<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Sergiusz miał już dziewiętnaście lat skończonych. Mieszkał w pokoiku na drugiem piętrze, tuż obok mieszkania księdza Faujas. Lubiąc samotność, przesiadywał najczęściej u siebie, czytując mnóstwo książek.
— Mam ochotę spalić te wszystkie szpargały! — mówił Mouret niejednokrotnie. Ślęcząc nad książkami, doprowadzisz się do choroby!
Rzeczywiście chłopiec był wątły, nerwowy, i z lada przyczyny zapadał na zdrowiu, delikatny był jak dziewczyna, i co jakiś czas kładł się na kilka dni do łóżka. Róża, chcąc zalać chorobę ziółkami, przynosiła mu wtedy coraz to świeżo zaparzone czajniki a gdy Mouret wchodził do pokoju syna, chcąc go rozerwać lub dodać energii, stara służąca bez wahania wypychała go za drzwi, mówiąc:
— Niechże pan zostawi w pokoju naszego panicza. Pan nie potrafi się z nim obchodzić. Tylko mu się gorzej robi, gdy pan tu przyjdzie i zacznie po swojemu hałasować. On ma inną naturę... on podobny jest do naszej pani. A pan ani jego, ani jej nigdy nie zrozumie...
Sergiusz słodko się uśmiechał i milczał. Ten stan rzeczy trwał od lat kilku a Mouret, widząc słabowitość chłopca, nie miał odwagi posłać go do Paryża na wydział prawny. O wyprawieniu go do prowincyonalnego uniwersytetu nie pomyślał ani na chwilę, przypuszczał bowiem, że tylko Paryż nadaje ludziom wybitniejszą wartość, był zaś najmocniej przekonany o niezwykle wysokich zdolnościach syna, dla którego marzył o nadzwyczajnej karyerze. Przecież głupsi od niego w rodzie Rougonów dochodzili do wielkiego znaczenia... a jest ich blizkim krewnym... więc drogę ma przed sobą otwartą. Pełen tej otuchy, zaczął coraz częściej teraz mówić o wysłaniu Sergiusza do stolicy, naznaczając jego wyjazd na miesiąc następny. Ale daty te mijały, gdyż kufry nie były spakowane, lub też dlatego że zdrowie chłopca znów się pogorszyło. Wyjazd odkładał się w ten sposób z jednego miesiąca na drugi, nigdy nie przychodząc do skutku.
Marta, zawsze łagodna i obojętna, mówiła mężowi, gdy zbytecznie się tem martwił:
— Pamiętaj, że Sergiusz nie ma jeszcze lat dwudziestu... Stanowczo więc jest zamłody, by go posyłać tak daleko. Przecież czasu tutaj nie marnuje, sam powiadasz, że zbyt wiele się uczy, bezustannie ślęcząc na książkami.
Sergiusz chętnie chodził z matką na mszę do kościoła św. Saturnina. Był religijny, sentymentalny i poważny. Doktór Porquier zalecił mu więcej rucha, z tej racyi odbywał Sergiusz, lubiący botanikę, wycieczki w okolicę Plassans i uzbierane rośliny rozkładał, suszył i gatunkował w popołudniowe godziny. Ztąd wyrodziła się przyjaźń z księdzem Faujas. Okazało się, że ksiądz zajmował się niegdyś botaniką i miał wprawę w układania zielników, nauczył Sergiusza wielu praktycznych sposobów obchodzenia się z zerwanemi roślinami, za co chłopiec był mu niezmiernie wdzięczny. Pożyczali sobie wzajemnie książek, rozmawiali o rzeczach przeczytanych, raz nawet poszli na daleki spacer dla wyszukania pewnej rośliny, która zdaniem proboszcza powinna była rosnąć w owej okolicy. Gdy Sergiusz był cierpiący, ksiądz Faujas odwiedzał go często i, przysunąwszy sobie krzesło do łóżka chorego chłopca, rozmawiał i nim całemi godzinami. Innemi dniami gdy był na nogach, szedł Sergiusz pod drzwi mieszkania proboszcza i stukał, skoro tylko kroki jego posłyszał. Stosunek ich stawał się coraz bliższy, tak że wkrótce mieszkania obudwu były im wspólne, albowiem zawsze jeden z nich przebywał u drugiego.
Mouret, spostrzegłszy to, wpadł w wielki gniew na syna, lecz najzupełniej bezskutecznie. Zżymał się więc i srożył przed Martą lub przed Różą, ilekroć przypuszczał, że Sergiusz rozmawia a księdzem:
— Co ten chłopak może mieć wspólnego z tym klechą?... Całemi dniami nie schodzi teraz na dół... nigdy go nie widzę... Siedzi przy swoim księdzu, jakby go kto przyszył do jego sukni... wiecznie coś z sobą szepczą... wiecznie kryją się po kątach... strasznie mi to nie podoba! Trzeba jak najprędzej wyprawić Sergiusza do Paryża. Wygląda wybornie, jest więc zdrów, niech jedzie. W domu próżnuje i rozpieszcza się niepotrzebnie... a co gorsza, gotowi mu tutaj przewrócić w głowie, o plątać i wykierować na bigota...
