy, wonny. Konstanty siedział na kamiennej ławce przy progu chaty rybaka. Liczył coś na palcach, zamyślony.
Tak. Sześćdziesiąt cztery dni upłynęło od jego powrotu. Wczorajże to było, czy przed wiekami? Odzienie, co się tak nie podobało Izydorowi, znoszone było, twarz więźnia ogorzała, a w sercu jego z dnia na dzień, z chwilą każdą tkwiło ostrze tego samego, co wówczas bólu, żalu, gniewu, namiętności. Wszystko to wzbierało mu w duszy jak potok, gotowy przerwać zapory.
Z więzienia uniósł nietylko zły zwyczaj skrywania myśli i uczuć, uniósł coś gorszego: nieufność względem wszystkich i wszystkiego. Przetrawiał ból swój sam w sobie i to go napełniało goryczą. Dokoła siebie czuł pustkę lodowatą, nakształt morza bezbrzeżnego, gdy otoczy rozbitka. W morzu tem pławił się od dwóch miesięcy. Sił mu zabrakło, czuł się wyczerpany. Życie jego było bez celu, jak bez mety horyzonty, w które wpatrywał się przygasłem okiem. Tonął w osamotnieniu goryczy. Zalewała go, dławiła.
Co dzień mówił, że odchodzi, a pozostawał zawsze. Było to złudzeniem — jak wszystko! Czuł dobrze, że nie ruszy się ztąd nigdy. I pocóż to miałby opuszczać rodzinne strony? Tu czy tam, po tej czy tamtej stronie oceanu, życie nie było jednaką pustynią. Nikogo nie kochał i — nikogo nie nienawidził, zdawało mu się tylko, że znikczemniał bardziej od najnikczemniejszego z pozostawionych w więzieniu towarzyszy niedoli. Nawet wuj Izydor, dla którego żywił tak gorącą przyjaźń, o którym myślał tak często w więzieniu, teraz, gdy go widywał codziennie, mieszkał z nim razem, zobojętniał mu zupełnie; owszem, lżej mu nawet było w nieobecności starego, gdy się swym zajmował połowem lub roznosił po bliższych i dalszych wioskach pijawki. Ojcowska troskliwość poczciwego rybaka ciężyła nieraz Konstantemu.
Wieczora tego nie było Izydora w domu i nie miał wrócić przed nocą. Konstanty czuł, jak gdyby mu lżej z tem było. Mógł robić, co mu się podoba, nie bojąc się, nie wstydząc nikogo. Przy niedowierzaniu zostało mu jeszcze pewne onieśmielenie w smutnej, więziennej spuściźnie.
Właśnie, siedząc na kamiennej przed chatą ławce, wyczekiwał na pewną kobietę. Zdawał się gardzić kobietami, unikał ich, lecz nawiązał stosunki z jedną głupkowatą, za szaloną uchodzącą dziewczyną, zamieszkałą w pobliżu białego domu Dejasów. Ta, dostrzegłszy go nocy pewnej w tamtej stronie wioski, zwabiła go do siebie.
Zwykle opowiadała mu szczegółowo o wszystkiem, co się u sąsiadów dzieje. Wstępował też do niej, gdy go kto spotkał z tamtej strony wsi. Czasem, w nieobecności Izydora, przyjmował ją w chacie rybaka. Gardził nią w głębi duszy i rozmawiał o rzeczach obojętnych.
To też i wieczora tego nie poruszył się, gdy nadeszła, lecz zapraszał od niechcenia, by usiadła przy nim, na ławie.
— W chacie — mówił — duszno, pełno pcheł, pająków, biesów przeróżnych. Pozostańmy tu, na dworze al fresco.
— Ależ tu nas zobaczą! Mnie, co prawda, wszystko jedno, lecz tobie...
— A i mnie wszystko jedno. Zresztą, co tam, zobaczą, nie zobaczą. Albośmy wszyscy nie grzeszni w obliczu Boga, a oko Boże wszelakie przenika skrytości.
