Podpalaczka/Tom III-ci/XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXVIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Codziennie, o kwandrans na dziesiątą, Amanda wraz z dwiema swojemi towarzyszkami, wchodziły do gabinetu, w rodzaju garderoby na ich użytek przeznaczonego, gdzie zdejmowały bogate suknie pani Augusty, przywdziewając swe własne skromne ubrania.
Amanda cierpiała wiele co wieczór, przy zmienianiu owych ubiorów. Błyskotliwe toalety dziwnie ją nęciły ku sobie; skromne nie były dla niej stosownemi, taki przynajmniej sąd wygłaszała. Skończywszy owo przebranie, spojrzała z gniewem w zwierciało i wyszła ostatnia.
Nie zatrzymując się tym razem na pogadance z odźwierną, udała się na ulicę. Tu zatrzymała się, spoglądając na prawo i lewo po trotuarze, w nadziei spotkania jakiegoś młodzieńca z gardenią w butonierce. Spostrzegła jedynie mężczyznę lat około pęćdziesiąt mieć mogącego, o szpakowatych włosach, lecz nader wytwornie ubranego.
— To nie może być ten — szepnęła — zapewne gdzieś dalej tamten oczekuje i iść szybko zaczęła.
W chwili, gdy przechodziła około owego poważnego wiekiem mężczyzny, ten ją pozdrowił ukłonem.
Amanda zatrzymała się.
— Ach! to chyba on — pomyślała — ma pańską powierzchowność, mimo nieco późnych lat wieku. Nie osłoniła mu się jednak wcale, ale szła wolniej.
Owidyusz, którego czytelnicy zapewne poznali w owym jegomości, patrzył na jej manewry z ironicznym uśmiechem.
— Idź... idź! — myślał, postępując za nią — intryguj... o ile ci się podoba... Znam ja się na tem... Odźwierna zapewne wszystko powiedziała... Wpadłaś ty już sroko w me sidła.
Amanda szła dalej, zatrzymując się przed sklepami, spoglądając ukradkiem, czy ów nieznajomy ją śledzi.
Soliveau postępował za mą w tej samej odległości.
Tak idąc jedno za drygiem, minęli ulicę de la Paix, bulwary, przedmieście Montmartre i przybyli na ulicę des Martyrs. Tu panna zatrzymała się przed wystawą bielizny.
Owidyusz obok niej przystanął.
— Radbym panno Amando pomówić z tobą... — wyszepnął.
Dziewczyna spojrzała, udając zdziwienie.
— Ależ ja nie mam zaszczytu znać pana... — odpowiedziała.
— Niepodobna pani znać wszystkich swych wielbicieli — odparł z galanteryą Soliveau — masz ich tak wielką liczbę...
Amanda zarumieniła się, wzrok jej zabłysnął zadowoleniem.
— A to uprzejmy i grzeczny człowiek, mimo, że nie jest młodym — myślała i powtórnie iść zaczęła.
Soliveau jednak tym razem, nie za nią, lecz szedł obok niej.
— Ulica des Martyrs — mówił — jest długą, wzgórzystą, a tem samem utrudzającą; racz więc pani wesprzeć się na mojem ramieniu.
— Ależ, kiedy ja nie znam pana — powtórzyła z cicha Amanda.
— Być może... lecz ja znam panią... i znam od dawna. Od dawna pałam pragnieniem poznania pani bliżej... będąc jednakże nieśmiałym, bojaźliwym, nie miałem odwagi wyznać tego pani.
— Nierozumiem o czem pan mówisz...
— Łatwo jest jednak zrozumieć.
— Panu... być może... lecz dla mnie jest to zagadką...
— Dwa słowa wyjaśnią wszystko...
— Jakie?
— Kocham panią!..
— Kochasz mnie pan... — powtórzyła śmiejąc się Amanta... — Wybacz pan... lecz temu nie wierzę.
— Dla czego?
— Ponieważ to zwykła moneta jaką na wszystkie strony szafują mężczyźni dla pozyskania kobiecych względów...
— Inni mogą kłamać... lecz ja mówię prawdę.
— Zatem, jeśli pan rzeczywiście mnie kochasz, powiedz, jakie są twoje nadal zamiary.
— Najuczciwsze... honorowe, nie wątp pani o tem.
— A gdybym pana prosiła o bliższe wyjaśnienia w tym względzie?
