<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Ksiądz Faujas położył rękę na ramieniu Marty i spytał:
— Co pani tutaj robi?... Dla czego pani jeszcze nie śpi. Przecież zakazałem tych wieczornych na mnie wyczekiwań.
Drgnęła, jakby nagle ze snu zbudzona i zaczęła nieśmiało na swoje usprawiedliwianie:
— Myślałam, ojcze, że wrócisz wcześnie... I czekając, zasnęłam... Róża musi mieć przygotowaną herbatę.
Proboszcz przywołał służącą i wyłajał ją, że nie przymusiła pani do wczesnego pójścia na spoczynek. Mówił ostro, rozkazująco, nie dozwalając na jakakolwiek odpowiedź.
— Różo, podaj herbatę księdzu proboszczowi — rzekła Marta.
— Nie potrzebuję waszej herbaty! — zawołał gniewnie. Proszę iść spać. Do czego to podobne takie siedzenie po nocy! Nie trzeba mnie wyprowadzać z cierpliwości! Różo, poświeć mi na schodach.
Róża przeprowadziła go przez sień i, stanąwszy przy schodach, rzekła:
— Księże proboszczu, dobrodzieju, proszę się na mnie nie gniewać. Ale cóż ja na to poradzę, kiedy pani mnie nie słucha. Teraz, doprawdy nie wiem, co się jej stało, lecz godziny na miejscu nie może wysiedzieć. Ciągle chodzi, rusza się, męczy, chociaż nic niby nie robi, chodzi zasapana jakby nie wiem, ile się napracowała. A czasami wytrzymać z nią nie mogę... stoi mi wciąż nad karkiem i drepcze tuż przy mnie, tylko mi przeszkadza przy robocie... Ale gdy się dobrze w ten sposób zmorduje, to jeszcze gorzej... pada jak nieżywa, byle na jakie krzesło i nic ją wtedy z miejsca nie ruszy. Patrzy przed siebie jak osowiała... wyprawia miny twarzą, możnaby myśleć, że się boi czegoś strasznego i że to widzi... A co do dzisiaj to przysięgam na zbawienie duszy, żem ją prosiła przynajmniej dziesięć razy, aby poszła na górę i położyła się do łóżka... Mówiłam jej, że ksiądz dobrodziej wróci i znów będzie się na nią gniewał. Ale nic nie pomogły moje prośby i straszenia... siedziała jak skamieniała... i nawet nie wiem, czy wie, że do niej mówiłam.
Ksiądz słuchał i wsparty o poręcz schodów, szedł na górę powoli, nic nie odpowiadając. Stanąwszy na drugiem piętrze, już wyciągnął rękę, by uderzyć w drzwi państwa Trouche i przywieźć ich do spokojniejszego zachowywania się podczas nocy, gdy nagle śpiewy ucichły, może domyślono się jego nadejścia. Słysząc hałas odsuwanych krzesełek i pożegnalne życzenia, spiesznie wszedł do swego pokoju, chcąc uniknąć spotkania. Ledwie zdążył zamknąć drzwi za sobą, gdy pan Trouche wyprowadził na schody dwóch kawiarnianych swych przyjaciół i głośno dowodził, że ich odprowadzi do sieni, bo jest człowiekiem znającym się na towarzyskich formach. Zeszedł wraz z nimi. na dół a Olimpia, przechyliwszy się przez poręcz, wołała do Róży.
— Można zaryglować drzwi od ulicy... On na pewno dziś nie wróci.
Róża, której często opowiadała o szpetocie obyczajów swego męża, potrząsnęła pięścią za odchodzącymi i, ryglując drzwi, mruczała do siebie:
— Doprawdy, że niewarto być mężatką... Mężczyźni są wprost wstrętni... albo biją żony, albo się łajdaczą na wszystkie sposoby!.. Milsze mi moje panieństwo..
Gdy wróciła do pokoju stołowego, znalazła Martę siedzącą na tem samem krzesełku, w tejże samej pozie i zapatrzoną w płomień dymiącej się lampy. Chwyciła ją w pół i zmusiła do pójścia na górę. Marta stała się lękliwą. Z przerażeniem opowiadała, że widzi każdej nocy wielką jasność na ścianach swego pokoju i równocześnie słyszy gwałtowne stukanie w wezgłowie swego łóżka. Róża sypiała teraz w małym pokoiku w sąsiedztwie sypialni i przybiegała uspakajać swoją panią po kilka razy podczas każdej nocy. Dziś Marta zaczęła jęczyć pierw, nim Róża zasnęła. Zastała ją siedzącą na łóżku wśród porozrzucanej pościeli, oczy miała wylękłe a rękoma zatykała sobie usta, powstrzymując krzyk, wydzierający się jej z gardła. Zaczęła ją uspakajać, mówiąc jak do dziecka, że nie powinna się bać, bo nie ma strachów a gdy to nie pomagało, zaglądała pod łóżko i meble, odsłaniała firanki, przysięgając, te nie ma nikogo. Po tego rodzaju wylęknieniach, Marta wpadała w stan katalepsyi, leżała jak martwa z rozwartemi źrenicami.
— To wspomnienia o panu tak ją dręczą — mówiła do siebie Róża, wracając do swego pokoiku.
Właśnie nazajutrz przypadła wizyta doktora Porquier, który dwa razy tygodniowo przychodził się dowiadywać o zdrowie pani Mouret. Porozmawiał z nią i przyjaźnie, biorąc ją za rękę, rzekł z optymizmem doktora, przywykłego leczyć młode, ładne i bynajmniej nie chore kobiety:
— To nic, to nic... Jeszcze trochę mamy kaszlu... ale na to niewarto zwracać zbytecznej uwagi... jest to zaniedbany katar... i wyleczymy się z tego flaszeczką ulepku...
Zaczęła mu mówić o niezmiernie dolegliwych bólach w plecach i w piersiach. Wpatrywała się w jego twarz, chcąc na niej wyczytać to, czego nie mówił. Wreszcie wybuchnęła płaczem, krzyknąwszy:
— Ja się boję, boję się, że zwaryuję!
Uspokoił ją, uśmiechając się. Widok doktora Porquier napełniał Martę rodzajem obawy. Drażnił ją ten człowiek, taki zawsze słodki i grzeczny. Zdarzało się, że prosiła Różę, by go nie wpuszczała do domu, zaręczała, że jest zupełnie zdrowa, więc nie potrzebuje tych regularnie powtarzających się wizyt doktora. Róża nie słuchała jej nigdy, i pomimo otrzymanego rozkazu, wprowadzała doktora jak upragnionego gościa. Musiał on dostrzedz tę niechęć pani Mouret, albowiem unikał z nią rozmowy o chorobie i jakichkolwiek bólach, starając się rozerwać obojętnemi kwestyami.
Wyszedłszy z mieszkania, spotkał w sieni księdza Faujas, który miał zamiar iść do kościoła św. Saturnina. Zaczął z nim mówić o zdrowiu Marty, którem był widocznie zaniepokojony:
— Wiedza lekarska jest ograniczona i częstokroć pozostaje bezsilną wobec choroby... Wtedy ufać należy w Opatrzność, której wszechpotęga jest nieograniczona, równie jak niewyczerpaną jest jej dobroć... Biedna pani Mouret jest w stanie smutnym zdrowia.. Jeszcze nie zwątpiłem o niej stanowczo, lecz jestem zatrwożony.. W każdym razie płuca ma zdrowsze, aniżeli możnaby przypuszczać... i klimat w Plassans jest wyjątkowo dobry dla osób, cierpiących na piersiowe choroby.
Rozpoczął długą, teoretyczną rozprawę o zdrowotności miejscowego klimatu dla suchotników. Wyznał, iż ma opracowaną broszurę w tym przedmiocie. Nie chce jej drukować, bo nie ma zamiaru podawać się za naukową powagę, lecz pragnąłby ją przeczytać bliższym znajomym.
Zakończył słowami:
— A dla czego twierdzę, że klimat Plassans i najbliższej okolicy jest zbawienny dla suchotników? Rzecz prosta. Mamy temperaturę, nie ulegajęcą gwałtownym zmianom, łagodną, aromatyczne kwiaty przez cały rok kwitnące napełniają powietrze pożądanemi składnikami a woda spływająca z naszych gór, jest zdrowszą, niż w innych częściach Francji.
Ksiądz Faujas słuchał go w milczeniu, z twarzą pochmurną i jak zwykle chłodną. A gdy doktór skończył swoje wywody, odpowiedział zwolna, głosem stanowczym:
— Pan jesteś w najzupełniejszym błędzie. Pani Mouret potrzebuje zmiany klimatu. Dlaczego jej pan nie wyprawiasz do Nicei na całą zimę?...
— Do Nicei? — powtórzył zdziwiony doktór.
Przez chwilę milcząc, popatrzył na księdza a potem rzekł głosem człowieka, pragnącego wszystkich zadowolić:
— Słuszna uwaga. Jej byłoby bardzo dobrze w Nicei. W stanie nerwowego rozdrażnienia, w jakim się ona znajduje, bezwarunkowo najlepiej podziała zmiana otoczenia, to jest podróż. Za pierwszą wizytą, którą jej złożę, będę ją namawiał na ten wyjazd. Wyborną miałeś myśl, kochany księże proboszczu.
Ukłonił się i wszedł do pałacyku państwa de Condamin, został bowiem tam wezwany, z powodu migreny, dokuczającej pięknej Oktawii.
W parę dni potem, podczas obiadu Marta zaczęła narzekać na doktora Porquier. Przysięgała, że nie chce się u niego leczyć i że nigdy go już nie przyjmie.
— On mnie rozdrażnia swoim widokiem — mówiła. — Tylko z jego powodu jestem niedomagająca. Dziś rozgniewałam się na niego ostatecznie, bo przyszła mu zadziwiająca myśl, wyprawienia mnie do Nicei!...
— Znajduję, że ma najzupełniejszą słuszność — rzekł ksiądz Faujas, składając swoją serwetę.
Spojrzała na niego, zbladła i szepnęła, nachylając się ku niemu:
— Ojcze, więc i ty chcesz mnie wyprawić z Plassans?... Ależ ja umrę z tęsknoty za tymi, których kocham!
Proboszcz wstał, lecz nadawszy swej twarzy wyraz łagodny, odpowiedział:
— Dla zadowolenia tych, których pani kocha, należy szanować zdrowie. Dla czego pani ciągle się buntujesz?...
— Tym razem zbuntuję się naprawdę! — zawołała z siłą. — Nie wyjadę ztąd. Nie chcę!
Proboszcz silił się, by zapanować nad sobą. Policzki poczerwieniały mu z gniewu i zaciskał założone przed chwilą ręce, jakby się powstrzymując od wybicia tej kobiety, stawiającej opór jego woli. Ona wsparła się plecami o ścianę i patrzyła na niego z rozpaczą w oczach. Smutek i żal opanowały ją stopniowo. Zwyciężona siłą jego wzroku, złożyła ręce jak do modlitwy i rzekła błagalnie:
— Ojcze, miej litość nademną... pozwól mi pozostać w Plassans, w zamian obiecuję być ci we wszystkiem posłuszną... biernie posłuszną...
Rozpłakała się, a proboszcz, wzruszywszy ramionami, wyszedł spiesznie z pokoju, z miną męża uciekającego z domu, gdy żona mu grozi sceną małżeńską, połączoną ze łzami. Pani Faujas była temu obecną, siedząc jeszcze przy stole i kończąc spokojnie deser. Po odejściu syna nie ruszyła się z miejsca i jadła dalej, pozwalając Marcie płakać, ile zechce. Przypomniawszy sobie, że nie skosztowała jeszcze konfitur, wzięła słoik i nakładając je na talerz, rzekła obojętnie:
— Jesteś nierozsądna, moja kochana. Zobaczysz, że się doczekasz chwili, gdy Owid znienawidzi cię. Nie umiesz z nim postępować. Dla czego nie chcesz podróżować, kiedy on ci to radzi?... Przecież widzisz, że ma ochotę, abyś pojechała do Nicei, więc jedź. O dom nie potrzebujesz się niepokoić, my tutaj zostaniemy, więc wszystko znajdziesz na miejscu, gdy przyjedziesz z powrotem.
Marta szlochała coraz głośniej, zapewne nie słysząc słów pani Faujas, która, dojadłszy konfitur, dodała:
— Owid ma dość kłopotów bez ciebie... więc źle postępujesz, nie słuchając go i, sprzeciwiając się jego woli. On ogromnie wiele pracuje... czasami siedzi i pisze do czwartej godziny z rana. Otóż ty kaszlesz często w nocy... to mu przeszkadza... Czasami rzuca rozpoczętą robotę i najniezawodniej więcej wtedy cierpi, aniżeli ty przez swój kaszel. Teraz kiedy wiesz całą prawdę, przypuszczam, że nie będziesz się opierała wyjeżdżać... Jedź jak najprędzej i wracaj bez kaszlu.
Marta podniosła twarz obrzękłą i zaczerwienioną od łez i zawołała rozpaczliwie:
— Wszystko, nawet niebo jest kłamstwem!
Przez kilka dni następnych nie było mowy o podróży do Nicei. A gdy czyniono o tem wzmiankę, pani Mouret wpadała w rozpacz i mówiła z niezwykłą stanowczością, że nie myśli o wyjeździe z Plassans. Nawet ksiądz Faujas zrozumiał, że nie należy teraz nalegać na ów wyjazd. Ta kobieta zaczynała niecierpliwić go coraz dokuczliwiej a państwo Trouche mówili, śmiejąc się złośliwie, że ją pierwszą należało osadzić w domu obłąkanych w Tulettes.
Od czasu, gdy Mouret został wywieziony, Marta pogrążyła się jeszcze w ćwiczeniach surowszych, religijnych. Nie wspominała nigdy o mężu a pamięć o nim chciała zatracić w modłach, doprowadzających całe jej jestestwo do zupełnej otrętwiałości. Wszakże zaraz po wyjściu z kościoła św. Saturnina ogarniał ją niepokój i bezbrzeżne pragnienie zapomnienia.
— Czy wiesz, że z naszą gospodynią coś krucho — powtarzała Olimpia za każdym powrotem męża. Byłam z nią w kościele, padła jak nieżywa i musiałam ją zbierać jak śmiecie z podłogi... A żebyś wiedział, co ona teraz wygaduje na Owida! Złości się na niego jak wściekła. Powiada, że on jest bez serca, że ją oszukał, obiecując różne pocieszenia, których nie dotrzymał. Wymyśla Pana Bogu, złorzeczy niebu, powiadam ci, że warto posłuchać! Tylko dewotka może takie bluźnierstwa wygadywać na religię. Możnaby myśleć, że Pan Bóg okradł ją z całego mienia, że jej nie wypłacił obiecanych pieniędzy... Wiesz co?... mnie się zdaje, że ona musi mieć wyrzuty sumienia, z powoda swego męża.
Trouche bawił się wybornie, słuchając tego rodzaju opowiadań żony.
— Tem lepiej, że ma wyrzuty sumienia — mówił. Jeżeli Mouret siedzi teraz pod kluczem z waryatami, to tylko z jej łaski. Na miejscu mojego szwagierka postępowałbym inaczej... dałbym jej pocieszenia, których pragnie, bo to jedyny sposób, by się stała potulną jak baranek. Ale on postępuje z nią jak ostatni głupiec. Może się to ile dla niego skończyć, zobaczysz... A gdy będzie z nim źle, ani myślę go ratować... nie zasługuje, byśmy o niego dbali. Toż będę się śmiał, jak sobie kark skręci!... Bo ona na wszystko jest gotowa... powiadam ci, że może z nim być źle... Ale sam sobie winien. Jak się jest barczystym chłopem jak on, niedoprowadza się kobiety do takiego stanu rozdrażnienia...
— Masz racyę, że niewarto się kłopotać o mojego braciszka, chociażby miał karku nadstawić — szepnęła Olimpia. — Zbyt widocznie nami pogardza.
Trouche, zbliżywszy się ku żonie, rzekł do niej z wylaniem najskrytszych myśli:
— Czy ty zdajesz sobie sprawę, że gdyby ich dyabli wzięli, to my stalibyśmy się jeszcze o wiele szczęśliwszymi?... Wtedy dom, wszystko, możnaby zagarnąć. Wcale ładnie możnaby się obłowić. I życzę im z całego serca, by tak a nie inaczej zakończyli swoje interesa.
Państwo Trouche coraz więcej stawali się wymagającymi i coraz więcej zajmowali miejsca. Od chwili wywiezienia pana Moureta, Olimpia przesiadywała najczęściej na dole. Zaczęła najpierw narzekać, że kominy dymią w jej mieszkaniu a następnie wmówiła w Martę, że najzdrowszym ze wszystkich pokojów jest salon, niewiadomo dla czego stojący pustką. Róża otrzymała rozkaz rozpalania ognia w wielkim salonowym kominie i odtąd Marta z Olimpią, całemi dniami siedziały przed nim zajęte rozmową i wpatrywaniem się w olbrzymie szczapy drzewa, palące się jasnym płomieniem. W ten sposób zaczęło się więc urzeczywistniać najgorętsze marzenie Olimpii. Zawsze pragnęła żyć w bezczynności, ładnie ubrana i w pół leżąca na kanapie wśród mieszkania zbytkownie urządzonego. Za jej namową, Marta kazała zmienić obicie w salonie, kupiła nowe umeblowanie i dywan na całą posadzkę. Zdawało się teraz Olimpii, że jest panią w całem znaczeniu tego wyrazu. Dla tego też schodziła na dół do salonu w pantoflach i szlafroku, wydając rozkazy, mówiąc głośniej niż poprzednio. Wyszedłszy zaś ca miasto opowiadała kumoszkom:
— Ta biedna pani Mouret jest niezupełnie zdrowa, więc mnie ubłagała, bym się zajęła prowadzeniem domu. Muszę ją wyręczać nawet w interesach... Jest to dla mnie uciążliwe, lecz nie należy się usuwać, gdy jest okazya spełnienia dobrego uczynku.
Rzeczywiście Olimpia pozyskała całkowite zaufanie Marty, która ciągle będąc zmęczoną, jej powierzyła klucze od szaf i piwnicy, oraz pieniądze na załatwianie sprawunków. Przez jakiś czas Olimpia namyślała się, czy warto się postarać o wspólne stołowanie. Ale mąż jej odradził, mówiąc, że nie byliby dość swobodni, by jeść i pić, jak się im podoba. Musiałby dla przyzwoitości dolewać sobie wody do wina podczas obiadu, nie mogąc przytem zapraszać przyjaciół na czarną kawę z koniakiem. Przyznając mężowi słuszność, Olimpia postanowiła powtarzać to sobie, przynosząc na górę porcye deseru. Napełniała zarazem kieszenie cukrem, czem mogła, nawet niedopalonemi świecami. Uszyła sobie kilka olbrzymich płóciennych kieszeni, które przywiązywała pod spódnicą a wieczorem wyładowywała je przynajmniej przez kwadrans, kładąc zapasy do kufra zasuwanego następnie pod łóżko.
