<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział II
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Powiódłszy wzrokiem za nieznajomym, Solivean zapalił nowe cygaro.
— Ciekawym — rzekł — coby uczynił mój kuzyn spotkawszy podobną sposobność? Pytanie, czy wynalazek przyniósł mu taki majątek? To mówiąc, palił cygaro, przechadzając się dalej.
Nagle przystanął w pobliżu dwóch osób rozmawiających pół głosem, na uboczu okrętu. Byli to: Kanadyjczyk o bronzowej twarzy, ubrany w krajowy swój kostyum, i młody około lat dwudziestu pięciu mieć mogący mężczyzna. Kanadyjczyk zdawał się już być w poważnym wieku, znamionowały to siwiejące włosy i policzki wklęsłe, okryte zmarszczkami. Oczy jego płonęły blaskiem gorączkowym, a całe ciało drgało jak gdyby wstrząsane konwulsyjnym dreszczem. Trzymał w ręku flakon napełniony płynem złotego koloru.
Ów drugi mężczyzna, młody lekarz francuzki jadący zdobyć fortunę w Ameryce, mówił do Kanadyjczyka:
— Jesteś więc pan dręczonym przez febrę od lat sześciu, i nie posiadasz innego środka na jej pokonanie jak tylko ten napój?
— Tak — odparł Indyanin we francuzkim języku, który mieszkańcy Kanady dobrze posiadają; — temu to płynowi zawdzięczam, iż żyję. Skoro powiększa się febra biorę pięć lub sześć kropel tego eliksiru i atak przemija, zmniejsza się osłabienie.
— Jakiż to płyn, z czego się składa?
— Jest to odwar z rośliny rosnącej w naszych górach.
— Znaną jest panu nazwa tej rośliny? — pytał doktór.
— W ojczystym moim języku jedynie.
— Płyn ten jak się nazywa?
— Ma on kilka nazwisk, pomiędzy innemi zowią go: „Likierem prawdy.“
— Likier prawdy? — powtórzył młody lekarz — cóż to za szczególna nazwa?
— Oznacza to jedną z własności odwaru tej rośliny.
— Jakąż? ciekawym.
— Jeżeli się wypije łyżeczkę tego wyciągu zmieszaną z jakimbądźkolwiek napojem, winem, piwem, lub wódką, podnieca on działanie mózgu, prowadząc do chwilowego obłędu, trwającego krócej lub dłużej, niekiedy kilka minut tylko, a czasem godzinę. Owładniony tym paroksyzmem uczuwa konieczność wyznania swojej przeszłości, wyspowiadania najskrytszych swych myśli; gdy zaś ów płyn działać przestanie, owszystkiem się zapomina. W naszym kraju człowiekowi, który w ważnej jakiej okoliczności nie chce wyznać prawdy, wlewają w usta łyżeczkę tego napoju. Pochwycony szałem, mówi bezwiednie i wyznaje kłamstwo, swój błąd, lub zbrodnię. Oto, dlaczego ten płyn nazwano „Likierem prawdy.“
— Zaiste, to bardzo ciekawe! — rzekł młody doktór.
Owidyusz Soliveau słuchał z uwagą tej całej rozmowy, nie tracąc z niej słowa.
— Do kroć tysięcy! — wyszepnął — bardzo ciekawe, ale nie nowe. I ja znam napój podobny, używany na bulwarach. Gdybym miał jednak ów płyn dałbym go wypić kuzynowi; wyjaśniłby mi on może natenczas dla czego jego włosy zmieniły swą barwę, i opowiedziałby jakim sposobem zrobił majątek. Bądź co bądź, muszę poznać przeszłość, owego Pawła Harmant i zbadać co kryje na sercu.
Obaj mężczyźni ciągnęli dalej pogadankę. Owidyusz słuchał z uwagą. Kanadyjczyk zaczął na nowo:
— „Likier prawdy“ posiada jeszcze inne nader znakomite przymioty.
— Jakież? — pytał doktór.
— Nalany na ranę, goi ją w oka mgnieniu. Widziałem sam drwalów i myśliwych ukąszonych przez jadowite węże a uzdrowionych kilkoma kroplami tego płynu, gdy zwilżono nim ranę.
— Ależ to cudowne, uniwersalne lekarstwo! — zawołał doktór, śmiejąc się z niedowierzaniem.
— Nie żartuj pan — odparł Kanadyjczyk poważnie; — mówię prawdę, o której możesz się pan przekonać.
— Jakim sposobom?
— Dokonawszy próby.
— Chcąc zrobić próbę, trzeba mieć płyn. Udzielisz mi go pan choć w małej cząsteczce?
— Niepodobna! Mam tyle zaledwie, ile dla mnie samego wystarczy.
— Radbym jednak zanalizować ów dziwny medykament. Gdzie mógłbym go dostać, powiedz mi proszę.
