Podbój Plassans/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podbój Plassans |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Conquête de Plassans |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W kwietniu było już tak ciepło, iż dzieci bawiły się wieczorem w ogrodzie. Za ich przykładem Marta i ksiądz Faujas opuszczali pokój stołowy i rozmawiali na tarasie. Zwykłe miejsce ich posiedzeń było tuż w pobliżu otwartego okna, przez które padało na ogród jaskrawe światło lampy, rzucając smugę jasności na stare, strzyżone bukszpanowe krzaki. Siedząc w cieniu, po za obrębem tego światła, rozmawiali o tysiącznych szczegółach, odnoszących się do ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Wspólność dążeń i usiłowań łączyła ich, nadając rozmowie ton życzliwej zażyłości. Zdawało się im, iż mają nieskończoną ilość przedmiotów do wspólnego obmyślenia a wymieniając zdania, wpatrywali się w niebo, którego szeroki kawał ukazywał się im pomiędzy kasztanami, rosnącemi w ogrodzie podprefektury a wielkiemi gruszami pana Rastoil. Dzieci biegały w głębi ogrodu, bawiąc się w chowanego, podczas gdy przez otwarte okno stołowego pokoju dolatywały wynikające chwilowe sprzeczki pomiędzy panem Mouret i panią Faujas, zawzięcie grającymi w pikietę.
Marta z rozkoszą używała tych wieczornych posiedzeń wśród cichego tarasu. Chwilami milkła i wpatrywała się w głębokość nieba. Dostrzegłszy dziś złotą racę spadającej gwiazdy rzekła:
— Oto jeszcze jedna duszyczka dostała się z czyśćca do nieba...
Z głową pochyloną w tył znów zamilkła, by po chwili dodać:
— Jakie ładne, urocze, są te wszystkie naiwne wierzenia... Doprawdy, chociażby tylko z tego względu wartoby całe życie pozostawać dzieckiem...
Od czasu jak wieczory spędzała na tarasie w towarzystwie księdza Faujas, zaniechała nieustannego reparowania domowej bielizny. Kiedyś nawet rzekła, iż niewarto zapalać światła w ogrodzie, w samej rzeczy zaś lubowała się odpoczynkiem wśród nocnej ciemności i ciepłego kwietniowego powietrza. W ciągu dnia miała zazwyczaj wiele chodzenia po mieście, więc wieczorami czuła fizyczne zmęczenie i potrzebę zupełnego wypoczynku. Nie miała odwagi do nawleczenia igły i reparowanie bielizny powierzyła Róży, nie zważając, iż Mouret kilkakrotnie się już skarżył na znalezione dziury w skarpetkach.
Marta, rzeczywiście wiele miała zajęcia. Prócz obowiązków prezydującej na posiedzeniach komitetu, załatwiała mnóstwo spraw, wizyt, odnoszących się do budowy przyszłej ochronki, wszystkiego chciała sama dojrzeć i przypilnować. Pani Paloque pomagała jej szczerze, podjąwszy się załatwiania korespondenyci i w ogóle zajęć biurowych. Trzy razy tygodniowo Marta odbywała wycieczkę na dalekie przedmieście, gdzie kilkunastu robotników pracowało przy murach ochronki. Obejrzawszy stan robót, biegła do kościoła św. Saturnina, by wyszukać budowniczego i skarżyć się na opieszałość murarzy. Czyniła wyrzuty panu Lieutandowi, iż opuszcza się i nie pilnuje robót, które wciąż zdaniem jej stały na miejscu, podczas gdy reparacya kaplicy prawie już była ukończona. Należało więc zmienić robotników. Pan Lieutand słuchał z uśmiechem i uspakajał ją, iż budynek, przeznaczony na ochronkę, będzie najniezawodniej ukończony w oznaczonym przez niego terminie.
Ksiądz Faujas również był zdania, że roboty przedsięwzięte około budynku posuwają się nazbyt powoli. Zachęcał Martę do przynaglania pana Lieutand. Tak więc Marta, by sobie oraz jemu dogodzić, codziennie chodziła do kościoła św. Saturnina dla widzenia się z budowniczym. Przybywała tam z głową przepełnioną cyframi, zaniepokojona o taki lub inny mur, który należało wznieść lub zwalić. Lecz gorączkowe jej usposobienie opadało wraz z wejściem do chłodnego, wyniosłego kościoła, żegnała się teraz zawsze, by nie odróżniać się od innych, uważając to prawie za konieczną formę. Skutkiem codziennego bywania w kościele św. Saturnina, poznała się ze wszystkimi posługaczami, którzy kłaniali się jej, jak osobie, należącej do tej samej kościelnej grupy co oni; rozróżniała teraz wszystkie tablice w bocznych wgłębieniach, znała drogę do zakrystyi, oraz liczne korytarze i podwórka, stanowiące całość zabudowań klasztornych. Była tutaj jak we własnym domu. Zdarzało się, iż musiała czekać na przybycie pana Lieutand. Siadała wówczas na krześle w jednej z ulubionych kaplic i, odpoczywając po parogodzinnem bieganiu po mieście w sprawach ochronki, rozkoszowała się chłodem i ciszą, przypominając sobie cały zasób spostrzeżeń oraz uwag, jakie zamierzała uczynić budowniczemu. Tajemniczość kościoła, przyćmione światło, przedostające się przez kolorowe szyby, ołtarze i zastawione na nich sprzęty, nęciły ją, zastanawiały. Wpadała w półsenne rozmarzenie, pełne słodyczy. Poczynała lubić wyniosłe sklepienia nawy, surowość murów, osłonki ołtarzy a nawet regularnie poustawiane rzędy krzeseł. Coraz wyraźniej odczuwała urok kościelnej ciszy i spokoju. Biegła tu szybko, by módz się nasycić własnem marzeniem, ogarniającem ją zaraz ode drzwi, które głucho opadały za nią, jakby oddzielając ją od świata. Pełnią życia dopiero tutaj oddychać się zdawała.
