<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

W celi zajmowanej w domu obłąkanych przez Moureta panowała ciemna, głęboka noc. Mrożący powiew zbudził go z kataleptycznego odrętwienia, w jakie wpadał po każdym ataku. Przykucnięty przy ścianie pozostawał nieruchomy, z oczami otwartemi, kręcąc się w jedną i drugą stronę, po chłodnej kamiennej ścianie, jęcząc żałośnie, jak rozbudzone niemowlę. Zimno zaczęło mu mrozić nogi, wstał, chcąc się przekonać o przyczynie tego nie zwykle silnego prądu powietrza. Macając mury, doszedł do drzwi, zdziwił się, były otwarte.
— Zostawiła drzwi otwarte — rzekł głośno — to znaczy, że mnie czeka. Muszę iść.
Wyszedł na korytarz, lecz wrócił jak człowiek, bojący się czegoś zapomnieć i znów opuścił celę, zamykając za sobą drzwi cicho i z wielką starannością. Przeszedł zwolna pierwsze podwórze, idąc tym samym krokiem jak podczas niedzielnych przechadzek po Plassans. Wchodząc na drugie podwórze, ujrzał dozorcę, który zdawał się na niego czekać, zatrzymał się, lękając postąpić naprzód, lecz dozorca natychmiast znikł gdzieś w cieniu. Przeszedł więc podwórze i znalazł się przed drzwiami, które także były otwarte. Drzwi wychodziły na publiczną drogę. Zamknął je za sobą z równą starannością jak pierwsze i bynajmniej niezdziwiony, spokojny, szepnął.
— Jaka ona poczciwa, musiała usłyszeć, że ją wołałem, więc przyszła, a teraz mnie czeka. Musi być już późno... Trzeba iść prędko, bo będą niespokojni o mnie w domu... Będą czekać z obiadem...
Szedł drogą i wydawało mu się, że to jest rzecz zupełnie naturalna. Uszedłszy sto kroków, zapomniał o swej bytności w domu obłąkanych, również jak i o Tulettes. Był przekonany, że wraca do Plassans, dobiwszy targu o wino, które chciał oddawna zakupić u jednego z hodowców. Wtem doszedł na rozdroże, gdzie się rozchodziło aż pięć wiejskich dróżek. Rozejrzał się i, poznawszy gdzie jest, zawołał, śmiejąc się:
— Toż ze mnie głupiec! Chciałem iść pod górę, zamiast na lewo! Byłbym doszedł do Saint-Eutrope, zamiast do Plassans! Jeszcze mam kawał drogi do domu... zaledwie za półtory godziny tam będę...
Wydostawszy się na gościniec, szedł raźno, patrząc na kamienie znaczące kilometry, jak na starych, dobrych znajomych. Chwilami zatrzymywał się i patrzył na jakieś pole, lub dom wiejski i znów szedł dalej. Niebo było szare, tylko gdzieniegdzie przeświecały różowawe obłoczki, oświetlając noc lekką łuną gasnącego ogniska. Zaczęły padać wielkie krople deszczu. Wiatr dął ze wschodu, niosąc z sobą wilgoć i zimno.
— Niech dyabli porwą taką pogodę — zawołał, rozglądając się po niebie. — Wiatr jest wschodni, spadnie więc ładna ulewa! Ani myśleć, bym doszedł do Plassans przed deszczem! A jak na złość nie wziąłem ciepłego ubrania!
Zaczął się opinać w szary, sukienny kaftan, który podarł niedawno na szmaty, podczas ataku w obecności Marty. Szczękę miał mocno zranioną i często machinalnie dotykał ją ręką, czując ból, lecz nie zdając sobie sprawy, jaka jest tego przyczyna. Gościniec był pusty i dopiero na stoku wzgórza spotkał wóz, toczący się leniwo. Woźnica spał a koń szedł noga za nogą. Mouret poznał woźnicę i pozdrowił go przyjaźnie, lecz nie odebrawszy odpowiedzi, szedł spiesznie dalej. Dochodził do mostu na rzece, gdy spadł gwałtowny deszcz. Ponieważ unikał zawsze przemoknięcia, spuścił się na brzeg rzeki i schronił się pod sklepienie mostu, narzekając, że zapomniał wziąść z sobą parasola, i że skutkiem tego braku przezorności zniszczy sobie ubranie. Czekał cierpliwie przeszło pół godziny, bawiąc się nadsłuchiwaniem ociekających strug deszczowych. Rozpogodziło się; wyszedł z pod mostu i, podążywszy dalej gościńcem, stanął niedługo w Plassans. Z wielką uwagą omijał kałuże wody, nie chcąc się zamoczyć.
