Podpalaczka/Tom IV-ty/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XXVIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Żałuję cię... szczerze żałuję! — zaczął po chwili Garaud — lecz jednocześnie zachęcam do odwagi. Niepodobna nam jest walczyć przeciwko faktom, lecz śmiało stawić im czoło należy. Uznasz sam sądzę, iż wyświadczyłem ci ważną przysługę. Ocaliłem cię od niesławy, jaką ów związek rzuciłby na ciebie. Wzamian za to. ocal mi córkę. Wraz z nią, ja szczęście tobie ofiaruję.
— A jeślibym przyjąć niemógł?
Wyraz twarzy Jakóba Garaud zmienił się nagle. Oczy dzikiem mu światłem zabłysły.
— