Podbój Plassans/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podbój Plassans |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Conquête de Plassans |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Kareta pocztowa z Tulonu, zatrzymująca się dla przeprzęgu koni w Tulettes, przejeżdżała przez Plassans o godzinie trzeciej po południu; Marta, chwyciwszy się myśli sprowadzenia męża do domu, nie chciała tracić okazyi, włożyła więc natychmiast okrycie i kapelusz, kazała Róży ubrać się do podróży i stała gotowa do wyjścia.
— Nie wiem, co się z panią dzieje — rzekła kucharka do Olimpii, zdaje mi się, że jedziemy gdzieś daleko, ale gdzie i na jak długo — nie wiem.
Marta nawet nie pomyślała o zamknięciu szaf i schowaniu kluczy: Pilno jej było biedź na stacyę pocztową. Olimpia siliła się dowiedzieć o przyczynie wyjazdu, lecz napróżno. Odprowadziwszy więc Martę aż do drzwi wychodzących na ulicę, rzekła uprzejmie:
— Niech się pani nie kłopocze o dom, dopilnuję wszystkiego i zastanie pani wszystko w porządku i na miejscu. Jeżeli pani jedzie do Marsylii, proszę nam przywieźć przysmaków morskich!
Jeszcze Marta nie doszła do rogu ulicy a już Olimpia rozgospodarowała się w całym domu. Gdy Trouche wrócił z biura, zastał żonę biegającą po pokojach i zajętą plądrowaniem po szafach i skrytkach. Podśpiewując wesoło, rzucała się na fotele i kanapy, szeleszcząc spódnicami.
— Wyjechała i wzięła z sobą tę wiedźmę z kuchni! — zawołała Olimpia do wchodzącego męża. — Życzę im, aby sobie kark skręciły w drodze! No, ale tymczasem możemy używać! Przyznaj, że daleko nam będzie przyjemniej bez nich?... Chodź, pocałuj twoją żoneczkę! Jesteśmy u siebie, możemy robić, co się nam podoba... możemy się rozebrać i chodzić po pokojach w koszulach, lub bez koszul i nikt nam nic nie powie, bo dziś dom cały do nas należy!...
Marta i Róża przybyły na stacyę właśnie w chwili, gdy kareta miała ruszać w dalszą drogę. Były zupełnie same, podróżni wysiedli w Plassans. Wsiadając do powozu, Marta powiedziała konduktorowi, że jedzie do Tulettes. Wiadomość ta bardzo się nie podobała Róży, która zaczęła mamrotać coś pod nosem, wreszcie rzekła wprost z miną zagniewaną:
— Myślałem, że pani jedzie do Marsylii do pana Oktawiusza. Cieszyłam się, że przywieziemy do domu raków morskich i ostryg... Ale widzę, że się omyliłam... Pani, zamiast się rozerwać, umyśliła co innego... Ani mi przyszło do głowy, aby pani mogła taką rzecz postanowić i jechać tam, gdzie ją czeka tyko zmartwienie.. Do czego to podobne szukać dobrowolnie guza!...
Marta zasunęła się w kąt karety i leżała nawpół zemdlona. Teraz dopiero, gdy dobiegła na stacyę i jechała do męża, ogarnęło ją niezmierne osłabienie, poddała się bólowi, który rozrywał jej piersi. Ale Róża, nie patrząc w jej stronę, zrzędziła dalej:
— Zkąd się pani wzięła nagła ochota zobaczenia pana?... Przyjemny będzie widok... i rozweselający! Przynajmniej przez tydzień pani nie zaśnie... Lecz wolę zapowiedzieć, że chociażby pani nie wiem jak krzyczała ze strachu, nie przyjdę... nie będę wstawała po nocach, żeby zaglądać pod łóżko i za firanki... Chce pani napytać się biedy — będzie ją pani znosiła sama... Bo żeby takie pojechanie do pana miało jakiś rozsądny cel... ale nie, celu nie ma żadnego. Jeszcze gotów się na panią rzucić i pokaleczyć, jeśli nie zamordować!... Jedyna nadzieja, że pani i do niego nie puszczą. Wiem, że to jest zakazane... Żebym była wiedziała, że jedziemy do Tulettes, to na pewno byłabym się uparła i została w domu... może byłoby to panią powstrzymało w zamiarze widzenia się z panem...
Marta ciężko westchnęła a Róża, spojrzawszy w jej stronę, zobaczyła ją tak bladą, że natychmiast rzuciła się ku drzwiczkom, by spuścić szybę dla wpuszczenia świeżego powietrza. Bardziej jeszcze rozgniewana, zaczęła mówić głośniej i prędzej.