Było blizko północy, lecz Mouret obliczał, że musi być teraz około godziny ósmej. Szedł pustemi ulicami, martwiąc się, że się spóźni na obiad i że żona wraz z dziećmi jest o niego zaniepokojona.
— Co ona o mnie myśli, że nie przychodzę — szepnął. — Obiad będzie zimny... Róża ładnie mnie przyjmie...
Doszedł do ulicy de Balande i stanął przed swoim domem...
— To się zgapiłem!... Nie mam klucza!
Jednakże nie zastukał. W oknie od kuchni było ciemno, inne okna domu wyglądały też jakby martwe. Ogarnął go wielki niepokój. Powodowany instynktem zwierzęcym, węszył niebezpieczeństwo. Przeszedł na przeciwną stronę ulicy i patrzył na front swego domu. Powziął decyzję i obszedł na około, by dostać się od strony ogrodu przez zaułek des Chevillottes. Lecz furtka była zaryglowaną. Odsadził się i z wielką siłą uderzył ramieniem. Stare, spróchniałe drzwi odskoczyły, pęknąwszy na dwoje. Stał, odurzony uczynionym wysiłkiem, nie zdając sobie sprawy dlaczego rozbił drzwi, podniósł je z ziemi i próbował naprawić, pasując jedną połowę do drugiej.
— Ładnie się popisałem, zepsułem drzwi, zamiast zastukać, by mi otworzono — rzekł z żalem. — Wstawienie nowej furtki będzie mnie kosztowało przynajmniej trzydzieści franków! Wszedł do ogrodu. Podniósł głowę, by spojrzeć na dom, a zobaczywszy światło w oknach sypialni, pomyślał, że Marta rozbiera się przed pójściem do łóżka. Zdziwił się mocno. Przypuszczał, że musiał zasnąć, przeczekując ulewę pod mostem. Stracił świadomość, która mogła być godzina. Musiało być bardzo późno, bo okna podprefektury, oraz okna domu państwa Rastoil były wszystkie ciemne, uśpione. Znów powiódł oczyma po ścianach swego domu i dojrzał światło w oknie na drugiem piętrze, w pokoju księdza Faujas. Światło to wydało mu się okiem patrzącem wśród ciemności. Chwycił się oburącz za skronie, głowa mu pękała od natłoku przykrych wspomnień, dokuczliwych, jak dusząca zmora, a jednak niewyraźnych, niesformułowanych. W chaosie tych myśli dostrzegał jakąś groźbę, niebezpieczną dla siebie i swej rodziny. Coś oddawna dokuczliwego, rosnącego stopniowo, mającego pochłonąć dom, ich wszystkich, jeżeli szybko temu nie zaradzi.
— Marto, Marto — zawołał półgłosem. — Chodź, uprowadź dzieci z tego domu!
Zaczął szukać Marty w ogrodzie. Lecz nie poznawał dawnego swego ogrodu. Wydawał mu się znacznie większy, pusty, szary, podobny do cmentarza. Bukszpanów już nie było, sałaty znikły, a owocowe drzewa rozeszły się na boki, było ich mniej i rosły w innych miejscach. Zawrócił w głąb i ukląkł, by zobaczyć czy to nie ślimaki poczyniły te spustoszenia. Żałował przedewszystkiem ulubionych bukszpanów, nie widząc nawet śladu czerstwej ich zieloności, poczuł silny ból w sercu, jakby opłakiwał śmierć żywej części swego ogrodu i domu. Któż zabił tę kochaną roślinność?... Kto ściął tutaj wszystko, nawet fiołki, któremi obsadził cały spadek tarasu? Głuchy bunt zawrzał w nim na widok tego zniszczenia.
— Marto, Marto, gdzie jesteś? — zawołał znowu.
