Podpalaczka/Tom IV-ty/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XXIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Lecz panie... — wyjąkał Labroue po chwili.
— Proszę... bez żadnych wymówek... beż żadnych pozorów wymknięcia się od zaproszenia mej córkil — przerwał żywo milioner. — Nie możesz lepiej dowieść nam swej życzliwości, jak przyjmując to zaproszenie. Odmowa z twej strony sprawiłaby mi wielką przykrość. Będzie to obiad w ściśle zamkiętem kółku, we troje. Wyjdziesz nieco wcześniej z fabryki, aby się przebrać, i przybędziesz do pałacu na oznaczoną godzinę.
Lucyan, mimo głębokiej niechęci, jaką sprawiało mu to zaproszenie, czuł, iż odmówić niepodobna. Łucya święciła radośnie powrót jego, Marya chciała toż samo uczynić. Kochała go tyle, co pierwsza. Cóżby był nie dał ten biedny chłopiec, by się usunąć z owego tak przykrego i śmiesznego zarazem położenia człowieka, kochanego naraz przez dwie kobiety. Nie było jednak sposobu.
— Przybędę, panie — odpowiedział — czując się szczęśliwym, iż będę mógł złożyć pańskiej córce moje uszanowanie.
— Dziękuję ci — odrzekł milioner. — Byłem pewien, iż nie zechcesz zasmucić mnie i Maryi zarazem. I w tym przedmiocie nie mówili już więcej.
Dzień upłynął na zwiedzaniu warsztatów, a około czwartej Labroue opuścił Courbevoie, by zmienić toaletę i przygotować się na obiad w pałacu przy ulicy Murillo. Idąc do swego mieszkania, młodzieniec czuł się dziwnie smutnym i przygnębionym. Żałował, iż przyjął zaproszenie, które zmusi go przez kilka godzin znajdować się w towarzystwie Maryi, kochającej go miłością bezrozumną.
— Kto wie — myślał sobie — czy zaproszenie to nie jest znów jakiem zastawieniem sideł? Czy Harmant wobec córki nie ponowi swych propozycyj? A wtedy, jakież będzie moje położenie, co mam odpowiedzieć, by nie okazać się prostaczym, brutalnym? Ułożył sobie na ten wypadek najprostszą w święcie odpowiedź! Powie, iż nie zależy od siebie... serce jego już nie jest wolnem!
Lecz wobec Maryi, czy będzie miał odwagę wygłosić to zdanie?... Czyż znajdzie siłę do powiedzenia:
„Wiesz pani, że kochani Łucyę, wszak ona ci to powiedziała sama, na co wy buchnęłaś zazdrością i gniewem.“
— Nie! nie! — zawołał — ja nie mogę zadać jej takiej boleści, ale nie mogę również zostawiać jej w mniemaniu, iż jest przezemnie kochaną!
O w pół do siódmej Lucyan wzruszony, ze ściśniętem sercem, przybył na ulicę Murillo. Harmant powrócił już od pół godziny i przyjął młodzieńca w swoim gabinecie.
— Córka oczekuje na nas w salonie — rzekł — idźmy do niej...
Marya czekała w rzeczy samej, drżąca, rozgorączkowana. Uchyliwszy koronkową u okna firankę, widziała Lucyana wchodzącego w dziedziniec, serce jej biło tak gwałtownie, iż zmuszoną była nacisnąć je obiema rękami dla uspokojenia. Ogarnęła ją nieopisana radość. Lucyan powrócił... Lucyan jest obecnym w domu jej ojca!... Było to dla niej zbawienie, życie, uzdrowienie!
Kilka minut upłynęło, po których drzwi się otwarły, a w nich ukazał się Harmant, przepuszczając gościa przed sobą. Marya chciała się podnieść i podejść na ich przybycie, gwałtowne jednak wzruszenie sprawiło jej rodzaj omdlenia; zachwiawszy się, padła na krzesło. Bladość jej była przerażającą. Ojciec podbiegł ku niej. Na widok tej bladej, wychudzonej twarzy dziewczęcia, Lucyan uczuł głęboką litość dla nieszczęśliwej. Łzy mu do oczu nabiegły.
— Pani!... — wyjąkał zcicha.
— Ty cierpisz, nie dziecię? — pytał milioner.
— O! nie, mój ojcze...bynajmniej... — odpowiedziała, zelektryzowana głosem Lucyaną. — Czuję się zdrową zupełnie... lekki zawrót głowy... nic więcej... To przejdzie... już nawet minęło. Cieszę się. widząc pana Lucyana, o czem on, sądzę, również nie wątpi, wiedząc, że chowam dla niego uczucie szczerej przyjaźni... Jestem szczęśliwą, mogąc go powitać po całomiesięcznej nieobecności.
Tu podała młodzieńcowi rozgorączkowaną rękę.