— Lepiej uciułać sobie zawczasu — mówiła — bo gdybyśmy się pogniewali z naszą gospodynią, to wszystkoby się urwało... a tak będziemy mieli zapasy na kawałek czasu. Muszę zacząć przynosić słoiki z konfiturami i solone mięso.
— Nie rozumiem, dla czego się z tem kryjesz zauważył Trouche. — Jesteś teraz panią i możesz wszystkiem rozporządzać. Na twojem miejscu kazałbym Róży przynosić to na górę, bo po cóż masz się męczyć, dźwigając po schodach...
W czynionych zdobyczach idąc coraz dalej, Trouche przywłaszczył sobie ogród. Zazdrościł on niejednokrotnie, patrząc na pana Mouret oczyszczającego drzewa, polewającego ogród i wysypującego żwirem ogrodowe ulice i ścieżki. Marzył wtedy, by stać się kiedyś właścicielem kawałka gruntu, na którym mógłby sadzić, kopać i polewać. Gdy Mouret został usunięty, Trouche natychmiast zaczął zajmować się ogrodem, projektując zaprowadzenie w nim zmian wielkich. Skasował zagony z jarzynami. Mówił, że ma duszę czule kochającą kwiaty. Kopanie wszakże zmęczyło go zaraz pierwszego dnia, więc zawezwano ogrodnika, który z jego rozkazu pourządzał klomby, wyrzucając sałaty i jarzyny. Na wiosnę miały tu rosnąć piwonie, róże, lilie, powoje, gwoździki i geranie. Zauważył, iż bukszpan rosnący wzdłuż ulic jest zbyt ciemny, począł więc myśleć o wyrwaniu go, zwierzywszy swój zamiar żonie.
— Ja też nie lubię tego bukszpanu — powiedziała Olimpia. — Przypomina mi cmentarz. Mnieby się podobało, gdybyś na miejsce bukszpanu wsadził żelazne malowane baryerki, albo pałączki naśladujące gałęzie... Powiem jej o tem a ty każ wyrwać to wstrętne zielsko.
Bukszpan został wyrwany a w tydzień później, malowane, żelazne pałączki połyskiwały wzdłuż ulic ogrodowych. Trouche kazał wyrzucić część drzew owocowych, utrzymując, że zasłaniają widok. Altana została odmalowana na kolor jasnozielony a po jednej stronie basenu stanęły drobna skały przyozdobione muszlami. Kaskada w ogrodzie państwo Rastoil wzbudzała w nim zazdrość. Upatrzył więc stosowne miejsce i obiecywał sobie z wiosną przystąpić do wykonania tej roboty „jeżeli interesy iść będą równie dobrze jak teraz“.
— Wyobrażam sobie, jak sąsiedzi muszą się dziwić zmianami w ogrodzie — mówił Trouche do żony. — Muszą sobie mówić, że przynajmniej teraz ogród zaczyna być ogrodem, gdy się dostał pod opiekę człowieka mającego gust wyrobiony. Zobaczysz, jak pięknie będzie latem... będziemy mieli zapach kwiatów i ładny widok...
Marta zezwalała bez oporu na wszelkie zmiany, jakie jej proponowano, wkrótce zaś przestano się jej pytać. Państwo Trouche napotykali tylko opozycyę ze strony matki. Pani Faujas bowiem broniła przed nimi domu i ogrodu jak swojej własności. Gdy Olimpia zawładnęła salonem, stoczyły się liczne utarczki pomiędzy matką i córką. Już pani Faujas była blizką zwycięztwa, gdy syn popsuł jej szyk:
— Ta łotrzyca Olimpia obgaduje nas, jak może przed naszą gospodynią, skarżyła się pani Faujas. Ona chciałaby nas wyrugować i wszystko zająć na własny użytek... Leży teraz, jak krowa na dole... wstrętna próżniaczka... zachciało się jej salonu... czy to widziane rzeczy!...
Ksiądz Faujas długo nie odpowiadał na skargi swej matki, udawał, że ich nie słyszy, lub zbywał ją niecierpliwym ruchem ramion. Ale któregoś dnia rozgniewał się i krzyknął:
— Moja matko, proszę mi dać spokój z opowiadaniami o Olimpii i jej mężu. Niech sobie karki skręcą, jeżeli się im podoba, ale niech ja o tem nie wiem!
— Owidzie, dziecko moje, oni karków sobie nie skręcą, lecz dom cały łupią i nic dla nas nie zostawią... Oni są łapczywi jak wilki... a tylko ciebie jednego się boją... Powstrzymaj ich, bo wszystko zrabują...
Popatrzył na matkę z chłodnym uśmiechem i rzekł z pewnem politowaniem:
— Matko, przez wzgląd na miłość, jaką masz dla mnie, przebaczam ci. Ale wiedz, że domu tego nie posiadam... nie jest on mój a ja cudzych rzeczy nie pragnę. Inną ja część zdobędę na mój udział... a ty, matko, ujrzawszy, co posiądę, dumną będziesz i rozraduje się serce twoje... Wiedz i nie zapominaj, matko, że Trouche był mi pomocny, więc nie patrzmy na to, co czyni.
Pani Faujas musiała się zastosować do woli syna, lecz uczyniła to niechętnie, mrucząc z oburzenia, gdy Olimpia patrzała na nią z miną zadowolnioną i szyderczą. Będąc drobiazgowo chciwą i zapobiegliwą na sposób chłopski, srodze bolała nad brakiem gospodarczego zmysłu syna. Pragnęła ona dom cały oczyścić i sama z Owidem zamieszkać, czuła zaś że niełatwo pozbędzie się Olimpii która też same względem niej snuła zamiary. Zdawało się jej, że obcy jacyś ludzie marnują jej dobro, pożerają jej ciało i piją krew, by posiąść po niej wszystko z krzywdą ukochanego jej dziecka. Postanowiła bronić co można przed wilczemi zębami swej córki i zięcia. Zaczęła więc kraść jak Olimpia. Uszyła sobie jeszcze większe kieszenie, przygotowała jeszcze większy kufer i zaczęła go napełniać różnorodnym łupem, zapasami żywności, bielizną, drobiazgami.
Pewnego wieczoru, ksiądz Faujas, zaniepokojony hałaśliwem posunięciem kufra, wszedł do pokoju matki, pytając:
— Cóż to takiego?...
A ujrzawszy zmięszanie na jej twarzy, powtórzył:
— Matko, co ty ukrywasz przedemną?
Zaczęła coś mówić, plącząc się w odpowiedziach. Domyślił się i uniósł straszliwie.
— O hańbo, hańbo! Matka moja kradnie!...
Zawładnąwszy już sobą, krzyczał, przystępując ku niej:
— Cóż byłoby, gdyby cię schwytało na złodziejstwie?... Byłabyś przyczyną mojej zguby! Czy słyszysz mnie, matko?... Byłabyś mnie i siebie zgubiła na zawsze!
— Brałam to dla ciebie, moje dziecko — jęknęła, nie mając odwagi powstać z ziemi.
— Matka moja jest złodziejką! Czyż myślisz, matko, że ja także kradnę?... Że ja przybyłem i osiadłem w tym domu z zamiarem rabunku?... Boże mój, jakież ta kobieta może mieć o mnie pojęcie?... Wobec tak różnych poglądów jak nasze, musimy się z sobą rozstać... słyszysz, matko, musimy przestać mieszkać z sobą.
Postanowienie to padło jak grom na starą kobietę. Siedziała dotychczas na ziemi przed kufrem, pochyliła się teraz z bólu, znów podniosła głowę i, straszliwie blada, nie mogąc tchu znaleźć, wyciągnęła ku niemu ręce z błagalną prośbą. A gdy mogła już mówić, zaczęła jękliwie:
— Dla ciebie brałam... dla ciebie jednego, przysięgam, że tylko dla ciebie, moje dziecko... Oni wszystko rabują, ona wszystko do siebie znosi w kieszeniach... Dia ciebie nie zostawiłaby nic... nawet szmatki na owinięcie palca... Ale nie tknę już niczego... tak, nie tknę... bo nie chcę ci robić na przekór... lecz pozwolisz mi zostać przy sobie?... Prawda, że pozwolisz?...
Nie chciał jej nic przyrzekać, nakazując tylko, by wszystkie skradzione rzeczy odniosła na miejsce. Przez tydzień następny pilnował, by stopniowo znosiła na dół przedmioty napełniające kufer. Patrzał, gdy napełniała kieszenie i czekał, by znów wróciła po drugi ładunek. Dla zachowania tajemnicy i niezwrócenia uwagi, pozwalał jej tylko na dwukrotne odstawienie nakradzionych przedmiotów. Miało to miejsce wieczorem, gdy Marta i Róża były już w sypialni. To oddawanie zdobyczy stało się męką dla pani Faujas. Bolała nad każdym przedmiotem, lecz powstrzymywała łzy, któremi nabrzmiewały jej powieki. Ręce jej drżały silniej, aniżeli w chwili gdy opróżniała szafy na dole. Ostatecznym dla niej ciosem było spostrzeżenie, iż Olimpia wszystko odkryła i spuszczała się na dół, by zabierać oddawane przez matkę rzeczy, w miarę jak je kładła na miejsce. A więc bielizna, zapasy, niedopalone świece, z jednej złodziejskiej kieszeni natychmiast przechodziły do drugiej... Serce pani Faujas wezbrało goryczą i pod wrażeniem nowego tego nieszczęścia — zawołała zbuntowana:
— Nie będę odnosiła tych rzeczy! Twoja siostra je kradnie, w miarę jak je odnoszę! Ach, łajdaczka! Lepiej już było oddać jej cały kufer od razu na pastwę! Musiała się obłowić! Pewnie nie jeden naciułała tłomok! Owidzie, błagam cię, pozwól, niech mi zostanie to co mam jeszcze w kufrze! Przecież gospodyni tem nie ukrzywdzę, skoro i tak niczego nie odzyska!