Poszedł jej szukać w cieplarni, na prawo od tarasu. Wnętrze cieplarni było całe napełnione powyrywanemi bukszpanami. Suche były i sztywne, jak szkielety. Pomiędzy w wiązki poskładanym bukszpanem, sterczały powyrywane z korzeniami owocowe drzewa, żałośnie wyciągając ramiona zeschłych gałęzi. W kącie, od sufitu, spuszczała się zawieszona klatka, w której Dyoniza chowała kiedyś ptaszki. Drzwiczki klatki były otworzone, a połamane druty jeżyły się po bokach. Cofnął się, jak człowiek, który wypadkowo otworzył grobowiec. Mrucząc coś żałośnie, dysząc z gniewu, wszedł na taras i zaczął próbować otworzyć drzwi, lub które z okien. Były zamknięte. Macał mury, chcąc znaleźć szparę, by dostać się wewnątrz domu. Napotkał płaski otwór po nad ziemią. Było to okno od piwnicy. Wyciągnął się, zatrzymał oddech, by się uczynić szczuplejszym i wpełznął tamtędy, ze zręcznością kota, chwytając się muru, wpijając paznogcie w nierówności ściany. Nareszcie był w domu.
Piwnica zamykała się tylko na klamkę. Wyszedł więc do sieni i wśród ciemności, trzymając się ściany, dostał się do kuchni. Zapałki leżały tu zwykle na półce po lewej stronie. Sięgnął ręką i przy ogniu zapałki poszukał lampki, nic nie zrzuciwszy. Rozejrzał się teraz dokoła. Musiano dziś podejmować licznych biesiadników. Kuchnia była zawalona talerzami, półmiskami, pełno było niezwykłych nakryć stołowych, kieliszków i szklanek. Rondle stały w nieładzie na stołach, stołkach, podłodze i na blasze, były jeszcze ciepłe, a maszynka od kawy syczała na palącej się jeszcze fajerce, zapadłszy do połowy w węgle. Przekrzywiona, naprzód osunięta, przypominała postać pijaka. Mouret poprawił ogień haczykiem, maszynkę postawił prosto i zaczął porządkować rondle. Wąchał je, chcąc rozpoznać, jakie gotowano w nich potrawy, wąchał również kieliszki i szklanki, przeliczał talerze i półmiski, mrucząc na marnotrawstwo. Nie była to dawna, skromna i czysta jego kuchnia. Ileż jedzenia tu dziś zakupiono! jaki niedozór i rozpusta wkradły się do jego domu! Gniewny był. Lecz nowa fala myśli ogarnęła go raptownie. Wziął lampę i, wyszedłszy do sieni zaczął wołać stłumionym głosem:
— Marto, Marto, odezwij się! Gdzie oni cię schowali... gdzie zamknęli?... Trzeba ztąd uciekać! Uciekajmy natychmiast!
Zaczął jej szukać w stołowym pokoju. Obie wielkie szafy stojące po bokach pieca, były na rozcież otwarte. Na jednej z półek, wielki worek z szarego papieru leżał bokiem i kawałki cukru wysypały się z niego aż na podłogę. Wyżej nieco stały butelki z koniakiem odkorkowane, lub szmatami przytknięte. Wszedł na stołek, by zobaczyć górne półki. Były do połowy puste, łub zajęte butlami wódki na owocach, każdy z nich był zaczęty, odkryty, toż samo miało miejsce z mniejszemi słoikami, w których konfitury cukrzyły się nieprzykryte, próbowane, na wpół tylko dojedzone. Bakalie, ciastka, migdały mięszały się z innemi kuchennemi zapasami, wszystko było zmarnowane, nie do użycia, jakby banda żarłocznych szczurów gospodarowała tutaj od jakiegoś czasu. Nie znajdując Marty w szafach, szukał jej pod sprzętami, otrząsał firanki, wszedł pod wielki stół jadalny. Na podłodze pełno było kości, kawałków chleba, potłuczonych butelek i szklanek.
Zawrócił na korytarz i zaczął szukać Marty w salonie. Lecz zaraz na progu zatrzymał się, nie mogąc poznać swojego dawnego salonu. Czyżby nie był u siebie?.. Przypatrywał się jasno fiołkowemu obiciu, kwiatom kobierca, fotelom obitym wiśniowym adamaszkiem. Zdziwiony wyszedł w przekonaniu, że wszedł do cudzego mieszkania.
— Marto, Marto! — wołał rozpaczliwie.
