Podpalaczka/Tom I-szy/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XIV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Ricoux wszedłszy, zamknął furtkę za sobą, i minął Joannę, pozdrawiającą go lekkiem skinieniem głowy. Nagle, zamiast iść w swą drogę, zatrzymał się naprzeciw otwartego składu.
— Czuje znów tutaj petroleum!... — zawołał marszcząc czoło.
— Nic dziwnego... — odrzekła sucho Joanna — przelewam ten płyn z naczynia. — To petroleum jest moją własnością... Zabiorę go z sobą odchodząc, i używać będę do oświetlania. Spodziewam się, że natenczas wolno mi będzie to zrobić... Nikt się już nie będzie obawiał pożaru.
— Ostrożność nigdy nie zawadzi — odpowiedział Ricoux. — Jest wiele złych ludzi... ludzi mściwych, którzy płacą złem za złe.
Usłyszawszy to młoda kobieta wzruszyła ramionami, nic nie odpowiadając. W chwili tej nadszedł Jakób Garaud.
— Spostrzegłszy pana — rzekł do kasyera — przychodzę do ciebie.
Na głos nadzorcy obróciła się Joanna i spojrzała na mówiącego, który się jej wydał zupełnie spokojnym. Twarz jego nie miała już ponurego wyrazu, jak dnia poprzedzającego. Ze swej strony Jakób, mówiąc do pana Ricoux, śledził młodą kobietę ukradkiem.
— Czego żądasz? — zapytał go kasyer.
— Chciałem pana zawiadomić, że żona Wincentego zmarła wczoraj wieczorem.
— Och! biedak, słuszne miał zatem przeczucia.
— Prosił mnie przez mechanika, abym mu przysłał pieniądze, jakie mu się należą za jego robotę, dodając, że już nie wróci do warsztatów, lecz powędruje do swego rodzinnego kraju.
— Mądry szpak, widzisz — rzekł kasyer — przewidział, że go usuną, i aby nie ubliżyć swej osobistej godności, sam prosi o zwolnienie.
— Czyś zesumował rachunek Wincentego?
— Tak.
— Daj mi go zatem.
— Oto jest.
Jakób dobył z kieszeni arkusz papieru i poda] kasyerowi, który go przebiegł oczyma.
— Pięćdziesiąt cztery godziny — rzekł — po dziewięćdziesiąt centymów, to uczyni czterdzieści ośm franków i sześćdziesiąt... Chodź ze mną, Jakóbie, weźmiesz dla niego należytość.
Podczas gdy wymieniali te słowa, Joanna kończyła przelewanie petroleum, następnie umieściła butelki w składzie, na półce, wraz z wypróżnioną blaszanką.
Nadzorca poszedłszy z kasyerem, odebrał sumę przynależną Wincentemu i oddał ją mechanikowi, który się zobowiązał doręczyć takową; następnie przeszedł wszystkie warsztaty, aż do stolarzy i tokarzy, wyrabiających do maszyn modele.
W tym warsztacie dosyć obszernym, a przytykającym do pawilonu pana Labroux, znajdowało się pięć stołów ustawionych w dwa rzędy. Rodzaj antresoli tak przestronnej, jak warsztat umieszczonej poniżej, zawierał modele, porządkiem ustawione i ponumerowane. Niższa część była zapełnioną deskami, grubemi tarcicami, drzewem rzniętem w kawały, wiórami i heblowinami.
Mechanik spostrzegłszy Jakóba, podszedł ku niemu.
— Panie Garaud — rzekł — debrze byłoby usunąć stąd te wióry, które nam próżno miejsce zabierają.
— Jutro każę je wynieść — odpowiedział Jakób — kończąc przegląd warsztatów.
Po dokonaniu tego, wszedł do stancyjki, jaką zajmował obok, a gdzie składano w całości maszyny, i zamknął się tam.
W tym pokoiku miał biurko, skrzynkę napełnioną regestrami, a pod oknem na pełnem świetle rodzaj stołu, w kształcie małej kuźni, zapełnionej różnego rodzaju kleszczami, obcęgami, i tym podobnemi narzędziami. Zdjąwszy z siebie okrycie, założył fartuch skórzany, a ująwszy stojące w kącie kowadło, zabrał się do pracy. Czynność ta nadzorcy nie dziwiła nikogo, gdyż często zamykał się, aby wykonywać bez przeszkody modele, jakie następnie oddawał robotnikom.
Pracował gorliwie aż do śniadania. Gdy zadzwoniono, wyszedł ze wszystkiemi i pierwszy prawie powrócił. Tym razem przechodząc przed stancyjką Joanny, pozdrowił ją najspokojniej i poszedł na nowo zamknąć się u siebie, gdzie dalej prowadził rozpoczętą z rana ślusarską robotę.