— Moja siostra może być czem się jej podoba — odpowiedział spokojnie. — Ale chcę, aby moja matka była uczciwą, kobietą.
Zmuszona do oddania wszystkiego, pani Faujas wrzała nienawiścią względem córki, zięcia, Marty, względem całego domu i ogrodu. Mawiała teraz, że wkrótce nadejdzie dzień, w którym bronić będzie zmuszona swojego Owida, przeciwko wszystkiemu i wszystkim.
Państwo Trouche rządzili teraz domem zupełnie samowładnie. Chodzili swobodnie po mieszkaniu pani Mouret, zaglądali w najjaśniejsze kąty, roztwierali szafy i szuflady. W całym domu tylko mieszkanie proboszcza pozostało przez nich nietknięte. Jego jednego bali się i słuchali. Pomimo to coraz częściej zapraszali gości, pili z nimi i jedli, śpiewając i hałasując do drugiej godziny w nocy. Wilhelm Porquier bywał u nich często, przyprowadzając z sobą bandy młodych ludzi.
Olimpia, pomimo że miała skończonych lat trzydzieści siedem, robiła słodkie oczy do młodzieniaszków świeżo wyszłych ze szkoły, oni zaś ściskali ją po kątach, wywołując z jej strony śmiechy i wykrzykniki wcale niedwuznacznej natury. Życie, jakie teraz wiodła, wydawało się jej rajem na ziemi. Trouche żartował z niej, mówiąc, że dobrze poszukawszy, znalazłby studenta ukrytego w jej spódnicach.
— Czy ja tobie przeszkadzam bawić się, jak ci się podoba? — pytała spokojnie.
Rzeczywiście tak było a pan Trouche, korzystając z tej swobody, o mało co nie nadwyrężył szczęśliwości, w jakiej opływał wraz z żoną. Zdarzyło się bowiem, że jedna z zakonnic schwytała go, gdy ściskał ową trzynastoletnią jasnowłosą córkę rymarza, na którą oddawna rzucał pożądliwe spojrzenia. Gdy zakonnica zaczęła badać dziewczynkę, ta wyznała, że pan Trouche... nietylko jej przynosi cukierki. Zważywszy na blizkie pokrewieństwo winowajcy z proboszczem, zakonnica nie zwierzyła się przed nikim, lecz opowiedziała wszystko temu ostatniemu. Podziękował jej i pochwalił za dochowanie tajemnicy, utrzymując, że rozgłaszanie podobnych występków szkodę przynosi religii. Sprawa została stłumiona i panie opiekujące się ochronką pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, pozostały w dalszym ciągu z dobrą opinią o sekretarzu, blizkim krewnym proboszcza z kościoła św. Saturnina. Ale ten miał skutkiem owych „cukierków“ burzliwą rozmowę ze swoim szwagrem. Wszczął ją umyślnie w obecności Olimpii, by dać jej broń w ręce, broń mogącą powstrzymać pana Trouche od nowych miłosnych wybryków z wychowankami ochronki. Od tej chwili, gdy ją mąż niecierpliwił w jakikolwiek sposób, Olimpia cedziła przez zęby:
— Mój kochany, może pójdziesz zanieść cukierków tym małym podlotkom...
Pomimo dobrobytu, w jaki państwo Trouche opływali dzięki spiżarni i szafom pani Mouret, dokuczały im długi. Trouche przepijał w kawiarniach swoją pensyę, Olimpia wydawała na stroje wszystkie pieniądze, które wyłudzała od Marty, opowiadając jej najniemożliwsze historye. Z zasady zaś kupowali wszystko na kredyt. Kłopotał ich niezapłacony rachunek w cukierni, albowiem właściciel, człowiek brutalny, nie chciał dłużej czekać i groził, że wszystko opowie księdzu Faujas. Państwo Trouche żyli teraz w bezustannej obawie, bali się wybuchów gniewu cukiernika a więcej jeszcze wykonania jego groźby. Stało się wszakże lepiej, aniżeli przypuszczali. Ksiądz Faujas zapłacił ów rachunek wynoszący blizko sto franków i żadnej im za to nie uczynił wymówki. Nie lubił on wdawać się w drobiazgowe zatargi; pogrążony w myślach, żył w tym domu nielitościwie rabowanym, nic nie widząc, niczego nie chcąc się domyślać, pomimo że lada dzień mury mogły runąć i sufit mógł się zawalić. Upojony ambicyą, zmierzał do swego celu, nie zważając na ludzi i rzeczy spotykane na drodze, sam żył z surowością żołnierską wśród nagich ścian swego pokoju; nie dogadzał sobie w niczem i gniewał się, gdy inni dogadzać mu pragnęli. Teraz, gdy zawładnęli już miastem i mógł dać folgę swej naturze, przestał dbać o zewnętrzny swój wygląd. Chodził w sutanie zużytej, codziennie przez matkę cerowanej, podobnej do owego łachmana, w którym przybył do Plassans; kapelusz nosił zrudziały od słońca i deszczu a pończochy były zapylone i pełne plam od przyschniętego błota. Gdy ktoś z bliższego otoczenia zrobił mu nieśmiałą uwagę, że czas byłoby zmienić łataną sutanę, odpowiadał:
— Jeszcze się trzyma... jeszcze może służyć.
Zdawał się pysznić zaniedbaniem swego ubioru, lecz nie była to z jego strony czcza przechwałka lecz radość, iż może zadowolnić rzeczywiste swe upodobania. Pewien siebie i zdobytej powagi nad miastem, stał się szorstkim w obejściu, zaniedbanym w ruchach i odzieniu a mimo to tryumfujący, wielbiony, samowładnie ludźmi temi rządzący.
Rażąca woń potu i brudu unosiła się dokoła niego. Wytworna pani de Condamin, przybrawszy macierzyńską minkę, chciała mu dać nauczkę, mówiąc:
— Czy pan wiesz, że wszystkie te panie są zgorszone i gotowe zacząć nienawidzieć pana? Zarzucają one swojemu kochanemu proboszczowi zbyt wyraźne zaniedbanie się w stroju... Dawniej, zdawało się, że pan stąpasz wśród obłoku kościelnych kadzideł mile odurzających nas wszystkie...
Twarz jego przybrała wyraz zdziwienia. Zdawało mu się, że w niczem się nie zmienił. A ładna Oktawia dalej perorowała z łagodnym, przyjacielskim uśmiechem:
— Drogi proboszczu, pozwól, bym ci wszystko powiedziała, co mi leży na sercu... Otóż źle robisz, zaniedbując swój wygląd. Golisz się zbyt rzadko i niestarannie, włosów nigdy chyba nie czeszesz, bo wyglądają wprost wstrętnie... To niedobrze... tak nie można... to wywołuje bardzo niemiłe wrażenie. Niedalej jak wczoraj, pani Rastoil i pani Delangre mówiły, żeś się zmienił nie do poznania. Zastanów się nad tem, drogi proboszczu, bo dla tak drobnych i błahych rzeczy, niewarto narażać rozpoczynającego się twego powodzenia...
Zaczął się śmiać szyderczo i wyzywająco jak człowiek, który wszystko już posiadł i niczego od służalczego tłumu nie żąda. Wreszcie raczył odpowiedzieć:
— Pozostanę, jakim jestem, o niczyje względy troszczyć się nie potrzebuję...
I rzeczywiście troszczyć się nie potrzebował, bo Plassans ulegało mu we wszystkiem, chociaż przestał się myć i czesać. Despotyczna jego wola ugięła wszystkie karki, drżano przed surową jego twarzą o orłem spojrzeniu, chylono się przed siłą jego potężnej prawicy, wygrażającej przy lada oporze. Miasto struchlało, widząc jakiego nadało sobie pana. Korny strach kobiet umacniał jeszcze władzę tego księdza w podartej i spalenizną piekła trącącej sutanie. Względem penitentek stał się okrutnym, lecz żadna nie poważyła się opuścić jego konfesyonału, drżały, idąc ku niemu, lecz gorączkowo pragnęły drżeć przed nim i rozkoszowały się tchórzostwem swojem.
Nawet pani de Condamin wyznała przed jedną ze swych blizkich znajomych:
— Jak ja mogłam od niego żądać, by się mył i skrapiał perfumami! Przywykłam już do teraźniejszej jego postaci i znajduję, że jest potężniej oddziaływającym. To mężczyzna!...