Pewnego skwarnego dnia, gdy duszne powietrze zapowiadało zbliżającą się burzę, Marta, zmęczona gorącem, rzekła mimowoli w obecności męża:
— O ileż przyjemniej i chłodniej jest w kościele św. Saturnina!
— Może chciałabyś tam przenieść nasze łóżko? — spytał Mouret, wybuchając złośliwym śmiechem.
Marta poczuła się obrażoną. Nic nie odrzekła, lecz poczęła samej sobie czynić wyrzuty, iż doznaje fizycznej rozkoszy, znajdując się w kościele. Od tej chwili ilekroć przestępowała próg kościoła, siliła się na obojętność, wmawiając w siebie, iż nie należało być więcej wzruszoną tutaj, niż w innej sali publicznych zebrań, pomimo to wszakże, ciało jej przebiegał dreszcz uciechy, wstrząsający całem jej jestestwem. Cierpiała nad tem, lecz biegła ku temu cierpieniu ze wzmagającą się żądzą.
Ksiądz Faujas udawał, iż nie widzi zachodzącej w niej przemiany. Był względem niej uprzejmy, akuratny, gorączkowo zajęty sprawami przyszłej ochronki, lecz nigdy z nią nie mówił o religii. Zdawało się, iż chętnie zapomina przy niej o pasterskiem swem powołaniu. Czasami zdarzało się, że Marta przybywała do kościoła w chwili gdy przybrany w białą komżę oczekiwał lub też kończył modły przy trumnie jakiego zmarłego. Nie przebierając się, rozmawiał z nią pośpiesznie o sprawie, dla której załatwienia przyszła wprost z ochronki, był to zazwyczaj rachunek murarza, stolarza, lub innego rzemieślnika. Przebiegał oczyma podany sobie rachunek i zrobiwszy swe uwagi, oddalał się śpiesznie, by się połączyć z orszakiem pogrzebowym. Ona zaś stała, odurzona wonią kadzideł i wosku, ociągała się z wyjściem, rozglądając się po pustych nawach, patrząc na ołtarz, którego jarzące się świece gasił kolejno sługa kościelny. Jeżeli wydarzyło się, iż szła przez kościół w towarzystwie księdza Faujas, przyklękała przed ołtarzem, skoro on przyklękał, mówiąc sobie, iż tego wymaga prosta przyzwoitość. W jakiś czas później, żegnała się i przyklękała, chociaż jego nie było. Początkowo ruch ten był u niej czysto machinalny i na tem ograniczała się zewnętrzna jej pobożność. Z przyzwyczajenia zachodząc do kościoła, zastała tam Marta dwa, czy trzy razy tłum ludzi modlących się podczas solennego nabożeństwa. Przerażona, cofała się wtedy czemprędzej, jakby ją wystraszyła rozlegająca się z chóru muzyka organów.
— Powiedz mi, moja kochana, kiedyż przystąpisz do pierwszej komunii? — pytał Mouret, który bezustannie dokuczał jej złośliwie.
Marta nie odpowiadała na jego zaczepki, co najwyżej obrzucała go chłodno pogardliwem spojrzeniem, lub wpatrywała się w niego w słup stojącemi oczyma, w których migał przelotny płomień gniewu. Docinki jego stawały się coraz zgryźliwsze, wreszcie przemieniły się w coraz to gwałtowniejsze wybuchy gniewu.
— Do czego to podobne to zadawanie się z klechami! — wrzeszczał Mouret w dnie, gdy wróciwszy do domu, nie zastawał gotowego obiadu. — Wiecznie latasz po mieście, zaniedbując swe obowiązki. Mnie osobiście niewiele zależy na twojem towarzystwie, lecz cały dom na tem cierpi. Bielizna świeci dziurami, obiad nie jest podany o właściwej porze, z Różą nie można teraz dojść do ładu, słowem w łeb wziął cały dawny porządek.