— Ja również, pani... — odrzekł zmieszany Labroue — czuję się szczęśliwym, ujrzawszy ją... bardzo szczęśliwym...
— Rzeczywiście?... — zawołała z namiętnem uniesieniem.
— Upewniam panią... przysięgam! — zawołał żywo, widząc, iż obojętność z jego strony mogłaby zabić to dziewczę.
— A więc zaproszenie moje nie sprawiło panu przykrości?
— Przeciwnie, jest mi ono podwójnie drogiem: jako dowód szczerej przyjaźni ze strony pani, o czem przed chwilą mówiłaś, a zarazem i dowód życzliwości ze strony jej ojca, jaka mi zaszczyt przynosi.
— Ach! to więcej niż życzliwość! — zawołała Marya — mój ojciec kocha pana, a kocha prawdziwie... wiele razy mówił mi o tem...
— Jestem mu za to wdzięcznym nieskończenie... dumnym mnie to czyni!
— Czemu więc nie odwiedzasz nas pan częściej?
— Nie sądziłem się być upoważnionym do tego — odrzekł Lucyan, zakłopotany zwrotem, jaki rozmowa przybierać zaczęła.
— Jakto? nie sądziłeś się pan być upoważnionym do postępowania z nami, jak prawdziwy przyjaciel? — mówiła Marya dalej — do stosunków zażyłej przyjaźni? Jesteś pan człowiekiem wysokich zasług, prawdziwym dżentlemenem! Zaszczyt przynosisz tym, którzy cię przyjmują u siebie. Mój ojciec uważa cię za drugiego siebie. Pozostawia mi on, jak pan wiesz, wszelką wolność działania, aprobuje wszystko, co czynię! Korzystam więc z owej wolności, ażeby panu oznajmić, tak w ojcowskiem, jak i swojem imieniu, iż obiadowe nakrycie przy wspólnym stole codziennie na pana oczekiwać będzie. Liczymy, iż pan przybędziesz... Nieprawdaż, mój ojcze?
— Chylę czoło przed twym rozkazem — odrzekł Harmant z uśmiechem — jesteś panią domu... królową!
Zakłopotanie Lucyana wzrastało z każdą chwilą.
— Tyle dla mnie niezasłużonej łaski... — wyjąkał z cicha.
Marya wzięła odpowiedź tę za zezwolenie z jego strony.
— Zatem rzecz postanowiona! — zawołała, promieniejąc radością! — Będziesz pan również nam towarzyszył i do teatru. Obecność twa w naszej loży, sprawi wielką przyjemność mojemu ojcu. Nieprawdaż, ojcze kochany?
— Bez wątpienia, me dziecię.
— Zatem, panie Lucyanie, rzecz ułożona, nieprawdaż?
— Stanowisko moje, pani, zazbyt skromne, nie dozwala mi przyjąć roli twego kawalera — rzekł Labroue, odzyskując odwagę.
— Ależ to wybieg, panie Lucyanie... nie! — tego ja nie przyjmuję. Twoją odmową sprawiłbyś mi wiele przykrości, wiele zmartwienia... a mniemam, iż tego me chciałbyś uczynić. Przyjmij pan więc projekt mój bez obawy, upewniam, iż go nadużywać nie będę.
Oblicze Maryi wyrażało taką niepewność i trwogę, w brzmieniu jej głosu, mieściło się tyle błagania, iż Lucyan nie zdołał zasmucić dziewczęcia jawną odmową.
— Przyjmuję... — rzekł — lecz moje zajęcia zostawiają mi bardzo mało wolnego czasu.
— Ale pozostawiają one panu do dyspozycyi wszystkie niedziele, które mnie odtąd poświęcisz.
Lucyan zbladł nagle. Wspomniał o Łucyi i chciał właśnie w sposób przeczący odpowiedzieć, lecz Marya nie pozwoliła mu wyrzec słowa.
— W każdą niedzielę wyjedziemy na wieś wraz z ojcem — mówiła dalej — wytchniesz pan po całotygodniowej swej pracy na świeżem powietrzu. Życie prowadzone bez zmian byłoby nazbyt jednostajnem... Trzeba się starać zaprowadzić w niem zmiany. Nasze wycieczki na wieś będą pełnemi uroku, nieprawdaż panie Lucyanie?
Ostatnie wyrazy wymówiła Marya z wdziękiem zalotności, oczekując na potwierdzającą odpowiedź.
Labroue odnalazł jednak pozór do odparcia stawionej propozycyi.
— Racz pani zwrócić uwagę — rzekł — iż mam kilku kolegów, z którymi łączą mnie związki serdecznej przyjaźni. Dla odwiedzania ich i utrzymywania z nimi stosunków, na których mi wiele zależy, pozostają mi jedynie niedziele. Gdybym rozporządził i tym wyłącznym dniem mojej wolności, nie mógłbym widywać mych towarzyszów lat młodocianych, co nie ukrywam, sprawiłoby mi wiele przykrości.