— Najchętniej... lecz tu na ulicy rozmowa w tak poważnym przedmiocie jest niemożebną... Pani zapewne jeszcze nie obiadowałaś?
— Nie panie.
— I ja zarówno... Przyjmij więc zaproszenie do restauracyi... Pomówimy o wszystkiem przy obiedzie.
Amanda głośno się roześmiała.
— Sam na sam — zawołała — nie... panie.
— Dlaczego?
— Ponieważ to jest kompromitującem.
— Lecz nie w towarzystwie człowieka w mym wieku... mającego najuczciwsze zamiary... Przyjm pani proszę... bez wahania.
— Przyrzekasz mi opiekę ojcowską... poważne zachowanie się?..
— Przysięgam!
— Ufam więc panu... przyjmuję.
— Dzięki! Gdzież pójdziemy na obiad?
— Gdzie pan zechcesz?
— Zatem pod Bażanta. Zakład ten jest mniej uczęszczanym.
W pięć minut później Owidyusz wraz z panną ze szwalni pani Augusty siedzieli naprzeciw siebie, obiadując w restauracyi.
Nie będziemy towarzyszyli obiadującym, w którym to czasie nie zaszło nic ważnego. Amanda przy bliższem poznaniu znalazła zachwycającym swego towarzysza, snując ztąd sobie na przyszłość najpiękniejsze nadzieje.
Po ukończonym obiedzie Soliveau kazał zajechać fiakrowi.
— Odwiozę panią do mieszkania — rzekł — a potem wrócę do siebie, dokąd obraz twój towarzyszyć mi będzie. Gdzie pani mieszkasz?
— Przy ulicy Batignolles, numer 20.
Powóz potoczył się i za kwandrans zatrzymał się w miejscu wskazanem.
— Kiedyż się zobaczymy? — pytała wysiadając.
— Jutro... o jedenastej z rana — odrzekł Soliveau.
— O jedenastej... a gdzie?
— W restauracyi... gdzie pani bywasz codzień na śniadaniu.
— Pan wiesz gdzie ja bywam na śniadaniu?
— Wiem... tak wiem o wszystkiem co panią dotyczę... Przyjdę tam wcześniej i będę na panią oczekiwał, poleciwszy przygotować dania, z których pani zadowoloną będziesz, mam nadzieję...
— Jak pan jesteś uprzejmym... oczarowałeś mnie... Do jutra zatem!
Tu weszła do swego mieszkania.
Soliveau kazał się zawieść na plac Clichy.
— W ciągu pięciu lub sześciu dni — mówił sobie, jadać — będę wiedział o wszystkiem, co się dzieje u pani Augusty, wszystkie szczegóły, dotyczące Łucyi znane mi będą.
— Ucieszony z otrzymanych rezultatów, jako i tych, które spodziewał się otrzymać w przyszłości, zasnął wkrótce po udaniu się na spoczynek.
Amanda ze swej strony tonęła w złotych marzeniach.
O jedenastej nazajutrz Owidyusz przybył do restauracyi, gdzie rozkazał przygotować śniadanie na kwandrans na dwunastą. Przed rozejściem się, Soliveau z Amandą naznaczyli sobie godzinę obiadu, przyrzekając, iż tak będzie codziennie.
Trzeciego dnia przybywszy na śniadanie o jedenastej, dziewczyna rzekła do starego swego wielbiciela:
— Musimy się dziś spieszyć... mam pójść za załatwieniem zlecenia pani Augusty.
— Gdzie?
— Mam odnieść materyę i ozdoby do sukni balowej, jednej ze szwaczek, pracującej po za zakładem. Chodzi tu o pilne wykończenie roboty.
— Jak daleko mieszka ta szwaczka?
— O! na drugim końcu Paryża... przy ulicy de Bourbon numer 9.
— To Łucya! — pomyślał Owidyusz. — Pozwolisz mi pani sobie towarzyszyć? — zapytał głośno — tym sposobem dłużej razem z sobą pozostaniemy.
— Dobrze... zawołaj pan fiakra i czekaj w nim na mnie o kilkanaście kroków.
Amanda po śniadaniu wyszła z restauracyi, Owidyusz przywołał fiakra i oczekiwał w nim niedaleko mieszkania pani Augusty.
Po dziesięciu minutach, dziewczyna wyszedłszy ze szwalni, wsiadła do powozu i położy wszy pakiet przed sobą, rozkazała jechać woźnicy na ulicę de Bourbon pod numer 9.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.