Mrucząc i sapiąc, chodził z kąta w kąt i niby zaprowadzał ład w zaniedbanem mieszkaniu, chował do szafy zostawioną na stole butelkę, podnosił szmatek leżący na podłodze, a dopatrzywszy trochę kurzu na meblach, rysował gzygzaki palcem i zżymając się wybuchał:
— Chyba przyjdzie do tego, że będę musiał sam zamiatać i sprzątać... przypaszę fartuch i pójdę skrobać kartofle!... Jak honor kocham, ona by nic przeciwko temu nie miała! Co ją to wszystko obchodzi; chociażbym się miał zapracować w domu, słowaby nie rzekła!... Czy ty wiesz, moja kochana, że dziś rano przynajmniej przez dwie godziny porządkowałem rzeczy w tej oto szafie?... Ale zapowiadam, iż dalej tak trwać nie może! Dość tego... już mi się sprzykrzyło to twoje niedbalstwo!
Jeżeli nie z powodu domu to z powodu dzieci Mouret pomnażał wymówki, czynione Marcie. Krzyczał, iż zastaje teraz Dezyderyę „umorusaną jak prosię“ i pozbawioną wszelkiej opieki. Całemi dniami biedne dziecko siedzi opuszczone a niedalej jak wczoraj zastał ją w ogrodzie leżącą na ziemi i zajętą przypatrywaniem się mrówkom, które ją pokąsać mogły.
— Coraz lepiej postępujesz!... Dalibóg, przypuszczam, że niedługo nocować nawet będziesz po za domem! Chodź i przypatrz się swojej córce. Naumyślnie kazałem, by pozostała w tej samej sukni, abyś mogła się przekonać i podziwiać, co się dzieje z twojego powodu!...
Przywołał płaczącą Dezyderyę i obracał ją na wszystkie strony.
— Patrz... patrz... prawda, że dbałą ma matkę! Widzisz, moja kochana, co dzieje się z dziećmi, gdy są pozostawione same sobie... Ale że się tak urządziła, obdarła i zabrudziła, to nie jej wina,, przecież znasz ją dobrze i wiesz, iż strzedz ją, należy bezustannie... Jeszcze nie tak dawno mawiałaś aż do uprzykrzenia, iż nie możesz Dezyderyi pozostawiać samej nawet na pięć minut, bo gotowa w swej nieświadomości dom spalić, bawiąc się zapałkami... Teraz jednak i o to nawet nie dbasz... niechaj sobie dom płonie, niechaj wszystko przepada, byłeś ty mogła latać po mieście jak opętana..
Nadeszła Róża i zaprowadziła Dezyderyę na górę, by ją umyć i przebrać a Mouret perorował dalej:
— Teraz dbasz wyłącznie o cudze dzieci a nie o swoje... Winszuję ci takiego sposobu zapatrywania się na obowiązki... I jest dla kogo poświęcać dobro domu i własnej rodziny! Dla łajdaczek, rozpróżniaczonych ulicznic, które drwią z ciebie po za twojemi plecami i frymarczą sobą po dawnemu we wszystkich kątach miasta. Idź no wieczorem w aleje a spotkasz swoje wychowanki zaczepiające przechodniów, chociaż przez cały dzień modliły się z tobą i pobożnie wzdychały...
Odsapnąwszy trochę, znów mówił, unosząc się coraz gwałtowniej:
— Lepiej byłoby, abyś pilnowała własnej córki... Dezyderya sumienniejszej potrzebuje opieki, aniżeli zgraja twoich ulicznic, które zbierasz w rynsztokach. Biedne dziecko chodzi teraz z dziurami na łokciach... ale ty albo tego nie widzisz, albo nie chcesz widzieć. Zobaczysz, że staniesz się przyczyną jakiego nieszczęścia... rozbije się i okaleczy, bawiąc się sama w ogrodzie. O Sergiuszu i Oktawiuszu nie wspominam, bo ci są zdrowi, lecz doprawdy wolałbym, aby zastawali cię w domu, gdy wracają ze szkoły... Wreszcie i oni jeszcze są dziećmi... a pozostawieni bez opieki płatają psie figle... Wczoraj, robiąc jakieś próby fajerwerków, rozsadzili dwa kamienie wykładające taras... Powiadam ci, że z twojej winy runie kiedy dom, zawali się wszystko... a to z jakiego powodu? Bo pani woli bawić się w dobroczynność, aniżeli żyć jak na porządną kobietę przystało... Ale nie warto gadać, bo ty zdrowej rady nigdy nie usłuchasz...
Marta usprawiedliwiała się w paru słowach, lecz w niczem nie zmieniała swego postępowania. Mouret miał wszakże racyę: dom, dzieci, gospodarstwo — pozbawione było opieki, nieład wkradł się na dobre. Spokojne, ciche mieszkanie państwa Mouret zmieniło dawny swój czysty wygląd. Dzieci hałasowały, wałęsając się bez zajęcia; Mouret stracił dawny wesoły humor, gniewał się teraz często a Marta z obojętnością słuchała gorzkich jego wymówek, zmęczona niemi i znudzona. Podczas obiadu sprzeczano się lub narzekano, iż Róża coraz gorzej gotuje, dysponując przytem dowolnie, samowładnie. Róża, jakkolwiek miała coraz to więcej roboty, stawała w obronie pani, przyznając jej zawsze jak najsłuszniejszą racyę.
Niezadowolenie rosło z dniem każdym. Rozdrażniony na żonę Mouret, spotkawszy się z jej matką, zaczął się skarżyć i obwiniać Martę, jakkolwiek czuł, iż tem sprawia wielką przyjemność pani Felicyi.