Zatrzymał się w pośrodku sieni i rozmyślał, hamując zarazem krzyk, gwałtem wyrywający mu się z gardła, tamujący mu oddech, duszący go jak kleszczami. Gdzie on jest? Tu jest inaczej, niż w jego własnym domu. Któż mu poodmieniał pokoje i zwykły porządek codziennego, skromnego życia?... Dawne wspomnienia ćmiły się, mięszały. Zdawało mu się, że widzi cienie ludzkie sunące wzdłuż korytarza. Wystąpiły dwa naprzód, zarysowały się wyraźnie, czarno, ubogo, pokorne były ich ruchy, grzeczne ukłony i spojrzenia. Po za niemi stały dwa inne cienie, mniej wyraźne, szare, o podejrzanych minach, fałszywym uśmiechu. Podniósł lampę w górę i przy chwiejnym jej płomieniu, widział jak cienie te rosną, olbrzymieją; dochodziły już do sufitu, napełniły sobą schody, dom cały zajęły swym obszarem. Cienie te miały woń wstrętną, przejęły powietrze zgnilizną, a zakażone domostwo zaczęło rdzewieć, próchnieć, ściany osypywały się złowrogo, w murach porysowały się szczeliny. Wszystko szło w rozsypkę, wszystko to topniało, jak garść soli, rzuconej w gotującą wodę.
Z górnych piętr doleciały go teraz głosy i śmiechy. Postawił lampę na ziemi i poszedł szukać Marty na górze. Szedł na czworakach, jak zwierz lekki i zwinny, nie czyniąc najmniejszego hałasu. Na pierwszem piętrze zatrzymał się przed drzwiami sypialni. Smuga światła jaśniała z pod źle przystających drzwi pokoju. Zapewne Marta musiała się rozbierać.
— Wcale niezłe mają łóżko! — ozwał się głos Olimpii. — Patrzno, mój mężulku, tonie się w puchu...
Śmiała się, rzucała na sprężynowych materacach, powiewiając kołdrą i poduszkami.
— Czy wiesz? — mówiła dalej — od czasu jak weszłam poraz pierwszy do ich sypialni, postanowiłam sobie, że kiedykolwiek prześpię się w ich łóżku. Ta ochota przyczepiła się do mnie, jak choroba. Ile razy widziałam naszą gospodynię, leżącą w tej pościeli, miałam ochotę wziąść ją za kark, rzucić na ziemię i zająć jej miejsce w łóżku. Ach, jakże ono wygodne, jakie ciepłe. Wiesz co?... zdaje mi się, że mnie owinięto w watę.
Trouche jeszcze chodził po pokoju, oglądając przybory na toalecie; potrącając flakony z perfumami.
— To ma pachnideł ta niedołęga! Wszelkiego rodzaju kosmetyki... jak w sklepie u rękawicznika! — podziwiał Trouche, patrząc pod światło na różnokolorowe flakony.
— Dobrze zrobiła, wyjeżdżając — wołała Olimpia, kołysząc się na łóżku. — A teraz chociażby wróciła do domu, to się tutaj nie dostanie... zaryglowałam drzwi na wszelki przypadek... Dlaczego ty się nie rozbierasz i nie kładziesz do łóżka?...
Roztworzył komodę i przewracał leżącą bieliznę i drobiazgi.
— Masz, włóż to zaraz! — rzekł rzucając żonie nocną koszulę. — Batyst i koronki! Zawsze marzyłem o spędzeniu nocy przy kobiecie w takiej koszuli... A ja, zamiast szlafmycy, włożę tę czerwoną jedwabną chustkę... Powiedzno, czyś zmieniła bieliznę na pościeli?...
— Nie... co prawda nie pomyślałam o tem... ale patrz.... jeszcze jest czysta. Ona bardzo dba o swoje ciało... co do mnie, to się nią nie brzydzę...
Trouche chciał się już kłaść, gdy wstrzymała go, mówiąc:
— Przynieś nasze szklanki z grogiem! Postaw je na nocnym stoliku... bo pocóż mielibyśmy latać do naszych szklaneczek na drugi koniec pokoju... Tak będzie wygodniej. Tu nam dobrze! Używamy, jakby naprawdę dom cały do nas należał.
Leżeli pod puchową pierzyną, którą naciągnęli z nóg aż pod samą brodę, ciesząc się ciepłem, mówiąc, że się w nich pieką, jak w piecu. Po chwilowem milczeniu, Olimpia roześmiała się, mówiąc:
— Prawdziwa gratka taki dzień jak dzisiejszy i takie spanie w puchach i jedwabiach!...
— Tak, jadło się dzisiaj wcale nie najgorzej! — zawołał Trouche, cmokając na znak zadowolenia.
— A piło się jeszcze lepiej! — dodała Olimpia. — Wiesz co?... pokój jeździ w kółko... to wcale przyjemnie... Ale co jest nieznośne, to matka! Cały dzień dreptała mi po piętach! Rady sobie dać nie mogłam z tą starą wiedźmą... Cóż z tego, że tamte dwie pojechały na złamanie karku, kiedy nie będzie można użyć swobody z powodu matki... pilnuje mnie jak więźnia... Popsuła mi całą przyjemność.
