Podpalaczka/Tom III-ci/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXVII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Z ulicy Bourbon Owidyusz udał się na ulicę św. Honoryusza, gdzie z łatwością przyszło mu odnaleźć zakład pani Augusty. Nazwisko słynnej modniarki było wypisane wielkiemi złoconemi literami przez całą długość balkonu.
Mniemany posłaniec szedł prosto do szwalni i zadzwonił. Służący, w liberyę przybrany, otworzywszy mu drzwi, zaprowadził go do panny zarządzającej pracownią, ładnej dziewczyny, ustrojonej według ostatniej mody, która zastępowała manekin, przymierzając na siebie przez cały dzień różne toalety wynalazku modniarki.
Soliveau przybrał w rozmowie akcent czystego syna Owernii.
— Zastałem pannę Łucyę? — zapytał, szepleniąc.
— Któż to ta panna Łucya? — odrzekła z uśmiechem zapytana.
— Robotnica, która tu pracuje...
— Ach! Łucya...
— Tak, właśnie... panna Łucya...
— Nie ma jej... ona bierze do domu robotę.
— Mieszka przy ulicy Bourbon?
— Tak... masz pan list do niej?
— Nie, mam jej doręczyć przesyłkę...
— A!... przesyłkę... od kogo?
— Od pewnego młodego pana...
— Od młodego mężczyzny! Ha! ha! rzecz się wydalę pomimowolnie... Ta więc świętoszka ma stosunki z młodymi panami — mówiła panna z ironicznym uśmiechem — takich poleceń, ja nie przyjmuję. Powiedz owemu panu, aby sam jej to doręczył. Lucya jest dumną, zarozumiałą, nos w górę zadziera przychodzi tu jedynie, ażeby odnieść robotę i zabrać ztąd nową.
— Dziękuję za objaśnienie — rzekł Soliveau, ku drzwiom się zwracając.
— A jak się ów pan nazywa? — zagadnęła panna ciekawie.
— Nie wiem tego, lecz zdaje mi się, że gruba to ryba.
— Tak sądzisz?
— Tak, pani.
Tu skłoniwszy się, nędznik ku drzwiom pośpieszył.
Panna weszła do salonu przymierzania sukien, uradował na pozyskanem niespodziewanie objaśnieniem, co do tej napuszonej indyczki, jak Łucyę zwykle nazywała.
Wyszedłszy na ulicę, mówił sobie Owidyusz:
— Ona jest, widzę, zazdrosną... nienawidzi swej koleżanki... będzie można z tego dla siebie jakąś korzyść wyciągnąć... Nic nie zaniedbujmy — oto moja dewiza.
Przystanął na trotuarze, rozmyślając, co mu teraz czynić wypada.
— Łucya przychodzi tu tylko odnieść robotę — wyszeptał — przychodzi zatem w dzień biały, a wśród dnia przedsięwziąć nic niepodobna. Trzeba mi zebrać jeszcze rozleglejsze objaśnienia... Lecz kto mi ich udzieli? Ma się rozumieć, że owa panna ze szwalni... Przez nią to znajdę sposób dojścia do celu.
I zamiast odejść, Soliveau postanowił bezzwłocznie myśl swoją w czyn wprowadzić, skutkiem czego wrócił się do domu pani Augusty, przystępując do okienka odźwiernej.
Wysłanego za posyłkami męża zastępowała żona, przyrządzając, podobnie jak odźwierna z ulicy Bourbon, śniadanie.
— Wybacz pani, lecz chcę cię prosić o małe objaśnienie — rzekł mniemany posłaniec.
— O cóż chodzi?
— Powiedz mi pani, o której godzinie robotnice pani Augusty wychodzą z pracowni?
Odźwierna uśmiechnęła się, jako kobieta znająca życie paryzkie i pojmująca, co w tem, zapytaniu się kryje.
— Pan nie dla siebie pytasz mnie o to, wszak prawda? — wyrzekła.
Owidysz głośno się roześmiał.
— Odgadłaś pani rzecz za pierwszem spojrzeniem — odpowiedział. — Możesz się pochlebić... masz prawdziwie amerykańską przenikliwość...
To mówiąc, wsunął w rękę kobiety luidora.
— A więc tak, przyznam — mówił dalej — nie dla siebie pytam, jest to polecenie, jakie mi spełnić kazano.
Odźwierna, uczuwszy złoty, błyszczący pieniądz w ręku, mile się uśmiechnęła.
— Objaśnię pana — odpowiedziała.
— A zatem?
— W pracowni pani Augusty znajduje się kilka rodzajów robotnic: szwaczki, panny magazynowe, krojczynie i panny do przymierzania sukien.
— O te ja właśnie pytam.
— Wychodzą one o ósmej wieczorem.
— Dużo ich jest w zakładzie?
— Są trzy; panna Inna, panna ludwika i panna Amanda. ładna, zalotna brunetka, najmłodsza z tych trzech.
— Ta, która ma znamię na prawem policzku?
— O! ta... ta właśnie.
— A w dzień wychodzą one czasami?
— Mają godzinę wolnego czasu na śniadanie i wychodzą kolejno, jedna po drugiej do pobliskiej restauracyi, począwszy od jedenastej...