— Bardzo mnie dziwi to wszystko, co mi opowiadasz — rzekła pani Rougon, powstrzymując uśmiech. — Byłam przekonana, iż Marta drży przed tobą i znajdowałam, że jest zbyt posłuszna, zbyt bierna i słaba. Mojem zdaniem bowiem, żona nie powinna zbytecznie ulegać mężowi.
— Może tak było dawniej! — zawołał z rozpaczą w głosie. — Zapewne, że tak nawet było... Dla uniknięcia sprzeczki gotową była na wszelkie ustępstwa... robiła, co chciałem... Ale teraz jest inaczej... o najzupełniej inaczej... mogę się gniewać, łajać, wymyślać a ona nic, jakby nie słyszała i nie rozumiała, iż to wszystko do niej się odnosi, i dalej robi swojemu... Tylko czekać a kłócić się ze mną gotowa...
— Jeżeli chcesz, to pomówię o tem z Martą — rzekła Felicya z obłudną łagodnością. — Ale nie chciałabym jej obrazić. Wszelkie niesnaski pomiędzy mężem a żoną powinny być rozstrzygane przez nich samych... Wierzaj mi, to musi być tylko coś chwilowego i nie wątpię, że spokój zostanie przywrócony... wszak zawsze pyszniłeś się swojem szczęściem domowem...
Mouret kręcił głową i zapatrzony w ziemię — odpowiedział:
— Teraz dopiero widzę, jak słaby mam charakter, pomimo że często hałasuję i krzyczę na wszystkich w domu... Ludzie myślą, iż moja żona jest uległą i posłuszną kobietą! Tak, prawda, że pozory są za nią, lecz dla czego?... Ustępowała mi, bo jej było z tem dogodnie... lecz w duszy drwiła sobie ze mnie... Wygląda na łagodną, ale w rzeczywistości jest straszliwie uparta... Ha, cóż zrobić, postaram się wynaleźć jakikolwiek sposób, by złemu zaradzić...
Zamilkł a po chwili, podniósłszy głowę i spojrzawszy na panią Felicyę, dodał:
— Żałuję, żem o tem mówił... źle zrobiłem, że poskarżyłem się przed matką... Pragnąłbym, aby to wszystko pozostało między nami. Proszę nawet, aby tak było.
Nazajutrz Marta odwiedziła matkę. Po przywitaniu, pani Felicya, przybrawszy skwaszoną minę, rzekła do córki:
— Źle robisz, moja droga, narażając się swojemu mężowi. Widziałam go wczoraj i skarżył się przedemną. Wiem, że miałabyś wiele do zarzucenia jemu nawzajem, lecz domu nie powinnaś zaniedbywać.
Marta patrzała na matkę osłupiałemi oczyma, wreszcie rzekła dość ozięble:
— Nie przypuszczałam, aby się mógł skarżyć na mnie przed mamą. Radziłabym mu, aby cicho siedział. Wszak ja nie skarżę się na niego.
Zmieniła następnie zaraz przedmiot rozmowy, lecz pani Felicya naprowadziła ją napowrót do spraw domowych, stawiając jej pytanie:
— Przyznaj się, prawdopodobnie Mouret nie lubi księdza Faujas... i z tego powodu jest z ciebie niezadowolniony?...
Marta spojrzała na matkę szczerze zadziwiona.
— Co znów! Jak mamie mogła przyjść podobna myśl! Dla czegóżby nie miał lubić księdza Faujas? Nigdy mi o tem nie mówił. Czyż mówił o tem z mamą?... Chyba nie. Przeciwnie, jest niezmiernie zadowolniony ze swoich lokatorów. Gdyby nie przyszli wieczorem, to napewno pobiegłby na górę, aby ich sprowadzić. Z panią Faujas grywa zawzięcie w pikietę.
I rzeczywiście tak było. — Mouret nigdy nie wymawiał nazwiska księdza Faujas podczas napaści na żonę, prześladując ją silnie księżmi, kościołem, religią, lecz bez żadnych osobistych przymówek.
Wszakże w jakiś czas po rozmowie z panią Felicją, goląc się w sypialnym pokoju, rzekł do żony tonem drwiącym:
— Wiesz co?... jak zaczniesz chodzić do spowiedzi, to obierz sobie księdza Faujas na spowiednika. Tym sposobem tylko najbliższe ci osoby będą wiedziały o twoich grzechach.
Ksiądz Faujas słuchał spowiedzi we wtorki i w piątki. Marta, wiedząc o tem, unikała potrzeby widzenia go w te dni w kościele, nie chcąc mu przeszkadzać w zajęciu. Chociaż tak mówiła i tem pozorowała swoją dyskrecyę, wszakże miała inny, ważniejszy powód. Lękała się przedewszystkiem wrażenia, jakie na nią wywierał widok księdza Faujas w muślinowej komży, woniejącej zapachem wosku i kościelnych kadzideł.