— Ładny początek!... niech pani zemdleje, albo umrze w drodze... bardzo mi będzie przyjemnie! Kiedy się jest chorą, to się nie wyjeżdża z domu... lepiej byłoby pani w łóżku, aniżeli tłuc się po drogach. Ale pani teraz na nic nie zważa i nie wiedzieć jak postępuje. Inna kobieta na pani miejscu dziękowałaby Bogu że ją raczył otoczyć ludźmi rozumnymi i z sercem... bo oni wszyscy do pani się przywiązali. To najszczersza prawda. Ksiądz proboszcz, jego matka, siostra a nawet ten poczciwy pan Trouche, wszyscyby radzi nieba pani przychylić... w ogieńby się gotowi rzucić.. dniem i nocą są w pogotowiu na pani usługi. Ostatnim razem, gdy pani była niezdrowa, to pani Olimpia zalewała się łzami ze zmartwienia... Tak, na własne oczy widziałam, że płakała. Za tyle serca z ich strony, czy pani się im wywdzięcza?... Nawet pani nie pomyślała nigdy o tem... Bo chociażby ta dzisiejsza podróż... czy to nie wymysł pani, żeby im dokuczyć?... I obmyśliła pani cały plan skrycie przed nimi — dla czego?... Żeby ich zmartwić. O pani jest bardzo niedobra! Jedzie pani odwiedzać pana, chociaż on taki zły, opryskliwy był dla nich wszystkich! Ale teraz i pani nie lepsza... Kubek w kubek zrobiła się podobna do męża. Czy pani słyszy?... Ja mówię, że pani jest teraz taka sama zła jak on!
Przez całą drogę mówiła w ten sposób, wychwalając księdza Faujas i jego rodzinę a potępiając swoich państwa. Dojeżdżając do Tulettes, rzekła na zakończenie:
— U takich państwa służyć jak oni, to człowiekowi duszaby się radowała. Ale cóż, nie mają pieniędzy na otrzymanie służby! Zawsze tak jest, że tylko źli ludzie mają pieniądze...
Marta czuła się teraz nieco silniejszą i, milcząc, patrzała przez okno, po za którem przesuwały się nędzne przydrożne drzewa, lub obszerne pola, rozesłane jak ciemno-brunatne dywany. Gderanie Róży mięszało się z turkotem powozu.
Przybywszy do Tulettes, Marta skierowała się w stronę dworka wuja Macquarta. Róża szła za nią w milczeniu, od czasu do czasu ruszając ramionami.
— Marto, to ty! — zawołał Macquart, spostrzegłszy nadchodzącą. — Myślałem, że jesteś chora i leżysz w łóżku. Tak mi opowiadano. Prawdę mówiąc, coś nietęgo wyglądasz... Więc zatęskniłaś do wuja i zjechałaś do mnie na obiad?...
— Chciałabym zobaczyć Franciszka — odpowiedziała.
— Franciszka?... Chcesz zobaczyć swego męża? — rozpytywał zdziwiony i patrząc jej prosto w oczy. — To bardzo poczciwie z twojej strony... jesteś dobrą żoną, moje dziecko... Ucieszy się, gdy cię zobaczy... nakrzyczał się, wzywając cię całemi godzinami... Wiesz, tam z drugiej strony mojego ogrodu, widzę budynek i podwórza zakładu... otóż od czasu do czasu poznawałem go, gdy chodził koło ścian i, waląc o nie pięściami, albo głową, wrzeszczał z całych sił twoje imię... Więc i ty zapragnęłaś go zobaczyć?... Nie spodziewałem się... a nawet byłem pewien, żeście o nim wszyscy zapomnieli.
Łzy nabiegły do oczu Marty, ale siliła się na spokojne słuchanie słów wuja:
— Wiesz, że nie wiem, czy będziesz, mogła go dziś zobaczyć. Tam wpuszczają gości tylko do godziny czwartej, więc cię już nie wpuszczą. Wreszcie nie wiem, czy dyrektor dałby ci pozwolenie na widzenie się z mężem. Od jakiegoś czasu Mouret zachowuje się bardzo niespokojnie. Rozbija sprzęty, rzuca się na ludzi i wciąż rozpowiada, że chciałby wszystko podpalić. Cóż chcesz... z szaleńcami niezawsze łatwa sprawa.
Zadrżała i choć pragnęła rozpytać się o męża, zabrakło jej na to siły, więc chwyciwszy ręce wuja, prosić zaczęła tylko:
— Ja koniecznie chcę go widzieć. Przecież naumyślnie po to przyjechałam. Chodźmy. Ja chcę zaraz z nim pomówić. Ty, wuju, masz tam stosunki, znajomych, urządź więc tak, abym zaraz mogła widzieć biednego Franciszka.
— Tak zapewne — szepnął wuj, nie określając bliżej.
Był on rzeczywiście zaniepokojony i niezdecydowany, jak postąpić. Nie rozumiał bowiem przyczyny tego nagłego przyjazdu siostrzenicy. Zastanawiał się z własnego punktu widzenia i rozmyślał nad sprawami sobie tylko wiadomemi. Spojrzał badawczo na Różę, lecz ta odwróciła się natychmiast. Wreszcie uśmiechnął się, znalazłszy jakiś punkt wyjścia.
— Ponieważ chcesz go widzieć, więc się o to postaram. Tylko pamiętaj, moja droga, że w razie gdyby twoja matka zaczęła się na mnie gniewać, to weźmiesz całą rzecz na siebie. Powiesz, żeś mnie prosiła, dopóki ci nie ustąpiłem... Boję się, żebyś sobie nie zaszkodziła tą wizytą... Bądź przygotowana, że tam zobaczysz rzeczy niebardzo wesołe...
