<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Łato już minęło. Ksiądz Faujas, pomimo zyskanej popularności w Plassans, żył równie samotnie, jakby obojętny na korzyści mogące ztąd wyniknąć dla niego. Polubiwszy spokojny ogród państwa Mouret, spędzał w nim swobodne od zajęć swych godziny, czytając brewiarz w altanie, lub przechadzając się zwolna wzdłuż muru będącego w głębi. Czasami zamykał książkę i, zwalniając jeszcze kroku, szedł ze spuszczoną głową, pogrążony w dumaniach. Mouret śledził go z nową zaciętością i chwilami zżymał się ze złości na widok tej wyniosłej postaci czarno odzianej, która całemi godzinami migała po za owocowemi drzewami.
— Ani na chwilę nie jesteśmy teraz u siebie — mruczał niechętnie. — Wiecznie ta sutana włóczy się po moim ogrodzie... Nie lubię tego kruka... wygląda jakby na coś czyhał, gotowy rzucić się na wypatrzoną zdobycz. O, ja temu ptaszkowi nie dowierzam... nie jest on taki cichy, jak się wydaje... żarłoczniejszy jest, aniżeliby przypuszczać można...
Dopiero w pierwszych dniach września roboty przy ochronce zostały ukończone a zatem znacznie później, niż sądzono. Wina tego opóźnienia polegała na wymaganiach dam, zasiadających w komitecie, dwukrotnie bowiem pan Lieutand był przez nie zmuszony do przerobienia pierwotnego planu i uwzględnienia ich pomysłów. Wszakże gdy budynek został ostatecznie wykończony, nagrodziły budowniczego, zasypując go pochwałami, unosząc się nad jego uprzejmością i talentem. Podobało się tym paniom wszystko, tak na zewnątrz jak wewnątrz. Cieszyły się obszernością sal, szerokością korytarzy, rozkładem drzwi, podwórzem obsadzonem drzewami i zdobnem dwoma małemi wodotryskami. Pani de Condamin zachwycała się przedewszystkiem fasadą, która została wykonana podług jej wskazówek. Po nad głównem wejściem umieszczono tablicę z czarnego marmuru ze złotym napisem: „Ochronka pod wezwaniem Przenajświętszej Panny“.
Otwarcie ochronki odbyło się uroczyście, ze współudziałem biskupa, który przybył w towarzystwie całego orszaku księży i osobiście oddał straż ochronki zakonnicom z klasztoru św. Józefa. Piędziesiąt dziewczątek, mających lat od ośmiu do piętnastu stanowiło gromadkę zebranych wychowanek zakładu. By je umieścić w ochronce, rodzice powinni byli robić podanie do komitetu, oświadczając, iż skutkiem zajęcia po za domem nie mogą osobiście doglądać swojego dziecka.
Mer Plassans, pan Delangre, wygłosił wzruszającą mowę, zyskując w zamian huczne oklaski. W dość obfitych i górnym stylem poszczepianych frazesach, skreślił obraz, czem jest tego rodzaju ochronka, nazwał ją: „szkołą moralności, oraz pracy, w której zebrane córki zacnych rękodzielników miasta znajdą troskliwą opiekę, zasłaniającą młodociane ich dusze od szkodliwej pokusy“. Zauważono i podziwiano ogólnie zręczną aluzyę, w której wyraził wdzięczność Plassans względem prawdziwego twórcy tego szlachetnego dzieła. Oczy mówcy, oraz obecnych zwróciły się wtedy w stronę księdza Faujas, którego twarz nie drgnęła nawet przelotnem wzruszeniem. Natomiast Marta, siedząca na estradzie w gronie dam komitetowych, spłonęła żywym rumieńcem.
Gdy oficyalna część uroczystości została ukończona, biskup oświadczył chęć szczegółowego zwiedzenia budynku i nie zważając na chmurne niezadowolnione oblicze księdza Fenil, kazał przywołać księdza Faujas, prosząc, by go oprowadził, dodając głośno i z uprzejmym uśmiechem, iż nie mógłby znaleźć lepszego przewodnika. Słowa biskupa powtarzana sobie z ust do ust i tegoż wieczoru w Plassans, rozwodzono się bez końca nad wyróżnieniem, jakiego dostąpił ksiądz Faujas.
Panie z komitetu, będące zarazem opiekunkami ochronki, miały swoją oddzielną salę. Dziś przygotowały w niej rodzaj przyjęcia. Biskup raczył się tam zatrzymać i dotknął parę razy ustami kieliszka malagi, oraz biszkopcika położonego na wytwornym talerzyku. Był w dobrym humorze i każdej z dam-opiekunek, powiedział parę słów oddzielnie i z wielką uprzejmością. Ta szczęśliwa okoliczność uwieńczyła pobożną uroczystość, która w pierwszych chwilach zapowiadała się źle, albowiem wiele z pań poobrażało się wzajemnie, skutkiem nieoględnie wyznaczonych im miejsc na estradzie. Pochlebne słowa biskupa zatarły przykre wrażenie i panie odzyskały wesołość, pogodziwszy się z sobą bez bliższego porozumienia. Gdy zaproszeni goście odeszli i panie pozostały same w swej sali, oświadczyły jednogłośnie, iż wszystko odbyło się jak najlepiej, poczem zaczęły się zachwycać uprzejmością biskupa. Jedna tylko pani Paloque milczała, zsiniawszy z gniewu. Biskup bowiem o niej jednej zapomniał przy składaniu pochwał damom z komitetu.