Postanowił pilnować syna. Przywoływał go na dół, nie chcąc, by wciąż pozostawał w towarzystwie swego sąsiada. Pewnego dnia, gdy Sergiusz nie nadchodził zbyt spiesznie, Mouret zawołał:
— Wolałbym, żeby latał za kobietami!
— Ach, panie! — zawołała Róża, składając ręce i nadmiaru oburzenia. — Jak można mówić takie rzeczy.
— Owszem, powtarzam raz jeszcze, że wolałbym aby latał za kobietami! I gdy mnie z cierpliwości wyprowadzicie, wezmę chłopca z sobą na miasto i sam go zaprowadzę do kobiet, byle mi nie siedział wciąż przy tej sutanie!
Sergiusz należał do klubu młodzieży, lecz rzadko tam uczęszczał, przekładając samotność. Gdyby go niezachęcała nadzieja spotkania się z księdzem Faujas, prawdopodobnie nie byłby nigdy wszedł do klubowego lokalu. Nauczył się grać w szachy, lecz grywał tylko z proboszczem i to w czytelni. Gdy się Mouret dowiedział, że nawet w klubie przesiadają przy sobie, poprzysiągł, iż za tydzień, w przyszły poniedziałek odprowadzi syna na kolej i wyprawi do Paryża. Dopilnował, by rzeczy zostały spakowane i wszystko do drogi gotowe. W wigilię wyjazdu, Sergiusz poszedł rano na ostatni spacer, lecz wrócił przemoknięty do nitki, zaskoczył go bowiem deszcz, gdy znajdował się w pustem polu. Okazało się, że ma gorączkę, położył się więc do łóżka. Z owego przemoknięcia wywiązała się poważna choroba. Przez trzy tygodnie był między życiem a śmiercią, przez dwa miesiące zaś nie wychodził ze swego pokoju, z trudnością wracając do zdrowia. Zwłaszcza w pierwszych czasach swej rekonwalescencji tak dalece był słaby, że leżał nieruchomy z głową wspartą o poduszki, ręce kładziono mu na kołdrze wzdłuż ciała i w tej pozycyi pozostawał całe godziny, wyglądając na figurę woskową, a nie na żywego chłopca.
— To pana wina, że panicz nam choruje! — wołała gniewnie Róża. — Jeżeli umrze, będzie go pan miał na sumieniu!...
Przez czas choroby syna, Mouret chodził po domu milczący, z oczami zaczerwionemi od łez, rzadko zachodził na górę do pokoiku Sergiusza, lecz z niecierpliwością wyczekiwał powrotu ztamtąd doktora, zatrzymując go w sieni i wypytując troskliwie. Dowiedziawszy się, że niebezpieczeństwo minęło, pobiegł do syna z rozpromienioną twarzą. Ale Róża zastąpiła mu drogę, nie chcąc go wpuścić. Nie potrzebowano go tutaj a jaką brutalną uwagą mógł zaszkodzić biednemu chłopcu, lepiej więc niech się zajmuje swojemi sprawami, nie narzucając się swoją osobą. Mouret wrócił na dół i wałęsał się w dalszym ciągu po domu i po ogrodzie, nie mając ochoty do żadnego zajęcia. Mówił, że wszystko mu zbrzydło. Cichaczem, nie chcąc być przez nikogo widziany, wysuwał się do sieni i nadsłuchiwał głosu księdza Faujas, przesiadującego całemi dniami przy łóżku Sergiusza. Gdy ksiądz zeszedł na chwilę do ogrodu, zbliżał się ku niemu z nieśmiałością i pytał:
— Jakże się miewa nasz chory?... Czy mu dziś nie lepiej?....
— Jest nieco zdrowszy. Lecz niemało czasu potrzeba, aby przyszedł do siebie. Stan jego wymaga wielkiej ostrożności.
Rzekłszy to, ksiądz szedł dalej ulicą i spokojnie czytał w swoim brewiarzu, podczas gdy ojciec biegł za nim oczyma i, machinalnie poruszając ogrodowemi nożycami, które trzymał w ręku, przemyśliwał, jakby znów nawiązać rozmowę, by módz się coś więcej dowiedzieć o chorym synu. W miarę jak Sergiusz powracał do zdrowia, Mouret zauważył, że ksiądz Faujas prawie nie wychodził z jego pokoju. Upatrzywszy chwilę, gdy kobiety były poza domem, wpadał na górę, lecz zawsze zastawał księdza, siedzącego przy łóżku syna i zastępującego nieobecną matkę, to podaniem jakiegoś przedmiotu, to poprawieniem poduszek lub przyprawieniem napoju. W całym domu panowała klasztorna cisza. Wszyscy chodzili na palcach, mówiono do siebie szeptem. Mouret utrzymywał, iż czuje w powietrzu unoszącą się woń kadzidła kościelnego a wsłuchując się w odgłosy dolatujące z drugiego piętra, zdawało mu się, że tam mszę odprawiają, śpiewając przytem pobożne kantyczki.
— Co oni tam robią? — myślał wtedy. — Wszak małemu jest lepiej, więc to nie ostatni sakrament.
