<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Pewnego poranku przybył do państwa Mouret ksiądz Bourette z twarzą zakłopotaną, prawie płaczącą. Ujrzawszy Martę na tarasie, podszedł ku niej szybko i, ujmując ją za obiedwie ręce, rzekł głosem urywanym:
— Ten biedny Compan... czy pani wie?... Compan jest konający... Biegnę na górę, bo muszę natychmiast pomówić z księdzem Faujas.
A gdy Marta ukazała mu ręką postać księdza Faujas, przechadzającego się, podług codziennego zwyczaju, w tylnej ulicy ogrodu, stary ksiądz podążył tam, chwiejąc się i potykając na swych krótkich nogach, niemogących podołać tłustemu torsowi. Chciał mówić, lecz łkania zwarły mu gardło, więc rzucił się koledze w objęcia, wybuchnąwszy gwałtownym płaczem.
— Co im się stało, tym dwom klechom? — zapytał Mouret, wyszedłszy spiesznie na taras.
— Zdaje się, że proboszcz z parafii św. Saturnina jest konający — odpowiedziała Marta, wielce tą wiadomością wzruszona.
Mouret nadął policzki i wytrzeszczył oczy na znak zdziwienia a zawróciwszy się ku drzwiom z powrotem do stołowego pokoju, szepnął:
— Ej, pocieszy się prędko księżyna... dziś szlocha a jutro się rozpromieni, gdy go zamianują proboszczem na miejsce zmarłego... Przecież każdemu wiadomo, że ksiądz Bourette liczy na pewno na tę posadę...
Ksiądz Faujas, wyswobodziwszy się z ramion strapionego konfratra, zaczął się dopytywać o przyczynę zmartwienia. Dowiedziawszy się, zamknął z wielką powagą czytany brewiarz i słuchał pogrążony w własnych myślach.
— Compan chce koniecznie cię widzieć — szeptał drżącym głosem ksiądz Bourette — on na pewno nie dożyje do południa... Ach, jakiegoż ja tracę kolegę i przyjaciela!... Kochaliśmy się całe życie... W szkołach jeszcze... bośmy razem od początku szli przez życie... Chodźmy do niego... on koniecznie chce cię widzieć... przez całą noc dzisiejszą powtarzał mi, iż ty jeden masz energię wśród duchowieństwa w naszej dyecezyi... Przecież od roku nie wstawał z łóżka a nie znalazł się ani jeden ksiądz dość odważny, by go odwiedzić w czasie choroby... Ty jeden, chociaż znałeś go od tak niedawna, chodziłeś do niego regularnie każdego tygodnia... Ująłeś go tem niewymownie... Biedaczysko płakał, gdy o tem mówił... Chodźmy, mój drogi, nie mamy czasu do stracenia... mówię ci, że lada chwila może skonać.
Ksiądz Faujas poszedł do siebie na górę, lecz pomimo że przyrzekł zejść natychmiast, ksiądz Bourette czekał na niego w sieni co najmniej kwadrans, chodząc z niecierpliwością i zanosząc się od płaczu z rozpaczy. Wreszcie doczekawszy się kolegi, puścił się z nim razem ku plebanii konającego proboszcza. Szli dość szybko, stary ksiądz pocił się i czoło obcierał, chwiał się na nogach i zataczał z nadmiaru wzruszenia, nie przestając jednak mówić oderwanemi zdaniami:
— Byłby umarł jak pies, opuszczony od wszystkich, bez religijnej pociechy, na szczęście stara jego siostra, widząc, że z nim źle, przybiegła do mnie wczoraj wieczorem o godzinie jedenastej... Dobrze zrobiła biedna kobiecina... A zrobiła to i własnego natchnienia... bo Compan żadnego z nas nigdy nie wzywał, nie chcąc się nikomu narzucać a zwłaszcza nie chcąc żadnego z nas kompromitować... Byłby umarł bez spowiedzi... bez ostatnich sakramentów... Strach bierze pomyśleć!... Tak, byłby umarł jak pies... sam, opuszczony na swoim barłogu... A przecież pamiętam go dawniej... jaki to otwarty był umysł.. przytem całe życie poświęcił dobrym uczynkom... już taką miał naturę, każdemu dobrze świadczył...
Zamilkł. Ale uszedłszy kilkanaście kroków, zaczął znów mówić, głosem wszakże innym, prawie bez cienia poprzedniego bólu:
— Jak myślisz, czy Fenil nie będzie się mścił na mnie za moją życzliwość dla Compana?... Ja przypuszczam, że on mi nigdy tego nie daruje... Czy wiesz, że ten poczciwy Compan przeczuwał, iż tak będzie... Gdy mnie wczoraj zobaczył przybywającego ze świętemi olejami, zaczął krzyczeć, że nie chce, naglił, bym sobie odszedł... że mnie nie potrzebuje... Ale nie mogłem go opuścić w tak krytycznej chwili... więc zostałem... ale co probostwo przepadło — to przepadło! Nigdy nie będę proboszczem w kościele św. Saturnina! Ale co tam! Mniejsza z tem... Mam za to radość w duszy, żem nie pozwolił koledze umrzeć bez pociechy religijnej... opatrzyłem go świętemi olejami... gdyby nie ja, byłby zmarł jak heretyk!... Od trzydziestu lat prowadził bezustanną wojnę z księdzem Fenil. Gdy go chwyciła choroba i zwaliła na łóżko, rzekł do mnie: „Patrzaj, Fenil zwyciężył, bo już teraz łatwo mnie dobije“. Biedny, kochany mój Compan! I pomyśleć, że go widziałem w sile wieku i zdrowia, jak celebrował mszę, dostawszy się na posadę proboszcza!... Wczoraj, idąc do niego z wijatykiem, kazałem małemu Euzebiuszowi iść naprzód z dzwonkiem... czy wiesz?... gdy się dowiedział, do kogo idziemy, malec zbladł i przez całą drogę rzucał oczami na lewo i prawo, tak się lękał, by kto nie zobaczył i nie doniósł księdzu Fenil. Powiadam ci, że ciszej nawet dzwonił, nie chcąc zwracać ludzkiej uwagi...