Zaczęli się wybierać na pielgrzymkę do zakładu obłąkanych a Róża oświadczyła, że woli pozostać w domu i grzać się przed kominem, w którym się palił ogień z suchych szkarp powyrywanej starej winnicy.
— Nie mam ochoty, żeby mi wydarł oczy — powiedziała z kwaśną miną. — Pan mnie zawsze nie lubił... więcby się nie ucieszył a i ja też nie mam ochoty go widzieć...
— Kiedy tak — rzekł Macquart — to proszę cię, moja Różo, przygotujesz nam gorącego wina. Znajdziesz cukier i wino w szafie. To nas pokrzepi, gdy wrócimy.
Zamiast wejść główną bramą od frontu, Macquart wprowadził Martę boczną furtką i spytał: czy może widzieć Aleksandra, dozorcę. Gdy ten nadszedł, zaczął z nim coś szeptać, zostawiwszy Martę na boku a po chwili puścili się wszyscy troje, długiemi kurytarzami w głąb zabudowań zakładu obłąkanych. Dozorca szedł przodem. Doszedłszy na małe podwórko, Macquart rzekł do Marty:
— Ja tutaj na ciebie poczekam. Idź sama z Aleksandrem i nie bój się, on cię nie odstąpi.
— Wolałabym sam na sam rozmówić się z Franciszkiem — szepnęła.
— To zanadto niebezpieczne — rzekł Aleksander głosem spokojnym. — Już i tak narażam się, ułatwiając pani widzenie się z chorym.
Przeszli jeszcze jedno podwórze i zatrzymali się przed niewielkiemi drzwiami. Aleksander włożył klucz w zamek i, ostrożnie roztwierając, rzekł cicho.
— Niech się pani nie lęka... On jakiś spokojniejszy jest dzisiaj. Zdjąłem mu nawet kaftan bezpieczeństwa... Lecz jeżeli zacznie się złościć, proszę wyjść, cofając się tyłem a ja z nim zostanę, żeby go uspokoić.
Weszła, drżąc i czując wielką suchość w gardle. Zrazu nie zobaczyła nic, z powoda zmroku panującego w izdebce, lecz po chwili ujrzała jakąś czarną masę przylegającą w kącie do ściany. Oczy jej zaczęły się przyzwyczajać do piwnicznego oświetlenia, które padało z małego, zakratowanego okienka, umieszczonego w górze i opatrzonego okiennicą z grubych desek, okutych żelaznemi sztabami.
Aleksander zbliżył się do swojego chorego i, uderzywszy go poufale po plecach, rzekł:
— Ciesz się, mój kochany... przyprowadziłem ci gościa... Spodziewam się, że przyjmiesz tę panią grzecznie... Idź, przywitaj się.
Powiedziawszy to, wsparł się plecami o zamknięte drzwi, stał nieruchomie, z rękoma opuszczonemi ku dołowi, lecz wzrok utkwił w postać szaleńca.
Mouret podniósł się zwolna i, nie okazując najmniejszego zdziwienia, rzekł zwykłym, spokojnym głosem:
— Dobrze zrobiłaś, moja droga... czekałem twojego przybycia, bo byłem niespokojny o dzieci.
Marta chwiała się na nogach, czując się niezmiernie wzruszoną widokiem męża, oraz łagodnością, z jaką ją przyjmował potem wszystkiem, co między nimi zaszło. Myślała, że czynić jej będzie wyrzuty za wywiezienie go z domu. Patrząc na niego, zdziwiła się, że tak zdrowo, dobrze wygląda. Wyglądał zdrowiej, był tłusty, starannie uczesany, patrzał spokojnie i zupełnie przytomnie. W niczem nie zmienił swoich dawnych przyzwyczajeń, zatarł ręce z zadowoleniem, mrugnął prawą powieką i zaczął mówić wesoło, z wielkiem ożywieniem:
— Jestem zdrów zupełnie, więc będziemy mogli wrócić razem do domu. Bo ty przyjechałaś, żeby mnie ztąd zabrać?... Powiedz mi też, czyście tam dbali o moje sałaty?... Szkoda, że ślimaki tak je niszczyły, bo sałaty udały się w tym roku. Już to wogóle ślimaki są prawdziwą klęska w ogrodach. Lecz obmyśliłem sposób, żeby je wytępić. Mam mnóstwo projektów, opowiem ci potem. Przecie mamy pieniądze nie na to, żeby leżały, można sobie czasami pozwolić na większe wydatki i trochę się zabawić... Czyś widziała starego Gautier podczas mojej nieobecności?... Kupiłem od niego partyę wina mocnego gatunku, dla zaprawy. Będę musiał zobaczyć go jak najrychlej, bo na ciebie nie bardzo można liczyć... zawsze o wszystkiem zapominasz.