Sergiusz wydawał mu się odmieniony. Stał się on zupełnie podobny do dziewczyny. Oczy miał większe, usta ekstatycznie uśmiechnięte i wyrazem niewysłowionej słodyczy, którą zachowywał niezmiennie nawet podczas silnego cierpienia. Mouret nie śmiał już mówić o wyjeździe do Paryża. Jakże mógł wyprawiać tak daleko tę wątłą, pełną dziewiczej skromności istotę, w jaką się obecnie przemienił jego dawny Sergiusz...
Któregoś popołudnia poszedł do pokoju syna, stąpając jak mógł najciszej. Drzwi zastał uchylone. Sergiusz siedział w fotelu i grzał się na słońcu. Wtem spostrzegł, że łzy staczają się po wychudłych policzkach chłopca, patrzącego na matkę, która, tuż przy nim stojąc, rzewnie płakała. Wszedł a na ten szelest odwrócili ku niemu swe twarze, zalane łzami, których ukryć się nawet nie starał tak Sergiusz jak i Marta. Chory rzekł natychmiast do ojca:
— Drogi ojcze, chcę cię prosić o wielką łaskę. Mama się lęka, że mi odmówisz tej łaski... lecz nie chcąc już czekać dłużej, się upewnić... Ojcze, nie odmawiaj mi swego pozwolenia... ja pragnę, z całego serca pragnę, wstąpić do seminaryum...
Mówił z nieśmiałością, osłabionym jeszcze głosem, z rękoma złożonemi jak do modlitwy, patrząc błagalnie.
— Ty, ty, chcesz — szepnął Mouret i zachwiał się na nogach, nie mogąc rzec słowa więcej.
Po chwili przeniósł oczy z twarzy syna na Martę, która ukryła głowę, płacząc pochylona. Mouret wciąż milczał, podszedł do okna, znów zawrócił się i siadł na łóżku, bezwiednie, machinalnie, jak człowiek nieprzytomny, rażony zbyt silnym ciosem.
— Ojcze — odezwał się Sergiusz po dłuższem milczeniu — wiesz, że byłem bliskim śmierci... Otóż Bóg wtedy objawia ludziom wyraźnie swoją wolę... przyrzekłem, tak poprzysiągłem, że jemu oddam się wyłącznie... Ojcze, chciej mi wierzyć, że inaczej nie pojmuję życia dla siebie... Chciej nie tamować mego powołania...
Mouret siedział, wciąż milcząc z oczami utkwionemi w ziemię. Wreszcie machnąwszy rozpaczliwie obu rękoma, szepnął złamanym głosem:
— Chcecie chyba, abym wziął torbę na plecy i uciekł z domu, pozostawiając wam możność przywdziania habitu?... Wszyscy jesteście zarażeni...
Powstał z miejsca, zbliżył się do okna i zaczął palcami bębnić po szybach. A gdy Sergiusz otworzył usta, chcąc dalej go błagać, zawołał:
— Daj pokój; róbcie, co chcecie!... Bądź sobie księdzem, kiedy tego pragniesz. Wiem, że przeszkodzić wam nie zdołam...
To powiedziawszy, wyszedł. Na drugi dzień, nie rzekłszy słowa do nikogo, wyjechał za tydzień do Marsylii, chcąc pierwsze chwile bólu spędzić przy Oktawiuszu. Wrócił ztamtąd stroskany i jakby o dziesięć lat starszy. Nie znalazł ukojenia w towarzystwie Oktawiusza, który w Marsylii hulał, robił długi i krył przed ojcem w szafach przychodzące do niego kochanki. Mouret nic mu nie powiedział o swych domowych troskach a wróciwszy do Plassans, nie otwierał ust do nikogo i długiemi godzinami siadywał, nie ruszając się z miejsca. Przestał się zajmować interesami, nic go nie nęciło, najświetniejsze spekulacye handlowe pozostawiały go obojętnym. Róża zauważyła, że unika spotkania z księdzem Faujas a spotkawszy go, nie wita. Nie mogąc dłużej znieść podobnego postępowania swego pana, wystąpiła hardo przy zdarzonej okazyi:
— Pan teraz bardzo jest niegrzeczny względem ludzi... proboszcz dopiero co poszedł a pan obrócił się do niego plecami... Jeżeli pan się mści za panicza, to zupełnie bez słuszności. Nasz proboszcz nie chciał, aby pan Sergiusz wstępował do seminaryum... sama słyszałam, jak go odmawiał... Doprawdy, że panu aniołby nie dogodził... wiecznie pan marudzi, albo siedzi nadęty i słowa nie zagada... wesoło teraz w domu... Nie wiadomo, dla czego pan przestał z panią rozmawiać... podczas obiadu myślałby kto, że pogrzeb... już ja chyba nie wytrzymam... ale to wszystko z powodu pana...
Mouret, nic nie odpowiedziawszy, wyszedł do ogrodu, lecz Róża poszła za nim, mówiąc w dalszym ciągu:
— Czy to pan nie powinien się cieszyć, że panicz już wyszedł z choroby?... Wczoraj już zjadł pierwszy kotlecik i niebożątko jadło go ze smakiem... Ale co to pana może obchodzić?... Teraz kiedy pan widzi, że mu się nie udało zrobić z chłopca poganina, to już go pan przestał kochać... Ale z łąski Boga nie będzie on takim bezbożnikiem jak pan... w niczem ten anioł nie jest do pana podobny... Zamiast na klęczkach Bogu dziękować za takiego syna, to pan odwraca się od rodzonego swego dziecka... Oj przydadzą się panu jego modlitwy!... Tylko dzięki jemu może pan uniknie wiecznego zatracenia... Na pańskiem miejscu płakałabym z radości, widząc w syna powołanie na księdza... Ale pan jest z kamienia... Nic pana nie wzruszy, nawet widok panicza, gdy przywdzieje już świętą swoją sukienkę... A ślicznież mu będzie w sutanie!... Oczy mi się radują, gdy pomyślę, że go zobaczę ubranego po księżemu...