Ksiądz Faujas szedł szybko z głową spuszczoną, zamyślony i milczący. Zdawało się, że nie słucha kolegi. Wreszcie zapytał niespodziewanie, przerywając w połowie zdanie mówiącego:
— Czy biskup został powiadomiony?...
Ale ksiądz Bourette nie odpowiedział na pytanie, stanęli bowiem przed drzwiami proboszcza. Pochylił się ku koledze i szepnął:
— Powiedz mu, żeśmy spotkali księdza Fenil, który się nam ukłonił z wielką uprzejmością... Powiedz tak... ręczę, że mu zrobisz tem wielką przyjemność... Przypuści bowiem, że na pewno obejmę po nim posadę proboszcza.
Weszli do wnętrza domu i spotkali się z siostrą umierającego. Ujrzawszy ich, rozpłakała się i wyrzekła, łkając:
— Już skończone... Umarł na moich rękach. Byłam sama jedna przy nim. Przed samym skonem obejrzał się dokoła i rzekł: „Czym zarazą dotknięty, że wszyscy mnie opuścili?...“ Ledwie domówił tych stów, skonał, płacząc nad swą dolą...
Chwilę jeszcze porozmawiawszy z płaczącą kobietą, obadwaj księża weszli do przyległego pokoju. Proboszcz leżał z głową wspartą o poduszki i zdawało się, że tylko się zdrzemnął. Oczy miał wszakże otwarte i jeszcze łzami zaszłe a widać płakał przed skonem mocno, bo struga niezaschniętych łez ściekała mu wzdłuż policzków. Ksiądz Bourette rzucił się rozpaczliwie na kolana i ukrył twarz w kołdrze opadającej z boku łóżka. Ksiądz Faujas stał i patrzał na twarz nieboszczyka, wreszcie przyklęknął na chwilę, poczem wysunął się z pokoju. Zamodlony i łkający ksiądz Bourette nie zauważył jego odejścia.
Ksiądz Faujas poszedł wprost do biskupiego pałacu. W przedpokoju spotkał księdza Surin, przybocznego sekretarza Jego wielebności.
— Jeżeli kolega pragnął się widzieć z biskupem, to próżna fatyga — rzekł do przybyłego młody i przystojny ksiądz Surin. — Jego wielebność nikogo dziś nie przyjmuje.
— Przychodzę w sprawie pilnej, niecierpiącej zwłoki — odrzekł spokojnie ksiądz. Proszę zawiadomić o mojem przybyciu... W każdym razie poczekam.
— Czekanie nic nie pomoże, Jego wielebność ma dziś zbyt wiele zajęcia. Niech kolega do jutra sprawę odłoży.
Ksiądz Faujas miał właśnie siąść na krześle w zamiarze czekania, gdy drzwi się uchyliły i ukazał się w nich biskup. Zobaczywszy księdza Faujas, drgnął nerwowo z niezadowolenia i w pierwszej chwili udał, że go nie widzi.
— Moje dziecko — rzekł do swego sekretarza przybocznego, gdy skończysz układanie tych papierów, to przyjdziesz do mojego gabinetu, bo muszę list podyktować...
Powiedziawszy to, zwrócił się w stronę księdza Faujas:
— Witam, witam szanownego księdza... Proszę wejść do mojego gabinetu... porozmawiamy...
Gabinet biskupa był obszerny, nieco ciemny a w wielkim kominie wiecznie płonął ogień zarówno zimą jak latem. Podłogę wyściełał puszysty kobierzec a na ścianach przy drzwiach i oknach wisiały grube, ciężkie firanki. Gorąco i duszno było tu jak w łaźni, lecz biskup lękał się chłodu i całemi dniami przesiadywał w wygodnym, głębokim fotelu, pieszcząc się po kobiecemu, lękając się hałasu, niepotrzebnych gości, lubując się w czytaniu autorów starożytnych, skutkiem czego załatwianie spraw dyecezyalnych, zdał w ręce księdza Fenil. Mówiono, iż biskup tłomaczy Horacyusza, oraz niektórych autorów greckich. Zdarzało się, iż w rozmowie przytaczał urywki aż nadto świeckie z takiego lub innego poematu, delektując się z naiwnością prawdziwego miłośnika sztuki pięknem wyrażeń i bynajmniej nie zważając na lubieżność treści.
— Jestem nieco cierpiący — rzekł, siadając w fotelu przed kominkiem — i skutkiem tego nie chciałem nikogo widzieć... Ale dla ciebie, księże Faujas, zawsze gotów jestem uczynić wyjątek...
Mówił ze zwykłą sobie grzecznością i uprzejmością, lecz czuć było pewne przymusowe poddanie się, uleganie konieczności. Gdy ksiądz Faujas zawiadomił go o śmierci proboszcza Compan, wstał nagle, zaniepokoił się i zawołał z odcieniem gniewu:
— Jakto, Compan umarł a ja o tem nie wiem! Nikt mi o tem nie powiedział! Nie dozwolono mi pożegnać tego starego przyjaciela? Miałeś rację, mój drogi, gdyś mi powiedział, iż pozostawiono mi tylko cień władzy! Widzę, iż nadużywają tutaj mojej dobroci.
— Wielebny ojcze, wiesz, że jestem ci najzupełniej oddany, rozkazuj a dziać się będzie wszystko podług twojej woli.
Biskup potrząsnął zlekka głową i szepnął:
— Wiem, wiem. Przypominam sobie naszą rozmowę i twoje obietnice, wypływające z najlepszego serca. Ale pomyśl tylko, jaka powstałaby wrzawa, gdybym zerwał z księdzem Fenil! Przynajmniej przez tydzień nie miałbym chwili spokojności. A jednakże gdybym był zupełnie ciebie pewnym, gdybym miał ufność, iż zdołasz mnie uwolnić od tej osobistości, to nie wahałbym się ani chwili... niechaj byłoby trochę wrzawy i krzyku, lecz byłbym potem swobodny i spokojny... lecz cóż chcesz, znam tego człowieka i lękam się, iż wysadziłby ciebie... a wtedy byłoby mi gorzej, niż teraz...