— A! napiłeś się dziś pewnie — zauważyła nie siadając dziewka i wchodząc do chaty, zapaliła światło, rozejrzała się w spiżarni, a że Konstanty nie wchodził za nią, wyszła po chwili na próg i oparła się o drzwi chaty.
— Jeśli nie wchodzisz, odejdę — droczyła się — a mam ci coś do powiedzenia.
Powstał z miejsca, zbliżył się do niej, w pół ją objął. Roześmiała się, rozszczebiotała.
— A! a! wiedziałam, czem cię przynęcić! Takiś łasy na nowiny, strzyżony mój baranku! A! a! a!
Wysoka była, gruba, silna, z małą jak makówka głową ponad rozłożystemi ramionami. Twarz też miała małą, śniadą, usta pełne, czerwone i oczy szare. Nieszpetna była, ale typ bydlęcy, odrażający. Chociaż wina do ust nie brała, wyglądała zawsze jak pijaczka oszołomiona. Każdego też o pijaństwo posądzała. Śmiała się głośno i ustawicznie. Teraz wodziła okiem po izdebce.
— Nic nie mam do powiedzenia, nic. Jeść mi się chce tylko... jeść mi się chce.
— Zaczekaj, zaraz przyniosę, lecz przedtem powiedz mi...
Odwróciła, się, złożyła ręce, jak gdyby w nich coś trzymała, czego nie chciała pokazać:
— Powiedz mi! powiedz! — przedrzeźniała go — ciekawyś kotku? Ach! ty krokodylu! wracaj na dwór al fresco! Nic ci nie powiem. Myślisz może, że wiem co o Giovannie Era? Może nie tak? Nie wszedłbyś do izby, gdyby nie to! Masz ci!
Ujął jej ramię:
— Szczypać to umiesz, wiem. Niech cię dyabeł odszczypnie! A teraz mów, co wiesz?
— Nie powiem. Nie powiem — droczyła się, przyśpiewując.
— Mattea — począł łagodniej — dobrą jesteś dziewczyną — mów, duszko, a kupię ci, co ci się spodoba... albo chcesz może bym ci przyniósł gościńca? powiedz!
Prosił ją, pokornie niemal, jak dziecko, gdy się czego napiera. Chciałby usłyszeć coś bardzo gorzkiego, albo, że Bronta bije Giovannę, albo że się jej stało coś złego, że piorun uderzył w komin białego domu, że...
Obojętnie też przyjął wiadomość, że Dejas’om skradziono kilka sztuk tucznego bydła.
— Stara — trzepotała dziewczyna — poleciała jak, podsmalona na pasieki, pomagać synowi w poszukiwaniach. Giovanna została w domu sama... rozumiesz, sama została.
— Co mnie to obchodzić może? — odmruknął niechętnie.
— Głupiś! Mógłbyś pójść i widzieć się z nią. Z tem przyszłam, bo mi żal ciebie, strzyżony mój baranku. Ha! mężem jej przecie jesteś, na to nie ma rady.
— Niczyim nie jestem mężem — rzekł, prostując się. — Ach! sądziłem, że mi powiesz coś ciekawszego. Cóż ci mam dać jeść: bobu, słoniny, mleka, wiśni?
— Jeśli niczyim nie jesteś mężem, to żeń się ze mną — zawołała Mattea grubym i cichym, niepewnym głosem.
Konstanty wzruszył ramionami i splunął.
W oczach dziewczyny mignęło coś nakształt gniewu. Zmarszczyła nizkie czoło.
— Nie pluj — rzekła ostro. — Niby tamta co lepszego odemnie?
Porwał się z miejsca, lecz po chwili rzekł łagodnie i ze smutkiem wielkim:
— Jesteś od niej lepszą.
— Jakże?