— Jak myślisz, czy Owid długo z nami będzie? — zapytał Trouche. — Ja przypuszczam, że lada dzień dyabli go ztąd wezmą... to jest, że zostanie biskupem i zamieszka w swoim pałacu, zostawiając nam miejsce zupełnie swobodne...
— A kto go tam może wiedzieć! — odpowiedziała opryskliwie Olimpia. — Wreszcie matka może się uprze i będzie chciała tutaj pozostać. Najlepiej byłoby, żeby wszyscy karki skręcili! A jeżeli już taki nasz los, że mamy kogoś cierpieć przy sobie, to wolę tę niedołęgę Martę i jej kucharkę, aniżeli Owida i matkę. Gdyby ich nie było, umieściłabym Martę w pokoju jej ukochanego, a my pozostalibyśmy w tem łóżku... Z nią łatwo sobie poradzę... Pić mi się chce, podaj mi grogu!
Napili się oboje i znów zasunęli się pod kołdrę i pierzynę.
— Jeszcze niemało wycierpimy, nim pozbędziemy się ich wszystkich, zauważył Trouche. Ale nie trzeba się zrażać... trzeba im dom obrzydzić... Wiesz co?... Mnie się zdaje, że Owid jużby się oddawna był wyprowadził, gdyby nie Marta... Po prostu tchórzy przed skandalem, jakiby mu gotowa urządzić... Ona nie dała jeszcze za wygraną... Myśli, że go trzyma... Czasami mam ochotę zabrać się do baby i wytłomaczyć jej, że ten albo inny to wszystko jedno... rozumiesz, a jeżeli mi się uda, wtedy nasza górą! Wypędzamy wszystkich precz i używamy całą gębą!
Znów się napił i rzekł raźnie:
— Dalibóg zacznę do niej palić koperczaki! Cóż ty na to, moja żoneczko?
— Jaki ty zabawny! — zaczęła śmiać się Olimpia grzechocząc i piszcząc z wesołości. — Nadarmo, mój kochany! Nadarmo! Jesteś za brzydki i za stary. Ja ci nie przeszkadzam! Możesz z sobą robić co ci się podoba... ale baba ciebie nie zechce... Lepiej spuść się na mnie... ja ją ujeżdżę... Zobaczysz, że wyparuję ztąd mojego braciszka z jego kochaną mamą! Zawsze na nas patrzą zpodełba... mam tego dosyć!
— Wiesz co? — szepnął Trouche. — Jeżeli się tobie nie uda, puszczę po mieście wiadomość, że proboszcz sypia w jednem łóżku z panią Mouret. To narobi tyle wrzawy, że będzie musiał wyprowadzić się na drugi koniec miasta.
Olimpia aż usiadła na łóżku z radości i, klasnąwszy w ręce, zawołała:
— Pyszna myśl, pyszna! Nie warto myśleć o czem innem... Od jutra rozpocznij twoje opowiadanie. Za miesiąc, tak, najdalej za miesiąc, plac się oczyści i będziemy gospodarowali jak prawdziwi państwo... Ani śladu nie pozostanie po braciszku i po mamie! Mam ochotę uściskać cię za twój projekt. Nie przypuszczałam, żeś taki mądry!
Popijając grog, śmieli się i cieszyli z pomysłu. Zaczęli projektować zmiany w umeblowaniu sypialni. Komodę postawią w innem miejscu, a z salonu przyniosą dwa fotele. Język im się plątał, mówili coraz niewyraźniej i bezładniej. Nastąpiła cisza.
— Masz tobie, zasnął — zawołała Olimpia — jakby nagle ze snu zbudzona. Żeby chociaż leżał przy ścianie, mogłabym czytać moją powieść, bo jeszcze mogę czytać... spać mi się nie chce...
Wstała i, odsadziwszy się przy krawędzi łóżka, zaczęła go popychać do ściany. Spał już mocno, bezwładnie. Ułożywszy się na jego miejscu, zaczęła czytać. Lecz nie doszła do końca stronnicy, gdy zerwała się, obróciwszy głowę ku drzwiom pokoju. Zdawało się jej, że słyszy warczenie wilka na korytarzu. Zrozumiawszy jednak niedorzeczność podobnego przypuszczenia, rozgniewała się na męża. Uderzyła go łokciem w bok, krzycząc:
— Wiesz, że nie lubię twoich głupich żartów! Nie udawaj wilka! Możnaby przysiądz, że wilk stoi podedrzwiami... Będziesz mi zaraz cicho! Nie chcesz?... No to się baw, mój kochany!
Znów wzięła książkę do ręki i zaczęła czytać, wysysając plasterek cytryny, który palcami wyciągnęła z wypróżnionej szklanki grogu, Mouret popełzał na czworakach na drugie piętro. Nie czyniąc najlżejszego szelestu, zatrzymał się przed drzwiami księdza Faujas i przyłożył oko do dziurki od klucza. Imię Marty wyrywało mu się z gardła. Płomienne oko zapuszczał w głąb pokoju księdza, szukając usilnie Marty, pragnąc się upewnić, czy nie schowano jej tutaj.
Obszerny pokój księdza Faujas pełen był cienia. Mała lampa, przysłonięta umbrelką, rzucała tylko krąg światła na stół i na podłogę. Postać księdza zarysowywała się czarną plamą, wśród żółtawego zmroku. Siedział pochylony nad stołem i pisał. Mouret przebiegał okiem każdy kąt pokoju. Szukał Marty pod komodą, za firankami okna, zatrzymał wreszcie wzrok na małem, żelaznem łóżku. Na poduszce leżał czarny, wielki kapelusz księdza. W tym półcieniu, wyglądał jak kobieca głowa owinięta rozpuszczonemi włosami. Była to zapewne Marta. Przecież małżonkowie Trouche mówili, że sypia razem z księdzem. Lecz oko jego zaczęło przywykać do ciemności. Widział, że łóżko nie jest przygotowane do nocnego spoczynku. Było ono obciągnięte białą kołdrą, wiało od niego jakieś grobowe zimno, wyglądało jak sarkofag, wykuty z kamienia. Ksiądz Faujas musiał posłyszeć jakiś szelest, bo odwrócił głowę i spojrzał w stronę drzwi. Gdy Mouret ujrzał poważne, surowe, oblicze księdza, oczy mu zapałały, piana zaczęła mu ściekać końcem ust i ledwie powstrzymał wycie. Zawrócił odedrzwi i lekko, zwinnie, zawsze na czworakach, spuścił się na dół i cwałując po korytarzu, powtarzał półgłosem:
— Marto, Marto, Marto!
Obiegł dolne pokoje i znów pogalopował jak raniony zwierz na górę, na drugie piętro. Wsunął się do pokoju Róży, lecz zastał tu pustkę. W mieszkaniu państwa Trouche, zatrzymał się przed masą nagromadzonych mebli, ostrożnie zwęszywszy wszystko, zajrzał do dawnego dziecinnego pokoju. Ręka jego natrafiła na trzewik, leżący na podłodze. Podniósł go i poznał przydeptany pantofel Dyonizy. Rozpłakał się, lecz instynkt go ostrzegał, że należy się zachowywać cicho. Zbiegi ze schodów na dół, po chwili był z powrotem aa górze. Prześlizgiwał się wzdłuż schodów i ścian z niepojętą zwinnością, nigdzie się nie potykając, nie zawadzając, z przezornością, właściwą niektórym szaleńcom. Lecz przeszukawszy wszystkie kąty, kryjówki, zwęszywszy rzecz każdą, nabrał przekonania, że Marty nie było w domu. Nie było również dzieci, a nawet Róży. Dom więc był pusty. Mógł runąć. Mógł zniknąć z powierzchni ziemi.
Mouret usiadł na schodach pomiędzy pierwszem a drugiem piętrem. Potężne tchnienie rozrywało mu piersi, dusząc za gardło. Oparł się plecami o poręcz, oczy miał szeroko rozwarte i patrzał w otaczającą go ciemną noc, zajęty dojrzewaniem myśli, która nim zawładnęła. Zmysły jego nabrały spotęgowanej siły, chwytał najlżejsze szmery nadlatujące z pokoi. Na dole Trouche zasnął, chrapiąc przeciągle, Olimpia odwracała kartki czytanej powieści palcem szeleszcząc po papierze. Na drugiem piętrze, ksiądz Faujas pisał, a pióro jego skrzypiało po papierze, jak chrzęszczenie poruszających się owadów, a w sąsiednim pokoju pani Faujas spała, sapiąc regularnie, jakby do taktu roboty swego syna, Mouret przesiedział tak godzinę, słuch natężając bezustannie. Olimpia wreszcie zasnęła, usłyszał bowiem gdy książka wypadła jej z rąk na ziemię. Później i ksiądz Faujas odłożył pióro, zaczął się rozbierać, chodząc po pokoju i z cicha człapiąc pantoflami. Ubranie opadało z niego mięko na podłogę, a łóżko nie zaskrzypiało pod ciężarem jego rozrosłego ciała. Wszyscy więc legli na spoczynek, lecz wsłuchujący się w ciszę waryat czuł, że ksiądz jeszcze nie zasnął, oddychał bowiem lekko jak człowiek na jawie. Zwolna oddech jego stawał się mocniejszy. Spano w całem domostwie.