Ksiądz Faujas nie mógł powstrzymać litośnego uśmiechu, który wystąpił jeszcze wyraźniej, gdy biskup, osunąwszy się bezwładnie na fotel, zawołał ze łzami w oczach:
— Boję się... tak, mój kochany, jestem doprowadzony do tego, że się boję!... Ksiądz Compan padł zamordowany knowaniami tego człowieka... i patrz... nie dozwolił, by mi powiedziano o zbliżającym się jego skonie, bo nie chciał, bym widział tamtego przed śmiercią... nie chciał, bym poszedł zamknąć oczy staremu przyjacielowi... tak, powiadam ci, ten człowiek ma dzikie i okrutne instynkty... lecz jego tyrania ma także swoje dobre strony... żyję spokojnie, on wszystko za mnie załatwia, jest czynny i oddaje rzeczywiste usługi dobru dyecezyi... Nie wątpię, iż moi następcy będą posiadali więcej energii, lecz mnie jej stanowczo brakuje... Więc niechaj będzie jak jest...
Uspokajał się stopniowo, wreszcie przybrał zwykły, pogodny wyraz twarzy, dodając:
— Obecnie sprawy idą gładko... wszystko jest w porządku... nawet gdybym chciał, to nie znalazłbym roboty do załatwienia...
Ksiądz Faujas usiadł i spokojnie zauważył:
— Zapewne... Jednakże temi dniami będziesz musiał, Wielebny ojcze, zająć się naznaczeniem następcy na miejsce zmarłego proboszcza parafii św. Saturnina.
Biskup potarł skronie rękoma, jak człowiek nagle zakłopotany lub zrozpaczony:
— Boże mój, prawdę mówisz! Zapomniałem o tem najzupełniej... Ach, biedny Compan, nawet domyśleć się nie może, ile mi przyczynia kłopotów swoją niespodziewaną śmiercią. Umarł nagle, nikt mnie nie uprzedził... doprawdy, to zbyt wiele... Ty zapewne chcesz mi przypomnieć, że tobie obiecałem to miejsce?...
— Pamiętam, pamiętam — mówił dalej biskup — lecz proszę cię, abyś zechciał mnie zwolnić z danego słowa. Wiesz, jak dalece Fenil nienawidzi cię. Szczęśliwe przeprowadzenie twego projektu i popularność, jaką pozyskałeś z powodu założenia ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, do reszty źle go usposobiły względem ciebie, zarzeka się, iż całych sił dołoży, by ci uniemożliwić ostateczny podbój Plassans. Jak widzisz, jestem z tobą szczery i ostrzegam cię o zamiarach twego nieprzyjaciela. Otóż temi dniami zdarzyło się, iż mówiliśmy o chorobie tego biednego Compan i o nominacyi przyszłego proboszcza. Wymieniłem twoje nazwisko. Fenil wpadł w gniew, hałasował, dość że nie mogąc go uspokoić inaczej, przyrzekłem mu, iż nie ciebie zamianuję proboszczem, lecz księdza Chardon, jednego z jego przyjaciół. Znasz księdza Chardon?... to bardzo zacny człowiek... Otóż, jak widzisz, wprawisz mnie w wielki kłopot, jeżeli nie zechcesz mnie zwolnić z danego ci słowa... Proszę, zrób to dla mojej spokojności! W zamian przyrzekam ci, że przy pierwszej sposobności wynagrodzę ci krzywdę hojniej, aniżeli się tego mogłeś spodziewać.
Ksiądz Faujas przybrał surowy wyraz twarzy i milczał. Wreszcie, jakby po głębokim namyśle, rzekł z wielką powagą:
— Osobiście, żadnych nie mam ambicyj. Upodobania moje są skromne, miłuję przedewszystkiem spokój i samotność. Zatem gdyby to odemnie zależało, wyrzekłbym się z radością tytułu proboszcza przy kościele św. Saturnina. Ale nie jestem panem mojej woli, muszę się starać zadowolnić życzenia osoby, która mnie zaszczyca swoją życzliwością... Zdaje mi się, że ze względu na tę osobę i ty, Wielebny ojcze, powinieneś się zastanowić, albowiem postępowanie wbrew rzeczom już postanowionym, mogłoby pociągnąć niemiłe skutki, które odbiłyby się dotkliwie nietylko na mnie.
Jakkolwiek ksiądz Faujas mówił te słowa z wielką uniżonością, biskup odczuł w nich groźbę. Wstał, przeszedł się wzdłuż pokoju, twarz jego wyrażała obawę i wielkie zakłopotanie. Poniósł ręce w górę, szukając jakby ratunku, wreszcie pochwycił myśl nową i rzekł o wiele spokojniej:
— Narobiłem sobie niepotrzebnych nieprzyjemności, które niewiedzieć kiedy się skończą... Ale przy zdarzonej okazyi pomówimy z sobą otwarcie... będzie to dość przykre, wszakże zmuszasz mnie do tego... Otóż ksiądz Fenil zarzuca ci mnóstwo rzeczy. Posądzam go a nawet już ci o tem kiedyś wspominałem, że musiał on zasiągnąć wiadomości o tobie w Besançon, zapewne pisał tam do kogoś i tą drogą dowiedział się, wiesz o czem... Są to okoliczności wystawiające cię w bardzo niekorzystnem świetle... Prawda, że się do wszystkiego przyznałeś przedemną, że się usprawiedliwiłeś, znam przytem twoją wartość i wiem, żeś odpokutował dobrowolnie... lecz cóż chcesz... takie sprawy pamiętają się długo, bardzo długo... i ksiądz Fenil, zbrojny w ten sposób, jest wielce niebezpiecznym wrogiem dla ciebie... Napada na ciebie przy lada okazyi... i częstokroć brakuje mi argumentów, by cię obronić... Gdy otrzymałem prośbę ministra, pragnącego, bym cię zaliczył w poczet duchowieństwa mojej dyecezyi, zrobiłem to dla niego, lecz zawiadomiłem go zarazem, iż twoje położenie będzie trudne, ciężkie. Otrzymałem na to odpowiedź, iż jesteś człowiekiem umiejącym wybrnąć zwycięsko z najtrudniejszego położenia... Stało się zadość woli narzuconej mi z Paryża, lecz nie chciej zbyt szybko postępować naprzód... Nie wymagaj odemnie rzeczy niemożliwych... porzuć ideję zostanie proboszczem przy kościele św. Saturnina.