Pewnego piątku wybrała się do budującej się ochronki w towarzystwie pani de Condamin. Robotnicy kończyli właśnie fasadę. Pani de Condamin zaraz po pierwszym rzucie oka, oświadczyła, iż fasada powinna być bogatsza, ozdobniejsza. Po chwili zaś dodała, iż należy zmienić plan i zmusić pana Lieutand do nakreślenia nowego; niechajby po bokach głównego wejścia wzniósł dwie lekkie kolumny złączone w górze ostrołukiem, coś młodzieńczego o religijnym charakterze, słowem coś mogącego dać miarę o estetycznych poglądach dam, składających komitet. Marta broniła wykonanej już roboty, lecz po dłuższej rozmowie przyznała pani de Condamin nieco słuszności. Przyrzekła nawet, iż nieodkładając, dziś jeszcze o tem pomówi z panem Lieutand. Chcąc dotrzymać słowa, poszła wprost do kościoła św. Saturnina. Ale było już po godzinie czwartej powiedziano jej zatem, że architekt wyszedł i już nie wróci. Zapytała się wtedy o księdza Faujas. Zakrystyan wskazał jej kaplicę świętej Aurelii, mówiąc, że tam właśnie teraz spowiada. Marta spłonęła, przypomniawszy sobie, iż to dziś piątek i że właśnie przechodziła koło kaplicy św. Aurelii, idąc do zakrystyi. Zaczęła przypuszczać, iż ksiądz Faujas musiał ją widzieć. Wzruszona, dziwnie zmięszana, szła ku wyjściu, lecz zatrzymała się tuż przy kracie kaplicy, w której był konfesyonał księdza Faujas. Usiadła na krześle, stojącem przy ścianie, nie mając siły ani woli, by ztąd odejść.
Niebo było dziś pochmurne i zmrok jut zapadał w bocznych nawach kościoła. Błyszczała tylko gwiazda zapalonej lampy przed statuą Przenajświętszej Panny, której srebrna szata bieliła się miejscami, w dole zaś połyskiwało słoto świeczników. Przez wielkie okno ponad ołtarzem, płynęło blednące światło dzienne, wypełniając główną nawę kościoła a białe rzeźbione ławy i kazalnica występowały wyraźniej, tonąc w półcieniach zamierającego oświetlenia. Marta czuła się niewymownie zmęczona, bezwładna i jakby z połamanemi członkami. Złożyła ręce na kolanach, by nie czuć ich ciężaru. Wpadała teraz w stopniowe odrętwienie, zdając sobie wszakże sprawę, iż może widzieć i słyszeć. Słodko jej było i dobrze, więc poddała się ogarniającemu ją rozmarzeniu. Dolatywały jej uszu dalekie odgłosy poruszanego krzesła, to znów kroki zapóźnionej w kościele dewotki a wszystkie te szelesty wydawały się jej dziwnie harmonijne, muzykalne, wzruszały ją do głębi serca. Światło dzienne stawało się coraz senniejsze, filary szarzały, pokrywając się powłoką jedwabistych ciemniejących tonów niewypowiedzianej delikatności, wszystko zdawało się omdlewać jak własne jej myśli, rozpływające się niewyraźnie, zamierające. Wreszcie wszystko przygasło, wpadła w szczęśliwą bezwiedność, w rodzaj niebytu.
Wtem jakiś głos zbudził ją z ekstazy.
— Żałuję bardzo, iż musiałaś pani na mnie czekać — mówił ksiądz Faujas. — Widziałem panią, lecz przyjść nie mogłem, bo byłem zajęty...
Nagle zbudzona, patrzała Da księdza, nie zdając sobie sprawy, że jest już na jawie. Stał przed nią w białej komży i mówił a postać jego niewyraźnie rysowała się wśród zmroku. Kościół był pusty, coraz głębszy, pełen tajemniczej wspaniałości. Zapadło głuche milczenie i ozwały się lekkie kroki, wychodzącej z kaplicy ostatniej penitentki księdza Faujas. Po chwili znów przemówił do Marty:
— Pani zapewne chciała mi coś powiedzieć?...
Starała się zebrać myśli i zapanować nad swem obezwładnieniem:
— Tak, chciałam coś powiedzieć — szepnęła. — Ale teraz nie wiem, co to być mogło... Ach, wiem już... pani de Condamin znajduje, iż fasada ochronki zbyt jest uboga. Chciałaby dodać dwie kolumny... Owe proste drzwi, bez żadnych ozdób, rażą ją; utrzymuje, iż są zbyt pospolite, nic niewyrażające... Pragnie, by nad niemi był ostrołuk z kolorowemi szybami... To rzeczywiście byłoby o wiele ładniejsze... Wszak tak?...