Mouret przeczekał jeszcze dobre pół godziny. Wsłuchiwał się coraz namiętniej, jakby śledząc miarowe zapadanie w sen tych czworga ludzi, spoczywających pod jego dachem. Teraz wszystko zdawało się być zdrętwiałe, w głębokim śnie pogrążone, ciemnościami pokryte, dom oddawał mu się w ręce. Wstał i zeszedł do sieni, mrucząc:
— Marty niema, domu niema, nic niema.
Otworzył drzwi wychodzące na ogród i wszedł do cieplarni. Zaczął z niej wynosić naręcza zeschłego, suchego bukszpanu. Ułożywszy je metodycznie przed cieplarnią, zaczął je zanosić na górę, kładąc jedne na drugie przed drzwiami państwa Trouche, śpiących w jego dawnej, małżeńskiej sypialni, oraz przed drzwiami mieszkania księdza Faujas. Zapragnął światła. Poszedł do kuchni i pozapalał wszystkie lampy i lichtarze, rozstawiając je w pokojach i na schodach. Potem znów się zabrał do noszenia zeschłych gałęzi. Stosy przed drzwiami sięgały tak wysoko, jak tylko mógł ręką dostać. Zbierając ostatnie bukszpany z ogrodu, podniósł głowę i spojrzał na okna pierwszego i drugiego piętra. Wrócił do cieplarni i zaczął z niej wyciągać zeschłe owocowe drzewa, układając je w wielki stos przed oknami. Pilnie uważał na uregulowanie cugu, by płomień był silniejszy. Stos wydał mu się zbyt nizki.
— Nic niema — zaczął powtarzać. — Trzeba aby nic nie było...
Przypomniał sobie i zszedł do piwnicy, poczynając z niej wynosić cały zapas drzewa i węgla złożonego tam na zimowy opał. Stos rósł szybko pod oknami, a za każdem dorzuconem naręczem śmiał się, trzęsąc z dziką radością. Węgle zsypywał na podłogę w dolnych pokojach, największy stos przyparł do schodów. Na podkłady z węgla poukładał meble. W godzinę ukończył całą robotę. Był zmęczony tą pracą. Biegał bowiem bezustannie obciążony, a wykonywał swe zadanie ostrożnie, szybko, ciesząc się, że ani razu nie narobił hałasu potrąceniem się o drzwi lub sprzęty. Był boso, czuł niezwykłą jakąś siłę, oraz niebywałą logiczność ruchów. Pochłonięty przewodnią myślą, żył nią obecnie i wykonał w sposób inteligentny.
Gdy wszystko było już gotowe, przez chwilę patrzył na swoje dzieło z niewymowną radością. Zaczął chodzić od stosu do stosu i poprawiał gałęzie, by nie wychodziły po za czworokątny kształt, który postanowił nadać ogniskom. Obchodził je z lubością, zacierając ręce. Przypomniawszy sobie, że węgiel mógł się prószyć, gdy go przenosił, pobiegł do kuchni po miotłę i starannie zamiótł pokoje. Uważnie obszedł raz jeszcze całą dokonaną robotę, by się przekonać ze ścisłością uczciwego kupca, czy wszystko jest w porządku, jak być powinno. Radość zaczynała mu sprawiać zamęt w głowie, już nie mógł myśleć tak jasno, jak podczas wykonywania swego zadania. Pochylił się ku ziemi i znów znalazł się na czworakach. Zaczął żwawo biegać jak zwierz dziki, podskakując chwilami w górę i całem ciałem opadając na ręce i nogi, dysząc, sapiąc jak miech kowalski w potężnej kuźnicy.
