Podpalaczka/Tom III-ci/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | XXVI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lucyan Labroue po przechadzce wraz z Łucyą w ogrodzie Botanicznym, powrócili na ulicę Bourbon. Wspomnienie sceny, jaka miała miejsce w mieszkaniu szwaczki, ulotniło się całkiem z ich pamięci. Pośród wesołej pogadanki młode dziewczę zakrzątnęło się około przyrządzenia obiadu, w czem Lucyan przychodził jej z pomocą. Z uderzeniem szóstej, Łucya zawołała żartobliwie.
— Panie narzeczony... proszę do stołu, obiad gotowy.
— Matka Eliza nie przyjdzie już chyba — pytał Labroue.
— Zapewne... dziwi mię to wielce... Obawiam się czy pani Lebret gorzej nie słaba.
Zaledwie wymówiła te słowa, dało się słyszeć lekkie we drzwi puknięcie i matka Eliza, czyli raczej Joanna Fortier ukazała się w progu.
Lucyan podbiegł ku niej.
— Witamy panią! — rzekł — właśnie mówiliśmy o tobie przed chwilą.
Łucya uścisnęła przybyłą.
— Siądź pani z nami do obiadu — wyrzekła.
— Nie mogę, drogie dziecię, mimo całej przyjemności, jakąby mi to uczyniło.
— Dlaczego?
— Pani Lebret mocniej jest słabą... Muszę powracać do sklepu. Przyszłam wziąść okrycie, a nie chcąc wchodzić do siebie przed widzeniem się z tobą, przybiegłam na chwilę, aby was oboje pozdrowić, ponieważ spodziewałam się, że tu zastanę pana Lucyana.
— Lucyana, który mnie opuszcza na trzy tygodnie — wyrzekła smutno dziewczyna.
— Odjeżdżasz pan? — pytała wdowa z niepokojem.
— Tak, matko Elizo.
— Gdzie? co cię zmusza do tego? — Ważna robota ha prowincyi, przy której nadzór powierzył mi pan Harmant.
— I twoja nieobecność potrwa aż trzy tygodnie?
— Mniej więcej...
— Ach! to cała wieczność! — zawołała Łucya z westchnieniem. — I jeszcze ciebie przy mnie nie będzie, matko Elizo...
— Smuci mnie to niewypowiedzianie — wyrzekła roznosicielka; — nie mogę jednak opuścić tej biednej, chorej kobiety, która jest dla mnie tak dobrą i pragnie, abym ja nad nią czuwała. Bądź jednak spokojną — dodała — przybiegnę, aby cię uścisnąć, ilekroć tylko znajdę wolną chwilę.
— Proszę cię o to, matko Elizo — rzekł Labroue.
— Będę przyśpieszała mój obchód co rano, ażeby zyskać choć kilka minut czasu na pomówienie z Łucyą, przynosząc jej chleb — odparła wdowa.
— Będziemy o nim mówiły.!. — szepnęło dziewczę, obrzucając tkliwem spojrzeniem swego przyszłego męża.
— A o kimże miałybyśmy mówić, jeśli we o nim... Lecz przeszkadzam wam w spożyciu obiadu — mówiła dalej wdowa Fortier — pani Lebret oczekuje mego powrotu niecierpliwie. Życzę więc szczęśliwej podróży, panie Lucyanie. Będę prosiła Stwórcy, ażeby cię miał w swojej opiece... Bądź pewien, iż nie zapomnimy tu o tobie. Co do mnie, będę troskliwie czuwała nad ukochanym twym skarbem.
Tu okryła pocałunkami rumiane policzki dziewczęcia.
— Dowidzenia wkrótce. Wyszedłszy od siebie, jeszcze raz na chwilę wstąpię tu do was.
Tu weszła do swego pokoju, a zabrawszy potrzebne przedmioty, wróciła, ażeby ucałować Łucyę, uścisnąć rękę Lucyana, poczem udała się do piekarni na ulicę Delfinatu.
Syn Juliana Labroue, mając wyjechać nazajutrz rano pociągiem wychodzącym o szóstej godzinie, potrzebował nieco wcześniej wrócić do swego mieszkania, aby się przygotować do podróży. Około dziesiątej więc pożegnał Łucyę, obiecując, jej pisywać codziennie i wsiadłszy do powozu, kazał się zawieźć na ulicę Miromesnil.
Nazajutrz znalazł na stacyi drogi żelaznej nadzorcę i dwóch mechaników, mających mu towarzyszyć do Bellegarde i wkrótce lokomotywa uniosła go zdała od ukochanej.
∗
∗ ∗ |
Od dnia, w którym po raz pierwszy przedstawiliśmy naszym czytelnikom Owidyusza Soliveau, mogli się oni przekonać, iż ów łotr, pełen występków, był zdolnym do najhaniebniejszych zbrodni.
