<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Gdy znów wróciło lato, ksiądz Faujas wraz z matką spędzał wieczory na tarasie w towarzystwie państwa Mouret. Stara pani Faujas proponowała gospodarzowi partyjkę pikiety, lecz zawsze napróżno. Mouret stał się milczący i ponury. Siedząc na krześle naprzeciwko swej żony i księdza, kiwał się, rozglądał wokoło a najczęściej ziewał. Widocznie nudził się i nie starał się tego skrywać.
— Dla czego nie idziesz do klubu? — pytała go wtedy Marta.
Prawie codziennie powstawał wówczas z krzesła i szedł do klubu a wróciwszy w parę godzin później, zastawał księdza i Martę na tychże samych miejscach co poprzednio, również jak panią Faujas, siedzącą o parę kroków od nich w niezmienionej, zawsze nieruchomej pozycyi.
Gdy spotkani w mieście znajomi dopytywali się pana Mouret o nowego proboszcza, chwalił go i wynosił jego cnoty z dawniejszym zapałem: „Tak — mówił — jest to człowiek wyższy“. Nawet pani Paloque, która pragnęła z jego ust pochwycić jakieś niebaczne słówko, nie mogła się poszczycić dopięciem celu, pomimo iż stosownie ku temu kierowała rozmowę, pytając go o żonę w chwili, gdy głosił pochwały księdza Faujas. Również pani, Felicya chciała się czegoś dowiedzieć z jego pożycia domowego, lecz milczał zawzięcie, zamykając się w frazesie, iż jest bardzo cnotliwy. Przeczuwała, pewną była, że kłamał, patrzała mu wtedy prosto w oczy, uśmiechała się przebiegle, zastawiała nań zręczne sidła, lecz wszystkie te zabiegi pełzły na niczem, Mouret milczał, lub mówił o czem innem. Z gaduły stał się człowiekiem małomównym, przestał obgadywać ludzi, starannie i przedewszystkiem omijając wszelką sposobność opowiadania o swych sprawach domowych.
— Twój mąż stał się zupełnie rozsądny — rzekła pewnego razu Felicya do córki. — Odzyskałaś swobodę działania, z czego musisz być bardzo zadowolona?...
— Ależ ja zawsze byłam najzupełniej swobodną — odrzekła Marta.
— Moje drogie dziecko, jaka z ciebie przykładna żona.... niechcesz nigdy oskarżać męża... Jednakże przypomnij sobie, mówiłaś mi kiedyś, iż jest on teraz bardzo źle usposobiony względem księdza Faujas...
— Mąż mój źle usposobiony względem księdza Faujas?... Nigdy nic podobnego nie mówiłam! To mama robiła tego rodzaju przypuszczenia. Ci dwaj panowie są w jak najlepszych z sobą stosunkach. Wreszcie nie widzę przyczyny mogącej wpłynąć na oziębienie tych stosunków.
Marta zaczęła się coraz częściej dziwić, że tyle osób pyta ją, o ile jej mąż toleruje obecność księdza Faujas. Niejednokrotnie czuła się zniecierpliwioną podobnemi dopytywaniami, i z trudnością powstrzymywała się od pokazania tego należącym do komitetu paniom, które, spotykając się z nią w ochronce, badały ją na przemiany. W rzeczywistości Marta czuła się teraz szczęśliwszą, niż kiedykolwiek. Ogarnął nią dziwny spokój, kochała teraz dom swój i ogród o wiele więcej, niż poprzednio. Żyła obecnie radośną nadzieją obietnicy. Wszak ksiądz Faujas prawie się zobowiązał być jej spowiednikiem, z chwilą gdy uzna, że ksiądz Bourette nieodpowiednio nią kieruje. Myśl mogącego ztąd spłynąć na nią szczęścia radowała ją niewysłowienie. Cieszyła się z naiwnością dziewczątka, któremu obiecano upragniony obrazek w nagrodę wzorowego sprawowania. Marta zdawała sobie sprawę, iż chwilami stawała się dzieckiem. Byle czem bawiła się serdecznie, miewała drobiazgowe zachcianki, ulegała z łatwością wzruszeniu, płakała często i nie wiedząc sama dla czego.
W pogodny, ciepły dzień wiosenny, Mouret zajęty był w ogrodzie przystrzyganiem wielkich krzewów bukszpanowych. Wtem spostrzegł Martę płaczącą w altanie. Zaniepokojony, zbliżył się ku niej, pytając:
— Czy masz jakie zmartwienie?... Mów... proszę a może jesteś chora?...
— O nie, przeciwnie, jestem niezmiernie rada i szczęśliwa! — odpowiedziała z uśmiechem, pomimo że łzy płynęły jej z oczów.
Ruszył ramionami i odszedł ku bukszpanom, które zwykł był przystrzygać nietylko z zajęciem, lecz z uszanowaniem. Postawił sobie za punkt honoru, by powszechnie mówiono w Plassans, iż najpiękniej strzyżone bukszpany rosną w jego ogrodzie i jego prowadzone ręką.