Ksiądz Faujas słuchał biskupa z twarzą spokojną, z głową dumnie podniesioną a gdy ten skończył — powiedział dość szorstko:
— Mam twoje przyrzeczenie, Wielebny ojcze.
— Tak, prawda, masz moje przyrzeczenie... Sam nie wiem, jak się to stało... Ten biedny Compan nie powracał do zdrowia a ty powiedziałeś mi w tajemnicy rzeczy ważne... więc przyrzekłem. Nie zapieram się... lecz mówmy dalej z sobą otwarcie, bo nie chcę, abyś mógł przypuszczać, że jestem chwiejny jak chorągiewka na dachu... Powiedziałeś mi, że owa osoba w Paryżu gorąco pragnie, abyś został mianowany proboszczem przy kościele św. Saturnina. Otóż pisałem do Paryża i jeden z moich przyjaciół poszedł do ministra i dowiedział się szczegółowo, jak tam stoją twoje sprawy. Otóż w ministeryum nikt cię nie zna, nikt nie był w stanie objaśnić mojego przyjaciela. Dotarł do samego ministra a ten wyparł się ciebie i powiedział, że się wcale twoim losem nie zajmuje. Jeżeli chcesz, mogę ci pokazać dowody — czarno na białem!
Biskup zaczął otwierać szufladkę biurka, lecz ksiądz Faujas powstał z krzesła i, patrząc mu prosto w oczy, szepnął z ironicznym uśmiechem:
— Ach, Wielebny ojcze, Wielebny ojcze...
Zamilkł na chwilę i, wciąż patrząc na biskupa z rodzajem pobłażliwego politowania — dodał:
— Niechaj będzie podług twej woli, Wielebny ojcze. Zwracam ci dane mi przyrzeczenie. Ale proszę wierzyć, iż w całej tej sprawie chciałem raczej twojego dobra a nie swojego. Później, poniewczasie niestety, wspomnisz to sobie niejednokrotnie i będziesz żałował, Wielebny ojcze, lecz już będzie za późno. Proszę tylko, byś zechciał pamiętać, Wielebny ojcze, że cię przestrzegałem...
Skłonił się i zawrócił ku drzwiom, lecz biskup podążył za nim, zatrzymał go i spytał z najwyższem zaniepokojeniem:
— Co chcesz przez to powiedzieć?... Błagam cię, mów!.. Wiem, że od czasu wyborów, od czasu gdy najniespodziewaniej pan de Lagrifoul został naszym deputowanym, są ze mnie mocno niezadowoleni w Paryżu... Ale to tylko dowodzi, że mnie tam nie znają... bo jakżeż można mnie posądzać o mieszanie się do polityki, do wyborów! Ja lubię przedewszystkiem spokój, nigdy nie wychodzę z mojego gabinetu... Powiedz, mój drogi, powiedz, więc w Paryżu rzeczywiście posądzają mnie o narzucenie wyborcom kandydatury margrabiego de Lagrifoul?...
— Tak, lękam się, iż to może pociągnąć — za sobą bardzo nieprzyjemne skutki dla ciebie, Wielebny ojcze.
— Ależ to posądzenie jest niesłuszne! Nigdy się nie wtrącałem do polityki... ja lubię spokój, ja kocham tylko moje książki... z niemi obcuję, one stanowią moje najbliższe otoczenie. Wyborami zajmował się ksiądz Fenil. Prosiłem, by temu dał pokój, by mnie nie narażał... ostrzegałem go, niewiem już ile razy, iż może spowodować przykre dla mnie następstwa. Przeczuwałem, iż w Paryżu dowiedzą się o wszystkiem i dadzą mi to uczuć...
Zatrzymał się i zaczerwienił, niezadowolniony, iż wypowiedział się zbyt szczerze. A ksiądz Faujas usiadł i zaczął mówić przekonywająco:
— Wielebny ojcze, to coś powiedział, potępia raz na zawsze księdza Fenil. Ja też nic innego mu nie zarzucam jak tylko, o co go sam obwiniasz. Zerwij z nim, bo inaczej przewiduję mnóstwo dla ciebie zgryzot. Pomimo wszystko, co tu przed chwilą słyszałem, posiadam potężnych przyjaciół w Paryżu. Otóż wiem, że zwycięztwo margrabiego de Lagrifoul postawiło cię, Wielebny ojcze, w drażliwem położeniu wobec rządu. Słusznie, czy niesłusznie, lecz ciebie obwiniają w całej tej sprawie. Tobie, Wielebny ojcze, przypisują opozycyę wybuchłą w Plassans. A wszechpotężny dziś minister ma swoje osobiste powody, by Plassans głosowało za rządem a nie przeciwko rządowi. Przy następnych wyborach, jeżeli oficyalna kandydatura nie przejdzie, może być bardzo źle... Wtedy twoje położenie, Wielebny ojcze, stać się może niezmiernie przykre...
— Ależ to jest wprost przerażające! — zawołał biskup, rzucając się niespokojnie w fotelu. — Cóż chcesz, abym począł, w jaki sposób mogę przechylić legitymistów na stronę rządu?... Ja się do polityki nie mięszam... ja bynajmniej nie pragnę brnąć w te odmęty... Głowę można stracić przy takim nawale spadających kłopotów... Wiesz, czasami bywam tak do wszystkiego zniechęcony, iż marzę o porzuceniu godności biskupiej i zamknięciu się w ciszy klasztornej... Tak, byłem mógł zabrać książki do mojej celi, będę zadowolniony... wtedy dopiero zaczęłoby się dla mnie życie szczęśliwe... Niechajby po mnie osiadł Fenil na biskupstwie... Gdybym go słuchał, to już oddawna byłbym otwartym nieprzyjacielem rządu... jego zdaniem powinienem słuchać rozkazów z Rzymu a nie z Paryża... Ale ja nie jestem stworzony do walki... nie chcę stawiać opozycyi rządowi... wolę żyć i umrzeć spokojnie... Więc powiadasz, mój drogi, że minister jest na mnie oburzony?...