Ksiądz Faujas wpatrywał się w mówiącą, złożywszy ręce na białej komży, wzrok jego padał na nią z góry a wyraz twarzy miał niezwykle poważny. Marta chciała wstać, lecz nie mogła, słowa plątały się, niewyraźnie domawiając, pragnęła się rozbudzić, lecz wola odmawiała jej posłuszeństwa. Mówiła wszakże dalej:
— Będzie to nowy wydatek... nie wiem, jak zrobić?... może dać kolumny z prostego ciosowego kamienia i bez ostrołukowego wgłębienia, zamiast niszy może wprost tylko gzems?.. Sama nie wiem... trzeba się poradzić, zapytać... a może przedsiębiorca robót zechce nam pomódz... niechajby podał nam ceny tej lub innej zmiany. Należałoby jednak wpierw załatwić z nim poprzedni rachunek. Zdaje mi się, że wynosi dwa tysiące sto i coś franków. Ale mamy pieniądze; pani Paloque mówiła mi o tem właśnie dziś rano... Tak, to wszystko da się uskutecznić...
Spuściła głowę, nie mogąc znieść dłużej wzroku księdza, czuła, iż ten wzrok przygniata ją i odbiera możność zapanowania nad odrętwieniem, któremu uległa. Po chwili wszakże podniosła na niego oczy, złożyła ręce jak dziecko, błagające o przebaczenie winy i zaniosła się od płaczu. Ksiądz stał wciąż nieruchomy, milczący a ona rzewnie płakała. Wreszcie padła przed nim na kolana i, chwyciwszy go za ręce, ukryła twarz w jego dłoniach, oblewając je łzami.
— Proszę powstać — rzekł zcicha i łagodnie ksiądz Faujas — tylko przed Bogiem klękać należy.
Pomógł jej powstać z klęczek i usiadłszy przy sobie długą rozpoczęli rozmowę. Noc już zapadła i wśród ciemności, zalegających kościół, połyskiwały tylko drobne światełka gorejących lampek wiecznie płonących przed wizerunkami świętych. Cisza panowała głęboka, przerywana jedynie szeptem ich głosów w pobliżu kaplicy świętej Aurelii. Słowa księdza płynęły gładko, obficie i długo, podczas gdy Marta pytała lub odpowiadała ciszej i z drżeniem. Gdy wreszcie powstali ze swych krzeseł, on zdawał się odmawiać jej łaski, o którą błagała. Opierał się widocznie, pomimo usilnej prośby a wiodąc ją ku drzwiom — rzekł nieco głośniej.
— Nie, nie mogę... najodpowiedniej będzie, by mnie w tem zastąpił ksiądz Bourette.
— Kiedy ja twoich rad pragnę, mój ojcze... czuję, iż tylko ty, ojcze, na mnie oddziałasz skutecznie...
— Mylisz się pani — rzekł szorstko. — Jestem zdania, iż w pierwszych czasach, ktoś inny powinien być pani spowiednikiem. Ksiądz Bourette jest najodpowiedniejszy, proszę mi wierzyć, iż tak być powinno. Później... może, dam pani inną odpowiedź.
Marta okazała się posłuszną. Ku niewymownemu zadziwieniu dewotek, uczęszczających do kościoła św. Saturnina, zaraz nazajutrz ujrzano panią Mouret, klęczącą przy konfesyonale księdza Bourette. W dwa dni później wiadomość o tem niespodziewanem nawróceniu się Marty obiegała już całe Plassans i tylko o tem mówiono. Niektórzy przypisywali to wpływowi księdza Faujas i dwuznacznie się uśmiechali, wogóle wszakże przyjęto ten fakt z wielkiem uznaniem. Pani Rastoil złożyła Marcie powinszowanie na posiedzeniu komitetu, pani Delangre oświadczyła, iż należy to uważać za pierwszy dowód boskiego błogosławieństwa dla rozpoczętego dzieła; tak, Bóg w dobroci swej chciał wynagrodzić pracę tych pań, poświęcających się dla dobra ogółu, zsyłając promień łaski do serca tej, która dotychczas żyła w nieświadomości religijnych obowiązków. Pani de Condamin, wziąwszy Marię na bok, szepnęła jej z przyjacielskiem zaufaniem:
— Niezmiernie się cieszę, żeś tak postąpiła, bo widzisz, moja droga, to jest nieodzownie potrzebne dla kobiety w teraźniejszem położeniu. Z chwilą jak zaczęłaś żyć trochę po za domem, należało sobie przypomnieć o istnieniu kościoła.
Dziwiono się wszakże, iż Marta obrała sobie księdza Bourette za spowiednika. Dotychczas jedynemi jego penitentkami były młode dziewczęta.
Panie, wchodzące w skład komitetu, jednozgodnie uznawały go za bardzo „niezbawiennego“.
Gdy goście zebrali się we czwartek w zielonym salonie pani Rougon, mówiono ogólnie o Marcie, korzystając z jej nieobecności. Koniec komentarzom położyła pani Paloque, która, ze złośliwością żmii, rzekła, wykrzywiając uśmiechem odrażająco brzydkie swoje usta:
— Znajduję, iż ksiądz Faujas postąpił bardzo zręcznie w danym wypadku. Nie chciał być oficyalnym jej spowiednikiem a jako takiego wyznaczył księdza Bourette, który jest ogólnie szanowany i ogólnie zarazem znany ze swej dziecięcej naiwności...
Gdy nadeszła wreszcie Marta, pani Rougon postąpiła z wielką powagą naprzód i z wyraźnem rozczuleniem ucałowała córkę wobec wszystkich zebranych gości. Wszak i ona pogodziła się z Bogiem i uczęszczała na mszę do kościoła, od pamiętnego dla niej historycznego przewrotu zaszłego we Francyi, wraz ze wstąpieniem na tron Napoleona III.