Mouret, chcąc uniknąć prześladującej go Róży, szedł na pierwsze piętro i zamykał się w pokoju, który nazywał biurem. Pusta ta izba ze stołem i dwoma stołkami w pośrodku, stała się jego jedynem schronieniem. Znudziwszy się bezczynnym siedzeniem, znów schodził na dół i zajmował się pielęgnowaniem ogrodu.
Marta zdawała się niewidzieć zmian zaszłych w wyglądzie i w usposobieniu męża. Całemi tygodniami nie mówili teraz do siebie. Bynajmniej tem niezdziwiona, pogrążała się we własnych myślach, obojętniejąc dla domu i rodziny. Panująca obecnie cisza zadawalniała ją w zupełności, chwilami zdziwiona, że nie słyszy gderliwego głosu męża, wmawiała w siebie, iż musiał i on znaleźć zadowolnienie i szczęście po za obrębem domu. Uspokojona podobnemi przypuszczeniami, uważała się za uprawnioną do życia na swoją rękę i pogrążała się coraz to głębiej w odrętwiające rozmarzenie. Gdy przypadkowo podczas obiadu spotkała wzrok męża, patrzącego na nią jakby na nieznaną sobie osobę, uśmiechała się do niego, nie dostrzegając zapuchniętych, czerwonych jego powiek i łez w oczach.
W dniu, w którym Sergiusz, zdrów już zupełnie wstąpił do seminaryum, Mouret spędził dzień cały w opustoszałym domu w towarzystwie Dezyderyi. Teraz on jej dozorował i bawił jak umiał. Dezyderya miała obecnie rok szesnasty, lecz umysł jej pozostał nierozwinięty. Trzeba było ją pilnować jak kilkoletnie dziecko, by nie wpadła do wody napełniającej basen w ogrodzie, lub nie podpaliła domu, bawiąc się zapałkami. Gdy wróciwszy z miasta, Marta weszła do domu, zastała wszystkie drzwi otwarte i głuchą ciszę w pokojach. Dom wydał się jej dziwnie pusty, opuszczony i zaniedbany. Wyszła na taras. Stanąwszy tu, dostrzegła swego męża i córkę w głębi ogrodu. W pośrodku alei Mouret siedział na ziemi i z całą powagą napełniał dziecinny, maleńki wózek piaskiem, upychając go łopatką podaną mu przez Dezyderyę. Gdy wózek został napełniony, dziewczynka poskoczyła radośnie naprzód i chwyciła za sznurek, chcąc go pociągnąć.
— Wio, nuże, wio, — wołała, śmiejąc się głośno.
— Poczekaj, poczekaj, jeszcze nie pełen! — rzekł do niej ojciec. — Kiedy chcesz być konikiem, to bądź mocnym, dobrym konikiem... więc poczekaj, abym jeszcze ziemi dosypał...
Dezyderya przystanęła, i naśladując niecierpliwiącego się konia, uderzała nogą o ziemię, wreszcie szarpnęła sznurek i pobiegła naprzód, ciągnąc wózek za sobą. Śmiała się rozbawiona, różowa a okrążywszy całą kwaterę, wróciła do ojca, zatrzymując przed nim wózek, w którym oddawna nie było już piasku, bo się przewrócił i wlókł się bokiem za niesfornym konikiem.
— Daj piasku, nasyp! — wołała Dezyderya do ojca.
Ten znów zaczął napełniać zabawkę piaskiem, zbierając go z ziemi maleńką drewnianą łopatką. Marta wciąż stała na tarasie i patrzała na męża i córkę, widniejących przed nią w głębi ogrodowej alei. Czuła się wzruszoną, tkniętą jakby wyrzutem. Ale nie zastanawiając się dłużej nad pustką domu i nad tym smutnym człowiekiem, bawiącym nierozwiniętą chociaż już dorastającą córkę, poszła na górę, by zdjąć kapelusz i zmienić strój na codzienne suknie. Zastała tam Różę, która, stojąc przy oknie wychodzącem na ogród, głośno do siebie mówiła:
— Boże mój, jakiż nasz pan jest głupi! W tym wieku a bawi się, jakby małe dziecko!
W kółku znajomych, uczęszczających do klubu kupieckiego ogólnie zauważono zmiany zaszłe w usposobieniu Moureta. Kiwając znacząco głowami, mówiono, że „źle z nim“. W przeciągu kilku miesięcy posiwiał, chwiał się na nogach i nigdy nie prawił dowcipów, przed których złośliwością drżało całe miasto. Przypuszczano, że zachwiał się w interesach handlowych, że poniósł straty pieniężne, z któremi się ukrywał.