— Miałeś najzupełniejszą racyę — wrzasnęła z wściekłością do męża, skoro tylko wróciła do domu. — Traktują mnie jak psa! Pomiatają mną jak psem! Doprawdy, żałuję, żem się dała wciągnąć w ten głupi ich pomysł. Bo powiedz tylko, co to za zgorszenie może wyniknąć z takiego spędzenia do kupy całej zgrai ulicznic, zepsutych do szpiku kości. Dziwię się tej wiecznej mojej uległości, pomimo iż tak srogo już to nieraz w życiu opłaciłam! Przecież wiesz najlepiej, ile czasu zmarnowałam, by wszystko za te panie robić, otóż czy uwierzysz?... Biskup winszował im, chwalił każdą z nich z osobna a tylko mnie pominął, tylko dla mnie nie znalazł słowa... ani jednego słowa... czego przecież wymagała najprostsza przyzwoitość... A któraż z tych pań zasługiwała na te pochwały?... może pani de Condamin zrobiła cośkolwiek dla dobra ochronki?... Dobrze wiemy, że tej ex-ladaco tylko stroje i śmieszki gnieżdżą się w głowie... byle mogła szastać się w swoich paryzkich sukniach to jej wystarcza... przecież wiemy, co ona za jedna... niechajże nie wyprowadzają nas z cierpliwości, bo zaczniemy opowiadać głośno to co dotychczas mówimy pomiędzy sobą... nie wiem, kto dobrze na tem wyjdzie... radzę wam, moi państwo bądźcie z nami ostrożni, nie zaczepiajcie nas... bo my niczego się nie ulękniemy, my nie mamy grzeszków do skrywania... A pani Delangre, a pani Rastoil! Gdybyśmy tylko chcieli, to cnotliwe te osóbki musiałyby się spalić ze wstydu... Ale wracając do pracy, którą miałam z powodu ich ochronki, no powiedz, mój mężu, która z tych kobiet zrobiła, chociażby cząstkę tego co ja codziennie musiałam odrabiać?... Czy która ruszyła się ze swego salonu?... Czy podniosła się chociażby z fotela?... Albo pani Mouret, która wysunęła się naprzód, jakby rzeczywiście działająca osoba, ale wiemy, dla czego... wiemy, że wisi przyczepiona do sutany swojego księdza Faujas... Jeszcze jedna obłudnica więcej... o, poczekaj... ta nam niedługo pokaże co umie i zobaczymy ciekawe rzeczy!... Otóż te wszystkie damulki zyskały łaskę naszego biskupa, mnie jedną tylko pominął. Dla nich wszystko co dobre a dla mnie nic. Powiadam ci, obeszli się za mną gorzej niż z psem! Ale mam tego dosyć... pokażę im, że pies umie kąsać...
Od tego dnia pani Paloque zaniedbywała swe sekretarskie zajęcia. Nigdy nic nie robiła teraz na czas, wymawiała się od pisania najkonieczniejszych listów. Opiekunki ochronki zaniepokoiły się nieporządkiem panującym w rachunkach i w korespondencyi, wreszcie zaczęły mówić, iż będzie trzeba wziąć urzędnika płatnego.
Marta opowiedziała księdzu Faujas o nowych kłopotach w sprawach ochronki, pytając go, czy by nie miał kogoś znajomego, mogącego objąć posadę sekretarza.
— Tymczasowo niechaj pani zechce się powstrzymać w wyszukiwaniu takiej osoby — odpowiedział. — Może pani polecę kogoś, lecz na to trzeba poczekać, chociażby dwa lub trzy dni.
Od jakiegoś czasu otrzymywał częste listy, noszące stempel pocztowy Besançon. Adres zawsze był pisany tę samą niewprawną ręką wielkiemi i niezgrabnemi literami. Róża nosiła mu te listy na górę i utrzymywała, iż gniewa się na sam widok koperty.
— Twarz mu się zmienia i blednie — mówiła. — Jestem przekonana, iż te listy muszą pochodzić od osoby, która dobrze mu już zalała sadła za skórę.
Wiadomość o listach odbieranych przez księdza Faujas podnieciła rozbudzoną na nowo ciekawość pana Mouret. Któregoś dnia sam zaniósł list na górę, mówiąc z uśmiechem, iż wyręcza nieobecną Różę. Ksiądz Faujas, nie chcąc odkrywać przed nim swych spraw prywatnych, udał, iż niezmiernie się cieszy z nadeszłego listu, którego wyglądał z wielką niecierpliwością. Ale Mouret nie dał się zwieść tą komedyą, przystanął podedrzwiami, przyłożywszy ucho do dziurki od klucza.
— Znów list od twojej siostry... wszak tak? — ozwał się szorstki głos pani Faujas. — Po co ta kobieta zawzięła się na ciebie, czego znów jej potrzeba?
Nastąpiła cisza, potem szelest zmiętego w ręku papieru, wreszcie dał się słyszeć gniewny głos księdza:
— Czego chce?... Tego co zawsze... wiecznie ta sama piosnka. Chce do nas zjechać wraz z mężem i żąda, bym znalazł dla niego jaką posadę. Wyobraża sobie, że my opływamy w dostatkach... Doprawdy, boję się, że oni gotowi zlecieć nam niepodziewanie na kark bo od nich nie można się spodziewać niczego dobrego.
— Nie chcę, nie chcę ich, czy słyszysz mnie, Owidzie? — wołała matka z gwałtownem uniesieniem. — Nie potrzebujemy ich. Oni ciebie nigdy nie kochali... wiecznie tylko wszystkiego ci zazdrościli... Trouche jest łajdakiem, a Olimpia kobietą bez serca. Zawsze cię wyzyskiwali i chcą dalej wyzyskiwać... wszystkie korzyści zagarnęliby dla siebie... Ich przyjazd jest niepotrzebny... mogliby ci zaszkodzić, skompromitować i popsuć ci szyki...