Samowładnie panował ksiądz Faujas zwłaszcza w pałacu biskupim. Zaraz po odbytych wyborach zajął się usunięciem biskupa od władzy i czynności, skazując go na rolę figuranta. Biskup żył w ciszy swego gabinetu, otoczony ulubionemi swemi książkami a ksiądz Faujas rządził za niego sprawami dyecezyi, pokazując prałata rzadko i tylko osobom, które uznał za stosowne dostąpienia podobnego zaszczytu. Duchowieństwo drżało przed swym nowym a tak niepospolitym władcą. Srebrnowłosi, zgrzybiali od starości księża chylili czoła z chrześciańską pokorą i uznaniem dla absolutnego jego panowania. Biskup widział rzeczy jasno, lecz milczał. Zdarzało się, że zamknąwszy się na klucz w swoim gabinecie, płakał, narzekając przed młodym swym sekretarzem. Jakże żałował rządów księdza Fenil! Bywał on chwilami przykry, lecz umiał to nagradzać zdwojoną uprzejmością, podczas gdy obecnie biskup czuł nieustający twardy ucisk, który bezlitośnie gniótł go i szarpał. Wypowiedziawszy swoje żale, biskup uśmiechał się, poddawał losowi i, w egoizmie szukając pocieszenia, mawiał:
— Zabierzmy się do roboty, moje kochane dziecko... Nie powinienem narzekać, bo widzę obecnie życie, o jakiem zawsze marzyłem... mam książki i zupełną, niczem nieprzerwaną spokojność i ciszę.
Czasami wzdychał, mówiąc do księdza Sarin:
— Może czułbym się szczęśliwy, gdyby nie obawa, że on nas z sobą rozłączy... Lękam się, że mi ciebie zabierze... Zauważyłem, że wczoraj źle na ciebie patrzał... jakoś podejrzliwie. Moje dziecko, proszę cię, nie sprzeciwiaj mu się nigdy w niczem. Bądź zawsze jego zdania, bądź po jego stronie, gdy mnie co zarzuca. Pamiętaj, że ja mam tylko ciebie!
W dwa miesiące po wyborach, jeden z wielkich wikaryuszów opuścił urząd i osiedlił się w Rzymie. Ksiądz Faujas sobie ofiarował tę posadę, chociaż ksiądz Bourrette oddawna miał przyobiecaną nominacyę na wielkiego wikaryusza. Nawet nie dał mu probostwa, które opuszczał. Na swoje miejsce przy kościele św. Saturnina powołał młodego księdza, którym dowolnie kierował.
Spotkawszy księdza Bourrette, rzekł do niego chłodno:
— Biskup nie chciał słyszeć o twojej nominacyi. Jesteś w niełasce.
Ksiądz Bourrette strwożył się i coś jąkając zaczął zapewniać, iż pójdzie przeprosić biskupa, a przynajmniej dowiedzieć się o przyczynie niełaski.
— Teraz nie można widzieć biskupa. Jest cierpiący.
Po chwili zaś dodał nieco łagodniej:
— Spuść się na mnie, kolego. Pomówię z biskupem i postaram się gniew jego złagodzić.
Pan Delangre, mer Plassans a zarazem świeżo obrany deputowany, od pierwszej chwili głosował w Izbie razem z większością. Podbój Plassans na rzecz cesarstwa był więc oficyalnie stwierdzony.
Ksiądz Faujas, chcąc by całe miasto wiedziało o zmianie przekonań pana Rastoil i jego przyjaciół, kazał pozabijać drzwi od ogrodów wychodzących na zaułek Chevillotes. Tym sposobem wszyscy musieli wchodzić do podprefektury frontowemi drzwiami ze strony placu. Wymagał, by tam bywano, sam zaś ukazywał się tam rzadko i na krótko. Zebrani goście zachowywali wobec niego schylone pokornie karki. Przejmował ich tak nieograniczonym strachem, że nawet pomiędzy sobą nie śmieli robić żadnych o nim uwag. Gdy go nie było, chwalili go i wielbili w dalszym ciągu.
— Jest to człowiek niepospolitych zasług i rozumu! — mówił pan Péqueur des Saulaies, wzdychający do obiecanej mu zczasem prefektury.
— Jest to człowiek wyższy po nad innych — powtarzał często doktór Porquier.
Potakiwali głowami, jeden tylko pan de Coudamin dawał znaki zniecierpliwienia, drażnił go bowiem ten chór nieszczerych pochlebstw; chcąc wprawić tych panów w zakłopotanie, zaryzykował się powiedzieć:
— W każdym razie nie odznacza się uprzejmością!...
Słowa te zmroziły całe towarzystwo. Spojrzano po sobie podejrzliwie, jakby chcąc przeniknąć się wzajemnie i zbadać, kto tutaj jest szpiegiem tego groźnego księdza, którego teraz tytułowano wielkim wikaryuszem.
— Nasz zacny wielki wikaryusz ma złote serce — wyrzekł pan Rastoil. — Tylko tak jak wszyscy wielcy ludzie, jest nieco chłodny w obejściu.
— To zupełnie jak ja! — zauważył pan de Bourdeu, który po dłuższej rozmowie, jaką miał temi czasy z księdzem Faujas, stał się gorliwym jego wielbicielem a zarazem pogodnie patrzeć zaczął w własną przyszłość.
Widząc, iż okrzyk ten płynący ze szczerego serca nieco zadziwił zebrane towarzystwo, rzucił pytanie:
— Czy państwo wiecie, że w Paryżu jest mowa o biskupstwie dla naszego wielkiego wikaryusza?...
Radość opromieniła wszystkie twarze a pan Maffre domagał się usilnie, aby ksiądz Faujas był biskupem w Plassans, na miejsce teraźniejszego biskupa, który, ciągle będąc chorym, nie może spełniać czynności swego urzędowiana. Ksiądz Bourrette ozwał się z nieporównaną naiwnością:
— Każdyby na tem zyskał. Teraźniejszy nasz biskup stał się bardzo drażliwy skutkiem ciągłego niedomagania. Wiem naprzykład, że nasz dobry, nieoceniony ksiądz Faujas zadaje sobie bardzo wiele trudu, by zwalczyć uprzedzenia naszego biskupa, jakie powziął do różnych osób...
— Wiem, o czem mówisz, kochany księże — zawołał pan Paloque, zerkając na czerwoną wstążeczkę legii honorowej, już od kilku dni zdobiącą mu tużurek. — Ksiądz Faujas jest najszczerszym twoim przyjacielem. Moja żona słyszała, jak utyskiwał, że dotychczas nie przemógł oporu biskupa, by ci dać urząd odpowiedni twoim wysokim zdolnościom.
Ksiądz Surin brał udział w chórze opiewającym pochwały księdzu Faujas. Spokojny, że zczasem mitra go nie minie, bawił się tryumfem wielkiego wikaryusza, a pamiętając na przepowiednię biskupa, „że on źle skończy“, przypatrywał się kolosowi, chcąc dopatrzeć się skazy, mającej być przyczyną jego upadku.
Wszyscy ci panowie byli zadowolnieni, syci, prócz pana de Bourdeu i pana Péqueur des Saulaies, którzy oczekiwali dopiero zapowiedzianych łask rządu. Skutkiem tego, ci dwaj byli najżarliwszymi wielbicielami księdza Faujas. Tamci, już niczego spodziewać się niemogący, byliby się chętnie zbuntowali, lecz brakowało im odwagi. Zaczęła ich nużyć rola obdarzonych i wciąż za dary dziękować zmuszonych, żelazna wola tego nagle wyrosłego władcy, gorzką była ich sercom i pragnęli, by im jaki zbawca przywrócił swobodę. Dla tego, w dniu gdy pani Paloque spytała o księdza Fenil, wszystkie oczy się spuściły ku ziemi, tak iż pani sędzina zmuszoną była zapytać powtórnie:
— Cóż się dzieje z księdzem Fenil?... Od wieków nie widziałam go i od wieków nic o nim nie słyszałam?
Nikt nie odpowiadał, spojrzano na pana de Condamin, jako na jedynego człowieka, mogącego się zaryzykować na grunt tak niebezpieczny. Zrozumiawszy czego od niego żądają, rzekł spokojnie:
— O ile wiem, ksiądz Fenil siedzi u siebie na wsi i rozkoszuje się swoją posiadłością.
A pani de Condamin dodała z ironicznym uśmiechem:
— Dobrze robi, że siedzi u siebie na wsi. Jego rola w Plassans już się skończyła i to skończyła na zawsze!
A więc tylko Martą nie mógł zawładnąć. Ona jedna stawiała opór jego woli, jakkolwiek silił się jako ksiądz i jako mężczyzna, ugiąć ją, złamać i stłumić w niej płomień miłości, jaką ją natchnął. Obojętna na jego wysiłki, niedostrzegająca jego oporu, żyła uniesiona swą żądzą, spragniona uspokajającej ekstazy, niebytu z nadmiaru rozkoszy. Nie mogąc doścignąć tego jasnego szczęścia, uchodzącego przed nią coraz dalej i dalej, cierpiała katusze w niemocy ciała swojego. W tym kościele św. Saturnina, w którym prysło i ulotniło się w niwecz tyle ułudnych jej marzeń i widzeń, trzęsła się teraz z chłodu i z bólu. Fale tonów kościelnej muzyki spływały ku niej z wysokiego chóru, lecz przestały podniecać jej zmysły, pochylała nizko głowę jak dawniej, lec pozostawała obojętną. Dymy wonnych kadzideł nie kołysały jej do snów odurzających, jakie tu dawniej roiła. Kaplice gorzały drobnemi płomykami pozapalanych gromnic, święte monstracye i kielichy połyskiwały promiennie, złotogłowie ornatów piękne było tąż samą co dawniej pięknością, lecz dla oczu jej łzami zaszłych i szklistych wszystko było blade, nikłe, przyćmione. Konała z rozpaczy, czując się skazaną na wieczyste katusze piekła, ona, co raju tak gorąco była spragniona, wyciągała ku niemu drżące żądzą dłonie i przyzywała kochanka, odwracającego od niej oblicze swoje. Z głębi pałającego serca modliła się ku niemu, wołając raz po raz:
— Boże, ach Boże! Dlaczego nie chcesz wejść do przybytku Twego!