— Mówisz więc pan że owra ładna brunetka z pieprzykiem na prawym policzku, nazywa się panna Amanda?
— Tak jest... i dla dowiedzenia się o niej pan tutaj przychodzisz?
— Być może... — odparł z uśmiechem Soliveau, i podziękowawszy za objaśnienie, odszedł.
— Ha! ha! sprytny to człowiek — mówiła, spoglądając za nim odźwierna — zarabiać musi niemało... Zna dobrze swoje rzemiosło. Wysłanym widać został przez jakiegoś młokosa który znajomość chce zawrzeć z Amandą.
Zaledwie skończyła te słowa, gdy wspomniona panna Amanda ukazała się na schodach, biegnąc z pośpiechem ku okienku odźwiernej.
— Czy pani nic nie masz dla mnie pani Bardet? — spytała.
— Alboż pani spodziewałaś się czego? — odrzekła ze złośliwym uśmiechem kobieta.
— Śnił mi się tej nocy pies biały — mówiła Amanda — a sennik objaśnia, że biały pies oznacza dobrą wiadomość. Spodziewam się więc dziś czegoś przyjemnego...
— Wszystko to być może — odparła matka Bardet, przygryzając usta filuternie. — Kto wie, czy ów sen się nie sprawdzi?...
— Pani coś wiesz! — zawołała dziewczyna. — Cóż więc, cóż? — powtarzała zaciekawiona — droga, kochana pani Bardet, powiedz mi, proszę!
— Zdaje mi się, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, otrzymasz pani wkrótce wiadomość od osoby, która się tobą bardzo zajmuje...
— Mówiono więc pani o mnie?
— Być może...
— Zatem mówiono... I cóż powiedziano?
— Pytano mnie o panią...
— Lecz kto? elegancki jaki chłopiec przynajmniej?
— Ba! nie ten, który mnie pytał, lecz ten, który wysłał kogoś z zapytaniem, rzecz pewna.
— O cóż on panią zapytywał?
— O której godzinie wychodzicie panie na śniadanie i o której opuszczacie pracownię wieczorem.
— Cóż pani odpowiedziałaś?
— To, co należało odpowiedzieć, prócz tego, przedstawiłam panią w najlepszy sposób.
— O! pani Bardet! — zawołała z przejęciem Amanda — jeżeli mój sen nie kłamie, spotka mnie wkrótce jakieś niezwykłe szczęście! Wywdzięczę się pani sowicie... Dostaniesz odemnie złoty zegarek z łańcuszkiem.
— Dobrze, liczę już, jak gdybym go miała.
— A teraz biegnę aa śniadanie, by się nie opóźnić.
To mówiąc, Amanda, pełna różowych nadziei, pobiegła do restauracyi na ranny posiłek.
Amanda Regamy miała dwadzieścia sześć lat. Wiemy, iż była ładną i w zachwycający sposób ubierać się umiała. To jej jedynie zjednało miejsce w zakładzie mód pani Augusty, ponieważ co do roboty, trudno byłoby znaleźć bardziej od niej niezręczną szwaczkę. Ubierano ją wytwornie, aby na jej kształtnej postaci lepiej wydawały się modne wynalazki sławnej krojczyni i nauczono ją zręcznie ubiory przymierzać.
Jako córka rzemieślniczej rodziny, gdzie mąż w szynkowniach trawił wieczory, a matka uczęszczała na bale pozarogatkowe, dziewczyna wzrosła pośród ulicy, jak opuszczone dziecko, odbierając więcej plag niż pieszczot, mając jedynie dokoła siebie najopłakańsze przykłady.
Pozbawiona wszelkich zasad, nawet elementarnych, wzdychała do próżnowania i zbytku, do rozkoszy materyalnych. Jej ideałem było stać się jedną z tych kobiet, których rzemiosłem jest być piękną i zachwycać sobą cały Paryż. Wiedząc, że jest ładną, marzyła o świetnej dla siebie przyszłości, o małym pałacyku w pobliżu ulicy Prosny, o służbie w iiberyi, powozie, loży, na pierwsze przedstawienia teatralne, i kolacyjkach w oddzielnych gabinetach.
Śniący się jej pies biały i słowa pani Bardet, odźwiernej, utrwalały w niej wiarę w urzeczywistnienie tych marzeń, wskazując jej w bliskości ową upragnioną erę.
Przez rok zamieszkiwała w Joigny, u pewnej szwaczki, zkąd się wydalić musiała wskutek pewnej awantury, jaką później poznamy. W dniu dzisiejszym niezwykle roztargniona, przymierzała na odwrót kostyumy i nie jedną z klientek pokłuła szpilkami. Minuty dnia zdawały się jej być długiem! jak całe wieki!
— Czyż chwila wyjścia z zakładu nie nastąpi wreszcie?! — powtarzała.
— Oczekuje on na mnie bezwątpienia... pragnie iść ze mną... zacząć rozmowę... Jak postąpić... chcąc się utrzymać na przynależnem stanowisku, a niezrazić nieznajomego, który tak żywo się mną interesuje?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.