Mouret nie mógł dokładnie słyszeć, albowiem nadto był wzruszony wstrętnym czynem, jakiego się dopuszczał. Zdawało mu się teraz, iż ktoś zbliża się ku drzwiom, więc wszystko odskoczył i zbiegł co prędzej ze schodów. O nadużyciu, jakiego się dopuścił, postanowił nikomu nie mówić. W kilka dni później, ksiądz Faujas powiedział Marcie w jego obecności głosem spokojnym, prawie obojętnym:
— Mogę pani polecić kogoś na urząd sekretarza ochronki. Ów ktoś jest moim szwagrem. Temi dniami spodziewam się jego przyjazdu z Besançon.
Mouret słuchał uważnie a Marta zawołała z zadowoleniem:
— Tem lepiej! Dzięki tej szczęśliwej okoliczności pozbędę się wielkiego kłopotu, z którym nie wiedziałam jak się załatwić. Bo na ową posadę w ochronce potrzeba człowieka zaufanego i wzorowej moralności... Więc rzecz ślicznie się składa, bo kiedy ów pan mający przyjechać należy do rodziny pańskiej, w takim razie nie ma obawy, możemy mieć do niego najzupełniejsze zaufanie.
— Tak, niezawodnie — rzekł ksiądz. — Moja siostra miała sklep w Besançon. Sprzedawała bieliznę. Ale musiała handel zwinąć z powodu słabego zdrowia. Obecnie zaś pragnie przyjechać do nas, albowiem doktorzy zalecili jej pobyt w południowej Francyi. Moja matka bardzo jest uradowana z projektu swojej córki.
— Najzupełniej temu wierzę — pochwyciła Marta — W Besançon przywykliście państwo żyć razem a przynajmniej w jednem mieście, więc musicie się cieszyć, że na nowo tak będzie w Plassans... Czy pan wie, co należałoby zrobić?... Macie państwo dwa pokoje przy swojem mieszkaniu, które o ile przypuszczam stoją puste i zupełnie dla państwa zbyteczne... Więc możnaby je przygotować dla siostry pańskiej i dla męża. Oni nie mają dzieci.
— Nie, nie mają... Co prawda, myślałem przez chwilę, iż dobrzeby było spożytkować w ten sposób owe dwa pokoje stojące pustkami. Ale zląkłem się, że może państwo wezmą nam za złe takie zaludnianie naszego mieszkania... państwo zapewne niechętnem okiem patrzą na podobną sprawę?...
— Doprawdy, posuwa pan delikatność aż do przesady... Cóż może nam szkodzić przyjazd pańskiej siostry i zamieszkanie jej pod naszym dachem? Najniezawodniej są oni równie spokojni ludzie jak państwo.
Zamilkła. Mouret bowiem ciągnął ją i szarpał za suknię. Najwyraźniej nie chciał, by rodzina księdza Faujas sprowadzała się do pustych pokojów na drugiem piętrze. Przypomniał sobie, co mówiła pani Faujas tak o zięciu jako też o rodzonej córce. Chcąc rzecz całą powstrzymać, rzekł uprzejmie:
— Ależ te dwa pokoiki są zbyt małe... państwu byłoby ciasno, niewygodnie... Mojem zdaniem, trzebaby raczej znaleźć mieszkanie dla siostry pańskiej w domu państwa Paloque... tuż obok... po drugiej stronie ulicy... a właśnie wiem, że tam obecnie jest kilka pokojów do wynajęcia.
Rozmowa urwała się. Ksiądz Faujas nie rzekł ani słowa, siedział, milcząc i zapatrzony w niebo. Marta była przekonana, że się obraził na jej męża i cierpiała nad niepotrzebnem wtrąceniem się jego w sposób tak brutalny. Nie mogąc dłużej znieść przedłużającego się przykrego milczenia, rzekła, jakby zapomniawszy o słowach wyrzeczonych przez męża:
— Więc rzecz ułożona... Róża pomoże matce pańskiej w przygotowaniu owych dwóch pustych pokoików... tak że wszystko zastaną gotowe, gdy przyjadą. Mój mąż panu odradzał, ze względu na osobistą pańską dogodność... lecz jeżeli państwo znajdują, iż lepiej będzie zamieszkać razem, to przecież my nie możemy stawiać żadnych przeszkód... każdy ma prawo urządzać swoje mieszkanie stosownie do swych zamiłowań... każdy zna najlepiej swoje potrzeby...
Gdy Mouret pozostał sam na sam z żoną, wybuchnął gniewem:
— Doprawdy, że ciebie nie rozumiem, moja kochana! Gdy wynająłem mieszkanie na drugiem piętrze, dąsałaś się i narzekałaś, że sprowadzam do domu ludzi obcych, nieznanych nikomu... teraz ksiądz Faujas sprowadza ci nowych przybłędów i ty się cieszysz! Radabyś widzieć nieskończone ilości jego krewniaków gospodarujących pod naszym dachem. Przecież ciągnąłem cię za suknię i mogłaś się była domyśleć co to znaczy... Przecież dość jasno dawałem ci do zrozumienia, że nie chcę widzieć tych ludzi u siebie... Wiem, że to szubrawcy...
— Zkąd możesz o tem wiedzieć! — zawołała Marta oburzona niesprawiedliwością męża. — Któż ci to powiedział?...
— Wiem o tem z ust księdza Faujas... zdarzyło się, że słyszałem, gdy to mówił do swojej matki.