Pani Poloque przesiadywała całemi godzinami w oknie swego stołowego pokoju, wychodzącem na ulicę Balande, wprost domu państwa Mouret. Ile razy widziała przechodzącego ulicą pana Mouret, zwykła była powtarzać teraz: „ten długo nie pociągnie“. Natomiast spostrzegłszy księdza Faujas, z przyjemnością zwracała nań uwagę znajomych, mówiąc:
— Proszę patrzeć na naszego proboszcza... tyje z dniem każdym... Gdyby jadał ze wspólnej misy z panem Mouret, możnaby przypuścić, że zostawia mu tylko łyżkę da oblizania...
Śmiała się i innych pobudzała do śmiechu. Miała wszakże słuszność, podziwiając wspaniały wygląd księdza Faujas. Sutana połyskiwała na nim pięknością sukna, rękawiczki nosił świeże, również jak obuwie i kapelusz. Zauważono, że specyalny miał uśmiech, którym dziękował paniom zachwycającym się jego postacią, uśmiech ten przybierał wyraz ironii, gdy się odnosił do pani de Condamin. Wszakże tylko dla przypodobania się tym paniom ubierał się starannie, sam bowiem mało dbał o wykwint ubrania, rozumiejąc raczej walkę z zaciśniętemi pięściami i wybijanie się na wierzch przebojem, siłą. Lecz pani Rougon, stojąc na straży jego postępowania, zaleciła mu wytworność stroju i przy najdrobniejszem zaniedbaniu się z jego strony, czyniła mu wyrzuty. Uśmiechał się wtedy do niej, lecz szedł natychmiast kupować czarne jedwabne pończochy, lub pas z piękniejszej materyi. Narzekał, że zbyt to drogo kosztuje, albowiem noszone rzeczy niszczył niezmiernie prędko, zużywając je siłą potężnych swych muskułów.
Od czasu jak go uznano za rzeczywistego założyciela ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, ksiądz Faujas pozyskał gorącą życzliwość wszystkich kobiet. Z zawziętością broniły jego dobrej sławy, ilekroć puszczoną została jaka obelżywa względem niego pogłoska, której źródło pozostawało zawsze nieznane. Prawda, że znajdowały go zbyt szorstkim, lecz tę jego brutalność zdawały się w nim wielbić, zwłaszcza jako w spowiedniku. Drżały z rozkoszy, odczuwając potęgę żelaznej prawicy.
— Wiesz, moja droga, — mówiła pani de Condamin do Marty — znów mnie wykrzyczał podczas wczorajszej spowiedzi. Byłby mnie roztrząsł, gdyby nie kratka, która mnie przedzielała od niego... Powiadam ci, że jestem zawsze w obawie, jakiej doraźnej kary, gdy klęczę przed konfesyonałem... Nigdy nie miałam surowszego spowiednika...
Roześmiała się z rozkosznym dreszczykiem na myśl doznanych wzruszeń. Pani de Condamin bawiła się opowiadaniem ich Marcie, zauważyła, bowiem, że ta blednie, słuchając. Pewną była, że Marta jej zazdrości, więc przedłużała męczarnię swej przyjaciółki, czyniąc jej szeptem zwierzenia nad sposobem zachowywania się księdza Faujas, podczas gdy ją spowiadał.
Od chwili założenia klubu młodzieży, ksiądz Faujas przybrał nową postać. Stał się dobroduszny, przystępny, łagodny zaś uśmiech opromieniał mu zawsze oblicze. Siłą woli przemógł się i przeobraził stosownie do uznanej przez siebie potrzeby. Z przyjemnością słuchał, gdy opowiadano, ile miał kłopotów przy założeniu klubu, jak przezwyciężył te trudności, pragnąc przysłużyć się mieszkańcom Plassans. Był koleżeński z wszystką młodzieżą w mieście, wywierał na nią wpływ, lecz nieznacznie, z niesłychaną zręcznością, łagodnie i z uśmiechem, wiedząc, że dorastający chłopcy nie byliby ujęci jego brutalnością, którą zachwycały się penitentki. Raz zdarzyło się, że uniósł się gniewem na młodego Rastoil, nieprzestrzegającego dość ściśle przepisów zakreślonych w programie klubu. Spostrzegł, że się unosi i, żałując gniewnie uczynionej wymówki, opanował się natychmiast a podając młodzieńcowi rękę, przeprosił go, ujmując tem serca tłumnie zebranych tego dnia w klubie gości.
Jednakże, jakkolwiek pozyskał kobiety i dorastających młodzieńców, z ojcami ich i mężami, pozostawał dotychczas w dość sztywnych stosunkach. Ludzie stateczni, używający opinii wysoko inteligentnych obywateli miasta, niedowierzali mu, skutkiem niewyraźności jego przekonań politycznych; nie mogli pogodzić się z myślą, że nie przystąpił do żadnego stronnictwa, do żadnego politycznego obozu. Podprefekt, pan Péqueur des Saulaies czynił mu ten zarzut bez żadnej ogródki, podczas gdy mer, pan Delangre uśmiechał się znacząco, gdy była o tem mowa i utrzymywał, że nie należy się śpieszyć z wydawaniem sądu. W domu państwa Rastoil, ksiądz Faujas był bezustannym powodem sprzeczek rodzinnych. Seweryn, oraz jego matka gorąco go zwykle bronili przeciw panu Rastoil, który ostatecznie, ulegając im, mówił:
— Dobrze, dobrze, niechajże i tak będzie! Chcę wierzyć, że posiada wszystkie możliwe cnoty, lecz zostawcie mnie w spokoju. Wszak zaprosiłem go do nas na obiad, ale nie moja wina, że nie raczył przybyć. Cóż chcecie, abym więcej uczynił?... Przecież nie mogę go gwałtem sprowadzić, ani go wam przynieść rękoma własnemi.
— Mój drogi — odpowiadała z niechęcią pani Rastoil — wiem dobrze, iż przy spotkaniu nie bywasz z nim uprzejmy, a na ulicy ledwie że mu od powiadasz na grzeczny jego ukłon. Przypuszczam, że musi mieć za to pewną urazę do ciebie.
— Tak jest napewno — podchwytywał Seweryn. — On dobrze widzi, że ojciec zachowuje się lekceważąco względem niego.
Pan Rastoil ruszał ramionami, słuchając podobnych oskarżeń a gdy pan de Bourdeu był przy tem obecny, występowali obadwaj przeciwko księdzu i obwiniając go o sympatyę dla podprefektury. Pani Rastoil żądała na to dowodów, czyniąc uwagę ze swej strony, że ksiądz Faujas nigdy tam nie był ani na obiedzie, ani z wizytą.
— Przecież go nie obwiniam, ani nie posądzam, aby był bonapartystą... Mówię tylko, że ciągnie w tamtą stronę. Wszyscy wiemy, że się często widuje z panem Delangre.
— Któż z nas nie miał styczności z panem Delangre, merem miasta? — wołał z zapałem Seweryn. — Wszak i ty, mój ojcze, niejednokrotnie miałeś z nim do czynienia. Okoliczności zmuszają nas do tego. Ale wracając do księdza Faujas, wyznaj, ojcze, szczerze, iż znieść go nie możesz!
Sprzeczki tego rodzaju doprowadziły członków rodziny Rastoil do wzajemnego rozdrażnienia, przestawano do siebie mówić po kilka dni z rzędu. Ksiądz Fenil rzadkim był teraz gościem u państwa Rastoil, prawie nie wychodził ze swego mieszkania, mówiąc, że cierpi na podagrę. Wszakże dwukrotnie się zdarzyło, że spytany, by wypowiedział swoje zdanie o nowym proboszczu — odezwał się bardzo pochlebnie, jakkolwiek krótko i głosem dość chłodnym. Zaś ksiądz Surin, ksiądz Bourette i pan Maffre, zawsze podzielali jak najzupełniej opinie pani domu. Opozycyę stanowili więc wyłącznie pan Rastoil i pan de Bourdeu, którzy z powagą mężów stanu twierdzili o koniecznej ze swej strony ostrożności względem człowieka ukrywającego swe zapatrywania polityczne.
Chcąc robić ojcu na przekór, Seweryn wychodził często na zaułek des Chevillottes i, pozostawiając drzwi ogrodu otwarte, stukał do furtki ogrodowej państwa Mouret, pragnąc się widzieć z księdzem Faujas. Zaułek stawał się neutralnym gruntem, miejscem schadzek osób chcących porozmawiać z proboszczem. Doktór Porquier pierwszy wpadł na ten pomysł, za nim poszedł śladem młody Delangre, sędzia a z drugiej strony Seweryn Rastoil. Zdarzało się obecnie, że po kilka godzin furtki ogrodów i brama parku podprefektury stały otwarte a ksiądz Faujas, stojąc w głębi zaułka kończącego się murem, witał przybywających znajomych tak z jednego jak z drugiego obozu i rozmawiał z wielkiem ożywieniem. Wszakże pan Péqueur des Saulaies nigdy jeszcze nie przekroczył bramy parku, wychodzącej na zaułek, również panowie Rastoil i de Bourdeu nie pokazywali się tutaj, spoglądając tylko z boku przez otwartą furtkę i przysuwając ku niej krzesła stojące przed kaskadą. Osoby rozmawiające z księdzem Faujas, rzadko kiedy pozwalały sobie na przestąpienie progu posiadłości państwa Mouret. Czasami tylko ktoś wsunął głowę, rozejrzał się ciekawie i cofał się natychmiast.
Proboszcz nigdy nikogo nie zapraszał do ogrodu, lecz też i nie bronił tam wejścia. Strzegł tylko, by państwo Trouche nie korzystali z zaprosin Marty i często groźnie spoglądał na ich okna, po za któremi wiecznie połyskiwały oczy Olimpii. Ukryci po za czerwoną firanką, państwo Trouche śledzili wszystko, co się dokoła działo i srodze cierpieli nad zakazem spacerowania po ogrodzie i zapoznania się z ludźmi wykwintniej od nich ubranymi. Podnieceni złością, roztwierali z hałasem okno i wparłszy się na parapecie, patrzeli tryumfująco na zakazany im ogród. Wszakże po chwili cofali się i zamykali okno, zwyciężeni i zgnębieni surowością spojrzenia rzuconego im przez księdza Faujas. Po chwili wszakże, małżonkowie cicho, na palcach stąpając, zakradali się znów za czerwoną firankę i karmili oczy, przerażającym ich widokiem księdza, spokojnie przechadzającego się po raju, którego im wzbraniał.