Marta, otarłszy chwilowo łzy i uśmiechnąwszy się do męża, znów zanosiła się od płaczu, wzruszona do głębi serca wiosennem powietrzem, młodocianą zielonością, pierwszemi kwiatami. Wdychała w siebie woń ściętych bukszpanowych gałęzi pokrytych drobnemi listkami; żal jej było powstrzymanego ich rozrostu. Marta miała obecnie lat czterdzieści i płakała za minioną wiosną swojego życia.
Od czasu jak został proboszczem przy kościele św. Saturnina, ksiądz Faujas zastąpił dawną surowość wyglądu majestatyczną powagą, opromienioną wyrazem łagodności. Zmienił nawet sposób noszenia kapelusza i trzymania brewiarza. Postać jego wydawała się jeszcze okazalszą i wyższą. Kilkakrotnie już usunął na bok roszczenia księdza Fenil, który, czując się zwyciężonym, przycichł, pozostawiając swobodę działania szczęśliwemu swojemu przeciwnikowi. Nowy proboszcz dostrzegł to, nie dając wszakże tego poznać, przyjmował fakt sam jako przynależną względem siebie powinność. Postępował zręcznie, hamował własną dumę, czuł bowiem, że jeszcze nie dzierży samowładnie Plassans w swoich dłoniach. Do czasu postanowił być układanym a nawet w razie potrzeby chrześciańsko pokornym. Spotkawszy na mieście pana Delangre, zatrzymywał się, ściskał go za rękę, rozmawiał z nim. Z panem de Bourdeu, z panem Maffre, oraz innemi osobami, które stanowiły otoczenie państwa Rastoil, zamieniał jedynie ukłony grzeczne, lecz dość chłodne, przeczuwał bowiem, że w tem kółku niedowierzają mu i śledzą jego kroki, posądzając o zbyt niewyraźne opinie w kwestyach przekonań politycznych. Chcieli oni, by wręcz się wypowiedział, by stanowczo przystąpił do tego lub innego obozu. Ale on wtedy uśmiechał się, mówiąc, że należy do stronnictwa ludzi uczciwych, co go zwalniało od bliższych objaśnień. Słowem, zajął pozycyę wyczekującą, nie śpieszył się, cierpliwie czekając, by podwoje niechętnych mu domów, same się przed nim rozwarły.
— Nie, jeszcze nie teraz. Później. Zobaczymy z czasem.
Takie odpowiedzi dawał księdzu Bourette, który go naglił, by przyjął zaproszenie państwa Rastoil. Wiedziano również, że dwukrotnie już odmówił stawić się na obiad do podprefekta, który z życzliwością zapraszał go do siebie. Bywał wyłącznie tylko u państwa Mouret. Był to dla niego punkt obserwacyjny, położony pomiędzy dwoma nieprzyjaznemi sobie obozami. We wtorki, stawał w oknie swojego pokoju i patrzał na zachodzące słońce, które tonęło w oddali za lasami de la Seille. Przed zamknięciem wszakże okna zwracał oczy na ogród pana Rastoil i na park podprefektury, gdzie we wtorki przyjmowano gości i kłaniał się z równą uprzejmością tak jednym jak drugim. Na tych wtorkowych ukłonach ograniczał dotychczasową swą znajomość sąsiedzką.
Pewnego wtorku, zamiast stanąć przy oknie, zeszedł do ogrodu państwa Mouret, gdzie zupełnie czuł się jak u siebie. Dawniej przechadzał się tutaj wyłącznie po tylnej ulicy, odpoczywając czasami w altanie, znajdującej się w głębi ogrodu. Obecnie zaś całość ogrodu uważał za swoją własność, wszędzie dostrzedz można było czarną jego sutanę odbijającą od zieloności krzewów i kwietników. Wszedłszy tu dzisiaj, skierował się w stronę ogrodu państwa Rastoil, położonego nieco niżej i ztąd się ukłonił zebranemu tam towarzystwu. Obejrzawszy się następnie na wyniosły taras podprefektury, powitał stojącego tam pana de Condamin w towarzystwie doktora Porquier. To uczyniwszy, zaczął się przechadzać wzdłuż ścieżki biegnącej w sąsiedztwie muru, stanowiącego podstawę tarasu podprefekta, gdy z góry ozwał się ku niemu głos doktora:
— Księże proboszczu, chciałbym słówko powiedzieć!
Tu doktór Porquier zapytał, o której godzinie mógłby się stawić dnia jutrzejszego dla pomówienia w ważnej dla siebie sprawie. Ksiądz Faujas zatrzymał się i po raz pierwszy zaczął rozmowę z sąsiadami wprost z ogrodu państwa Mouret. Okazało się, że doktór jest wielce zakłopotany, z powodu swojego syna Wilhelma. Widziano go z hulaszczą bandą młodzieży w domu podejrzanym z tyłu za więzieniem. Gorszącą była zwłaszcza okoliczność, że posądzano Wilhelma o przewodniczenie owej bandzie, oraz o zaciągnięcie do niej synów pana Maffre, którzy byli o wiele od niego młodszymi.
— Niewarto się tem martwić — zawołał pan de Condamin, śmiejąc się sceptycznie. — Niech się młodość wyszumi. Wreszcie wielkie rzeczy! Całe Plassans drży z oburzenia na wieść, że kilku młodych ludzi grało w sztosa i że razem z nimi była jakaś damulka!
Doktór czuł się słowami pana de Condamin urażony, lecz rzuciwszy tylko na niego gniewne spojrzenie, mówił dalej do księdza:
— Chciałbym się z panem naradzić w tej sprawie. Proszę sobie wyobrazić, że pan Maffre wpadł dziś do mojego mieszkania, wrzeszcząc mi nad uszami, że to moja wina, bo syna nie umiałem porządnie wychować. Wymówki tego rodzaju zakrwawiły mi serce. Doprawdy, że cierpię niezasłużenie. Po sześdziesięciu latach życia bez skazy, przykro jest słuchać podobnych wyrzutów.
Gorzko narzekając, opowiadał o trudności wychowania chłopca tak niesfornego jak Wilhelm. Wyliczał poświęcenia, czynione już niejednokrotnie, w celu ustatkowania syna, który może się stać przyczyną ruiny całej rodziny... Doktór lękał się, że wybryki synka mogą mu poderwać klientelę. Ksiądz Faujas słuchał uważnie słów doktora, wreszcie rzekł z przejęciem:
— Pragnąłbym gorąco położyć kres zmartwieniu pańskiemu. Rozporządzaj pan moją osobą. Jestem gotów pójść do pana Maffre, by wytłomaczyć, że niesłusznie uniósł się gniewem wobec pana... Jego oburzenie jest łatwe do wytłomaczenia, wszakże nie należy go wywierać na postronnych. Pan Maffre jest w sąsiednim ogrodzie, umówię się z nim zaraz o godzinę moich odwiedzin.
Przeszedł wzdłuż idącą aleję i, stanąwszy po nad ogrodem państwa Rastoil, wyjawił swe życzenie panu Maffre. Ale ten oświadczył, że sam przyjdzie do mieszkania księdza Faujas, szczęśliwym będąc ze sposobności nastręczającej mu okazyę złożenia uszanowania zacnemu proboszczowi.
Skłoniwszy się, chciał odejść, gdy zatrzymała go pani Rastoil słowami:
— Kazaniem wygłoszonem w niedzielę, byłam zachwycona! Niechajże mi będzie wolno wypowiedzieć to szanownemu naszemu proboszczowi. Winszuję, szczerze winszuję! Wszystkie byłyśmy wzruszone wzniosłością słów tego kazania.
Ksiądz Faujas znow przeszedł ogród i zawiadomił doktora Porquier o jutrzejszej wizycie pana Maffre. Następnie przechadzał się wolnym krokiem, przysłuchując się odgłosom słów i śmiechów dolatujących z tej i z drugiej strony, lecz nie mięszał się więcej do dwóch towarzystw, bawiących się po lewej i po prawej stronie ogrodu państwa Mouret.
Nazajutrz, w chwili gdy przybył pan Maffre, ksiądz Faujas był w ogrodzie i doglądał dwóch robotników, pracujących przy basenie. Przed paru dniami proboszcz zauważył, że daleko byłoby ładniej, gdyby fontanna była puszczona, utrzymując, iż obecny, suchy basen szpeci cały ogród. Mouret opierał się wyreparowaniu basenu i puszczeniu wody, twierdząc, że może kto wpaść do niej, lecz Marta znalazła na to sposób, decydując, że można dokoła zaprowadzić żelazną baryerkę.
— Księże dobrodzieju — zawołała Róża, stojąc na tarasie — pan sędzia pokoju przybył z wizytą.
Ksiądz Faujas pośpieszył ku domowi, chcąc pana Maffre poprowadzić do swego mieszkania na drugiem piętrze, lecz Róża otwierała już drzwi salonu, mówiąc:
— Proszę wejść!... Po cóż ksiądz dobrodziej ma fatygować siebie i pana sędziego, prowadząc go na górę... Przeciek tutaj ksiądz proboszcz jest jakby u siebie we własnem mieszkaniu... Trzeba było mnie uprzedzić o wizycie pana sędziego pokoju, byłabym kurz starła w salonie.
Roztworzyła okiennice i wyszła, zamykając drzwi, by panowie mogli rozmawiać swobodnie. Właśnie w tejże chwili zawołał ją Mouret do stołowego pokoju.
— Bardzo mi się podoba twoje rozporządzanie się naszem mieszkaniem — rzekł do służącej. — Wieczorem gotowaś oddać mój obiad swojemu proboszczowi a jeżeli myślisz, że mam wygodniejsze od niego łóżko, to mu je zanieś do sypialni i zamiast mnie ułóż go pod kołdrą... Wszak tak będzie najlepiej, co?...
Róża zamieniła spojrzenie z Martą, pracującą nad łataniem dziurawej bielizny, wreszcie ruszywszy ramionami, rzekła pogardliwie:
— Każdy zna pańską uczynność... umierający nie dostałby szklanki wody od pana...
Odeszła do kuchni a Marta szyła dalej, nie podnosząc głowy od rozpoczętej roboty. Od kilku dni gorączkowo zajmowała się domem, chcąc się zabrać jak najprędzej do haftowania obrusa na ołtarz w kościele św. Saturnina. Panie składające komitet ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, umówiły się pomiędzy sobą, by złożyć w darze nowemu proboszczowi całość przyborów na wielki ołtarz. Panie Rastoil i Delangre dawały świeczniki a pani de Condamin miała zamiar sprowadzić z Paryża srebrny krzyż prawdziwego wyrobu.
W salonie toczyła się rozmowa pomiędzy panem Maffre i księdzem Faujas, który mu przekładał, iż nie należało czynić tak przykrych wyrzutów doktorowi Porquier, człowiekowi pobożnemu, zacnemu, zasługującemu przedewszystkiem na serdeczne współczucie w strapieniu jakiego doznawał, skutkiem niegodnego postępowania syna. Sądzia pokoju słuchał słów księdza z bogobojnem wzruszeniem. Tłusta twarz jego i wyłupiaste oczy przybierały chwilowo wyraz ekstazy, napomnienia księdza opływały mu serce żalem i skruchą. Stłumionym głosem przyobiecał przeprosić czcigodnego doktora Porquier, byle mu ksiądz proboszcz zapewnił odpuszczenie grzechu, jakiego się dopuścił, uniósłszy się gniewem.
— A pańscy synowie? — zapytał ksiądz. — Niech pan im powie, że mogą do mnie przyjść. Pomówię z nimi.
Pan Maffre, podziękowawszy za tyle dobroci, pokręcił głową i rzekł ze znaczącym uśmiechem:
— Za tych mogę ręczyć, że nie prędko puszczą się na gruszki, których się dopuścili z cudzej namowy... Zatarasowałem ich w ciemnym pokoju gdzie siedzą od trzech dni o chlebie i wodzie. Gdym się dowiedział o całej tej sprawie, taka mnie złość na tych łajdaków porwała, że gdybym był miał kij pod rękę, byłbym go połamał na ich grzbietach... a nicponie!...
Ksiądz Faujas spojrzał na mówiącego i przypomniał sobie opowiadanie męża Marty, który posądzał pana Maffre o zamordowanie żony stopniowem okrucieństwem i skąpstwem. Zaczął więc bronić skarconych:
— Ależ nie tak należy postępować z dorastającymi młodzieńcami... Starszy syn pański, Ambroży, ma lat dwadzieścia a młodszy kończy rok osiemnasty, wszak tak?... Otóż chłopcy w tym wieku nie są już małemi dziećmi... trzeba im pozwolić na przystojną zabawę...
Sędzia pokoju struchlał z zadziwienia i, wytrzeszczywszy wyłupiaste oczy, spytał porywczo:
— Więc cóż, mamże im dozwolić na wszelkie nadużycia?... Może mam patrzeć przez szpary na palenie papierosów?... Na chodzenie do kawiarni?... Co?...
— Tak, nieinaczej — rzekł ksiądz, uśmiechając się pobłażliwie. — Ręczę panu, że nie jest grzechem, by młodzi ludzie palili papierosy a nawet by czasami zagrali w szachy lub w bilard. Należy im pozwolić na zbiorowe spacery, rozmowy... Zbyt krótko ich trzymając, popychamy ich najczęściej na gorszące manowce... Nie przerażaj się pan tem co mówię... bo słuszność jest po mojej stronie... W zamian bądź pan przekonany, że nie chciałbym, aby młodzi ludzie uczęszczali do byle jakiej kawiarni... Pragnąłbym ich widzieć w lokalu wyłącznie dla nich przeznaczonym... W wielu miastach widziałem kluby pozakładane dla młodzieży... tego rodzaju instytucye zbawiennie oddziaływają, utrzymując w karbach swawolne myśli, mające łatwy dostęp do głów młodocianych.
Ksiądz Faujas rozwinął cały plan takiego klubu a pan Maffre zwolna przychylał się do podobnej myśli, potakiwał głową, wreszcie rzekł:
— Ślicznie... ślicznie... ale dla czegóż nie mielibyśmy mieć czegoś podobnego w Plassans? Byłoby to coś w rodzaju wielkiego dzieła, jakie już panu zawdzięczamy... Chcę mówić o założonej z inicyatywy pańskiej Ochronce pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Księże proboszczu a nasz wielki dobrodzieju, racz zająć się przeprowadzeniem szlachetnego swego projektu a tem zbawisz naszych synów, utrwalisz moralność w ich sercach!
— Jeżeli pan rzeczywiście znajduje myśl moją godną poparcia, to pańską będzie rzeczą puścić ją w obieg pomiędzy znajomymi. Ja ze swej strony, powiem coś o tem panu Delangre... Zatem w niedzielę po nieszporach w katedrze, moglibyśmy się zebrać w zakrystyi dla powzięcia stanowczej decyzyi...
W niedzielę pan Maffre przyprowadził pana Rastoil a wszedłszy z nim do pokoju przyległego zakrystyi, zastał tam księdza Faujas rozmawiającego z panem Delangre. Zebrani okazali najżywszą chęć założenia klubu dla młodzieży. Rzecz została postanowiona zaraz na wstępie, zaszły tylko trudności co do wyboru nazwy podobnej instytucyi. Zaczęli się więc z sobą sprzeczać, zwłaszcza pan Maffre obstawał przy swojem żądaniu, pragnąc utrzymać obmyślone przez siebie miano „Klubu Jezusa“.
— Niesłusznie się pan upierał — zawołał zniecierpliwiony i milczący od chwili ksiądz Faujas. — Nazwa taka odstręczyłaby wielu... a nielicznych członków klubu, którzyby się zgodzili do niego należeć, wyśmianoby najniezawodniej. Zechciej pan zrozumieć, iż religia powinna działać w danym razie pośrednio, nietaktownie byłoby wysuwać ją naprzód... niechaj ta młodzież raczej myśli, iż religia tu w grę nie wchodzi... Zechciejmy ich tylko złączyć, zabawić... żadnych innych celów przed nimi nie odsłaniając.
Sędzia spojrzał na prezydującego zebraniu księdza Faujas z takiem zaniepokojeniem, iż pan Delangre spuścił głowę, nie chcąc, by widziano uśmiech, od którego nie mógł się powstrzymać. Będąc zaś pod względem poglądów w zgodzie z proboszczem, pociągnął go za sutanę. Zrozumiawszy ów znak, ksiądz opanował się i zacznie łagodniej dodał:
— Przypuszczam, że pokładacie panowie nieco zaufania w moją działalność?.. O tóż proszę was, pozostawcie mi swobodę ułożenia planu. Co zaś do miana owego klubu, najlepiej będzie wybrać coś prostego, naprzykład: „Klub młodzieży“. Wszak to najzupełniej odpowiada celowi, oraz dążnościom przyszłej instytucyi?...
Panowie Rastoil i Maffre zgodzili się na tę propozycyę, ubolewając wszakże nad nijakością podobnego miana. Zaczęli następnie mówić, iż należy obrać księdza Faujas przewodniczącym tymczasowego komitetu. Ale pan Delangre, porozumiawszy się oczami z księdzem, rzekł:
— Obawiam się, że nasz kochany proboszcz nie zechce przyjąć podobnego urzędu.
— Naturalnie, że odrzucam — zawołał ksiądz, wzruszywszy ramionami. Moja sutana odstręczyłaby mnóstwo członków, o których zapisanie się do klubu powinniśmy dbać przedewszystkiem. Przecież nie dla pobożnych zakładamy klub, lecz dla zbłąkanych, dla zgubić się mogących.
— Tak, tak! — zawołał pan Rastoil.
— Otóż kiedy tak, radzę więc, byśmy o ile możności pozostali w cieniu, zwłaszcza ja. Będziemy tą młodzieżą kierować, lecz ona o tem wiedzieć nie powinna. Wysuniemy naprzód twojego syna, panie Rastoil, i twojego, panie Delangre, Trzeba aby myśl założenia klubu wyszła z ich inicyatywy. Przyślijcie do mnie jutro waszych dwóch synów a ja natchnę ich tą myślą. Lokal już mam upatrzony i statuty są gotowe... Twoi dwaj synowie, panie Maffre, zapisanymi zostaną na czele listy członków „Klubu młodzieży“.
Pan Rastoil czuł się ujęty rolą, jaką ksiądz Faujas wyznaczył jego synowi. Pan Maffre mniej był zadowolony, lecz przystał na wszystko, chociaż zawiódł się w nadziei otrzymania wybitnego stanowiska, chociażby członka założyciela owego klubu.
Zaraz nazajutrz młodzież a raczej jej przedstawiciele Seweryn Rastoil i Lucyan Delangre, przybyli do mieszkania księdza Faujas. Seweryn miał lat dwadzieścia pięć, umysłowo był ograniczony i zajmował się adwokaturą, do czego doszedł dzięki wpływom możnego swego ojca, który, zdając sobie sprawę z nieudolności syna, wiedząc, że jako adwokat nie zdoła pozyskać klienteli, marzył dla niego o urzędzie przy boku prokuratora. Lucyan również był adwokatem, lecz miał dar wymowy, był sprytny i chociaż o rok młodszy od Seweryna, bronił już niejednej sprawy; miejscowy dziennik przepowiadał mu świetną przyszłość i sławę. Ksiądz Faujas, głównie na niego licząc, jemu dawał wskazówki i objaśnienia, Seweryna zaś zaprzątał ważnemi pozornie poleceniami. W trzy tygodnie „Klub młodzieży“ został zorganizowany i otwarty.
Upatrzony przez księdza Faujas lokal mieścił się w dolnym kościele, niegdyś klasztorze w pobliżu spacerowych alei Sauveire. Owa dolna część gmachu, obecnie opuszczona i pusta, stanowiła niegdyś refektarz i kuchnie klasztorne. Miejscowy proboszcz wynajął to chętnie i tanio a sprowadzeni natychmiast robotnicy przerobili ten rodzaj piwnic na obszerne i liczne sale. W pierwszej chwili rozpoczęcia robót, mieszkańcy Plassans struchleli z przerażenia. Jakto?... więc kawiarnia będzie otwarta w dolnej części kościoła?... Niedowierzano możliwości czegoś tak niezwykłego. Ale na piąty dzień powątpiewanie zmieniło się w pewność. Tak., rzeczywiście zakładano tam kawiarnię. Znoszono i zwożono wyściełane ławki, marmurowe stoliki, dwa bilardy, trzy skrzynie pełne szklanek, filiżanek, talerzy. W tylnej ścianie kościoła, jak najdalej od głównego, frontowego wejścia, wybito drzwi, do których schodziło się po kilku kamiennych schodkach. Wkrótce okazało się, że drzwi będą oszklone i zasłonięte czerwoną firanką, stosownie do przyjętego zwyczaju w Plassans przez wszystkie restauracye i kawiarnie. Prócz pierwszej wielkiej sali, Klub młodzieży posiadał długą mniejszą, po za którą była czytelnia. Sala bilardowa, bardzo obszerna, mieściła się po przeciwnej stronie lokalu, -prawie pod wielkim ołtarzem.
Wilhelm Porquier, spotkawszy w alejach synów pana Maffre, rzekł do nich z ironicznym uśmiechem:
— Cóż, dobrze się bawicie w waszej starej zakrystyi?... Podobno słuchacie kazania lub mszy pomiędzy jedną a drugą partyą bilardu.
Obadwaj chłopcy, spłoniwszy się i z niepokojem rzucając spojrzenia, zaczęli błagać Wilhelma, by nigdy ich nie zaczepiał za dnia na ulicy, albowiem ojciec im zagroził służbą w marynarce, jeżeli będą podtrzymywali z nim stosunki koleżeńskie.
Pomimo chwilowo wywołanego zadziwienia, Klub młodzieży zyskał wkrótce ogólne uznanie w Plassans. Biskup pozwolił się zamianować honorowym prezydentem Klubu i pewnego wieczoru zwiedził lokal w towarzystwie młodego swego przybocznego sekretarza, księdza Surin. Każdy z nich wypił szklankę wody z sokiem a zaszczycona temi odwiedzinami młodzież wstawiła pod klosz ową szklankę, którą biskup dotknął swemi usty. Jeszcze obecnie krąży o tem legenda wśród mieszkańców Plassans, opowiadana ze wzruszeniem przez rodziców dorastającym synom. Odwiedziny biskupa zdecydowały i zapewniły popularność świeżo założonej instytusyi. Patrzono z ukosa na młodzieńca nienależącego do Klubu młodzieży.
Wilhelm Porquier chodził jak wilk koło owczarni po ulicach sąsiadujących z klubem i marzył o sposobie zostania jego członkiem. Jakkolwiek synowie pana Maffre lękali się ojca, wszakże kochali Wilhelma i nudno im było bez tego wesołego towarzysza, rozpowiadającego chętnie o Paryżu i o hulankach w dzielnicy łacińskiej. Jakże się dobrze bawili podczas wycieczek organizowanych przez Wilhelma w okolice Plassans. Podnieceni temi wspomnieniami, wybiegali cichaczem z Klubu i gawędzili z Wilhelmem, chodząc po ubocznych uliczkach, wreszcie stanęła pomiędzy nimi umowa, iż każdej soboty, o godzinie dziewiątej wieczorem, spotykać się będą w jednej z pustych alei spacerowych. Rozmowa przeciągała się wtedy do godziny jedenastej, otoczona urokiem czegoś zakazanego, niebezpiecznego. Wilhelm rozpytywał się ich o rozrywki dozwolone im w podziemiu starego kościoła.
— Dalibóg, łagodne z was owieczki — mówił, pokpiwając z towarzyszów — lecicie całem stadem, gdy pasterz na was zagwiźnie!.. Zapewne służba kościelna usługuje w waszej kawiarni?... A patrząc na pobożne miny posługaczów, przynoszących wam na skinienie słodzoną skromnie wodę, za każdym łykiem doznajecie niewysłowionej rozkoszy... Co... czy nietak?...
— Ależ nie, mylisz się najzupełniej! — twierdził Ambroży. — Lokal nasz jest urządzony na wzór wszystkich innych lepszych kawiarni. Mamy do wyboru piwo, poncz, maderę — słowem wszelkie trunki, jakie ludzie piją w tego rodzaju zakładach.
Wilhelm drwił w dalszym ciągu:
— W każdym razie dziękuję... nie chciałbym pić tych paskudztw przyrządzanych bogobojnemi rękoma... ot po prostu bałbym się niepomiernie, by mi nie wsypano jakiego proszku obałamującego mózgownicę... No, a po za możliwością picia owych trunków chrzczonych wodą święconą, cóż robicie?... Zapewne pod przewodnictwem osób starszych i cieszących się zaufaniem, bawicie się w gry niewinne?...
Ambroży i Alfons parsknęli śmiechem, oświadczając, że nawet karty są dozwolone. Ręczyli, iż czas płynie w Klubie bardzo przyjemnie, nie po kościelnemu. Ławki są miękie i luster jest pełno.
— Jednakże, z pewnością słychać grę organów podczas uroczystości wieczornych w kościele? — pytał Wilhelm. — Przecież tylko sufit was przedziela... Jaka tam może być swoboda, gdy się wie, że tuż po nad głową odprawiają mszę, chrzczą, żenią i kropią ciała nieboszczyków!
— Pod tym względem masz nieco słuszności. — rzekł Alfons z miną zakłopotaną. — Któregoś popołudniu grałem w bilard z Sewerynem, otóż słyszeliśmy żałobny śpiew na górze... modlono się nad czyjąś trumną... A po chwili przypomnieliśmy sobie, że to musi być pogrzeb córki rzeźnika z ulicy de la Banne... Nawet ten nic dobrego Seweryn zaczął mnie straszyć, że sufit może się zawalić i trumna zjedzie nam wprost na stół bilardowy.
— Winszuję wesołej zabawy! — zawołał Wilhelm. — Przyznam się, że rad jestem, iż nie należę do tak szalenie rozkosznego stowarzyszenia jak wasz pokutniczy klub pod starym kościołem! A toż wołałbym pić grog w zakrystyi, niż w tej walącej się norze!
W rzeczywistości wszakże, Wilhelm żałował, że nie należy do Klubu, z którego drwił przy każdem spotkania z synami pana Maffre. Ale ojciec ostrzegł go, by nie podawał się na członka w obawie, że zostanie odrzucony. Rozdrażniony tem, Wilhelm posłał podanie, nikomu o tem nie mówiąc. To wystąpienie Wilhelma wywołało wielkie wzburzenie w łonie zarządu. W komisyi rozstrzygającej o przyjmowaniu nowych członków, zasiadali pomiędzy innymi synowie pana Maffre, zaś Lucyan Delangre był prezydentem a Seweryn Rastoil sekretarzem. Wszyscy ci młodzi ludzie dobrze znali Wilhelma, więc wpadli w istotne zakłopotanie. Nie śmieli popierać a zarazem odmową nie mieli odwagi narażać się doktorowi Porquier, który, jako człowiek wielkich zasług i nieposzlakowanie skrojonego tużurka, używał ogólnego szacunku, ciesząc się zarazem nieograniczonem zaufaniem dam najwyżej postawionych w towarzyskich kołach Plassans. Ambroży i Alfons postanowili błagać Wilhelma, by cofnął postawioną kandydaturę, wykazując mu przytem, że nie zyskałby większości głosów. Ale zaraz po pierwszych słowach Wilhelm zawołał:
— Tchórze jesteście i kwita!... Przynajmniej teraz wiem, jakie to z was zuchy! Czyście wy naprawdę przypuszczali, że ja mogę mieć ochotę zapisania się do waszego bractwa?... O niewinne i zacne chłopięta! Lecz kiedy takie macie głowy, że trzeba wam wszystko nagarniać do nich łopatą, to wiedźcie, że chciałem zabawić się waszym kosztem... Chciałem was wypróbować... Zbadać stopień waszej odwagi a także i waszej przyjaźni do mnie... Kandydatury mojej nie cofnę, bo pragnę wiedzieć jak się wywiniecie z całej tej sprawy... bo zabraknie wam odwagi głosować przeciwko mnie... Rozchorują się biedaczyska! Bo tak źle... ale i tak niedobrze... Toż będę się cieszył, gdy mi zamkną drzwi świątobliwego klubu!... Prawdziwa dla mnie gratka, bo w Plassans rzadko kiedy zdarza się okazya do śmiechu. A teraz co do was, moi panicze, to zapowiadam wam, że wszystko między nami skończone. Ani mi się ważcie do mnie przystąpić. Nie chcę was znać więcej. Żegnam!
Ambroży i Alfons prawie z płaczem opowiedzieli rzecz całą Lucyanowi Delangre a ten pobiegł natychmiast do księdza Faujas, by zasięgnąć jego rady, którą zwykł był szanować z uwielbieniem ucznia względem swego mistrza.