Zrywała się nagle, odrywając się od zimnej posadzki kościelnej, na której ciało swe umartwiała i uchodziła z tej świątyni tak zawsze nią gardzącej. Doznawała wtedy wrażenia obrazy. Burzył się w niej gniew kobiety, której miłość odrzuconą została. Lub też naodwrót, potępiała własną swoją niemoc rozbudzenia szału, który rzuciłby ją na łono Boga, wyżej niż modlitwa uczynić to może. Rozpamiętywała katusze i składała krew swą w ofierze. A gdy stanęła przed progiem swego domu, ogarniała ją nadzieja. Wszak ksiądz Faujas może jej dopomódz, może ją nauczyć potrzebnej modlitwy, ofiarować ją Bogu i otworzyć przed nią wrota, dzielące jej płomienne żądze od błogosławionego źródła, w którem skąpać się pragnęła. On ją nauczył pierwszych słów modlitwy, on ją nauczył radować się szczęściem, jakiego przedtem nie znała, niechajże dokona rozpoczętego dzieła i dopowie jej, by rozradować mogła stęsknione jestestwo swoje. Stawała wtedy przed nim i mówiła mu, czego śmie żądać od niego. Lecz ksiądz wpadał w srogie gniewy, unosił się i karał ją surowemi słowy, lżył ją i odmawiał posłuchania, nakazując jej pokorę, pokutę, skruchę i spokój, znieczulenie i trupią martwotę. Słuchała słów, które wypowiadał, lecz wrzał w niej bunt ciała, na którego życie tak srogo nastawano. Milczała jeszcze, lecz dusza jej pełną była goryczy i bluźnierstw przeciwko mówiącemu. Jego oskarżała o podstępną zdradę, o podsycanie płomienia, którym gorzała, konając z męczarni.
Marta zwierzyła się matce, opowiadając jej znaczną część swych zmartwień. Pani Rougon postanowiła rozmówić się z księdzem tak jak niegdyś czynić to była zwykła ze swoim zięciem. Z troskliwością matki dbałej o szczęśliwe małżeńskie pożycie swoich dzieci, rzekła do księdza Faujas:
— Dla czego wy nie żyjecie z sobą w zgodzie? Marta bezustannie się skarży, a pan również nie masz miny człowieka szczęśliwego... Przestańcie się dąsać na siebie... Wiem, że kobiety są wymagające, lecz przyznaj, mój drogi wikaryuszu, że mógłbyś jej dać więcej, niż dajesz... Zmartwiona jestem z waszego powodu... moglibyście z sobą żyć w jaknajlepszej zgodzie... Proszę, bądź dla niej względniejszy...
Pani Rougon łajała go także za coraz większe zaniedbywanie się w stroju, za opuszczenie się w podtrzymywaniu stosunków towarzyskich. Czuła dobrze, iż przedwcześnie korzysta on z odniesionego zwycięztwa. Mówiła mu to wyraźnie. Znów następnie powracała do bronienia praw swojej córki, tej biedaczki tak zmęczonej nieszczęściami, które przebyła. Jest ona rozdrażniona i zdenerwowana, więc należałoby nie sprzeciwiać się jej w niczem, a ponieważ posiada charakter łatwy w pożyciu, miły i serdeczny, więc łagodnością opanuje ją i pokieruje jak zechce. Któregoś dnia, znudzony wiecznie powtarzającem się poleceniem, by łagodnym był dla Marty, przerwał jej, wybuchając brutalnie:
— Nie, rad tych nie usłucham. Córka pani jest waryatką, mam jej dosyć, wyżej głowy i nie chcę się nią zajmować... Doprawdy, że chętnie zapłaciłbym komu, ktoby się podjął uwolnić mnie od jej prześladowań!...
Pani Rougon popatrzała na niego spokojnie i po chwili milczenia rzekła z wyniosłością:
— Szkoda, że pan nie masz choć odrobinę więcej taktu... bo to rzecz ważna, a właśnie lękam się; że to pana zgubi... Lecz jeżeli dążysz pan dobrowolnie ku zgubie swej, mnie nic do tego, nie będę przeszkadzać... Gdyś pan przybył do Plassans, pomagałam panu we wszystkiem, nie dla pięknych oczu pańskich, lecz skutkiem polecenia, jakie otrzymałam od przyjaciół z Paryża. Pokierowałam pańskiemi krokami, a teraz możesz pan obejść się bez mojej pomocy. Pragnę wszakże, abyś pan pamiętał, że, przekraczając próg mojego domu, wkracza się w moje królestwo i nie pozwalam, by mi ubliżano brakiem taktu. Nie chcę, abyś pan śmiał udawać pierwszorzędną figurę w mojej obecności... Niech sobie inni drżą przed twoją sutaną, to poniekąd jest nawet potrzebne dla takich panów Péquer des Saulaies, Rastoil i im podobnych. Lecz ja i mój mąż nie drżymy przed nikim! Mąż mój dokonał podboju Plassans znacznie wcześniej od pana... chcemy zachować naszą własność i nikomu nie ustąpimy! Proszę o tem pamiętać...
Od tej chwili nastąpiło ochłodzenie dobrych stosunków pomiędzy panią Rougon i księdzem Faujas. A gdy Marta znów przyszła skarżyć się przed matką, ta rzekła:
— Przestań myśleć o swoim księdzu. Jest to człowiek bez serca i nieumiejący ocenić twojego przywiązania. Na twojem miejscu zerwałabym z nim od dawna! Jak ty się nim nie brzydzisz, moja droga, brudny jest, nieczesany, wprost wstrętny.
Nie rozumiem, jak możesz mieć apetyt, jedząc z nim przy jednym stole...
Pani Rougon, obraziwszy się na księdza Faujas, postanowiła się zemścić. W tym celu podsunęła swojemu mężowi zręczny plan, zasadzający się na usunięciu z Plassans wielkiego wikaryusza i zajęciu politycznego stanowiska jakie zdobył. Teraz gdy ujarzmione przez niego miasto oświadczyło się tak stanowczo za cesarstwem, będzie można duch ten podtrzymać i pan Rougon najzupełniej temu podoła. A zatem ksiądz Faujas jest zbytecznym, a pozostające po nim dziedzictwo dobrem. Zielony salon stać się może potężniejszym niż poprzednio! Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość i wyczekać właściwą chwilę do przeprowadzenia tych zamiarów.
Usłyszawszy od matki, że ksiądz Faujas szydzi z jej miłości, Marta poszła do kościoła św. Saturnina, z postanowieniem odwołania się raz jeszcze do bożego zmiłowania. Przez dwie godziny modliła się w pustym kościele, mdlała z gorączkowego podniecenia, łaknęła ekstazy, męczyła się, szukając uspokojenia. Padała krzyżem na kamienną posadzkę, to znów wzburzona zaciskała zęby i pałając gniewem powstawała z ziemi; napięcie jej nerwów doprowadzało ją do szaleństwa: lecz znów opadała w bezdenną próżnię daremnie, szukając nasycenia swej żądzy.
Gdy wyszła z kościoła, niebo wydało się jej ciemne i groźne. Stąpała, nie czując ziemi pod stopami, a ulice były dla niej pustkowiem. Rzuciła kapelusz i okrycie na stół w jadalnym pokoju i jednym tchem wbiegła na górę, do pokoju księdza Faujas. Siedział przed małym stolikiem i dumał, pióro leżało obok papierów, na których pisał, musiało samo wypaść mu z ręki. Gdy ujrzał Martę bladą, z oczami połyskującemi gorączkową energią, szarpnął się gniewnie i rzekł surowo:
— Czego pani sobie życzy?... Dla czego pani tutaj przychodzi?... Proszę zejść na dół... przyjdę niedługo, a mogę iść nawet zaraz, jeżeli to coś ważnego.
Mówił, nie odstępując od drzwi, chcąc niewpuszczać jej w głąb pokoju, lecz usunęła go na bok i przeszła mimo niego, nie rzekłszy słowa. Uniesiony gniewem, chciał rzucić się i bić tę kobietę, lecz zdołał się opanować. Zostawił drzwi otwarte na schody i znów zapytał:
— Czego pani sobie życzy?... Jestem bardzo zajęty, nie mam czasu...
Zawróciła się, zamknęła drzwi i, zbliżywszy się ku niemu, rzekła:
— Musimy z sobą pomówić.
Usiadła i zaczęła się rozglądać po tym pokoju, w którym nigdy nie była. Spojrzała na ubogą komodę, na wązkie żelazne łóżko, a zimny dreszcz przebiegł jej ciało, gdy zatrzymała oczy na wielkim krzyżu z rozpiętym Chrystusem; czarne ramiona tego krzyża wywierały na nią przerażające wrażenie, odbijając się sucho, ostro od gołej, zimnej ściany. Z sufitu opadało jakieś mrożące powietrze. Komin był pusty, bez szczypty popiołu.
— Pani się tutaj przeziębi — rzekł nieco łagodniejszym głosem. — Chodźmy na dół, tam będzie wygodniej rozmawiać.
— Nie, ja chcę tutaj pozostać.
Złożyła ręce i z pokorą penitentki poczęła tonem spowiedzi:
— Ojcze, ja tobie wiele zawdzięczam! Przed twojem pojawieniem się przedemną byłam ciałem bez duszy! Tobie zawdzięczam zbawienie moje! Dzięki tobie poznałam jedyne rozkosze życia mojego! Ojcze, ja ciebie za zbawcę swojego uważam! Od lat pięciu ja tylko dla ciebie i tobą żyję!...