— Jeśli nie kłamiesz w tej chwili, jeśliś nie przyszła zastawiać na mnie sidła, mówiąc, że została sama w domu, lepszą od niej jesteś.
— Pocóżbym ci sidła zastawiać miała? Żal mi ciebie, biedaku! Przysięgam ci na dusze rodziców moich, że idąc do niej dziś wieczorem, nie narażasz się na żadne niebezpieczeństwo.
— Kto wam tam kobietom zawierzyć może?... Nie szanujecie ni żywych, ni umarłych.
Mattea chciała odejść urażona i zagniewana.
— Psie podły — rzekła przez zaciśnięte zęby. — Lituję się nad tobą, a ty mnie znieważasz. Co mi kiedy zarzucić mogłeś, co?
Podniosła dumnie i wyzywająco głowę, czoło miała przerżnięte głęboką zmarszczkę, patrzała na Konstantego śmiało, pełnemi w tej chwili trzeźwej intelligencyi źrenicami. Ten patrzył na nią zdziwiony, że podobna kobieta tak się stawiać może, tak śmiało podnosi czoło, wprost w oczy patrzy. Po chwili zaśmiał się.
— Pójdę! — zawołał — pójdę, lecz wnet wrócę. Czekaj mnie. A! wypiję przedtem, bo ty pić niechcesz.
— Czekaj-że mnie tu — kończył brutalnie, widząc, że zabiera się wyjść z nim razem.
Dziewczyna oparła się o drzwi. Wyszedł, lecz zaledwie się oddalił, posłyszał za sobą głos jej gruby, nizki. Wołała nań.
Wrócił. Przez przymknięte drzwi wyglądała twarzyczka Mattei, z osłupiałemi znów jak zwykle oczyma.
— Czego chcesz, rybo kosooka?
— Nic! tylko powiedzieć chciałam, że nie mam po co tu czekać, jeśli tam idziesz.
— A! idź do stu... — zaklął — tyle myślę iść tam, jak ty do kościoła. Czekaj, mówię ci i basta.
Wyciągnął rękę, porwał ją bez ceremonii za nos. Cofnęła się drzwi zamykając szybko.
Po kilku chwilach Konstanty wrócił z flaszą wina. Dziewki nie było. Sądząc, że się skryła przez psoty, zaczął ją szukać po wszystkich kątach, wołać, opowiadać, że kupił bułek, wędliny, owoców. Spostrzegł wreszcie, że istotnie odeszła. W chacie zapanowała cisza. Dokoła chaty jeszcze ciszej było. Noc zapadła i tylko liście figowego drzewa szeleściły lekkim potrącane wiatrem, a na bezbarwnem tle mroków zdawało się to szelestem metalicznej, niewidzialną ręką poruszanej materyi. Zresztą nie było słychać zgoła żadnego, bodaj oddalonego dźwięku. Na ciemnem niebie drgały gwiazdy jasne.
Konstanty zły był, że dziewczyna odeszła. Jak spędzić wieczór przydługi? Samemu, jak pies! Spać mu się nie chciało, gdyż wyspał się po południu.
Zaczął jeść, pić, a od czasu do czasu mówił sam do siebie:
— Jeśli sądzi, że za nią pobiegnę... głupia! poczeka na mnie długo.
A po chwili:
— Ani za tą, ani za żadną inną. Znudziła mnie ta Mattea. Bydlę! tyle tego.
Zaklął, roześmiał się tym nieokreślnym śmiechem, co się rozlega bez echa, w samotności.
A pił, pił. Po każdym hauście, rękawem ocierał usta, mówiąc przeciągle: „a, a, a!” i przeciągał dłoń po piersiach, czując rozkoszne ciepło, rozchodzące się po wszystkich członkach. Był wesół.
— Dobrze, że odeszła dyablica — mówił — do stu jej dyabłów...