Znów myśl przewodnia przedarła się z zamętu. Powstał i rozpalił łuczywo. Podłożył najpierw ogień pod stos ułożony przed oknami domu. Jednym susem wpadł do mieszkania i zapalił stosy w salonie i w stołowym pokoju. Wbiegł na górę i rozniecił ogień pod drzwiami sypialni i księdza Faujas. Wpadł w szał radości, widok płomieni upajał go, doprowadzając do wściekłości. Dwukrotnie przebiegł jeszcze schody, skacząc przez płomienie, podniecając ogień, dmuchając nań z całych sił. Zawracając na miejscu, dawał susy z nadludzką zwinnością, chwytał płonące gałęzie, rozpalając boki stosów, przysiadał na udach podpierając się rękoma i jak zwierz drapieżny połyskiwał oczami. A gdy płomienie stosów uniosły się do sufitu i ogień ogarnął całość czworoboków, przestał tamować dech w piersiach, śmiał się, klaskał w dłonie i wyć począł straszliwie.
W całym domu zaczęło dudnieć, jak w olbrzymim piecu. Pożar wszczął się naraz we wszystkich punktach. Podłogi zaczęły złowrogo trzeszczeć, sufity pękały, otwierając szczeliny. Wyjąc, szczekając, z dzikim piskiem, waryat pomknął raz jeszcze na górę, przebywając strugi płomieni, osmalając sobie ubranie, włosy i ciało. Przysiadł na drugiem piętrze, zaczajony, jak potworna bestya, warcząc i wyjąc wciąż z wściekłością. Postanowił pilnować przejścia. Oczy utkwił w drzwi pokoju księdza.
— Owidzie, Owidzie! — ozwał się głos przerażającej grozy.
W głębi korytarza, otworzyły się małe drzwi, o których zapewne zapomniał. Dym i płomienie skierowały się ku tym drzwiom otwartym, hucząc jak nawałnica. Wśród ognia ukazała się pani Faujas. Biegła z rękoma naprzód wysuniętemi, a dopadłszy do drzwi pokoju syna, zaczęła rozrzucać palące się naręcza ognisk, rzucając płomienne snopy po za siebie, krzycząc z wysiłkiem rozpaczy:
— Owidzie! Owidzie!
Stos malał przed drzwiami księdza, a wpatrzony w tę scenę waryat, przysiadł na ziemi i skarżył się żałośnie.
Waliła pięściami we drzwi pokoju syna, wołając ochrypłym, nieludzkim głosem:
— Czekaj na mnie, nie spuszczaj się oknem!
Wyłamała drzwi. Były już na wpół zwęglone, więc ustąpiły pod naciskiem wyprężonego jej ciała. Ukazała się w nich napowrót, niosąc i ciągnąc zemdlałego już syna, który chcąc włożyć sutannę przed ucieczką z pokoju napełnionego czadem i dymem, stracił nagle przytomność.
— Owidzie, ja ciebie ztąd uniosę! — krzyczała z energią. — Trzymaj się moich ramion, chwytaj za włosy, wpij się we mnie zębami, ale trzymaj się.. Ja ciebie uratuję, uratuję!...
Obciążyła nim swe plecy i ramiona, niosąc jak dziecko, nie drżąc pod ciężarem tego ogromnego wzrostem syna, który zawisł bezwładnie, chyląc ją ku ziemi. Stąpała wśród dymu i płomieni, wspaniało, potężnie piękna macierzyńskiem uczuciem poświecenia idącego w walkę ze śmiercią, wydzierająca jej ze szponów syna, którego ukochała. Swobodną ręką gasiła głownie, byle nie dotknęły jej ciężaru. Lecz w chwili, gdy miała już nogę na pierwszym schodzie, waryat, którego nie widziała, rzucił się na księdza Faujas i ściągnął go z ramion matczynych. Jęk jego dotychczasowy zamienił się w przeraźliwe okrucieństwem wycie; w konwulsyjnym ataku uczepił się całem ciałem księdza. Gryzł go, kopał drapał i rękoma dusił za gardło.
— Marto, Marto! — wrzasnął jeszcze dwukrotnie i wraz z księdzem stoczył się po płonących schodach, poczem runęli w ognistą przepaść, a stara chłopka z nimi, wpiwszy zęby w kark szaleńca, gryząc go i krew jego pijąc.
Małżonkowie Trouche płonęli spokojnie na łożu sypialni, uduszeni dymem wpierw, nim się ocknąć zdołali z ciężkiego snu zwykłego pijakom. Spustoszony dom płonął, zasypując ognistemi gruzami tych, którzy nadwyrężyli jego całość. Ściany padały, rozpryskując się w tumanach dymu, w snopach rozrzuconych iskier.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.