Pani Rougon osądziła, iż ksiądz Faujas może znów zacząć bywać na jej czwartkowych przyjęciach. Ale on się wymówił ilością pracy, oraz zamiłowaniem samotności. Pomyślała, iż chce jeszcze poczekać i wejść do jej salonu w roli tryumfatora. Popularność księdza Faujas wzrastała z dniem każdym. W pierwszych miesiącach po przybyciu do Plassaus, jedynemi jego penitentkami były przekupki, handlujące zieleniną na starym i małym rynku z tyłu za kościołem, wysłuchiwał spokojnie ich spowiedzi, prawie nie rozumiejąc prowansalskiego narzecza i dawał rozgrzeszenie grzechów jednej za drugą. Obecnie, jakość penitentek księdza Faujas uległa przemianie. Od czasu, gdy nazwisko jego zasłynęło jako twórcy projektu ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, każdego wtorku i piątku widział zwiększające się grono kobiet klęczących w jedwabnych sukniach dokoła konfesyonału, w którym zasiadał. A gdy Marta zwierzyła się damom z komitetu, iż nie chciał być jej spowiednikiem, pani de Condamin porzuciła konfesyonał księdza Fenil, by ostentacyjnie klęknąć do spowiedzi przed księdzem Faujas. Postępek pani de Condamin wywarł niemałe wrażenie w Plassans i przyczynił się do dodania nowego blasku wzrastającej popularności księdza Faujas.
Gdy Mouret dowiedział się, iż Marta chodzi obecnie do spowiedzi, zapytał ją dobrodusznie:
— Czyż ty naprawdę zaczęłaś teraz grzeszyć, że uznałaś za potrzebne zwierzać się przed tymi klechami?...
Mouret widocznie cierpiał, z powodu nowego sposobu życia swej żony. Unikał wszelkiej z nią rozmowy i zamknął się w sobie bardziej, niż kiedykolwiek. A gdy pewnego razu Marta uczyniła mu wymówkę, iż się skarżył na nią przed matką, rzekł:
— Masz racyę, źle zrobiłem. Bo po cóż robić komuś przyjemność, wypowiadając przed nim swoje zgryzoty... Możesz być pewna, iż nigdy już twoja matka nie będzie miała powtórnej radości tego rodzaju... Namyśliłem się i wiem, jak nadal postąpię. Niechaj mi dom na łeb zleci, niech wszystko przepada a ja ani pisnę o tem, co cierpię!
Rzeczywiście zmienił swoje postępowanie względem żony. Nie drwił z niej, nigdy nie szukał powodów do sprzeczek i wszystkim rozpowiadał po dawnemu, iż jest najszczęśliwszym z ludzi. Dzięki egoistycznej swej naturze, to opanowanie się nie kosztowało go zbyt wiele. Uznał, iż tym sposobem okupi sobie spokój. Zasklepił się w większej niż dawniej drobiazgowości i to zadawalniało go najzupełniej, wmówił nawet w siebie, iż jest o wiele szczęśliwszy i niezależniejszy. Wszakże Marta czuła, iż niezawsze jest szczerym nawet z samym sobą. Odgadywała, iż cierpi. Zdradzał się czasami gorączkowym ruchem lub spojrzeniem. Tajony żal do żony wprowadzał go często w zły humor, objawiający się dokuczaniem Róży i dzieciom. Krzyczał na nich przy lada sposobności, wyszukując niezasłużone do tego powody. Żonie zaś dokuczał tylko pośrednio, obrażając ją słowami, których znaczenie ona jedna mogła odgadnąć.
Poprzednio był oszczędny, obecnie zaś stał się drobiazgowo skąpym.
— Ależ to nie ma sensu — mruczał co chwila — abyśmy wydawali tyle pieniędzy na utrzymanie domu. Mam przekonanie, iż zamiast łożyć na dom, ty nosisz pieniądze tym łajdaczkom, które wzięłaś pod swoją opiekę. Doprawdy, mogłabyś się zadowolnić oddaniem im swojego czasu... Odtąd, moja droga, proszę, abyś pamiętała, że będę ci dawał tylko sto franków na utrzymanie domu... Jeżeli na tem ucierpią te twoje ulicznice, tem gorzej... możesz im oddawać pieniądze, które wydajesz na swoje ubranie...
Po tem ostrzeżeniu, grosza nie dawał więcej, jak zapowiedział. A gdy Marta powiedziała mu, iż nie ma za co kupić trzewików, odmówił dania pieniędzy, utrzymując, iż ten wydatek spowodowałby nieład w jego rachunkach.
Pewnego wieczoru, wszedłszy do sypialnego pokoju, Marta zastała go płaczącego. Żal ogarnął ją wielki i rzuciwszy mu się w objęcia, zaczęła prosić, by jej powiedział swoje zmartwienie. Ale odepchnął ją, zaparł się łez, mówiąc, że ma migrenę, a skutkiem tego ból oczu.