Mówiąc to, myślał o Mattei i o jej zniknięciu dziwacznem, lecz co prawda, przymuszał się do myślenia o tem, by nie myśleć o czem innem.
Wyszedł na dwór, znów usiadł na kamiennej ławie i zamyślił głęboko.
— Sama... — myślał — została sama! Co mi tam! gardzę nią i nie chcę jej, choćby mnie ozłocić miała, nie chcę... Po co mi teraz złoto? Zasmucił się, lecz po chwili zaczął nucić wesołą, skoczną jakąś piosenkę, chciał oszukać samego siebie, jak oszukiwał innych:
Che ti aspeto ogni giorno.”
„Czekam cię czekam codziennie” — śpiewał, lecz umilkł nagle, wirem myśli porwany.
— A gdybym... gdybym poszedł? Grzech albo i nie grzech, czyż nie moja to zona?... Tylko... ani mi to w głowie. Po co? Śmieszy mnie doprawdy ten stary, głupi Izydor: „odejdź ztąd, opuść te miejsca. Głupi stary. „Odejdź — przedrzeźniał rybaka — bo źle się to skończy, Bronta cię zabije, albo znów wsadzi do więzienia.“ Bach! co się tam ma źle kończyć.
I znów zaczął śpiewać, a wtórował mu szum liści:
„Fiorito in gennajo...”
„Kiedy mi życie zakwitnie nanowo”...
Śpiewał, szum liści mu wtórował; pomału głos cichnął, przymykały się ociężałe powieki, głowa zwisała na piersi.
— Ebbene! — A potem — ocknął się, roztworzył szeroko oczy i przymykając je znów:
— Nie, nie, — mówił cicho, smutnie — nie może już być moją. Stracona dla mnie, bezpowrotnie stracona. Za drugim poszła, a gdyby teraz wróciła do mnie — to i cóż... tamtegoby zdradziła, potem mnie znów... obu... Pfu! nie lepsza od Mattei, nie lepsza.
Splunął. W danej chwili czuł szczerą odrazę do Giovanny. Jednocześnie jednak w myśli jego powstawały dalekie, tłumne wspomnienia. Przypomniał sobie pocałunek, złożony na ustach Giovanny, gdy raz spała... otworzyła była zdziwione oczy i powiedziała leniwie:
— Ah! myślałam, że to kto inny.
Po co te wspomnienia... jedno głupsze od drugiego i tyle. Zresztą zkąd mógł wiedzieć, czy go teraz Giovanna, gdyby i poszedł do niej, przyjmie i wysłucha...
Nie był ani dostatecznie rozwinięty umysłowo, ani nawet dość sprytny, lecz w tej chwili czuł i myślał jak najrozsądniejszy z ludzi. Pragnął być odepchniętym; wiedział, że żyć i cierpieć musi, lecz czuł, że odepchnięty przez dawną swą żonę, nie straci gwiazdy zachodniej i w ciemnościach swych lasów zachowa światełko, w które roztęskniony wpatrywać się będzie wiekuiście. A jednak pragnął mieć ją, posiąść, do piersi przycisnąć. Od chwili gdy mu jej zabrakło, cała jego istność cierpiała niezagojoną niczem raną. W samem zaś jego pożądaniu żony-kochanki był pewien poryw duchowy: tęsknota duszy nieśmiertelnej, co nieraz skrzydeł użycza najniżej upadłym istotom. Kochał Giovannę, ale czystą, uczciwą, straconą bezpowrotnie tu, na ziemi, ale która mu wróconą będzie w życiu lepszem, wiekuistem. Jeśli by zdradzić miała drugiego męża, przestała by być uczciwą...
Tak myślał, tak czuł a jednak...
Musiało być około dziesiątej i od pół godziny już może siedział na ławce pogrążony w myślach, gdy dźwięk smętny i śpiewny rozdarł ciszę nocną.