Gorąco na dworze zwiększać się poczęło. Ciężkość atmosfery oznajmiała burzę. Robotnicy dusili się prawie w swych warsztatach, chociaż wszystkie okna były pootwierane. Jakóbowi pot spływał wielkiemi kroplami po czole; zdał się on jednak nie czuć upału, pracując i kując bez wytchnienia. O szóstej godzinie skończył swą tajemniczą robotę. Schował do szufladki na klucz zamykanej sztuki, jakie wyrobił, odpasał fartuch i surdut włożył. Uczyniwszy to, spojrzał na zegarek.
— Jeszcze godzina mi pozostaje — wyszepnął — to więcej czasu, niźli potrzeba na napisanie listu do Joanny. — I siadłszy przy biurku, wziął ćwiartkę papieru, położył ją przed sobą i chwycił za pióro. Przez czterdzieści minut siedział nieruchomy, z utkwionym wzrokiem w ów papier, z gestem silnego postanowienia nakreślił szybko kilka linii, położył datę i podpisał. Odczytawszy z uwagą ów list lakoniczny, złożył go bez pieczętowania i zaadresował:
Skoro zaschło pismo, wsunął list w kieszeń surduta, a gdy siódma uderzyła na fabrycznym zegarze, kazał w dzwon uderzyć, którego brzmienie oznaczało koniec dziennej roboty. — Następnie, zajął się zwykłym przeglądem opróżnionych warsztatów. Joanna stojąc na progu swojej stancyjki, patrzyła na wychodzących grupami robotników. Juraś bawił się hałaśliwie, ciągnąc za sznurek swego tekturowego konika, trzaskając z bicza i galopując, jak gdyby sam był koniem.
— Jurasiu, czy ty się uspokoisz? — zawoła wdowa.
— Mamo! — rzekł chłopiec — mój konik jest nieposłusznym, chcę więc go ukarać.
I łącząc czyn do wyrazów, uderzył konia nie biczem, ale drewnianą rękojeścią. Cios był wymierzony tak silnie, że rozdarł tekturowy brzuch konika przez całą jego długość. Zasmucone dziecię, podniosło swą zabawkę, patrząc z zadumą na otwartą szczelinę. Z obawy otrzymania kary, nie rzekł ani słowa, nie czynił więcej hałasu, a zebrawszy kilka kartek dziennika z rycinami, jak mu matka dała do oglądania, zwinął je w kłębek i wepchnął w brzuch konika, który wypełnił się tem nieco: zostawała wszak jeszcze dość wielka próżnia, której chłopiec nie mogąc założyć z braku papieru, zaczął się bawić. Ostatni robotnicy opuścili fabrykę. Wyszedł też pan Ricoux, a z nim i chłopiec posługujący Daniel. Pozostał tylko sam Jakób Garaud. Joanna oczekiwała z niepokojem na wyjście nadzorcy. Ostatnie słowa wyrzeczone przezeń dnia poprzedzającego nie schodziły z jej pamięci.
— Jutro, powiedział on, los nas obojga rozstrzygniętym zostanie! — Jutro szybko nadejdzie, a niekiedy w dwudziestu czterech godzinach zajść może wiele rzeczy!
Jakąż tajemnice zawierały te słowa? Jakiż wpływ ta tajemnica wywrzeć mogła na jej przeznaczenie? Joanna o to zapytywała sama siebie, paliła ją gorączka niepokoju i ciekawości, spojrzenie jej spoczywało bezustannie na drzwiach, z których nadzorca miał wyjść. Po upływie kwandransu ukazał się tam, zamknął drzwi za sobą, przeszedł podwórze, trzymając w ręku arkusze, na których zapisywali się robotnicy idąc do zajęcia, poczem skierował się ku stancyjce Joanny.
Panią Fortier przebiegło drżenie od stóp do głowy. W miarę, jak widziała zbliżającego się Jakóba serce jej lodowaciało, nogi pod nią drżały. Aby nie upaść, zmuszoną była wesprzeć się o drzwi. Jakób zbliżał się zwolna.
I on zarówno zdawał się być mocno zmieszanym, przebywając przestrzeń, jaka go dzieliła od Joanny. Skoro ta przestrzeń zniknęła, znaleźli się jedno naprzeciw drugiego, patrząc na siebie bez przemówienia słowa. Nic w świecie nie było bardziej kłopotliwem po nad to milczenie. Pani Portier pierwsza je przerwała.
— Przynosisz mi pan papiery, stwierdzające obecność robotników? — spytała drżącym głosem.
— Tak — szepnął Jakób — są papiery i to...
Tu wskazał na list przez siebie pisany dołączony do arkuszów.
— To? — powtórzyła Joanna.
— To, list...
— Do kogo?
— Do pani, odbierz go proszę.