Śmiał się, patrząc na żonę i pieszczotliwie groził jej palcem. Nie czekając odpowiedzi, mówił z dawną gadatliwością:
— Mam przekonanie, że zastanę w domu nieład. Bo wy wszyscy nie odznaczacie się porządkiem. Z pewnością, że narzędzia ogrodnicze często leżąc niezebrane z ziemi, musiały pordzewieć. A szafy?... Czy je teraz zamykasz?... Pewnie nie... bo taki już twój zwyczaj... Róży też nikt nie pilnuje... musi zanieczyszczać pokoje, chodząc tylko ze szczotką i śmiecie z kuchni przynosząc, zamiast zamieść jak się należy. A dla czego Róża nie przyjechała razem z tobą?... Pytam się o nią, chociaż to tępa głowa... od czasu jak ją mamy u siebie, niewiele się nauczyła a teraz już niczego się nie douczy. Przytem złośnica. Czy wiesz, że kiedyś chciała mnie koniecznie wyrzucić za drzwi?... Tak, powiadam ci, że naprawdę tak było!... Wyobraziła sobie najwidoczniej, że wszystko jej wolno i rozporządzała się nietylko domem, ale i nami... Aż śmiech porywa, gdy o tem wspomnę... Ale dla czego nie mówisz mi nic o dzieciach?... Dezyderya jest zapewne ciągle jeszcze u swej piastunki?... Pojedziemy ją odwiedzić i jeżeli będzie chciała, to ją zabierzemy z sobą do domu. Muszę także pojechać do Marsylii, zobaczyć, co się dzieje z Oktawiuszem. Chłopak ten mnie niepokoi. Gdy go widziałem za ostatniej mej bytności w Marsylii, wydał mi się rozrzutnym i zanadto roztrzepanym. Sergiusz ma zupełnie inne usposobienie. Ten jest rozumny, spokojny, zaszczyt przynosi rodzinie. Wiesz, że z prawdziwą przyjemnością, mówię o tem wszystkiem.
I mówił dalej, mówił bez końca, nie zatrzymując się ani na chwilę. Dopytywał się o każde drzewo swojego ogrodu, zatrzymywał się nad najdrobniejszemi szczegółami gospodarstwa domowego, wykazując, w ten sposób zadziwiającą pamięć i zupełną przytomność umysłu. Marta słuchała słów jego z niewymownem wzruszeniem, przypominał jej dawno ubiegłe lata, gdy rozprawiał z werwą o codziennych, domowych sprawach. Odczuła całą delikatność zachowania się jego, wszak ani jednem słówkiem jej nie drasnął, niczem nie przypomniał żalów, jakie musiał mieć do niej, żadną aluzyą nie wspomniał chociażby pośrednio o tem co przecierpiał. Więc jej wszystko przebaczył?... Tak, miała najzupełniejszą tego pewność. W myśli przysięgała sobie, że okupi winy, jakie miała względem niego. Będzie jego sługą, niewolnicą. Wydał się jej wielkim swoją pobłażliwością. Patrzała na niego z wielką tkliwością, zraszając twarz łzami. Pragnęłaby rzucić mu się na szyję i podziękować za tyle dobroci.
Nagle Aleksander zbliżył się ku niej i szepnął nad uchem:
— Niech się pani strzeże... zaczyna mieć wzrok, jak zwykle przed atakiem.
— Pan się myli — odszepnęła — on jest zdrów. Najzupełniej zdrów i muszę się widzieć z dyrektorem, aby mi pozwolił zabrać go natychmiast.
— Niech się pani strzeże! — krzyknął tym razem Aleksander, szarpnąwszy ją silnie za rękę.
Mouret, nie przestając mówić, zaczął się okręcać na piętach, zamilkł i padł jak maczugą powalone zwierzę. Rozciągnął się na ziemi, po chwili uniósł grzbiet i z niesłychaną zwinnością zaczął obiegać izbę, wzdłuż murów, pędząc na czworakach.
— Hu!... hu! — wył przeciągle chrapliwym głosem.
Uniósł się całem ciałem w górę i padł na podłogę bokiem, leżąc jak rozmiażdżony. Po chwili zaczął się wić jak wąż, bił się po twarzy pięściami, rozkrwawiał się paznokciami. Ubranie podarł na sobie w szmaty i leżał w pół nagi, straszny, zsiniały, podrapany, jęcząc i dysząc.
— Niech pani wyjdzie! — krzyknął dozorca.
Lecz Marta stała jakby przygwożdżona do podłogi. W ruchach nieszczęsnego swego męża poznawała sama siebie. Ona tak samo rzucała się na ziemię, tarzała się po podłodze swej sypialni, biła się i kaleczyła. Wyła tym samym głosem. Dyszała chrapliwie z tą samą intonacją. Patrzała na swego męża, czując, że ona stworzyła go takim, jakim jest obecnie.
— On nie jest waryatem! — szeptała, szeroko roztwierając oczy. — On nie może być waryatem... Ach, jakie to straszne!... Wolę umrzeć... wolę zaraz umrzeć.