Ksiądz Faujas milczał a tylko dwie bruzdy przy ustach pogłębiły się na jego twarzy, uwydatniając wzgardliwy wyraz. Biskup mówił ze wzrastającą życzliwością:
— Gdybym wiedział, że go to ułagodzi, to zarazbyś miał nominacyę na posadę proboszcza przy kościele św. Saturnina... Postaram się, abyś ją miał... Jednakże, wiesz, mówiąc tak między nami, zdaje mi się, że się łudzisz, co do wpływów, jakie sobie przypisujesz. Mnie się zdaje, że ciebie w Paryżu prawie nie znają... i że tam nie masz żadnego znaczenia...
Ksiądz Faujas drgnął i rzekł ze wzburzeniem, podrażniony, iż musi poruszać sprawy dla siebie niemiłe:
— Przecież wiadome ci są skandale, jakie ludzie powtarzają sobie o mojej przeszłości! Przybyłem do Plassans w podartej i jedynej sutanie. Pomimo wszystko, narzucili ci, Wielebny ojcze, moją osobę... teraz chcąc widzieć, czy zdołam się wydobyć z trudnego położenia... nie popierają mnie otwarcie... i tak będzie, dopóki nie zawładnę położeniem... Zechciej mi w tem dopomódz, Wielebny ojcze, a ręczę ci, że wtedy się przekonasz, jak potężnych sprzymierzeńców posiadam w Paryża...
Wtem spostrzegł, iż biskup patrzy na niego z zadziwieniem, nigdy bowiem nie przemawiał w jego obecności z taką narzucającą się silą. Złagodził więc ton mowy.
— Są to wszystko przypuszczenia. Wiem, iż powinienem mieć cierpliwość... należy, by o wielu rzeczach zapomniano... Ale ci, którzy się mną interesują, ręczę, iż okażą ci, Wielebny ojcze, wyraźną swoją wdzięczność, jeśli dzięki tobie, pozyskam posadę zapewniającą mi przyszłość...
Milczenie trwało czas jakiś, biskup rozkoszował się wpatrywaniem w postać energiczną i napastniczą księdza Faujas. Był on z natury bardzo słabego charakteru, wstydził się nawet tej swojej chwiejności, lecz umysł miał otwarty, był bardzo oczytany i posiadał wprawę w oceniania ludzi. Z książek dowiedział się o wszystkich ludzkich ułomnościach i bawił się sprawdzaniem ich w życiu codziennem. Z pewną wyższością wytwornego epikurejczyka, przyglądał się ambicyom ludzi walczących dokoła jego biskupiego tronu i łaknących chociażby cząsteczki władzy. Uśmiechnął się i rzekł z wyszukaną grzecznością:
— Jak widzę, lubisz, by ci dotrzymywano danych obietnic... Ponieważ przyrzekłem, więc się nie cofam. Pół roku temu, nominacya twoja byłaby wywołała rozruchy w Plassans, całe miasto byłoby na mnie napadło... Ale obecnie rzeczy się zmieniły... pozyskałeś popularność... panie mówią mi o tobie z najżywszemi pochwałami... Dając ci probostwo przy kościele św. Saturnina, spłacam tylko dług, jaki mamy wszyscy względem ciebie za ufundowanie ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny.
Biskup odzyskał już zwykłą swobodę umysłu i pociągający uśmiech, który mu zjednywał powodzenie w stosunkach światowych. Wtem, uchyliły się drzwi i ukazała w nich się ładna głowa księdza Surin.
— Moje dziecko, odezwał się do niego biskup, już nie będę pisał owego listu... Możesz wrócić do swojego zajęcia... teraz niczego od ciebie nie potrzebuję.
Ale młodociana główka przybocznego sekretarza, szepnęła:
— Ksiądz Fenil prosi o posłuchanie, czeka już od pół godziny.
— To niechajże jeszcze poczekał
Zdobywszy się na tę energiczną odpowiedź, biskup drgnął, lecz spojrzawszy na księdza Faujas, nabrał otuchy i mrugnął znacząco. Gdy pozostali sam na sam, rzekł:
— Masz więc moją obietnicę a teraz wyjdź tędy, by uniknąć nieprzyjemnego spotkania.
Mówiąc to, odkrył sekretne drzwi ukryte po za firanką i dodał życzliwie:
— Fenil będzie się trząsł ze złości... Ale liczę na ciebie... wszak przyrzekasz mi swoją pomoc?... Pamiętaj, że ja lubię spokojność i do waszych nieporozumień nie chcę się mięszać... Ułóż więc wszystko stosownie... na mnie nie licz zbytnio... Raczej wiedz, że ja na ciebie liczyć będę we wszystkiem. Nadchodzą wybory, twoją jest rzeczą, by margrabia de Lagrifoul ustąpił miejsca oficyalnemu kandydatowi... Tak, tak... jesteś teraz moją prawą ręką.
Pożegnał go uśmiechem, opuścił firankę trzymaną w wypieszczonej, białej dłoni i wszedł napowrót do ciepłego, wonnego swego gabinetu. Ksiądz Faujas, wychodząc z pałacu biskupiego, zadumał się nad kobiecą przebiegłością, z jaką prałat przerzucił się w jego objęcia, poczuwszy w nim siłę i możliwość świetniejszego powodzenia. Po ściślejszym namyśle przyszedł do wniosku, iż w gruncie rzeczy biskup bawi się, igrając jak manekinem tym lub innym księdzem, w rzeczywistości zaś, tylko starożytni autorowie obchodzą go zblizka.
W następny czwartek, około godziny dziesiątej wieczorem, zielony salon pani Rougon przepełniony był gośćmi. Wtem na progu ukazał się ksiądz Faujas. Wyglądał wspaniale. Pewny siebie, promieniujący, różowy, zdawał się być wyższym, niż dawniej. Miał na sobie nową sutanę z drogocennego sukna, cienkiego i lśniącego jak atłas. Pomimo głębokiej, wewnętrznej radości, przybrał wyraz twarzy poważny, zaledwie dozwoliwszy sobie na lekki uśmiech na ustach, uśmiech mający oznaczać dobroduszność.
— Otóż kochany nasz proboszcz! — zawołała wesoło pani de Condamin.
Pani domu podbiegła na spotkanie nowoprzybyłego i, chwyciwszy go za obiedwie ręce, wywiodła go na środek salonu, pieszcząc go wzrokiem i kiwając głową na znak uwielbienia.
— Co za szczęście, co za miła niespodzianka! powtarzała przeciągle. — Już wieki całe jak pana nie widziałam! Cieszę się niewymownie z pomyślności, jaka pana spotkała, cieszę się tem goręcej, iż temu zapewne trzeba przypisać pańskie przybycie?... Są ludzie, którzy przypominają sobie o przyjaciołach dopiero w chwilach powodzenia!
On kłaniał się swobodnie na wszystkie strony, wzbudzając ogólny zachwyt pomiędzy paniami, szepczącemi półgłosem jego pochwały. Pani Delangre i pani Rastoil same podeszły ku niemu, nie mogąc dłużej się powstrzymać i zaczęły mu składać powinszowania, albowiem nominacya jego była już od rana oficyalnie wiadomą. Za przykładem tych pań, zbliżył się kolejno mer, sędzia pokoju, nawet pan de Bourdeu, ściskając mu dłonie z objawami wielkiej życzliwości.
— To mi zuch! — szepnął pan de Condamin do ucha doktorowi Porquier. — Zajdzie daleko! Za tego mógłbym ręczyć, że zajdzie chociażby przebojem!... Od pierwszej chwili takie na mnie wywarł wrażenie... Wiesz pan, że on i czarnuszka łżą jak najęci, opowiadając na głos, że dawno się nie widzieli! Przypadkowo zupełnie, lecz przynajmniej dziesięć razy widziałem go wychodzącego ztąd pokryjomu o zmierzchu. Wspólnie zastawiają sieci, i wąchali się od razu... wyobrazić sobie łatwo, jakie czyste obrabiają interesa!
Doktór Porquier lękał się tych zwierzeń pana de Condamin, w obawie iż ten człowiek łatwo kompromituje ludzi, z którymi przestaje, więc wyrwał się czemprędzej i spiesznie zbliżywszy się do księdza Faujas, winszował mu i ściskał go za rękę, jakkolwiek nigdy mu nie był przedstawiony.
To tryumfalne wejście do zielonego salonu pani Felicyi pozostało przez cały wieczór najważniejszym faktem. Zajmowano się wyłącznie księdzem Faujas. Gdy usiadł, obstąpiło go potrójne koło dam, które bawił rozmową swobodną i wesołą, unikając wszelkich aluzyj tak do poprzedniego swego pojawienia się w zielonym salonie, jako też do dzisiejszej nominacyi, oraz tryumfalnego przyjęcia jakiego doznawał. Na czynione zapytania odpowiadał wymijająco a gdy pani Felicya wprost przystąpiła do rzeczy — odrzekł krótko — iż nie rozejrzał się jeszcze w położeniu, lecz wie na pewno, że nie zamieszka w plebanii, woli bowiem pozostać w dotychczasowej stancyi, którą polubił i do której przywykł od lat trzech, to jest od chwili swego przybycia do Plassans.
Marta obecną była w salonie, lecz podług przyjętego przez siebie zwyczaju, siedziała w oddalonym kąciku. Powitała księdza Faujas spojrzeniem, blada była tylko, nieco zmęczona i czegoś niespokojna. Posłyszawszy zaś jego słowa, że ma zamiar pozostać w dotychczasowem mieszkaniu, zaczerwieniła się gwałtownie i nagle wstała, by przejść do drugiego pokoju, bo zabrakło jej powietrza, czuła się blizką zemdlenia. Pani Paloque wszystko to spostrzegła a korzystając z sąsiedztwa równie jak ona złośliwego pana de Condamin, odezwała się do niego, lecz dość głośno, by inni słyszeli:
— Mogłaby też więcej panować nad sobą... i nie naznaczać mu schadzek w mieszkaniu matki, doprawdy dość mają czasu po za czwartkowemi wieczorami... wszak ciągle przesiadują z sobą razem...
Pan de Condamin roześmiał się głośno, lecz reszta towarzystwa udała, iż nie rozumie znaczenia tych słów. Spojrzano tylko z chłodną obojętnością na panią Paloque. Spostrzegłszy to nieprzychylne dla siebie wrażenie, pani Paloque zaczęła mówić z wielkiem ożywieniem, chcąc wszystko obrócić w niewinny żarcik. Na stronie, po za obrębem koła cisnącego się ku nowemu proboszczowi, mówiono i komentowano nieobecność księdza Fenil. Wielki jego przyjaciel pan de Bourdeu objawił głośno, że ksiądz Fenil jest cierpiący. Lecz właśnie ta wiadomość podnieciła jeszcze złośliwość i dwuznaczność obecnych gości, którzy stanowczo, hurmem przeszli do obozu dzisiejszego tryumfatora. Zaszła rewolucya w biskupim pałacu ogólnie już była znaną, ksiądz Surin z miną tajemniczą opowiadał o gwałtownej scenie, jaka zaszła pomiędzy biskupem a księdzem Fenil. Ten został pobity, nominacya nowego proboszcza utrzymała się, więc ze zgryzoty zamknął się u siebie, mówiąc, że jest cierpiący na atak reumatyczny. Ale nie należy wszystkiego uważać za skończone, zapewniał ksiądz Surin, to dopiero początek, będzie na co patrzeć i to niedługo! Powtarzano te zwierzenia na ucho, patrząc sobie badawczo w oczy i mimiką twarzy wyrażając przerażenie, zdziwienie, lub powątpiewanie. Chwilowo, sympatye były po stronie księdza Faujas. Patrzano na niego jak na wschodzące słońce a panie z rozkoszą ogrzewać się pragnęły promiennem jego ciepłem.
W połowie wieczoru nadszedł ksiądz Bourette. Rozmowy ucichły i spojrzano nań z ciekawością. Każdy wiedział, jak stanowczo liczył on na posadę po zmarłym przyjacielu. Wczoraj jeszcze był przekonany, że zostanie proboszczem przy kościele św. Saturnina. Wszak przez cały czas choroby proboszcza, zastępował go, łudząc się nadzieją posiadania tego urzędu.
Ksiądz Bourette zatrzymał się w pobliżu drzwi, stał, dysząc i mrugając szybko powiekami, bynajmniej nie zauważywszy wrażenia, jakie wywarł swojem przyjściem. Naraz, ujrzawszy księdza Faujas, rzucił się ku niemu i, chwyciwszy go za dłonie, począł wołać z uniesieniem radosnej serdeczności:
— Kochany mój kolego! Jakże rad jestem, że ci mogę powinszować! Wracam prosto od ciebie... i skoro twoja matka powiadomiła mnie, że tutaj jesteś, przybiegłem, by módz cię uściskać. Nie uwierzysz, jak jestem szczęśliwy z powodu twej nominacyi!
Ksiądz Faujas powstał z krzesła i stał zmięszany, jakkolwiek bowiem umiał nad sobą panować, znalazł się w niespodziewanem położeniu. Bynajmniej nie przypuszczał tyle radości i tak czułych jej objawów ze strony księdza Bourette.
— Musiałem przyjąć ofiarowaną mi posadę — tłomaczył się nowy proboszcz. Początkowo odmówiłem, przekładając biskupowi, iż wielu jest godniejszych kandydatów... Wspomniałem nawet twoje nazwisko, szanowny kolego... lecz nic nie pomogło, biskup rozkazał mi się poddać...
Ksiądz Bourette słuchał, mrugając coraz szybciej powiekami, wreszcie ująwszy za ramię mówiącego, odprowadził go na stronę, szepcząc:
— Wiem wszystko... Przewielebny nasz prałat opowiedział mi najdrobniejsze szczegóły... Fenil nie chciał o mnie słyszeć... podobno w szale uniesienia powiedział: że w razie mojej nominacyi spali pałac biskupi! Są to własne jego słowa! Uważa wprost za zbrodnię moją odwagę, nie może mi przebaczyć, iż chodziłem odwiedzać tego biednego Compan podczas choroby... miotał się z gniewu, gdy się dowiedział, że przybyłem na czas ze świętemi olejami... Otóż narzucał on naszemu biskupowi nominacyę księdza Chardon. Nie wiem, czy znasz księdza Chardon?... Jest to człowiek wielkiej pobożności, lecz nieco ograniczony... ksiądz Fenil miał zamiar rządzić parafią w jego imieniu... co ze mną byłoby mu niełatwo... Otóż biskup, chcąc koniec położyć wygórowanym jego ambicyom, oddał posadę proboszcza tobie, bo mnie zgodził się usunąć na prośby i na groźby tego zawziętego mojego wroga... Podziwiam mądrość naszego biskupa. Pominięciem protegowanego na tę posadę księdza Chardon pomścił mnie a zarazem siebie, mianując ciebie proboszczem... Jestem uszczęśliwiony!... Powiedz, mój drogi, czyś wiedział o tem wszystkiem?...
— Nie, szczegółów nie znałem.
— Otóż teraz znasz je dokładnie... Rzecz całą, opowiedział mi biskup osobiście a zatem udzieliłem ci wiadomości z najlepszego źródła. Powiem ci jeszcze pod wielkim sekretem, iż otrzymałem od niego obietnicę rychłej nagrody... wiem, że zostanę odszkodowany. Drugi wikaryusz, ksiądz Vial, ma zamiar osiąść w Rzymie, otóż miejsce po nim będzie potrzebowało następcy... domyślasz się, że ja a nie kto inny otrzymam nominacyę. Ale proszę cię, mój drogi, zachowaj to wszystko w tajemnicy. Powiem ci tylko, iż dzień dzisiejszy udał mi się, takie gratki rzadko się zdarzają...
Znów ściskał serdecznie ręce księdza Faujas a twarz mu promieniała radością. Panie zgromadzone w zielonym salonie, spoglądały na nich z ciekawością i, uśmiechając się, czyniły tysiączne domysły. Wszakże uciecha poczciwego księdza Bourette tak była szczera, iż udzieliła się gościom pani Felicyi; z rozczuleniem spoglądano wzajemnie po sobie, wytworzyła się szczególniejsza chwilowa łączność, rozmowa stała się ogólną i serdeczną. Panie wyjawiły zdanie, że należy ogłosić składkę, by módz przystąpić do wyreparowania organów w katedrze a pani de Condamin obiecała, że na Boże Ciało urządzi przed swym domem ołtarz niezwykłej piękności, by uświetnić pochód tegorocznej procesyi.
Ksiądz Bourette był dziś w wyśmienitym humorze, zdawało mu się, iż podziela tryumf z księdzem Faujas, gdy niespodziewanie ręka kobieca dotknęła jego ramienia, obrócił się i spostrzegł pochyloną ku sobie potwornie brzydką twarz pani Paloque, która szeptem zapytała go:
— Ojcze kochany, więc jutro opuścisz swój konfesyonał w kaplicy św. Michała?
Jako zastępca chorego proboszcza, ksiądz Bourette słuchał spowiedzi w najobszerniejszym konfesyonale w kaplicy św. Michała. W pierwszej chwili nie zrozumiał znaczenia słów pani Paloque, spojrzał więc na nią pytająco, silnie mrugając powiekami. A ona powtórzyła pytanie:
— Potrzebowałabym wiedzieć, czy w obecnych warunkach, wrócisz, drogi ojcze, do poprzedniego konfesyonału w kaplicy świętych Aniołów?