— Czyż myślisz, że ja bym mógł płakać jak baba i to może z twojego powodu?... Nie bierz mnie za głupszego niż jestem...
Uczuła się obrażoną. Na drugi dzień Mouret udawał, że jest w wyśmienitym humorze. A w kilka dni później, gdy o zwykłej godzinie ksiądz Faujas wraz z matką nadszedł do stołowego pokoju, Mouret oświadczył, iż nie będzie grał w karty, bo nie czuje się dziś usposobiony. Dni następnych wynajdywał nowe wymówki, tak iż przestał grywać w pikietę ze starą panią Faujas. Zasiadano więc razem na tarasie, Mouret obrał sobie krzesło naprzeciwko Marty i księdza, był bardzo ożywiony i mówił prawie bezustannie. Pani Faujas zasiadała z boku i, milcząc uporczywie, słuchała, nie ruszając się, podobna do skamieniałego potworu, pilnującego powierzonych sobie skarbów.
— Jaki piękny wieczór — mówił codziennie Mouret, zabierając swoje miejsce na tarasie. — Tutaj na świeżem powietrzu o wiele nam jest przyjemniej, niżeli w dusznym pokoju przy lampie. Mieliście racyę, moi państwo, żeście wychodzili na taras, pozostawiając nas przy pikiecie. Patrzcie państwo, gwiazda spadająca... Opowiadano mi, że to są iskry z fajki świętego Piotra.
Śmiał się a Marta cierpiała nad niesmacznością jego żartów. Udawał czasami, iż bynajmniej nie wie o nawróceniu się Marty i zwracając się do księdza, mówił, że liczy na niego jako na pośrednika pomiędzy niewierzącą jego rodziną a niebem. Innych znów dni rozpoczynał każde zdanie słowami: „teraz, kiedy moja żona nauczyła się modlić i chodzić do spowiedzi“, a gdy mu się sprzykrzyło rozmawiać, prosił by wszyscy zamilkli, aby można było słyszeć odgłosy dolatujące z sąsiednich ogrodów. Wśród uroczej ciszy uśpionego już miasta, głosy dolatywały chwilami zupełnie wyraźnie, unosząc się dźwięcznie w powietrzu, lub też rozpływając się w niższych tonach i niknąć skutkiem oddalenia.
— Rozróżniam głosy pana de Condamin i doktora Porquier — rzekł — natężając słuch w stronę ogrodu podprefektury. Muszą się wyśmiewać z państwa Paloque.
Po chwili milczenia, znów czynił nowe spostrzeżenia:
— Czyńcie państwo teraz słyszeli cienki dyszkantowy głosik pana Delangre?... Ja wyraźnie słyszałem, jak mówił: „Czy panie nie lękacie się chłodu, że jeszcze siedzicie w ogrodzie? Czas wracać do domu“. Dalibóg możnaby przypuszczać, że ten biedny pan Delangre ma piszczałkę w gardle! Nie zazdroszczę takiego głosu!...
Nagle, przypomniawszy sobie ogród pana Rastoil, wyciągał głowę w tamtym kierunku:
— Nikogo dziś nie ma w ich ogrodzie... nic, zupełnie nic nie słyszę... owszem... zaraz wam powiem... To te dwie panienki a raczej te dwie gęsi muszą być gdzieś koło kaskady... Starsza bełkocze, mówiąc, jakby wiecznie miała coś w gębie... O czem one mogą z sobą rozmawiać... bo to się powtarza każdego wieczoru... przynajmniej przez godzinę mają sobie jakieś sekreta do opowiadania... Jeżeli powtarzają sobie miłosne słówka kawalerów, to powinny zaraz skończyć, bo jakoś nie mają starających się o ich rękę... Oho... zaczyna być głośniej... jest tam ktoś więcej... ależ oni wszyscy są w ogrodzie... Poznaję fletowy głosik księdza Surin, oraz księdza Fenil, który w wielki piątek mógłby z powodzeniem zastępować grzechotkę w kościele... Oni mają dziwne obyczaje, ci nasi sąsiedzi... Przecież nieraz widziałem, że pełno mają gości w ogrodzie, po jakie dwadzieścia osób, jeżeli nie więcej, lecz wszystko to siedzi cicho jak myszy pod miotłą. Dalibóg posądzam ich, iż podsłuchają, co my mówimy... to by mnie wcale a wcale nie zdziwiło ze strony tych ludzi...
Mouret mówił w ten sposób całemi godzinami. Marta i ksiądz Faujas odpowiadali mu paru słowami gdy przypadkowo zadał pytanie wprost. Zazwyczaj siedzieli pogrążeni w dumaniu i wpatrzeni w niebo. Raz zdarzyło się, iż Mouret zasnął. Zwolna więc zaczęli z sobą rozmawiać głosem zniżonym i zbliżywszy się głowami. O parę kroków od nich siedziała nieruchoma pani Faujas, z rękoma wiecznie wspartemi na kolanach. Oczy miała szeroko rozwarte, uszy jej niezawodnie słyszały, lecz w pozie skamieniałego potworu zdawała się być martwą a zarazem groźną strażą bezpieczeństwa tych dwojga.