Aleksander chwycił ją w pół i gwałtem wyniósł na korytarz, lecz pozostała na miejscu, na którem ją postawił, przyłożyła tylko głowę do drzwi oddzielających ją od męża, chciwie nadsłuchując. Za temi drzwiami, w izdebce waryata musiano się wziąść za bary, bo dolatywały odgłosy szamotania się, bicia, rozlegały się krzyki jakby wieprza zabijano, wreszcie coś ciężkiego, wielkiego padło na ziemię, z łoskotem naręcza mokrej bielizny, rzuconej na kamienną podłogę. Zapanowała grobowa cisza.
Gdy Aleksander wyszedł z celi chorego, już było prawie ciemno na dworze. A przez uchylone chwilowo drzwi, Marta nie zobaczyła nic, prócz czarnej czeluści. Dozorca miał twarz uznojoną, i gniewną. Postąpiwszy kilka kroków, rzekł do Marty:
— Podoba mi się, że pani znajduje go zdrowym!... Jak można mówić podobne rzeczy, widząc go w tym stanie! O mało nie odgryzł mi teraz palca! Lecz uspokoiłem go na kilka godzin. Pani nie może mieć wyobrażenia, jacy oni wszyscy są złośliwi! O ja ich znam, przecież dozoruję waryatów już nie od dzisiaj. Z jaką oni chytrością umieją postępować! Zdarza się, że przez kilka godzin jakiś waryat będzie mówił zupełnie przytomnie, aż nagle najniespodziewaniej raptem chwyta za gardło i dusi tego, z kim rozmawiał. Jak z panią mówił, nie spuszczałem go z oka, i gdy tylko dostrzegłem, że patrzy w pewien sposób, zaraz panią ostrzegłem...
Doszedłszy do małego podwórka, na którem czekał Macquart, Marta rzekła zwolna i złamanym głosem:
— Nie ma nadziei... on zwaryował... zwaryował.
— A cóżeś ty myślała, moja droga? — rzekł, śmiejąc się wuj. — Przypuszczałaś może, iż zastaniesz go mędrszym?.. Nie zamknięto go tutaj bez powodu: Wreszcie im wszystkim klimat nie służy w tym domu. Gdyby mnie tutaj zamknięto, zwaryowałbym najdalej w godzinę.
Przypatrywał się Marcie z wielką uwagą i śledził pilnie jej ruchy, dostrzegając znaczną zmianę w całej jej postaci i wyrazie twarzy. Nie ruszając się z miejsca, spytał z udaną swą dobrodusznością:
— A może chciałabyś zobaczyć i naszą chorą?... Warto odwiedzić wszystkich z rodziny...
Marta drgnęła z przerażeniem i, zakrywszy twarz dłońmi, zawołała:
— Nie... nie chcę! Chodźmy ztąd... chodźmy!
— To niedobrze, że nie chcesz odwiedzić naszej starej... Aleksander byłby nam to ułatwił... Ona tu jest niedaleko... tuż obok twojego męża... Bardzo jest zawsze łagodna... nie ma obawy, aby się rzucała na przychodzących. Od dwunastu lat siedzi, nie ruszywszy się z fotela. Siedzi i patrzy przed siebie. Aleksandrze, prawda, że nigdy nie miewacie z nią najmniejszego kłopotu?... Szkoda... doprawdy szkoda, że nie chcesz zobaczyć swojej babki...
Gdy dozorca zaczął się z nimi żegnać, doprowadziwszy ich do furtki, Macquart zaprosił go na lampkę gorącego wina, mrugnąwszy na niego w sposób widocznie dobrze im znany, bo Aleksander zgodził się natychmiast. Idąc ku dworkowi, podtrzymywali obadwaj Martę, która chwiała się na nogach i potykała za każdym krokiem. Wreszcie musieli ją nieść, a gdy przybyli do domu, twarz jej drgała konwulsyjnie, oczy miała osłupiałe, ciało sztywne i wyprężone. Był to jeden ze zwykłych jej ataków nerwowych, trwających czasami po kilka godzin. Wyglądała jak martwa.
— Stało się, co przepowiedziałam! — zawołała Róża. — Ciekawa jestem, co będzie teras z naszym powrotem! Jak można ruszać się z domu, mając takie dziwaczne przypadłości! Szkoda, że jej nie zadusił tamten waryat, którego poszła oglądać!...
— Ha, cóż zrobić, położymy ją na mojem łóżku — rzekł wuj. — Przecież nie pomrzemy, pilnując jej podczas nocy. Będziemy się grzać przed kominem, popijając coś z butelczyny.
Podniósł firankę spuszczoną u wejścia do alkowy, polecając Róży, by rozebrała swoją panią.
— Trzeba zagrzać cegłę i położyć jej pod nogi mruknęła Róża. — Na te jej przypadłości nie ma żadnego ratunku.
Gdy Martę ułożono i przykryto kołdrami, Macquart zaśmiał się zwykłym, dzikim głosem, mówiąc:
— A teraz, kiedy jesteśmy spokojni o chorą, zobaczmy jakie to wino zgotowałaś nam na pokrzepienie... Pachnie paradnie...
— Znalazłam cytrynę na kominku, więc ją wzięłam do przyprawy — rzekła Róża.