Zbladł nieco i z nagłego zafrasowania nie mogąc się otrząsnąć, milczał jeszcze chwilę. Opuścił oczy i zapatrzył się w dywan wyścielający podłogę, poczuwszy naraz ból w karku, jakby go kto niespodziewanie uderzył ztyłu. Wreszcie domyśliwszy się, że powinien coś odpowiedzieć wpatrzonej w niego pani Paloque, rzekł złamanym głosem:
— Tak, zapewne... muszę teraz wrócić do dawnego mego konfesyonału... Pani tam trafi... w kaplicy świętych Aniołów... ostatniej na lewo... Szkoda, iż ta kaplica jest zimna i wilgotna... Proszę o tem pamiętać... niechajże się pani stosownie ubierze... bo zaziębić się tam łatwo...
Głos mu drżał a oczy zaszły łzami. Polubił bowiem wygodny, obszerny konfesyonał w kaplicy św. Michała, gdzie jasno i ciepło było od słonecznych promieni przez całe południe, to jest właśnie w porze dnia, w której słuchał spowiedzi. Do tej chwili radował się z nominacyi księdza Faujas i bez goryczy myślał o zdaniu mu kluczy katedralnych, lecz teraz, gdy sobie uprzytomnił smutną dla siebie konieczność przeniesienia się z wygodnego konfesyonału do ciasnej klitki w chłodnej i ciemnej kaplicy świętych Aniołów, posmutniał i drobny ten fakt przywiódł go do rozpaczy. Zdawało mu się, iż nie czuje gruntu pod nogami i że utracił wszelką nadzieję polepszenia karyery.
Pani Paloque, siadłszy w gronie dam, rzekła z udanym niepokojem i dość głośno, by ją wszyscy słyszeć mogli:
— Ksiądz Bourette posmutniał nam czegoś... przed chwilą taki był wesoły!...
Usłyszawszy te słowa, uśmiechnął, się z wysiłkiem, twierdząc, że bynajmniej nie jest smutny, lecz wesoły, radośny. Wszakże zaraz potem wysunął się cichaczem z salonu i pełen rozgoryczenia wrócił do siebie.
Ksiądz Faujas pozostał w salonie do końca wieczora. Pan Rougon przyszedł z sąsiedniego pokoju, by mu złożyć powinszowania i, usadziwszy go na kanapie obok siebie, rozpoczął z nim dłuższą i poważną rozmowę o konieczności państwowej religii, na której opierać się powinien każdy rząd, chcący roztoczyć należną opiekę nad owieczkami wspólnej obórki. Wieczór miał się już ku końcowi, goście zaczęli opuszczać zielony salon a panie, żegnając się, składały ukłony przed tą parą ludzi rozmawiających o sprawach najwyższej doniosłości.
Gdy już wszyscy się rozeszli, pani Felicya, stanąwszy przed nimi, rzekła z przymileniem:
— Drogi księże proboszczu, liczę, iż zechcesz moją córkę...
Wstał i, pożegnawszy się, wyszedł wraz z Martą, która czekała na niego w przedpokoju. Noc była ciemna. Wydała się im tem ciemniejszą, iż oczy ich przywykły do rzęsiście oświetlonego mieszkania państwa Rougon. Milcząc, przeszli plac podprefektury, lecz stanąwszy przed domem, w chwili gdy ksiądz Faujas wkładał klucz w zamek, chcąc drzwi otworzyć, Marta chwyciła go za rękę, mówiąc:
— Jestem niewymownie szczęśliwa z radości, jaka pana spotkała. Panie, błagam cię, dziś nie powinieneś mi odmówić łaski, o jaką cię już prosiłam. Ksiądz Bourette nie jest odpowiednim dla mnie spowiednikiem. Ty jeden, panie, możesz mieć wpływ na moją duszę, tylko dzięki tobie mogę być zbawiona!
— Obiecałaś mi pani, że będziesz rozsądną... i cierpliwą... a tylko w takim razie pomyślę, o ile będę mógł się przychylić do jej życzenia. Pomówimy o tem później. Nic nie nagli.
Słowa te spłynęły na Martę, jak orzeźwiająca rosa. Byłaby mu ręce całowała z wdzięczności. Przystanęła w sieni i weszła do mieszkania dopiero posłyszawszy zamykające się drzwi na drugiem piętrze.
Mouret leżał już w łóżku i nawpół przez sen zaczął opowiadać żonie o plotkach, obiegających dziś miasto. Był dzisiaj w klubie kupieckim, do którego chodził rzadko, lecz zkąd wynosił cały zapas nowinek. Rozpowiadał coś długo, lecz rozbierająca się Marta prawie nie słyszała słów męża, zatopioną będąc w marzeniach.
— Ksiądz Faujas wystrychnął na dudka tego poczciwinę księdza Bourette, powtarzał po raz dziesiąty Mouret, obracając głową utkwioną w poduszce. Trzeba oddać sprawiedliwość, że sprytny a ten drugi, że niedołęga. Ale co mnie do tego! Bawię się tylko, patrząc, jak się szarpią wzajemnie.. ale co tam szarpią... gryzą się ci świątobliwi i o dobra doczesne niedbający! Czy pamiętasz, jak kilka dni temu całowali się w ogrodzie?... można było przypuszczać, że kochają się jak rodzeni bracia! A tymczasem piękna mi prawda! Okradają się wzajemnie nawet ze swoich penitentek!... Ale dla czego ty nic nie mówisz?... Mogłabyś przecież coś powiedzieć! Ale ty nigdy nic nie wiesz a temu co ja mówię, nie chcesz wierzyć... A może ty już śpisz?... Więc dobranoc! Pogadamy jutro...
Obrócił się na łóżku i, mrucząc oderwane słowa, zasypiał. Marta, położywszy się, leżała z roztwartemi oczami i patrzała na sufit oświecony nocną lampką. Patrzała i pilnie śledziła przytłumione kroki nóg księdza Faujas, który, włożywszy pantofle, gotował się iść na spoczynek w swoim pokoju po nad sypialnią państwa Mouret.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.