— Już dłużej nie mogę wytrzymać! — zawołała pewnego dnia Olimpia, zwracając się do męża. — Dla czego mamy się wiecznie poddawać jego przywidzeniom? On wszystko dobre zagarnia dla siebie a nas chciałby do dnia sądnego ciemiężyć w tej norze! Jeżeli chcesz, to pójdziemy razem do ogrodu... Przecież nas nie połknie... a od tego co powie, to przecież nie pomrzemy... Chodź... pójdziemy!...
Trouche wrócił przed chwilą ze swego biura w ochronce pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Przypiął sobie świeży kołnierzyk do koszuli, oczyścił buty, chcąc się ukazać w ogrodzie w pełni swej piękności. Olimpia, idąc za przykładem męża, przebrała się w jasną suknię. Zadowolnieni, zeszli odważnie do ogrodu i szli wolno, zatrzymując się przed strzyżonemi bukszpanami, przed każdym piękniejszym kwiatem. Ksiądz Faujas ich nie widział, będąc zajęty rozmową z panem Maffre tuż przy furtce, wychodzącej na zaułek. Gdy posłyszał skrzypnięcie kroków na piasku, państwo Trouche stali prawie przy nim. Obróciwszy się i spostrzegłszy ich, na razie zdziwił się tak, że urwał w połowie zaczęte zdanie. Pan Maffre nie znał ich, lecz przypatrywał się im z ciekawością.
— Śliczna dziś pogoda?... wszak prawda, moi panowie? — odezwała się Olimpia, blednąc pod spojrzeniem brata.
Proboszcz wyszedł na zaułek, pociągając za sobą pana Maffre i zamykając za sobą furtkę.
— Wściekły jest na nas — szepnęła Olimpia. — Nie zważajmy na to i zostańmy. Jeszczeby pomyślał, że się go boimy!... Dość już tego! Zobaczysz, jak mu się stawię! Niechno przyjdzie!
Doprowadziła męża do krzesełek pozostawionych przez Różę i małżonkowie zajęli miejsca, rozglądając się po ogrodzie, ku któremu od tak dawna wzdychali z po za czerwonych firanek swego pokoju. Ksiądz Faujas, jak najśpieszniej ukończywszy rozmowę z panem Maffre, wszedł napowrót do ogrodu i, zamknąwszy furtkę na zasuwkę, rozejrzał się czy nikogo niema w pobliżu, poczem szybko się zbliżył ku małżonkom spokojnie siedzącym w ocienionej altanie.
— Czyście zapomnieli, co było między nami umówione? — rzekł stłumionym głosem. — Wszak przyrzekliście siedzieć spokojnie w naszem mieszkaniu!
— Za gorąco nam było w pokoju na górze — odpowiedziała Olimpia. — przecież nie popełniamy zbrodni, przychodząc użyć świeżego powietrza.
Ksiądz miał już wybuchnąć gniewem, gdy Olimpia, śmiertelnie blada z wysiłku jaki czyniła, opierając się woli brata wciąż na nią patrzącego, rzekła znów po chwili z dziwną zjadliwością:
— Radzę ci, nie unoś się i nie zaczynaj hałasować, bo sąsiedzi z jednego lub drugiego ogrodu mogliby cię usłyszeć. Zaszkodziłbyś przedewszystkiem sobie!...
Małżonkowie, zamieniwszy ze sobą spojrzenia, zachichotali z chwilowej niemocy księdza, który chwycił się za czoło z gestem niemej, gniewnej rozpaczy.
— Usiądź! — rzekła Olimpia. — Chcesz wiedzieć, dla czego nas tu spotykasz?... Więc powiem: oto mamy już wyżej głowy tego więziennego życia... Ty żyjesz tutaj jak u Pana Boga za piecem... dom należy do ciebie... ogród również... Tem lepiej... radzi jesteśmy, że ci się powodzi... lecz i nam powinieneś coś z tego udzielić... Czyś mi kiedy przyniósł jakich owoców z tego ogrodu?.. a w domu wyznaczyłeś nam najbrzydszy pokój na mieszkanie i każesz nam w nim siedzieć i nigdzie się nie pokazywać, jakbyś się nas wstydził... Nie chcemy, aby tak było nadal... Zapowiadamy ci, że nie chcemy...
— Nie jestem panem ani domu, ani ogrodu. Jeżeli chcecie rabować w ogrodzie, to wiedzcie, że należy do pana Mouret.
Państwo Trouche, znów patrząc na siebie, zaśmieli się znacząco.
— My nie chcemy się wtrącać w potajemne twoje sprawy — mówiła dalej Olimpia — ale wiemy... i to nam wystarcza... Mamy tylko jeden dowód więcej, że traktujesz nas jak obcych i że jesteś pozbawiony serca. Jak sądzisz, gdybyśmy byli w twojem położeniu, czyżbyśmy nie dzielili się z tobą jako z naszym bratem?
— Czego wy odemnie żądacie? — zawołał ksiądz. — Czego chcecie?... Czyż myślicie, że ja sypiam na workach złota?... Przecież widzieliście mój pokój, gorsze mam sprzęty, aniżeli wy. A domu i ogrodu dać wam nie mogę, bo do mnie nie należą.