— I dobrze zrobiłaś. Cóż mówisz o mojem gospodarstwie?... Mam wszystkiego w bród... Nawet obiad cały mógłbym zgotować, nie idąc z koszykiem do miasta... Wczoraj zrobiłem potrawkę z królika i niczego mi niezabrakło do zrobienia sosu... był wyśmienity...
Przysunął stół do komina i, nalawszy gorącego wina w żółte filiżanki, siadł pomiędzy Różą i Aleksandrem. Wypiwszy kilka łyków, rzekł z miną znawcy, cmoknąwszy z zadowoleniem:
— Pysznie przyprawione winko! Jak widzę, umiesz się z tem obchodzić! Lepsze jest od tego, które sam sobie gotuję... Musisz mnie nauczyć... nie puszczę cię, dopóki mnie nie nauczysz swojego sposobu...
Róża z zadowoleniem słuchała tych pochwał i, zapomniawszy o gderliwości, zaczęła się uśmiechać. Ogień na kominie palił się jasno, gałęzie wiły się w płomieniach, opadając rozżarzonemi, czerwonemi węglami. Macquart znów napełnił filiżanki aromatycznem, gorącem winem i, podparłszy się łokciami na stole, spytał, nie patrząc na Różę:
— Więc twoja pani zjechała tutaj, nic nikomu nie mówiąc, z nagłej ochoty?...
— Oto lepiej niech pan o tem nie wspomina, bo znów zacznę się złościć... Pani zaczyna waryować tak samo jak on... sama nie wie, kogo lubi a kogo nienawidzi... Zdaje mi się, że musiała się dziś pokłócić z księdzem proboszczem... bo słyszałam jakieś krzyki na górze...
Macquart roześmiał się na całe gardło.
— Przecież żyli z sobą w zgodzie? — szepnął.
— Tak. Ale nie może być nic trwałego z taką postrzeloną głową, jaką ma pani. Przysięgłabym, że jej tęskno do kija, którym ją pan okładał każdej nocy. Chował go, ale po jego wyjeździe znaleźliśmy kij w ogrodzie.
Spojrzał na nią uważnie i znów spytał pomiędzy jednym a drugim łykiem wina:
— A może ona chciała zabrać męża z sobą do Plassans?...
— A niechże nas Bóg ustrzeże od podobnego nieszczęścia — zawołała Róża, wytrzeszczywszy oczy. — A tożby pan narobił bigosu, wróciwszy do domu! Pomordowałby nas wszystkich! Prawdę mówiąc, to niczego się tak nie boję jak jego powrotu! Czasami aż mnie febra trzęsie ze strachu na myśl, że on może wrócić kiedy nocą i pozabijać nas co do jednego. Gdy o tem wspomnę, nie mogę zasnąć i przewracam się na łóżku, nie znajdując miejsca aż do samego rana. Wydaje mi się, że okno się uchyla, że włazi przez nie z roztarganemi włosami a w oczach ma zapalone zapałki.
Macquart bawił się opowiadaniami Róży i na znak dobrego humoru stukał filiżanką w stół, śmiejąc się hałaśliwie.
— Jak widzę, nie bardzo go kochacie tego biednego Franciszka — mówił Macquart. — To pewna, że sprawiłby wam łaźnię, wróciwszy do domu.
Zwłaszcza proboszczowiby się dostało i słusznie, po co się wpakował do cudzej żony... Podobno waryaci są straszne silni, więc dałby sobie radę z proboszczem, chociaż to chłop jak dąb. Aleksandrze, cóż ty na to mówisz?... Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby Mouret wpadł do swego domu nieoczekiwany przez nikogo!... Warto byłoby popatrzeć, jakby ich uprzątnął! Tożbym się śmiał!
Dozorca pił spokojnie wino i tylko potakiwał głową a Macquart, zobaczywszy z jakiem przerażeniem Róża na niego spogląda, rzekł poważniej:
— Przecież tak nie będzie! Ot powiedziałem, żeby pożartować...
Wtem firanka alkowy zaszeleściła. Marta wiła się na łóżku w straszliwym ataku. Przez kilka minut trzymali ją we troje, obawiając się, że spadnie na ziemię. Gdy znów ciało wyprężyła i stała się martwą, wuj zbliżył się do komina i, grzejąc sobie plecy, zamyślił się, by rzec po chwili z pozorną bezmyślnością:
— Niebardzo wygodna z niej kobietka!...
A potem nagle spytał:
— Cóż państwo Rougon mówią na te Wszystkie historye?.. Są zapewne po stronie proboszcza?...
— Przecież nie mogą żałować swojego zięcia! Dokuczył im niemało... możnaby myśleć, że największą miał uciechę, gdy im dokuczał...
— Pod tym względem miał racyę — zauważył Macquart. — Państwo Rougon są to skąpcy i kwita! Mam na sobie próbkę. Przecież dotąd ociągają się z kupnem pola naprzeciwko mojego dworka... ułatwiłbym wszystkie formalności, ale cóż z nimi począć, kiedy nie chcą i niechcą... A to doprawdy grzech wypuścić z rąk podobną okazyę... Wyobrażam sobie, jaką minę zrobiłaby Felicya, gdyby się spotkała nos w nos ze swoim zięciem...
