Podpalaczka/Tom II-gi/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | II-gi |
Część | pierwsza |
Rozdział | XII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Edmund powstawszy, spełnił polecenie.
— W dolnej szufladzie, po prawej stronie, znajdują się dwie paczki papierów opieczętowane, podaj mi je, — mówił ksiądz Langier.
Młody artysta znalazłszy dwie duże koperty z pieczęciami, wręczył takowe choremu.
— To, to właśnie, — rzekł proboszcz.
Zamknąwszy biurko, Edmund powrócił do jego łoża.
— Jedna z tych kopert zawiera mój testament — ciągnął ksiądz Langier; — w drugiej mieści się list napisany przezemnie do Jerzego, jaki masz mu doręczyć w oznaczonym czasie. Zachowaj oba dokumenty u siebie drogi Edmundzie, a bądź dla tego biednego sieroty życzliwym przyjacielem, i mądrym doradcą. Jerzy, rozpełznie wkrótce lat piętnaście, byłem jego nauczycielem prawie od niemowlęctwa, znam go więc dobrze. Zdaje się on mieć powołanie do prawniczego zawodu, kształć go w nim, jeśli to powołanie nadal pozostanie. Obok tego przezorniej zarządź majątkiem, jaki oboje wraz z siostrą dlań przekazujemy. Nie wielka to wprawdzie fortuna, pozwoli ona mu jednak rozpocząć walkę z życiem, i urządzić się na początek przyzwoicie. Polecam twojemu sercu to przybrane dziecię mej siostry, kochany Edmundzie — mówił dalej chory; — mam silne przekonanie, że uczynisz zeń to, co jabym sam uczynił, poczciwego, zacnego człowieka.
Młody malarz uścisnął rękę kapłana.
— Przysięgam — powtarzał — iż czuwać nad nim będę z wszelkiem staraniem, z miłością ojca i brata.
Dwie grube łzy spłynęły z oczu umierającego.
— Polecam ci sprzedać wszystko co tu się znajduje — mówił dalej, dawszy przeminąć milczeniu — z wyjątkiem biblioteki jaką zachowasz dla Jerzego, jak równie nakazuję ci zachować dlań małego, tekturowego konika z którym dziecię weszło tu do mnie raz pierwszy tuląc go do swych piersi naówczas gdy jego matka omdlała w progu z głodu i znużenia. Ta drobni zabawka stanowi relikwię dlań prawie. Jerzy na szczęście nie pamięta owych chwil smutnej przeszłości; sądzi, że konik ów został mu danym przez moją siostrę, zkąd wielce go ceni. Skoro wyrośnie na dojrzałego mężczyznę, i urządzi się u siebie, oddasz mu tą drobnostkę.
— Wszelkie życzenia twe opiekunie, zostaną do najściślejszych szczegółów spełnione — rzekł Edmund — masz-li co więcej jeszcze do polecenia?
— Nie! umieram spokojny o przyszłość Jerzego — odpowiedział ksiądz Langier — radbym jednakże przed wybraniem się w mą ostateczną podróż, ujrzeć jeszcze to dziecię. Czy nie mógłbyś jechać po niego do Paryża?
— Ach! wola twa opiekunie jest dla mnie rozkazem — zawołał artysta — dziś wieczór Jerzy stanie przy twojem łożu.
— Spiesz, bo czas nagli, życie ucieka — rzekł proboszcz.
Edmund ucałowawszy rękę kapłana wyjechał.
Przez upłynione lat jedenaście, młody ten człowiek pracował wiele; stal się poważnym artystą, artystą rzeczywistej wartości, którego dzieła sprzedawano po wysokich cenach. Na początku naszego opowiadania, widzieliśmy go przybywającym do Chévry na kilkodniowy wypoczynek, a razem dla wyszukania tematu do obrazu, któryby na jego nazwisko dotąd jeszcze nieznane, mógł zwrócić ogólną uwagę. Wiemy, że przyaresztowanie Joanny Fortier, w chwili, gdy rozłączano z dzieckiem tą nieszczęśliwą kobietę, nasunęło mu upragniony temat, jaki w pobieżnych rysach naszkicować pośpieszył.
Wróciwszy do swej pracowni w Paryżu, zaczął malować obraz sprawiający porywające wrażenie. Zamieszczona w nim postać Joanny Fortier i jej małego Jurasia, odznaczały się uderzającem podobieństwem. Najmniejszy szczegół nie został przez młodego artystę, nawet ów tekturowy konik znajdował się w ręku dziecka.
Obraz ten wystawiony w Salonie, zyskał niezwykłe uznanie; z przyczyny jednak, iż położone pod nim nazwisko Edmunda Castel nie było wiele znanem, nie znalazł nabywcy. Po ukończonej wystawie płótno wróciło do pracowni malarza, gdzie w ciemnym zakątku pod zielonem nakryciem zawieszonem zostało i Edmund zajęty innemi robotami, prawie o niem zapomniał. W następnym roku artysta otrzymał złoty medal, a w rok później, pierwszą nagrodę Salonu.
Od owej chwili młody malarz zyskał ogólną wziętość, a wraz i fortuna dotąd płochliwa doń się uśmiechnęła. Edmund, wiodący życie spokojne, regularne, a po nad wszystko ceniący niezależność, nie pomyślał dotąd o ożenieniu.