Bystro spojrzała w twarz mówiącego, ten zaczerwienił się i zaczął bąkać, chcąc się tłomaczyć:
— Powiadam ci, że wiem... to powinno ci wystarczać... Siostra jest kobietą bez serca a mąż jej łajdakiem. Nie przybieraj miny obrażonej królowej, bo to są własne ich określenia... ręczę ci, że nic nie przekręcam ani nie kłamię. Wobec tego pojmujesz, że nie mam najmniejszej ochoty widzieć tę hałastrę u siebie. Stara ani słyszeć nie chciała o możliwości przyjazdu swej córeczki wraz z mężulkiem... Teraz jak widzę, ksiądz Faujas mówi inaczej... Dla czego — nie wiem. Musi w tem być jakaś tajemnicza strona, której jeszcze nie odgaduję... Skryty on jest a ja tego nie lubię... zawsze to zły znak, jeżeli człowiek nie może mówić szczerze i prosto o swoich sprawach.
Marta, nic nie odrzekłszy, ruszyła ramionami. Wydał natychmiast rozkaz Róży, by się nie ważyła sprzątać pokojów na górze, lecz Róża słuchała jedynie pani. Przez pięć dni następnych Mouret złościł się i łajał bezustannie, powstrzymując się jedynie w obecności księdza Faujas. Był wtedy zasępiony, lecz nie miał odwagi do wystąpienia z nim do otwartej walki. Powoli uspokoił się, znajdując, iż sobie najwięcej dokucza, będąc w złym humorze. Drwił więc tylko z pary małżonków mających przybyć z Besançon, stał się jeszcze bardziej skąpym, odosobnił się w swoim ciasnym egoizmie, znajdując w tem coraz żywsze zadowolnienie. A gdy państwo Trouche pojawili się pewnego październikowego wieczoru rzekł dość, spokojnie:
— Brzydki mają wygląd... coś od nich nieładnie pachnie!...
Ksiądz Faujas pragnął, by nikt nie widział jego siostry i szwagra w chwili przyjazdu. Matka stanęła na czatach przed drzwiami wychodzącemi na ulicę i oglądała się niespokojnie na korytarz, sień i kuchnię, by się upewnić, iż nikt jej nie widzi. Ale osnuty plan przeprowadzenia cichaczem państwa Trouche na górę, najzupełniej się nie powiódł. Właśnie wkraczali do sieni, gdy przeciwnemi drzwiami, ze strony ogrodu, weszła Marta wraz z dziećmi. Ujrzawszy przybyłych — rzekła uprzejmie, zwracając się do pani Faujas:
— Jakże pani musi być szczęśliwa! Takie przyjazdy jak ten są radością dla serca matki!...
Jakkolwiek pani Faujas umiała nad sobą panować, wszakże zmięszała się i zaczęła mówić coś niezrozumiałego. Przez chwilę stali tak jedni naprzeciwko drugich i oglądano się wzajemnie z wielką ciekawością. Za chwilę nadbiegł i Mouret z ogrodu, pędzony chęcią zobaczenia przybyszów z Besançon. Róża, roztworzywszy drzwi od kuchni, uważała się również w prawie patrzenia.
Dla przerwania niemiłego milczenia, powtórzyła Marta znowu wpierw wymówione słowa:
— Tak, pani musi być niewymownie szczęśliwa z przybycia swoich dzieci!...
Nie odebrawszy żadnej odpowiedzi a chcąc się okazać uprzejmą wobec nowoprzybyłych zwróciła się do pani Trouche:
— Państwo przybyli pociągiem nadchodzącym z Besançon o godzinie piątej?... Jak długo trwała podróż?...
— Siedemnaście godzin — odpowiedział za żonę pan Trouche — roztwierając szeroko bezzębne usta. Jadąc trzecią klasą, to kościska mają czas rozboleć i flaki w człowieku się otrząsną!
Roześmiał się głośno ze swych spostrzeżeń, grzechocząc przytem dziwacznie szczękami. Pani Faujas rzuciła na niego piorunujące spojrzenie. Pod naciskiem tego spojrzenia zaczął machinalnie zapinać guziki wytłuszczonego swego tużurka, lecz były oberwane, więc zastawił się dwoma pudłami trzymanemi w ręku, jedno z nich zielone a drugie żółte, równie brudne jak ubranie pana Trouche, świadczyły przez uchylone denka o istnieniu kapeluszy jego żony. Chuda, czerwonawa szyja pana Trouche gulgotała bezustannie i donośnie, okrążał ją szmat czarnej materyi, mającej odgrywać rolę krawata, z ponad którego występowały miejscami ślady wystrzępionego kołnierzyka od zmiętej koszuli. Na twarzy miał szwy występujące w różnych kierunkach, a wyraz bestyalny, uwydatniony małemi, czarnemi oczami, któremi, mrugając, wodził bezustannie dokoła, jakby czegoś szukał i oceniał, czy warto lub nie pochwycić na własny użytek. Były to oczy złodzieja, pragnącego zapamiętać miejscowość, by gdy noc zapadnie módz wrócić i nie okpić się w wyborze połowu.
Mouret zauważył, iż Trouche ze szczególnem upodobaniem przypatruje się zamkom.
— Ten łajdak ma takie oczy, iż z pamięci gotów klucze podobierać — pomyślał zaniepokojony.
Pani Trouche przeczuła, iż mąż powiedział na wstępie głupstwo i że źle się prezentuje. Chciała naprawić to wrażenie. Postać miała chudą, wysoką i zwiędniętą, włosy bezbarwno jasne, twarz płaską, pozbawioną wszelkiego wdzięku. W jednej ręce trzymała sporą skrzynkę, zbitą z prostych desek a w drugiej olbrzymi węzeł szmat, zawiązanych w podarty obrus.
— Mieliśmy przy sobie poduszki — rzekła, potrząsając wezłem rupieci. A z poduszkami jest wygodnie nawet w trzeciej klasie... Bo proszę państwa, jak się rozłożą poduszki na ławkach, to jakaż jest różnica pomiędzy pierwszą klasą a trzecią?... A tak prawdę powiedziawszy, po cóż mamy wzbogacać urzędników kolejowych, lepiej oszczędzić własną swoją kieszeń... Chociaż się ma grosiwo, nie należy go rozsiewać bez przyczyny... No, moja pani, proszę mi powiedzieć, czyż ja nie mam w tem racyi?...
— Owszem; przyznaję pani słuszność — odrzekła Marta, z trudnością kryjąc zadziwienie, wywołane widokiem małżonków Trouche.
Pani Olimpia Trouche podeszła kilka kroków i, stanąwszy w pełnem oświetleniu, zaczęła rozmawiać zupełnie swobodnie, traktując państwa Mouret jak dobrych znajomych.
— Ja bo mam zwyczaj taki, iż kładę najgorsze ubranie, jadąc w dalszą podróż. Dla tego też powiedziałam do Honoryusza: „Mój kochany, włóżże najstarszy tużurek na drogę i tak nie będziesz najgorzej wyglądał“. Wdział więc ten tużurek, w którym go państwo oglądacie, i ma na sobie stare spodnie, których już nawet nie chciał nakładać u siebie w domu. Ja znów, jak państwo widzicie, włożyłam najgorszą z moich sukien, o ile mi się zdaje, muszą w niej być nawet dziury. Na ramiona zarzuciłam ten oto szal; o ile sobie przypominam, pochodzi on od mamy. W domu prasuję na nim, gdy się coś znajdzie do odprasowania. No a mój czepek, to już tylko praczki takie noszą... w domu nigdy go nie kładłam, ale myślę sobie: na podróż?... wszak niewarto kłaść kapelusza, więc włożyłam czepek... bo przecież na kurz nie należy kłaść najlepszych swoich rzeczy. No, moja pani, czyż ja nie mam racyi?...
— Owszem, owszem, ma pani najzupełniejszą słuszność — odrzekła Marta, siląc się na uśmiech.
W tejże chwili po nad głowami osób zebranych i rozmawiających w sieni, rozległ się donośny głos księdza Faujas, wołającego ze schodów z widoczną niecierpliwością:
— Matko, dla czego nie przychodzicie?...
Mouret podniósł głowę i ujrzał twarz księdza Faujas, przechylającego się przez poręcz na drugiem piętrze. Widocznie wrzał gniewem, słysząc rozmowę prowadzoną na dole. Po chwili krzyknął jeszcze niecierpliwiej:
— Matko, dla czego nie przychodzicie!...
— Idziemy, idziemy — odpowiedziała pani Faujas, widocznie przerażona gniewem syna i zwróciła się w stronę nowoprzybyłych, mówiąc:
— Chodźmy, moje dzieci... Chodźmy na górę i nie zabierajmy czasu państwu Mouret.
Ale państwo Trouche udali, że nie słyszą i zadowoleni z przyjazdu i z nowej znajomości, rozglądali się w dalszym ciągu, wodząc oczyma po rodzinie swych gospodarzy, po sieni i suficie a z miny ich można było sądzić, iż wszystko przypada im do smaku i że zupełnie czują się u siebie.
— Dom mi się podoba, a tobie? — spytała męża Olimpia. — Z listów Owida ani przypuszczałam, że tu będzie tak przyjemnie i składnie. Ale przecież pamiętasz, co ci powtarzałam: „Mój Honoryuszu, najlepiej się przekonać, jak tam jest, a może się nam spodoba... jedźmy... zobaczysz, że nie pożałujemy... i gotowa jestem bez lekarstwa wyzdrowieć“. Więc tak się też stało. Przyjechaliśmy. A widzisz, mój kochany, że miałam racyę?... Chyba mi się zaprzeczysz, że miałam zupełną racyę?...
— Tak, tak, miałaś racyę — bąkał Trouche, rozglądając się w dalszym ciągu. — Patrz, jest i ogród i zdaje mi się, że wcale spory...
Zwróciwszy się ku panu Mouret, zapytał:
— Przecież musi pan pozwalać swoim lokatorom chodzić po ogrodzie?... Używalność ogrodu jest przyłączona do mieszkania, które się wynajmuje?...
Zaskoczony w ten sposób, Mouret nie znajdował odpowiedzi, gdy w tem zbiegł ze schodów ksiądz Faujas i krzyknął gniewnie:
— Trouche, Olimpio, chodźcie na górę!
Zwrócili głowy w stronę wołającego i spojrzawszy na wyraz jego twarzy, oboje struchleli i pokornie weszli na schody, drepcząc niezręcznie za księdzem, idącym naprzód. Szli, milcząc, a ksiądz Faujas nawet nie spojrzał na państwa Mouret, przypatrujących się z niemem podziwieniem tej dziwacznej rodzinie. Dla załagodzenia sprawy, pani Faujas uśmiechnęła się do Marty i podążyła na schody ostatnia, zamykając pochód. Marta wraz z dziećmi odeszła do ogrodu, lecz Mouret pozostał w sieni, nadsłuchując co dalej z tego będzie. Na drugiem piętrze rozlegały się trzaskania drzwiami, odgłosy kłótni, czy też rozkazów wydawanych grzmiącym głosem, wreszcie wszystko ucichło i w domu zaległo grobowe milczenie.
— Czyżby ich wpakował do więzienia? — pytał się Mouret sam siebie. — W każdym razie jest to familijka z pod ciemnej gwiazdy...
Zaraz nazajutrz, Trouche, przybrany czarno od stóp do głowy, ogolony, z włosami starannie zaczesanemi na łysiejące czoło, został przedstawiony przez księdza Faujas najpierw Marcie a następnie paniom opiekunkom ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Oświadczył, iż ma lat czterdzieści pięć, ładny charakter pisma i że przez długi czas zajmował się rachunkowością w jednym z domów handlowych w Besançon. Panie natychmiast mu powierzyły urząd przy ochronce, kładąc nań obowiązek przedstawiciela komitetu i załatwianie wydatków. Od godziny dziesiątej z rana do czwarte] po południu, powinnością jego było znajdować się w biurze, mieszczącem się na pierwszem piętrze ochronki, za co miał otrzymywać tysiąc pięćset franków rocznej pensyi.
Po kilku dniach, Marta rzekła do męża:
— Patrz, oni zachowują się o wiele spokojniej, aniżeli można było przypuszczać.
Rzeczywiście, na drugiem piętrze było cicho i spokojnie, jak dawniej. Prawda, iż Róża utrzymywała, że po kilka razy dziennie wybuchały kłótnie pomiędzy matką a córką, lecz natychmiast odzywał się surowy głos księdza i wszystko od razu milkło. Trouche regularnie wychodził z domu każdego rana o kwadrans przed dziesiątą a wracał o kwadrans po czwartej. Wieczorami nigdy nie wychodził. Olimpia towarzyszyła czasami matce idącej za sprawunkami na miasto, lecz nikt jej nie widział wychodzącej oddzielnie.
Okno sypialnego pokoju państwa Trouche wychodziło na ogród. Było to ostatnie okno na prawo, naprzeciwko wysokich drzew rosnących w parku podprefektury. Było teraz zasłonięte firanką z czerwonego perkalu, zdobnego żółtym pasem. Jaskrawość tej firanki świeżo założonej odbijała krzycząco od białych muślinów, które majaczyły po za szybami pokoju księdza Faujas. Okno to pozostawało zawsze zamknięte.
Któregoś wieczoru, ksiądz Faujas z matką był u państwa Mouret podług przyjętego codziennego zwyczaju i siedział wraz z nimi na tarasie. Wtem, dał się słyszeć lekki kaszel. Ksiądz podniósł pośpiesznie głowę w górę i ujrzał państwa Trouche, wychylających się przez okno swego pokoju, Z gniewną twarzą patrzał ku nim przez chwilę, przerwawszy rozmowę prowadzoną z Martą. Państwo Trouche znikli i doleciał stłumiony odgłos ostrożnie zamykanego okna.
— Matko — rzekł ksiądz — dobrze zrobisz, wracając na górę, bo dziś jest dość chłodno, obawiam się, byś nie przeziębła.
Pani Faujas natychmiast wstała i, pożegnawszy obecnych, odeszła, Marta zaś zapytała księdza ze szczerą życzliwością:
— Czy siostrze pańskiej jest gorzej?... Już dawno jej nie widziałam, przeszło tydzień...
— Właściwie nie jest chora, lecz potrzebuje zupełnego wypoczynku — odrzekł chłodno.
Marta wszakże, przez wrodzoną dobroć, dopytywała się w dalszym ciągu:
— Ona zbyt mało używa świeżego powietrza, za mało wychodzi. A przecież jesień mamy piękną nawet wieczorami bywa ciepło. Dla czego pan jej nie mówi, by używała przechadzki w naszym ogrodzie?... Jeszcze w nim nie była a chyba pan dobrze wie, iż ogród nasz jest na pańskie usługi.
Odpowiedział coś niewyraźnie, niby dziękując a Mouret, widząc jego zakłopotanie i niezadowolenie, postanowił się zabawić tem i rzekł z większą jeszcze uprzejmością, niż Marta:
— Właśnie dziś rano mówiłem do żony, iż się dziwię, że pańska siostra nie korzysta z naszego ogrodu. Mogłaby tu spędzać popołudniowe godziny, szyjąc i grzejąc się na słońcu. Dla czegoż żyje w takiem zamknięciu?... Możnaby myśleć, iż się boi ludziom pokazać... nawet okna nie otwiera w swoim pokoju... Czyżby nas unikała? Czyśmy się jej nie podobali, lub może lęka się nas?.. Lecz od pana zależy zmienić jej poglądy, przecież nie jesteśmy zbyt srogimi ludźmi?... Toż samo zauważyłem ze strony pana Trouche. Biegnie po schodach jak opętany, byle uniknąć spotkania się z nami. Dla czego?... Proszę mu powiedzieć, że z przyjemnością zapoznamy się z nim. Niechaj nas odwiedza od czasu do czasu. Dla czego mają żyć w takiej samotności?... Niechaj ich państwo zabierają do nas, schodząc wieczorami...
Ksiądz Faujas nie miał dziś cierpliwości do znoszenia ironicznych drwinek swego gospodarza. Spojrzał mu prosto w oczy i rzekł ostro:
— Najuprzejmiej panu dziękuję, lecz wątpię, by przyjęli pańskie zaproszenie. Przywykli kłaść się na spoczynek bardzo wcześnie, więc nie zechcą zmieniać przyjętego porządku.
— Nie nalegam, nie nalegam! — odpowiedział Mouret, urażony szorstkim tonem księdza.
Pozostawszy sam na sam z Martą, rzekł:
— Cóż ten ksiądz sobie myśli?... Czyż sądzi, że ja nie widzę jasno co się święci?... Przecież nietrudno docięc, że ukrywa swoją rodzinę z obawy, by mu nie wypłatała jakiego figla. Czyś ty widziała, z jaką złością spojrzał na nich, gdy się pokazali przy oknie?... Od pierwszego dnia spostrzegłem, że ci ludzie nas szpiegują. Zobaczysz, że to wszystko musi się źle skończyć...
Marta pędziła teraz dnie pełne słodyczy. Z obojętniała na gderanie męża i przestała słyszeć, gdy fukał na wszystkich i wszystko. Czuła się rozmarzoną, skłonną do religijnych zachwytów, osuwała się coraz to głębiej w rozkoszną drzemkę kołysaną szmerem słów i ćwiczeń pobożnych. Ksiądz Faujas nigdy z nią nie mówił o Bogu, lecz wzbudzał w niej uwielbienie powagą swej postaci, rozkoszowała się lekką wonią kadzidła unoszącego się dokoła jego sutany. Dwa czy trzy razy pozostawszy z nim sam na sam, Marta wybuchała spazmatycznym płaczem, wylewała strumienie łez, nie mając ku temu żadnego powodu, prócz błogiego a nieznanego jej dotąd uczucia, jakie nią ogarniało z tajemniczą siłą. Ksiądz Faujas, milcząc, brał ją za obiedwie ręce i uspakajał potęgą swego wzroku. A gdy chciała z nim mówić o dręczących ją smutkach i bezprzyczynowych tęsknotach lub radościach, uśmiechał się z wielką powagą, prosząc, by przerwała swoje zwierzenia, które powinna zachować dla księdza Bourette, swojego spowiednika. Wtedy milkła i postanawiała nikomu o tem nie mówić. W miarę, jak wzrastała w Marcie chęć zwierzania się, ksiądz Faujas odtrącał ją coraz to chłodniej, wreszcie stanął na takiej wyżynie wobec drżącej Marty, iż wydał się jej nieprzystępnym bogiem, przed którym dusza jej klękała w słodkiem rozmodleniu.
Głównem zajęciem Marty było obecnie uczęszczanie na mszę i spełnianie ćwiczeń religijnych. Najszczęśliwszą czuła się w kościele św. Saturnina. Ukołysana w półsennem rozmarzeniu, wypoczywała, spoglądając na wyniosłe sklepienie kościoła, na rozległą przestrzeń wielkiej nawy, zapominając o wszystkiem, gubiąc się w słodyczy wewnętrznego wzruszenia. Zdawało się jej, iż patrzy przez olbrzymie okno rozwarte na życie o jakiem dotychczas nie miała dostatecznego pojęcia a nowość tego odkrycia zadawalniała ją ułudną, nieskończoną obietnicą. Wszakże lękała się jeszcze kościoła. Nieprzywykła uczęszczać do niego. Więc z drżeniem uchylała drzwi, rzucając niespokojne spojrzenie, czy aby nikt jej nie widzi wchodzącej do jego przybytku. Ale raz wszedłszy, poddawała się wzruszeniu, roztkliwiając się nawet głosem księdza Bourette, który spowiadał ją długo, z namaszczeniem a udzieliwszy jej rozgrzeszenia za grzechy i, wyznaczywszy pokutę, trzymał ją klęczącą przy kratkach konfesyonału, by po ukończonej spowiedzi pogawędzić swobodnie o państwu Rastoil i wydawanych przez nich obiadach, lub o salonie pani Rougon i osobach uczęszczających tam na czwartkowe przyjęcia.
Czas i umysł Marty pochłonęły zajęcia około nawrócenia i zbawienia duszy. Chodziła po domu prawie nieprzytomna. Róża skutkiem tego stała się zupełnie samowładną rozporządzicielką spraw domowych. Zawojowała swego pana, gniewając się na niego, gdy nie przyszedł o godzinie oznaczonej, posługiwała się nim coraz częściej, czyniąc mu wymówki, iż plami ubranie i zbyt często zmienia bieliznę. Nie poprzestając na tem, postanowiła zająć się jego zbawieniem.
— Pani ma racyę modlić się i żyć przykładnie po bożemu — mówiła. — Pan powinien iść za jej przykładem. W tem nie należy się ociągać, gdy ktoś chce dostąpić zbawienia wiekuistego. Ale pan zbyt sobie ufa i z tą ufnością zajedzie prosto do piekła... Cóż to pan myśli, że modlitwa i pokuta panu nie są potrzebne? O jak bardzoby się panu przydały! Może pan myśli, że jest dobry?... Wcale nie... wcale pan nie jest dobry. Na początek, niech pan każdej niedzieli prowadzi panią na mszę do naszej katedry.
Mouret ruszał wtedy ramionami, lecz chcąc sobie zapewnić spokój, chwytał za ścierkę i ścierał kurz lub z szczotką w ręku, zamiatał pokoje. Jeżeli się martwił, to jedynie z powodu dzieci. Podczas wakacyj, Oktawiusz wraz z Dezyderyą hasali po domu bez żadnego dozoru, przewracając wszystko w pokojach i w ogrodzie. Sergiusz miał charakter poważniejszy, wreszcie od jakiegoś czasu był niezdrów, więc przesiadywał w swoim pokoju i czytał książki. Ksiądz Faujas bardzo go polubił i dostarczał mu książek. Przez całe dwa miesiące, to jest przez czas wakacyj, Mouret czuł się bardzo zakłopotanym i nieszczęśliwym, nie mogąc dać sobie rady z niesfornością Oktawiusza i podburzanej przez niego Dezyderyi. Po głębszym namyśle zdecydował, iż niewarto posyłać Oktawiusza do gimnazyum, chłopiec bowiem nie chciał się uczyć i nie przechodził egzaminów. Postanowił umieścić go w domu handlowym w Marsylii.