Roześmiał się i zaczął obchodzić stół, a zapaliwszy fajkę, rzekł pod wrażeniem powziętego postanowienia:
— Aleksandrze, nie zapominaj o godzinie... Ja ciebie odprowadzę kawałek drogi... Marta jakoś leży spokojnie, więc chodźmy... Róża tymczasem zajmie się obiadem. Musisz być głodna, moja kochana?... A ponieważ będziecie tutaj nocować, trzeba, abyś co zjadła. Przygotuj stół, ja zaraz wrócę.
Wyszedł z dozorcą, lecz minęło pół godziny a jego nie było z powrotem. Znudzona oczekiwaniem, Róża wyszła przed dworek i stanęła pochylona na tarasie. Noc była jasna i po chwili ujrzała dwie czarno zarysowane postacie, rozmawiające z sobą wśród dróżki pomiędzy dwoma płotami.
— To musi być Macquart — pomyślała. — A ten drugi wygląda jak ksiądz.
W kilka minut potem wuj wrócił do dworku, mówiąc zaraz na wstępie:
— Ten nic dobrego Aleksander tutaj milczał a gdy zemną wyszedł, tak się rozgadał, że mnie aż przytrzymał, chociaż się śpieszyłem z powrotem.
— Czy to nie pan stałeś na dróżce i rozmawiałeś z księdzem? — spytała Róża.
— Ja, z księdzem! Bójże się Boga, kobieto, cóż ty wygadujesz, co ci się przyśniło?... Nie znam żadnego księdza, a nawet i nie ma klechy w mojem sąsiedztwie.
Rzucał niespokojnie oczyma i, widać niezadowolony ze swego kłamstwa, dodał:
— Prawda, że mieszka ztąd niedaleko ksiądz Fenil... ale o nim niewarto wspominać, bo tak jakby go nie było. Nigdy nosa nie wytknie po za swój parkan.
— Dobrze robi, że siedzi jak lis w norze — zauważyła Róża. — Ksiądz Fenil to niedobry człowiek.
Macquart ujął się za sąsiadem:
— Niedobry człowiek?... A to dla czego?... Wiele dobrego świadczy w naszej okolicy, a przytem to wielki mądrala... Wolę go od wielu księży, o których gada się aż w uszach szumi.
Powstrzymał się, bo Róża patrzała na niego z wielkiem zdziwieniem. Roześmiał się i dodał:
— Prawdę mówiąc, nie dbam o nich... Bo klechy wogóle są podstępni, fałszywi... i nikomu nic dobrego nie przyszło z trzymania się ich sutan... Ale teraz już wiem, z kim mnie widziałaś na dróżce. Wracając, spotkałem moją kupcową z Tulettes. Otóż jej spódnicę wzięłaś za sutanę...
Stół był już nakryty, Róża usmażyła jajecznicę, Macquart wyniósł ze spiżarni kawał sera. Lecz nie skończyli jaszcze jeść, gdy Marta usiadła na łóżku i zaczęła się rozglądać, jakby nie poznając miejsca, w którem się znajduje. Odgarnęła włosy i po jakiejś chwili, odzyskawszy pamięć, wyskoczyła z łóżka, mówiąc, że chce natychmiast wyjechać. Macquart był bardzo niezadowolony, że się zbudziła.
— Dziś do Plassans nie wrócisz — rzekł — jesteś chora i mogłabyś gorzej się rozchorować. Połóż się napowrót do łóżka, wyśpij się a jutro cię odwiozę... Dziś już zapóźno... kareta pocztowa dawno odjechała.
— Chcę wracać natychmiast — wołała Marta. — Wuju, zaprząż swego konia do kabryoletu i odwieź mnie do Plassans!
— Nie, nie mogę i nie chcę.
Marta zaczęła się pośpiesznie ubierać, mówiąc, że woli iść pieszo do Plassans, byle nie nocować tutaj. Wuj zamknął drzwi na klucz i zaczął prosić, by się uspokoiła, opowiadał jej przypowieści, chciał wszystko zagadać, lecz nic nie pomagało i chociaż zaczął jej teraz grozić i gniewać się, Marta włożyła kapelusz i szukała rękawiczek.
— Niech pan nie sili się trafić do jej rozsądku — rzekła Róża spokojnie, jedząc chleb z serem. — Trudno do czegoś trafić, gdy tego czegoś nie ma ani odrobiny. Pani jak się uprze, to musi na swojem postawić, oto teraz gotowa oknem wyskoczyć, widząc, że drzwi są na klucz zamknięte. Nie ma rady, niech pan idzie wytoczyć wózek i konia zaprządz.
Macquart milczał, wreszcie gniewnie zawołał:
— Koniec końcem wszystko mi jedno! Chce się rozchorować, to niechże się rozchoruje. Zrobiłem, co mogłem, żeby ją powstrzymać... Co się ma stać, to się stanie. Idę zaprzęgać.