— Jedziesz pan do New-Jorku? — zapytał Indyanin.
— Tak.
— A zatem pisz pan co ci podyktuję.
Młody lekarz wyjął z kieszeni notatnik, ołówek i był gotowym do pisania.
Owidyusz przysłuchiwał się chciwie.
— New-Jork. Chuchillino. Nr. 24, dyktował Kanadyjczyk.
— Co to jest Chuchillino?
— Współziomek mój, który opuścił Kanadę aby handlować w New-Jorku. Sprowadził on z naszych gór ów słynny „Likier prawdy“ i sprzedaje go na wagę złota. Każę zapłacić panu piętnaście dolarów za flakon takiej jak ten objętości, uprzedzam.
— Ależ to niesłychanie drogo, kupię go jednak, pragnę bowiem posiadać ów płyn.
Owidyusz zapisywał w pugilaresie adres podany.
— I ja kupię go również — rzekł. — Dałbym sześćdziesiąt pięć franków najchętniej abym mógł szanownemu kuzynowi mojemu udzielić łyżeczkę tego eliksiru, a tym sposobem rozwiązać mu język i wiedzieć to co ukrywa przedemną.
Uderzenie dzwonu oznajmiło godzinę obiadową dla pasażerów klas obu. Kanadyjczyk i doktór powstali z miejsc, udając się na pomost. Owidyusz poszedł za nimi.
Podczas gdy się to działo na przodzie okrętu „Lorda Majora,“ Jakób Garaud wszedłszy do salonu znalazł sposobność do pomówienia z Noemi Mortimer, córką inżyniera.
Skutkiem posłyszanych od Owidyusza szczegółów, zapragnął wejść w bliższą znajomość z Janem Mortimer, pałał albowiem chęcią poznania ulepszeń zastosowanych przez tegoż w maszynie do giloszowania. Były nadzorca, ów złodziej, podpalacz i morderca, marzył obecnie nie tylko o wielkim majątku, ale i o Wysokiem przemysłowem dla siebie stanowisku. Ukryta ambicya wzmagała się w nim z przerażającą szybkością.
— Jestem — mówił — na drodze do zdobycia wielkiej fortuny, nie zatrzymam się na tem! Będę dążył pewnym przyśpieszonym krokiem do celu.
Pieniądze jakie ukradł, niczem już były dlań teraz. Co znaczyło dwieście tysięcy franków? On potrzebował milionów, i mieć je postanowił, traf jednak tym razem nie przychodził mu jakoś z pomocą. W salonie gdy Jan Mortimer rozmawiał z kilkoma znanymi sobie amerykanami, jasnowłosa Noemi siadła do fortepianu.
Młode dziewczę studjowało motywa z operetki, wielką natenczas wziętość mającej w Paryżu.
Jakób, amator widowisk, widział dwukrotnie tę operetkę, a posiadając słuch muzykalny umiał na pamięć wszystkie prawie z niej arye. Z upodobaniem przeto przysiadłszy w pobliżu fortepianu wsłuchiwał się w melodye.
Noemi spostrzegła, iż od pewnego czasu ów podróżny z niezwykłym wpatrywał się w nią zajęciem. Widząc w nim dżentelmena, podróżującego pierwszą klasą, pełnego szlachetności, nie obrażała się owem dyskretnem dla siebie uwielbieniem.
Nie gniewało ją ono bynajmniej, a jako nieodrodna córa Ewy, być może iż znajdowała w tem nawet przyjemność. Spostrzegłszy Jakóba słuchającego z uwagą muzyki, zarumieniła się z lekka, co ją jeszcze piękniejszą czyniło i nie przerywała gry wcale. Po skończonych motywach, Garaud zbliżył się do uroczej pianistki.
— Poznaję — rzekł — iż pani zamieszkiwałaś we Francyi, a nie tylko we Francyi, ale w Paryżu.
Dziewczę spojrzało swemi pięknemi, błękitnemi oczyma na osobistość, która poważyła się poczynać z nią rozmowę bez poprzedniego przedstawienia, jak to było w zwyczaju. Nie okazując jednak zdziwienia, głosem łagodnym zapytała pół uśmiechnięta:
— Zkąd to pan odgadujesz, radabym wiedzieć?
— Inaczej nie zdołałabyś pani oddać owej muzyki w sposób tak żywy, tak pociągający, gdybyś jej pani nie słyszała w Paryżu, w teatrze dla którego ułożoną została. Odnajduję w niej wspomnienia mego ukochanego kraju.
— A! pan jesteś francuzem?
— Tak pani.
— Zatem odgadłeś pan. Słyszałam tę muzykę w teatrze „Boniffeś“ w Paryżu.
— Posiadasz pani zadziwiającą pamięć.
— Jeżeli mi się coś podoba, tak; a wiele rzeczy podobało mi się we Francyi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.