Olimpia ruszyła ramionami i gestem nakazała mężowi milczenie, widząc, że ma ochotę do zabrania głosu, sama zaś zaczęła powoli:
— Każdy pojmuje życie po swojemu... Ty, gdybyś miał miliony, to nawet wtedy nie dbałbyś o porządne urządzenie mieszkania i wydawałbyś pieniądze na najgłupsze ogólne cele. My zaś przeciwnie, lubimy mieć ładne mieszkanko... A czy będziesz śmiał przeczyć, gdy ci powiem, że gdybyś zażądał najładniejszych pokojów, całego ogrodu, spiżarni, bielizny — to wszystkobyś miał natychmiast na pierwsze zawołanie?... Otóż ty o to nie dbasz... ale wiedząc, że my chcielibyśmy to posiadać, jako dobry brat, powinieneś brać i korzystać dla nas, dla naszego zadowolenia... A czyś kiedy o tem pomyślał?... Nie, bo nie masz serca i wolisz nas więzić w zatęchłej norze...
Ksiądz Faujas patrzał na małżonków Trouche z niewymownem podziwieniem. Oni zaś, ośmieleni jego spokojem, uśmiechali się, kiwając na krzesłach.
— Jesteście niewdzięcznikami! — rzekł po chwili. — Przypomnijcie sobie, ile już dla was uczyniłem. Jeżeli macie dziś co jeść, to tylko dzięki mnie. Mam twoje listy, Olimpio, w których mnie błagasz, bym was ratował od nędzy i sprowadził do Plassans. Zjechaliście, macie co jeść, więc nowe macie wymagania...
— Proszę bez przechwałek! — zawołał brutalnie Trouche, przerywając mowę księdzu. Jeżeliś nas tu sprowadził, to nie dla czego innego, tylko żeś nas potrzebował... Pozwoliłem żonie mówić, lecz ona, zwyczajnie jak kobieta, gada, gada a nie przystępuje do rzeczy, jak się należy. Otóż, mój kochany, powiem ci w dwóch słowach, że przebierasz miarkę naszej cierpliwości, zamykając nas pomiędzy czterema ścianami jak w klatce... traktujesz nas gorzej, aniżeli psów; strzeż się, zaczynamy sobie to wszystko przykrzyć i lada dzień wyrwiemy się z twojej niewoli... nie będziesz kontent, bo wiemy niemało... Jeżeli chcesz tego uniknąć, zmień postępowanie... Powiadasz, że dom i ogród nie są twoją własnością, bierzemy to pod uwagę, lecz chcemy mieszkać wygodniej, chcemy mieć więcej swobody... przeto postaramy się, by to uzyskać... a ty nam nie broń i nie przeszkadzaj... to nasza rzecz... Przecież nie zjemy ani murów domu, ani ziemi w ogrodzie.
— Dobrze mówisz, mój mężu! — zawołała Olimpia. — Tak, tak, możnaby oszaleć, żyjąc dłużej w warunkach przez ciebie stworzonych. Daj nam swobodę działania a my w zamian będziemy ci posłuszni i wierni... Wiesz, że mój mąż jest zawsze gotów na twoje skinienie... Idź więc śmiało naprzód i licz na nas, że jesteśmy przy twoim boku... ale w zamian chcemy trochę dobra, w które ty mógłbyś opływać, chociażby natychmiast... Więc nowa umowa staje. Wszak się zgadzasz?...
Ksiądz Faujas opuścił głowę na piersi i zamyślił się. Wreszcie rzekł, patrząc im w oczy:
— Mogę was tylko o tem zapewnić: z chwilą, gdy spostrzegę, że mi wchodzicie w drogę, wyślę was ztąd na złamanie karku!
Rzuciwszy im te słowa, odszedł do siebie na górę, pozostawiając ich w ocienionej altanie.
Począwszy od tego dnia, państwo Trouche prawie codziennie siadywali i przechadzali się po ogrodzie, wystrzegając się wszakże godzin, w których ksiądz Faujas odczytywał swój brewiarz, lub rozmawiał z osobami z sąsiedztwa.
W następnym tygodniu, Olimpia, narzekając przed Martą na ciasnotę swego mieszkania, uzyskała od niej pozwolenie zajęcia na sypialnię, dawnego pokoju Sergiusza. Tak więc państwo Trouche rozlokowali się w dwóch pokojach, wyprosiwszy u Marty, by im dozwoliła posługiwać się sprzętami, stojącemi w izdebce syna. Z pomocą Róży wynaleźli na strychu starą kanapę i parę foteli, które dawną ich sypialnię zamieniły na rodzaj saloniku. Uszczęśliwiona temi zmianami, pani Trouche obstalowała sobie u najlepszej szwaczki w Plassans strojny różowy szlafroczek.
Mouret, zapomniawszy, iż pokój Sergiusza jest obecnie sypialnią państwa Trouche, zaszedł tam chcąc poszukać noża, o którym wiedział, że znajduje się w szufladzie od stołu. Zmięszał się, ujrzawszy pana Trouche, strugającego owym nożem laskę, którą ściął sobie z drzewa gruszkowego w ogrodzie i cofnął się, przepraszając za najście.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.