Marta trzęsła się z febry, trzeba było ją znieść i ułożyć w kabryolecie. Macquart wyciągnął z kąta stary płaszcz i rzucił jej, by się okryła. Wsiadł, cmoknął na konia i wózek się potoczył.
— Ja osobiście rad jestem, że jadę wieczorem do Plassans... czasami nocą można się zabawić w mieście.
Była już blizko dziesiąta godzina wieczorem. Niebo zapowiadało deszcz a brunatne chmury rzucały ryży odblask lekko oświetlający drogę. Macquart bezustannie się wychylał na tę lab drugą stronę, jakby kogoś szukał ukrytego w rowie lub za płotem. Róża spytała go, dla czego tak niespokojnie upatruje coś w ciemności?... Odpowiedział, że wilki spuściły się z gór i chodzą koło drogi. Śmiał się, mówiąc i odzyskał swój zwykły dobry humor.
Jeszcze mila dzieliła ich od Plassans, gdy spadł nagły, zimny i ulewny deszcz. Macquart klął na cały głos a Róża miała ochotę bić Martę, która konała pod starym płaszczem wuja. Gdy wjechali do miasta, deszcz ustał i niebo było jasno niebieskie.
— Gdzież mam was odwieźć, czy koniecznie do was do domu? — spytał Macquart.
— Naturalnie, że tak — odpowiedziała Róża, mocno zdziwiona.
Wytłomaczył jej, że jego zdaniem lepiej byłoby odwieść Martę do matki, bo na coś złego się zanosi. Lecz skutkiem nalegań Róży zgodził się zajechać przed dom państwa Mouret. Marta, wyjeżdżając z domu, zapomniała o wzięciu klucza. Na szczęście Róża znalazła drugi w głębokościach swojej kieszeni. Roztworzyła zamek, lecz drzwi się nie otwierały. Widocznie państwo Trouche musieli się zaryglować. Zaczęła kołatać coraz mocniej i mocniej, lecz tylko echo w sieni odpowiadało na szturm Róży.
— Nie psuj sobie pięści na próżno! — zawołał Macquart, śmiejąc się z wybuchami zadowolenia. Nikt nie przyjdzie, nikt nie roztworzy, niechcąc sobie zadawać fatygi... Pewnie skorzystali z waszej nieobecności, by swobodnie się zabawić... Otóż jesteście na bruku przed własnym domem... Nie pozostaje jak zrobić to, co chciałem, to jest odwieźć biedną Martę do rodziców... będzie jej tam lepiej, aniżeli we własnem łóżku... mogę wam zaręczyć, że jej tam będzie o wiele lepiej dzisiejszej nocy...
Pani Felicya wpadła w hałaśliwą rozpacz, zobaczywszy Martę o tej godzinie, przemokłą i prawie konającą. Ułożyła ją w pokoju na drugiem piętrze, zbudziła całą służbę, napełniła dom wrzawą i bieganiną. Gdy się trochę uspokoiła i usiadła przy łóżku chorej córki, zaczęła się pytać o szczegóły całego wydarzenia.
— Cóż się stało?.. Jakim sposobem ty jesteś w to zamięszany?... Dla czego ona taka chora?
Macquart z przybraną dobrodusznością zaczął opowiadać wydarzenia dnia. Zapewniał, że zrobił, co tylko mógł, by „kochana Marta“ nie narażała się, idąc odwiedzić męża. Widząc zaś, że Felicya patrzy na niego podejrzliwie i niedowierzająco, powołał się na Różę, która przy wszystkiem była obecna w jego dworku. Pomimo zapewnień Róży, pani Felicya potrząsała głową z niedowierzaniem, powtarzając:
— Jakaś dziwna i ciemna sprawa! Jest coś, czego zrozumieć nie mogę.
Znała wybornie starego wuja i posądzała go o coś występnego. W układaniu się jego powiek widziała wewnętrzną radość.
— Widzę, że mi jeszcze nie wierzysz! — krzyknął z wybuchem gniewu, chcąc ujść drażniąco badawczych spojrzeń Felicyi. Opowiadam rzeczy jak były a ty widzisz je na opak i puszczasz się na dziwaczne domysły. Nie mogę więcej powiedzieć, jak tylko to, co wiem... Martę zawsze kochałem i z pewnością, że ją kocham więcej niż ty. Zawsze miałem tylko jej dobro na celu. Zamiast tu gadać, na próżno pójdę i sprowadzę doktora.
Badawczy wzrok Felicyi przeprowadził go aż do drzwi. Zwróciła się teraz ku Róży i zaczęła badać ją szczegółowo. Lecz od niej nic się nowego nie dowiedziała.
Pochyliła się nad chorą Martą i z macierzyńską czułością otulała ją kołdrą, mówiąc, że rada jest mieć ją u siebie. Porzuciwszy pieszczotliwy ton, z jakim mówiła o córce, zaczęła się oburzać i mówić z goryczą o ludziach, którzy nie mają serca i pozwoliliby paść człowiekowi przed własnym domem, byle sobie nie przerwać snu w wygodnem łóżku.
Marta, z głową w tył przechyloną i zanurzoną w poduszce, zdawała się konać.