Przypominamy sobie, iż na okręcie Lord-Major, wiozącym go do Ameryki, pokusił się o kradzież, a nie było to pierwsza jego próbą na tem polu, ponieważ Ireneusz Bosse objaśni łHarmanta, iż miał w ręku wyrok, skazujący Owidyusza na karę za kradzież z włamaniem. Od kradzieży do morderstwa przestrzeń jest krótką dla nędznika, uznającego jedno tylko prawo, a mianowicie swój osobisty interes.
Nic bardziej nie przypadało mu dc smaku, jak praca na rachunek swego mniemanego kuzyna, którego majątek zdawał, mu się być niewyczerpanym. Przyjął więc bez wahania, bez najmniejszego skrupułu, potworną zbrodnię, proponowaną sobie przez Jakóba Garaud, z której obiecywał sobie wyciągnąć o ile się da największą dla siebie korzyść. Oprócz tego lubił wzruszenia, jakiejkolwiekbądź byłyby one natury.
Słyszeliśmy go mówiącym, iż projekt tej zbrodni bawił go i zajmował, a skoro jaki projekt wzbudza upodobanie, łatwo przychodzi wynaleźć środki do jego wykonania. Środków tych, szukać należało w zwyczajach osobistości, w którą Jakób Garaud uderzyć postanowił.
Soliveau zauważył, że ubiór mularza, przywdziany przezeń w wigilię dnia tego, nie był stosownym do rozpoczęcia kampanii, że potrzeba mu będzie rozmaitych przebrań, któreby mu pozwoliły zmieniać się w różne postacie, dla uniknięcia poszukiwań policyi, jakieby nieodmiennie rozpoczętemi być mogły po zniknięciu młodej szwaczki. Wstawszy równo ze świtem, przywdział jedno z najstarszych swych ubrań i wziąwszy walizkę, udał się w stronę Temple, gdzie mieszczą się liczne składy używanej garderoby. Chodząc tam po sklepach, rozmawiając ze sprzedającymi, przedstawił się im jako aktor prowincyonalny, potrzebujący skompletować swą garderobę. Zda potwierdzenia słów swoich, kupił kilka zużytych kostiumów, dołączając do takowych różne sceniczne ozdoby, celem łatwiejszego wprowadzenia w błąd sprzedających. Łotr ten posiadał intuicję prawdziwego komedyanta, szukającego efektu w absolutnej prawdzie, w naturalizmie, ztąd starą bluzę, niegdyś błękitną, dziś wypłowiałą przez użycie, uważał jako ważny czynnik dla dopięcia celu.
Wróciwszy fiakrem na ulicę Clichy, przy wiózł nietylko wyładowaną ubiorami walizę, lecz z pół tuzina grubych pakunków. Przeniósłszy to wszystko do swego gabinetu w pawilonie, zmienił go w garderobę i jak kostiumer teatralny, rozdzielał starannie przedmioty, tworząc z nich metodycznie różną całość. Późno w noc ukończywszy robotę, z wczesnym porankiem nazajutrz postanowił rozpocząć śledzenie zwyczajów Lucyi. Wszystko, co usłyszał od Harmanta o tem młodem dziewczęciu zatrzymał w pamięci. Obecnie potrzeba mu było wiedzieć, czy narzeczona Lucyana chodziła codziennie do pracowni pani Augusty, o której godzinie wychodziła ze swego mieszkania i o której wracała. Przed powiadomieniem się o tych szczegółach niepodobna mu było ułożyć planu.
We wtorek zraua wyszedł z domu w ubiorze miejskiego posłańca i wsiadł na placu Clichy w omnibus, który przystawał w pobliżu wyspy św. Ludwika. Ubrany z najwyższą starannością, stał się posłańcem od stóp do głowy, zmieniony do niepoznania. Wysiadłszy z omnibusu w pobliżu ratusza, udał się pieszo na ulicę de Bourbon. Znalazłszy się nieopodal domu, w którym zamieszkiwała Łucya, wyjął z kieszeni kawałek papieru i zapisał na nim jej adres.
Dziewiąta uderzyła na wieżowym zegarze kościoła św. Ludwika. Mniemany posłaniec wszedł w bramę domu nr. 9, skierował się w podwórze, zwracając ku okienku odźwiernej.
— Panna Łucya tu mieszka? — zapytał, czytając niby adres nakreślony na papierze.
— Tak, na szóstem piętrze, po lewej.
— Czy jest w domu?
— Zastaniesz ją pan napewno.
Soliveau udał się na schody i minął pierwsze piętro. Tu jednak zatrzymał się chwilę.
— Jeśli ta mała — rzekł — nie wyszła o tej godzinie, widoczna, iż pracuje w domu u siebie; wychodzi zatem do szwalni jedynie, ażeby odnieść robotę.
Po kilku minutach zeszedł na dół. Odźwierna, zajęta przyrządzaniem śniadania, nie dostrzegła go wcale.