Ślepy grajek przygrywał sobie, śpiewając monotonnym głosem jakąś pieśń tak smętną, jak gdyby przebudziwszy się śród umarłych, nad własnym śpiewał grobem. W pieśni tej była cała ta tęsknota, którąby umarli czuli zażyciem, jeśliby czuć mogli tak, jak czują żyjący... Pieśń biła pod niebiosy, wołając o życie, światło, szczęścia trochę, o to wszystko, co dla ślepca straconem było na zawsze.
Konstanty wstrząsł się, powstał.
Noc rozwiała, cisza uniosła pieśń ślepego grajka, dźwięki oddalały się, cichły, zamilkły.
Konstantemu dziwne roztkliwienie zalało serce. W ciszy mroku, otaczającej go, w osamotnieniu, poczuł jak i jego dusza rwie się do światła, do szczęścia, do życia, tak jakby się rwały dusze umarłych i pogrzebanych dawno, jeśliby czuły tak, jak żyjący czują.
Powstał z miejsca i poszedł.
Zdawało mu się, że we śnie kroczy, że go obca popycha siła. Słyszał pod stopami szelest liści, któremi wiatr usłał ścieżkę. Machinalnie przecierał oczy, przed któremi wirowały to świetlane, to fijołkowe koła, wirowały i gasły w ciemnej nocy. Nagle wzrok jego bystry, przywykły do mroków, dojrzał białawą ścieżkę, chaty ciemne, głęboką toń sklepionych nieboskłonów, na których gwiazdy mrugały i drżały, jak gotowe opaść pyłki złote... Poznał ścieżkę, wiedział, gdzie wiedzie... szedł, szedł dalej.
Tu i owdzie, na progach chat, gdzie ubóstwo lub oszczędność zgasiła światła, stali ludzie lub siedzieli, używając wczasu w wieczór pogodny. Ostre tony kobiecych głosów wydzielały się tu i ówdzie ze szmeru przyciszonych głosów, rozpowiadających miejscowe plotki i sprawy. Po za jakimś węgłem skryła się para kochanków i chłopiec, słysząc kroki zbliżającego się przechodnia, zasłonił sobą twarzą do muru obróconą dziewczynę.
Konstanty przeszedł. Przez chwilę miał chętkę przestraszyć kochanków, wołając:
— Poczekaj! powiem twemu ojcu.
Przeszedł w milczeniu. Sam wołał być niepoznanym, niedostrzeżonym.
Gdy spostrzegł ciemną plamę migdałowego krzaku na pustym placu i chatkę starej Bachisi, serce zabiło mu gwałtownie. Zdawało mu się, że się wychyla z cienia głowa czarna o zwichrzonych włosach, przerażająca.
Zdecydowany był. Przejdzie plac, wejdzie pod sklepioną bramę, zobaczy się z Giovanną. Wszystko to zdawało mu się łatwem, koniecznem zresztą, a jednak doświadczał trwogi... Zkądś doleciał go głos chłopięcy:
„Dlaczego nie przyznasz się do prawdy”...
Obejrzał się lękliwie. Nie było nikogo. Szedł, lecz niepokój jego wzrastał z każdą chwilą. Patrzył to na chatynkę zia Bachisi, to na dom biały ze sklepioną bramą, to na zamieszkałą przez Matteę lepiankę. Tej ostatniej okienko świeciło zdala, reszta nurzała się w ciemności. Przez myśl mu przeszło, że Mattea chciała może zeń zażartować; pomyślał też, że stara Bachisia być może przy córce lub że Giovanna śpi już i zastanie drzwi zamknięte. Zbliżył się do bramy i rozpoznał odrazu postać siedzącej na progu młodej kobiety.
I ta poznała go odrazu. Porwała się z miejsca, lecz stała jak wryta, ze strachu drżąca. Uspokoił ją jego głos cichy, wzruszony:
— Nie bój się. Sama jesteś?
— Sama.
Za chwilę potem była w jego objęciu.