— Jak się to dziwnie rzeczy składają — mówił sam do siebie jadąc z Chévry do Paryża — obawiałem się ożenienia, a będę miał dziecię na opiece teraz, ja, który rzeczywiście tak kocham dzieci!
Przybywszy na miejsce, kazał się zawieźć do kolegium Henryka IV-go, gdzie umieszczonym był Jerzy, żądając bezwłocznego widzenia się z dyrektorem.
Na przedstawione sobie powody, ów kierownik zakładu wydał rozkaz, by dla młodego Barier przygotowano wszystko do podróży.
W pięć minut później wybiegł Jerzy ku przybyłemu.
— Co stało się panie Castel żeś przybył — wołał z niepokojem. — Miałżeby ukochany mój wuj być słabym?
— Tak drogie dziecię, jest chorym — odrzekł artysta.
— I mocno chorym? — pytał chłopiec z trwogą.
— Niebezpiecznie — rzekł Edmund.
Jerzy wybuchnął łkaniem.
— Boże, mój Boże! — wołał — ukochana — moja matka poszła tam pierwsza, miałżeby i wuj opuścić mnie zarówno?
— Odwagi lube dziecię — mówił artysta, tuląc chłopca do piersi — odwagi! Jedziemy natychmiast, twój wuj pragnie cię widzieć.
— Och! jedzmy co prędzej.
W trzy godziny później wysiedli obaj na probostwie de Chévry, które wkrótce nową miało się okryć żałobą.
Jerzy wbiegł szybko do pokoju księdza, w którego objęcia rzucił się płacząc. Chory zarówno niemógł powstrzymać łkania, jakie dusiło go prawie.
Przez parę sekund pozostali oba w niemym, serdecznym uścisku, aż wreszcie proboszcz zdoławszy pokonać wzruszenie:
— Jerzy — rzekł głosem złamanym — drogie, ukochane dziecię, jak twoja matka, ma siostra, tak i ja ten świat wkrótce opuszczę.
— Nie! nie! — szeptał syn Joanny Fortier, drżąc cały — ty nie umrzesz, mój opiekunie, nie umrzesz, ja nie chcę byś umarł!
— Daremna opierać się temu — rzekł smutno chory — podlegam jak wszyscy ogólnemu prawu. Bóg wzywa mnie; idę ku Niemu. Opuszczając świat, jednego tylko żałuję, a to, iż nie mogąc być tobie w życia przewodnikiem, nie będę widział, skoro w dojrzałych latach rozstrzygniesz o swojej przyszłości. Zanim to nastąpi, nasz dobry przyjaciel Edmund Castel zastąpi ci tych, których straciłeś. Przyrzecz mi drogie dziecię — kończył ksiądz Langier osłabionym głosem — że jak byłeś posłusznym swej ukochanej matce, a mej dobrej siostrze, jak mnie posłusznym byłeś, tak wskazanego sobie opiekuna we wszystkiem słuchać będziesz zarówno. Przyrzekasz mi to?
Jerzy dusząc się od łkania, jakie nie pozwoliło mu głosu z piersi wydobyć, poruszył głową na znak potwierdzenia i rzucił się w objęcia Edmunda plączącego cicho.
— Tak w latach młodocianych, jak w wieku dojrzałym — mówił chory dalej — bądź takim, jakim byłeś w dziecięcych chwilach życia, dobrym, ludzkim, miłosiernym. Przyszłość, być może, chowa dla ciebie wiele walk ciężkich i smutków, uzbrój się więc zawczasu w odwagę, i zaparcie się siebie, pomnąc, że człowiek wtedy silnym się staje, gdy go podtrzymuje sumienie. A teraz me dziecię — dodał przyciszonym głosem — klęknij tu przy mnie.
Jerzy padł na kolana przy łóżku umierającego.
Ksiądz Langier uniósł się z wysileniem po raz ostatni, wyciągnął obie ręce nad głową syna Joanny, jak to niegdyś nad jej czołem uczynił i rzekł:
— W imię miłosiernego Boga, ja ciebie błogosławię.
Były to ostatnie słowa zacnego kapłana; wysilenie wyczerpało resztki sił jego. Padł na poduszki, a bladą twarz otoczyły siwe włosy jak gdyby srebrzystą aureolą.
Jerzy pochwyciwszy ręce konającego, okrywał je pocałunkami.
W kilka minut później ksiądz Langier, ów człowiek, którego życie całe było jednem pasmem dobrzeczynienia, oddał Bogu czystą swą duszę.
W tydzień, okryty nową żałobą młody Darier, wracał do kolegium Henryka IV-go, rada familijna posłuszna woli testatora, mianowała Edmunda Castel głównym opiekunem pozostałego sieroty.
Podczas gdy się to działo na probostwie de Chévry, Noemi Mortimer umierała w New-Jorku, pozostawiając swemu mężowi, mniemanemu Pawłowi Harmant ośmioletnią córeczkę, wątłą i słabowitą.
Jakób Garaud mimo, iż był łotrom nikczemnym, kochał swą żonę do ubóstwienia, ztąd boleść jego nie miała granic; jedyną ulgę przynosił mu widok dziecięcia przypominającego matkę.