Skutkiem tego rzekł do Marty:
— Niechcesz się dziećmi zajmować, muszę je przeto wydalić z domu, bo sam nie dam rady. Już wyczerpała się moja cierpliwość i wolę dzieciaki rozpędzić na cztery wiatry. Jeżeli będzie ci przykro — tem lepiej, będzie to bowiem zasłużona dla ciebie kara... Sama jesteś temu winna... Więc najpierw trzeba coś zrobić z Oktawiuszem, który jest wprost nieznośny. Ten chłopak nigdy szkół nie ukończy i nigdy nie otrzyma matury. Wolę więc odrazu umieścić go w porządnym domu handlowym, niech się nauczy zarabiać na chleb, bo tutaj zmarnowałby się do reszty, włócząc z godnymi siebie koleżkami. Wszędzie go pełno, w mieście i w domu... już mam tego dosyć!
Marta doznała głębokiego wzruszenia, słysząc słowa męża. Na wiadomość przyszłej rozłąki z jednem ze swych dzieci, zbudziła się nagle z odurzających ją marzeń. Wymogła, iż wyjazd Oktawiusza nie nastąpi natychmiast, lecz dopiero, za tydzień. Przez kilka dni prawie nie wychodziła z domu i przywróciła dawniejszy tryb życia. Ale wkrótce zaczęła tęsknić za mszą i kościołem i znów prawie jej nie widywano całemi dniami a gdy pewnego wieczoru Oktawiusz rzucił się jej w objęcia, mówiąc, iż zaraz wyjeżdża pociągiem dążącym do Marsylii, pocałowała go, darząc jakąś przestrogą.
Gdy Mouret wrócił do domu, odprowadziwszy syna na dworzec kolejowy, czując wielki w sercu smutek, zaczął szukać żony, chcąc z nią pomówić o tem. Zastał ją w altance wgłębi ogrodu i chociaż widział, że miała oczy czerwone od łez, wybuchnął, szukając w tem ulgi:
— Otóż jednego już się pozbyłaś. Przypuszczam, że musisz być zadowolniona... Będziesz miała więcej czasu do włóczenia się po kościołach. Mogę cię nawet upewnić, że wkrótce będziesz zupełnie swobodna, bo cię uwolnię od reszty naszych dzieci. Tymczasowo zatrzymuję tylko Sergiusza, dopóki niewyzdrowieje, wreszcie z nim nigdy nie ma żadnego kłopotu, chłopak jest dobry, łagodny i spokojny a prawdę powiedziawszy trochę jeszcze zbyt młody do chodzenia na wykłady prawa. Chciałbym go mieć w domu jeszcze przez rok, lecz jeżeli tego nie chcesz, jeżeli ci on przeszkadza, to powiedz... uwolnię cię i od niego... Dezyderyę zaś posyłam na wieś, będzie jej lepiej u mamki, aniżeli przy tobie w domu...
Marta, milcząc, płakała, on zaś mówił po małym przestanku:
— Widzisz, moja kochana, nie można robić dwóch rzeczy na raz. Nie można być zarazem w domu i w kościele... uczyniłaś więc wybór, opuściłaś nas najzupełniej, dzieci stały się dla ciebie istotami obcemi... Wszyscy inni bliższymi ci są, niż rodzone twoje dzieci... Więc cóż chcesz, trzeba dzieci porozpędzać, byś miała więcej miejsca... bo coraz zaczyna być ciaśniej pod naszym dachem... Wypierają nas sprowadzane przez ciebie przybłędy... Tylko czekać — a cały dom opanują, wyrzucając nas za drzwi.
Zwrócił głowę w stronę okien drugiego piętra i, zniżywszy głos, mówił dalej:
— Przestań szlochać, bo ludzie na ciebie patrzą. Czy nie widzisz tych oczów utkwionych w nas z po za czerwonej firanki?... To siostra tego księdza. Szpieguje nas bezustannie. Całemi dniami czyha na nas po za swoją czerwoną szmatą... Może być, iż ksiądz Faujas jest człowiekiem uczciwym, lecz co do państwa Trouche, to nie mam najmniejszej wątpliwości. Są to zgłodniałe wilki, gotowe rzucić się na przydybaną ofiarę i rozedrzeć na sztuki. Jestem przekonany, że gdyby nie bali się swojego brata i mamy, to spuszczaliby się nocą do naszego ogrodu, by w nim kraść, ileby wlazło... Tak, spuszczaliby się oknem, tylko ksiądz im przeszkadza... A teraz, moja kochana, obetrzej oczy, bo wciąż na nas patrzą i zapewne muszą się cieszyć, przypuszczając, że masz jakie zmartwienie... że się z sobą kłócimy. Prawda, że są oni powodem wyjazdu naszego dziecka, że chcąc pomieścić ich wszystkich, rozpędzasz z domu rodzone dzieci... lecz mniejsza z tem... nie trzeba, aby wiedzieli, iż nas to martwi... nie trzeba im pokazywać rany, jaka się krwawi, z powoda wyjazdu Oktawiusza...
Tu Mouret zaczął ulegać wzruszeniu, głos mu drżał i blizki był płaczu. Marta, rozrzewniona ostatniemi jego słowami, wybuchnęła szlochaniem, mając przytem gwałtowną chęć rzucenia się mężowi na szyję. Powstrzymała się, wiedząc, iż patrzą na nich oczy z po za czerwonej firanki. Rozeszli się więc, słowa do siebie nie rzekłszy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.