Ksiądz Faujas codziennie spędzał w klubie całą godzinę, pomiędzy piątą a szóstą po południu. Przechodząc przez pierwszą salę, szedł zwolna z miną uprzejmie uśmiechniętą, zatrzymując się dla pomówienia z tem lub innem kółkiem młodzieńców, siedzących za stolikami, nigdy wszakże nie przyjmował zaprosin sobie czynionych i nie kazał sobie podać, chociażby szklanki wody z lodem. Szedł następnie do czytelni i, zasiadłszy przed wielkim środkowym stołem przykrytym zieloną sukienną serwetą, czytał i przeglądał dzienniki, składające się z pism wydawanych w Paryżu i na prowincyi, lecz wyłącznie konserwatywnego pokroju. Czasami coś notował w swym małym karneciku. Wychodząc, żegnał się dobrotliwym uśmiechem a bliższym znajomym podawał rękę. Zdarzało się, że zostawał w klubie dłużej niż godzinę, przypatrując się rozpoczętej partyi szachów, lub też odpowiadając na stawiane sobie pytania; mówił wtedy z ożywieniem a nawet z wesołością. Młodzież gorąco go polubiła i ogólne było zdanie:
— Gdy się z nim mówi, zapomina się najzupełniej o tem, że jest księdzem.
Wysłuchawszy opowiadania Lucyana o kłopotach komisyi, spowodowanych kandydaturą Wilhelma, powiedział, że się zajmie tą sprawą i rzecz załagodzi. W tym celu poszedł nazajutrz do doktora Porquier. Przedstawił mu całą sprawę. Doktór słuchał z wyraźnem pognębieniem. A więc ten wyrodny syn chciał go do grobu wpędzić swojem postępowaniem?... Więc niczego się nie ulęknie, przed niczem się nie cofnie! I hańbę chce sprowadzić na siwe włosy ojca! Cóż począć?... Jak zaradzić?... Ten nowy wybryk stokroć jest sromotniejszy od poprzednich. Chociażby bowiem podanie Wilhelma zostało wycofane, to wstyd nie może być zmniejszony! Ksiądz Faujas radził wysłać na jakiś czas Wilhelma do posiadłości doktora, położonej o kilka mil od Plassans a w takim razie ręczył, iż sprawę załatwi i skandal stłumi do szczętu. Tak się też stało. Skoro Wilhelm wyjechał, komisya odłożyła na bok nadesłane przez niego podanie, oświadczając, że skutkiem nieobecności kandydata, kwestya ta nie jest pilna i później dopiero zostanie oddana pod głosowanie.
O tem zręcznem załatwieniu przewidywanego skandalu, doktór Porquier dowiedział się od Lucyana Delangre podczas wizyty u podprefekta. Pobiegł czemprędzej na taras, wiedząc, że właśnie o tej porze ksiądz Faujas odczytuje brewiarz, przechadzając się po ogrodzie państwa Mouret.
— Księże dobrodzieju, składam ci najserdeczniejsze podziękowania — zawołał doktór, przechylając się po za taras — Pragnąłbym uściskać twoje zacne ręce!
— Trochę za wysoko! — rzekł ksiądz, spoglądając doktorowi z życzliwym uśmiechem.
Ale ogarnięty wdzięcznością ojciec Wilhelma zapragnął koniecznie uskutecznić swój zamiar, więc zawołał:
— Muszę się do pana dostać! Obejdę na około.
Mówiąc to, znikł a ksiądz Faujas poszedł wolnym krokiem ku drzwiczkom wychodzącym na zaułek po za ogrodem. Doktór już tam pukał.
— Nie mogę panu otworzyć — rzekł ksiądz, bo drzwi są zabite gwoździami. Gdybym miał obcęgi, możnaby je z łatwością wyjąć... a może i bez tego otworzę... poczekaj pan...
Ujrzawszy, leżący w pobliżu rydel, uderzył nim i zardzewiałe gwoździe ustąpiły. Otworzył rygiel i znalazł się naprzeciw doktora, który zarzucił go podziękowaniami. Rozmawiając o załatwionej sprawie Wilhelma, zaczęli chodzić tam i napowrót po ciasnym zaułku, ciągnącym się wzdłuż ogrodów. Pan Maffre, znajdujący się w tejże chwili w ogrodzie państwa Rastoil, spostrzegł ich a chcąc im zrobić niespodziankę, otworzył drzwiczki znajdujące się po za kaskadą i wyszedł na zaułek. Zabawieni tą schadzką na pustej uliczce zaczęli się głośno śmiać wszyscy trzej a porozmawiawszy czas jakiś, odprowadzili księdza do furtki. Tu przystanąwszy, pożegnali go a gdy ksiądz Faujas uchylił drzwiczki, chcąc wejść napowrót do ogrodu, doktór, oraz sędzia wsunęli z ciekawością głowy, rozglądając się po posiadłości państwa Mouret.
W tej chwili Mouret zajęty przywiązywaniem pomidorów do kołków, spojrzał ku furtce posłyszawszy dolatujące go głosy i z zadziwienia stanął jak wryty.
— Tylko tego brakowało! — szepnął sam do siebie. — Naprowadzi mi teraz szubrawców z dwóch przeciwnych obozów!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.