Głos jej stawał się coraz tkliwszy, coraz namiętniejszy. Osunęła się na kolana przed nim, lecz powstrzymał ją, leżąc więc prawie na ziemi jęknęła:
— Ojcze, ja cierpię dzisiaj, ratuj mnie, bo ty jeden to możesz! Wysłuchaj mnie i nie odwracaj się odemnie! Nie opuszczaj mnie i daj mi ukojenie! Bóg mnie odpycha i modły moje odrzuca... Czuję, że przestał mieszkać w mojem sercu... Lecz ty, ojcze, ulituj się nad męczarnią moją i radź, co powinnam uczynić... Radź mi i prowadź mnie dalej ku bozkiej szczęśliwości, której pierwsze promienie ożywiły martwe serce moje! Prowadź mnie ku Bogu i rozkoszy rozproszenia się w nim i zaniknięcia w jego chwale, a jeśli nie możesz, to mnie wyratuj, dając leki zapomnienia!... Lecz nie odwracaj się odemnie! Radź mi i prowadź ku obiecanej szczęśliwości!...
— Trzeba się modlić, tylko modlitwa może dać zbawienie — rzekł ksiądz poważnie.
— Modliłam się, modliłam się całemi godzinami, ukrywszy twarz w dłonie i rozpamiętując każde słowo miłości, tarzając się w prochu przy każdem westchnieniu, lecz to nie przyniosło mi ulgi, nie dało pocieszenia, Bóg nie chce zstąpić do zbolałego serca mojego!
— Za mało się modliłaś. Trzeba modłami przebłagać Boga, a wtedy zmiłuje się nad tobą i ogarnie cię łaską dającą zbawienie.
Spojrzała na niego z bezgraniczną rozpaczą.
— Więc tylko od modlitwy czekać mam ukojenia? Ty, ojcze, nic innego nie możesz dla mnie uczynić?
— Nie, nic — rzekł z brutalną szorstkością.
Wzniosła w górę ręce, załamała je i chciała się rzucić na niego w napadzie szalonego gniewu. Lecz pohamowała się i z dziką rozpaczą milczała przez chwilę, a potem wybuchła wyrzutami:
— Niema nieba, albo jest ono zamknięte, nieprzystępne dla nas śmiertelnych! Objawiłeś mi jego istnienie i doprowadziłeś przed jego bramy, lecz one są zawarte i nie otworzą się przedemną... Dlaczego stanąłeś na mojej drodze?... Dlaczego mówiłeś mi o niebie?... Żyłam spokojnie i nigdy się o niebo nietroszczyłam przed twojem przybyciem. Było mi dobrze w moim kącie, nie miałam żadnych pragnień, nie wiedziałam, czem jest ciekawość poznania. Pocóż mnie zbudziłeś z mojego uśpienia?... Pocóż mówiłeś do mnie słowami, które wyryły mi się w sercu?... Pod czarem obcowania z tobą wstąpiłam w powtórną młodość mego życia... Jakże byłam szczęśliwą w pierwszych czasach naszej znajomości! Ogarnęło mnie jakieś ciepło nieznane i rozchodzące się po zdrętwiałych członkach całego ciała mojego... Serce uderzało mi żywo, czułam wyraźnie jego bicie. Byłam pełna słodyczy i rozbudzonych nadziei! Czasami śmiałam się z młodocianych moich porywów, ja, co powinnam była zapomnieć o młodości. Miałam czterdzieści lat skończonych a marzyłam, jakby wiosna we mnie zakwitła. Lecz tłumiłam szydercze porywy i oddawałam się szczęściu, tak dalece błogo mi z niem było. Spostrzegłam, że wchodzę na drogę wiodącą do źródła rzeczywistych rozkoszy, lecz nikt tej drogi nie przebył samotnie. Otóż chcę całkowitej obiecanej mi szczęśliwości! Wszak ona istnieje?... Wszak ona istnieć musi? Tęsknię i pragnę! Z pożądliwości goreję i konam, domagam się tych obiecanych rozkoszy! Pilno mi ich dostąpić, bo dni moje są krótkie! Zdrowie mam coraz słabsze, a nie chcę umrzeć oszukana. Wszak jest szczęśliwość?... Powiedz mi, że jest i że jej dostąpić z tobą mogę!
Ksiądz Faujas stał z założonemi rękoma i czekał, by skończyła, nie znajdując już wątku do płomiennych swych wyznań. Milczał, obojętnie patrząc w przestrzeń, Marta wpadała w coraz gwałtowniejszy stan egzaltacyi.
— Więc niema nic, nic! Pocóż więc wierzyłam twoim słowom! Czyż nie pamiętasz, żeś obiecywał mi rajskie rozkosze, gdyśmy siadywali na tarasie i wpatrywali się w gwiazdy widniejące na niebie! Uwierzyłam i zapragnęłam spełnienia się twoich obietnic. Zaprzedałam się i stałam się powolnem narzędziem twojej woli. Nauczyłeś mnie modłów i powtarzałam je za tobą. O jakże namiętnie modliłam się wtedy! Lecz dziś wszystko przepadło, poznaję ułudę, w którą popadłam! Więc zrywam z obłudą twoich obietnic. Chcę wrócić do dawnego mojego życia. Wyrzucę wszystkich po za próg swego domu i siądę napowrót do cerowania bielizny... Lubiłam naprawiać bieliznę domową, to zajęcie mnie nie nużyło... Chcę znów siadać na tarasie i mieć moją Dyzię tuż koło siebie... jak ona wdzięcznie się śmiała niebożątko, jak lubiła stroić swoją lalkę... biedactwo... z mego powodu z domu usunięte...
Zaniosła się płaczem i, łkając, mówiła:
— Chcę powrotu moich dzieci! To była straż moja! A gdy rozpędziłam ich, tracąc głowę dla bałamutnych modłów w kościele, zaczęło się nieszczęście moje. Dlaczego oderwałeś odemnie wszystkie dzieci moje?... Jedno po drugiem ustępowało ci miejsca, aż wreszcie znalazłam się samotna wśród obcych przybyszów. Dlaczego odwróciłeś mi serce w swoją tylko stronę?... Dla ciebie przestałam dom mój miłować. Opuszczałam wszystko, byle biedz do kościoła, który zbliżał mnie do ciebie. A gdy wieczorem wracałam rozmodlona, wszyscy oni zawadą mi byli. Zniechęciłeś mnie do wszystkiego, co tobą nie było... Lecz widzę błąd mój wielki... pragnę odzyskać tych, których utraciłam, pojadę po nich, przywiozę i wraz z domem na nowo otulę. Oni wrócą mi spokój! Oni wrócą — i wszystko co dawne z niemi powróci... O gdybym mogła zasnąć a zbudziwszy się odnaleźć dawne życie moje!...
Egzaltacya jej wzrastała. Chcąc zakończyć tę scenę, ksiądz pochylił się ku niej i chciał ująć ją za obydwie dłonie, albowiem w ten sposób już niejednokrotnie uspakajała się natychmiastowo.
— Niech się pani nie męczy przykremi wspomnieniami...
Lecz odskoczyła od niego, chowając ręce.
— Nie dotykaj mnie! Nie chcę... gdy czuję twój uścisk, tracę wolę i staję się posłuszną jak małe dziecko. Ciepło twoich dłoni przenika mnie i staje się twoją... A ja chcę wypowiedzieć ci wszystko... gdybym tego nie zrobiła dzisiaj, musiałabym wzmódz się, by wypowiedzieć jutro... Bo dłużej żyć tak nie mogę... uścisk twoich dłoni uspokaja mnie tylko chwilowo...
Twarz jej spochmurniała. Mówiła, dysząc:
— Jestem przeklęta, cierpię jak potępiona! Nigdy nic nie powraca! Już ja nigdy swego domu miłować nie będę! Wszystko stracone! A gdyby dzieci do mnie wróciły i zapytały o ojca?... Cóż im odpowiem, nieszczęsna?... Wyrzuty sumienia dławią mnie i są katuszą bezustannie szarpiącą... Może doznam ukojenia, gdy wyspowiadam grzechy i zbrodnie moje w całej szczerości?...
Padła na kolana i, bijąc się w piersi, wołać poczęła ze skruchą:
— Grzeszną jestem! Może skutkiem moich zbrodni oblicze Boga odwróciło się odemnie.
Ksiądz chwycił ją z klęczek i posadził na krześle, krzyknąwszy rozkazująco:
— Milcz. Nie mogę spowiadać cię tutaj. Przyjdź jutro do kościoła, będę czekał.
— Ojcze, nie chciej męczyć mnie dłużej — błagała — miej litość nademną! Jutro... to zbyt daleko... Jutro... może mi sił nie stanie...
— Nie chcę twej spowiedzi! — krzyczał ksiądz coraz gwałtowniejszym unosząc się gniewem. — Rozkazuję ci milczeć, nie będę słuchał, nie chcę nic wiedzieć o tobie!...
Odstąpił w tył kilka kroków i, wyciągnąwszy naprzód ręce, chciał powstrzymać słowa, cisnące się na usta Marty. Przez chwilę patrzeli na siebie wrogo, jak wspólnicy popełnionej zbrodni. Po dłuższem, straszliwem milczeniu, rzekł do niej głosem stłumionym:
— W kościele jestem spowiednikiem. Tutaj usłyszałbym twoje wyznanie jako człowiek, a ten potępiłby cię jeszcze surowiej...
— Ach, tutaj jesteś tylko człowiekiem?... Wolę to.
Wstała i, zbliżywszy się ku niemo, mówiła gorączkowo:
— Więc się nie spowiadam, lecz jak przed człowiekiem przyznaję się do winy. Słuchaj. Wypędziwszy dzieci, pozwoliłam, by uwieziono ich ojca. On nigdy mi nie dokuczał... on nigdy mnie nie uderzył. Biłam się i raniłam ciało w napadach szaleństwa. Chcąc ugasić płomień krew moją palący, kaleczyłam ciało, by tę krew z siebie wysączyć. Kładłam się na gołej podłodze, by chłodem jej orzeźwić gorejące moje członki. A gdy atak szaleństwa mijał i widziałam się nagą wśród ludzi zbiegających się do naszej sypialni, ogarniał mnie wstyd tak wielki, że zapierał mi głos w gardle, nie śmiałam się przyznać, wolałam, by winiono tego, który już tyle z mojego powodu cierpiał. Ach, przeklętą być trzeba, by dopuszczać się podobnej obłudy! Lecz te ataki szaleństwa taką były męczarnią. Piekło całe czułam wtedy w sobie! On się nademną litował, lecz ze strachu tracił przytomność i dzwonił zębami, przejęty zgrozą. Bał się do mnie przystąpić. Resztę nocy spędzał na krześle, nie śmiąc oddychać...
Ksiądz Faujas, pragnąc by co prędzej skończyła mówić, rzekł:
— Poco pani wspomina rzeczy tak przykre? To męczyć panią musi. Bóg jest miłosierny i wynagrodzi poniesione cierpienia...
Marta, nie zważając na tę przerwę, mówiła z wzrastającą energią:
— On z mojej winy, tylko z mojej jest teraz w Tulettes w domu obłąkanych!.. Dlaczego wyście się wszyscy zmówili i osądzili go za waryata? Dlaczego wmawialiście to we mnie?... Ach, jakie to okropne, i okrutne! Wyście wiedzieli, że ja obawiam się szaleństwa... władnego, mojego szaleństwa. Będąc młodą dziewczyną już się tego obawiałam. Zdawało mi się czasami, że mi ktoś otwiera czaszkę i mózg mój wypija. Czułam jakby bryłę lodu na skroniach. Straszne to uczucie powtarzało się i później. Zimno mroziło mi krew w żyłach... drżałam, myśląc wciąż, że zwaryuję... Tymczasem powiedzieliście, że to on zwaryował. Uwieźli go z domu, a ja pozostałam... Pozwoliłam i na to. Traciłam głowę. Lecz od tej chwili wyrzuty sumienia nie przestają mnie dręczyć. Gdy tylko przymknę oczy, widzę natychmiast postać jego. Prześladuje mnie to widzenie. Gdy siedzę godzinami zapatrzona i nieruchoma, jego wtedy widzę. Ta męka powtarza się coraz częściej... Znam dom, w którym on jęczy zamknięty. Widzę go tam bezustannie. Wuj Macquart pokazał mi ów wstrętny budynek. Szary jest jak więzienie. Okna ma zakratowane... czarne...
Tchu jej zabrakło. Dusiła się. A gdy poniosła do ust chusteczkę, odjęła ją pełną krwi. Ksiądz znów stał, skrzyżowawszy mocno ręce na piersiach i czekał obojętnie na koniec ataku. Krztusząc się, znów zaczęła mówić:
— Wiesz teraz całą prawdę... Jestem nikczemna... lecz grzech ten popełniłam dla ciebie. Zapomnę, będę szczęśliwą, nie wspomnę o tem nigdy, jeżeli zwrócisz się ku mnie, jeżeli zechcesz dotrzymać danej mi obietnicy szczęścia, radości, jeżeli boski raj uniesienia dzielić ze mną zechcesz! Powróć mi życie, daj mi życie, dając mi siebie! Obiecałeś mi szczęśliwość, dotrzymaj!
— Kłamiesz! — rzekł ksiądz zwolna i dobitnie. — O niczem nie wiem i nie chcę wiedzieć. Nie wiedziałem, żeś popełniła tę zbrodnię.
Złożyła znów ręce i patrzała na niego wzrokiem przerażonym. Po chwili wpadła w nowe uniesienie i, tracąc wątek myśli, rzekła z czułością.
— Owidzie! Kocham ciebie, czyż ty nie wiesz, jak niezmiernie cię kocham! Kocham od chwili, gdy cię ujrzałam po raz pierwszy! Nie wyznawałam ci tego, bo widziałam, że moja miłość cię drażni. Czułam, że odgadujesz, co się z sercem mojem stało. Miałam nadzieję, że nadejdzie wreszcie dzień mój i że żyć będziemy szczęśliwi, połączeni w boskiem uczuciu miłości... Więc opróżniłam dom, by wypełnił się miłością naszą. Wszak proch przed tobą zmiatałam, pełzając na kolanach przed tobą! Czyż nie ulitujesz się nademną?... Po cóż mi dozwoliłeś rozstać się ze wszystkiem, co stanowiło życie moje, jeżeli nie chciałeś mi zastąpić wszystkiego?... Pozwoliłeś, bym usunęła przeszkódy i mogła być wyłącznie twoją. Przypomnij sobie! Ulituj się i przypomnij sobie, ile ja zwalczyłam już dla ciebie! A teraz, gdy chorą jestem, samotną i opuszczoną, z sercem zbolałem, z głową nieprzytomną od ogromu miłości mojej, czyż mnie odtrącisz od siebie?... Nie umawialiśmy się nigdy głośno — to prawda. Lecz miłość moja przemawiała do ciebie a twoje milczenie dozwalało mi żyć nadzieją... Owidzie, zapominam, że jesteś księdzem! Owidzie, mówię do ciebie jak do upragnionego kochanka! Wszak powiedziałeś mi przed chwilą, że księdzem jesteś w kościele a tutaj jesteś tylko człowiekiem. Ja do człowieka się zwracam. Ty, jako mężczyzna, musisz mnie wysłuchać! Ja ciebie kocham! Owidzie, ja konam z miłości dla ciebie!
Płakała. Ksiądz Faujas wyprostował się, zmierzył ją pogardliwie oczyma, zawrzała w nim nienawiść, jaką czuł zawsze względem kobiet i rzekł, smagając ją swoim wstrętem:
— Nikczemna gadzino, żyjąca tylko ciałem! Myślałem, że potrafisz w sobie stłumić nieczyste twoje chuci... że nie będziesz śmiała wypowiedzieć ich słowami... Bezwstydnico, rozkoszująca się w kale... Pokuso wszeteczna, chcąca niweczyć siłę myśli człowieczej! Pokuso pełna nizkości uczuć i pragnąca upadku wszystkiego co wyższe! Plugawe stworzenie, chcące zwalczać śluby naszej czystości. Kościoły powinny być przed wami zamknięte, bo wszystkie śmieciem i hańba trącicie! Wy nieczyste, wy na zawsze przeklęte!
— Kocham cię! — szeptała Marta. Kocham cię, Owidzie! Kocham... ulituj się nademną!
— Milcz. Zbyt pobłażliwy byłem dla twej ułomności! Milcz i nie kalaj mnie wypowiadaniem twych żądz nikczemnych! Precz odemnie, pokuso szatańska! Odejdź ztąd, bym bić cię nie zaczął dla wypędzenia dyabła, który cię opętał!
Osunęła się wzdłuż ściany, o którą była oparta i drżała z przerażenia, widząc zaciskające się jego pięści, któremi jej groził. Dyszała ciężko, włosy w nieładzie opadły jej na ramiona a siwy kosmyk starganych pukli spuścił się aż na oczy. Odgarnęła machinalnie włosy i rozglądać się poczęła po pustym pokoju, chcąc dojrzeć jakikolwiek ratunek. Oczy jej padły na czarny wielki krzyż, widniejący na ścianie. Wyciągnęła ku niemu ręce z błagalną prośbą.
— Nie wzywaj pomocy tego krzyża! — krzyknął z uniesieniem. — Chrystus żył w czystości i to mu dało siłę umrzeć bez szemrania!
Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła pani Faujas, niosąc wielki kosz z zakupionemi na mieście sprawunkami. Widząc gniew swego syna, postawiła czemprędzej kosz na ziemi i, podbiegłszy do księdza, zaczęła pieszczotliwie głaskać jego rękę, mówiąc:
— Owidzie, drogie moje dziecko, uspokój się!
A zwróciwszy się w stronę Marty, krzyknęła, piorunując ją wzrokiem:
— Proszę go zostawić w spokoju! Dla czego nas nachodzisz w naszem mieszkaniu?... Idź precz! Widzisz, że on ciebie nie chce... odejdź co prędzej... czy słyszysz?... Jeszcze gotów się rozchorować z twojego powodu! Precz ztąd! Wynoś się na dół!
Lecz pomimo nalegań powtarzanych przez rozgniewaną panią Faujas, Marta nie poruszała się z miejsca. Podeszła więc ku niej, uniosła ją, postawiła na nogi i zaczęła pchać ku drzwiom, mrucząc, że Marta skorzystała z jej nieobecności, by dokuczać Owidowi, nakazywała jej strzedz się czegoś podobnego na przyszłość, jeżeli nie chce zapoznać się z jej pięścią. Dość i tak wyprawiała skandali, rozchodzących się po mieście. Wypchnęła ją na schody i drzwi zatrzasnęła z hałasem.
Marta zeszła zwolna, trzymając się poręczy i słaniając się na nogach. Przestała płakać. Twarz jej nabrała wyrazu dzikiej energii a usta powtarzały słowa:
— Franciszek tu powróci! Musi powrócić i wypędzić ich z domu!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.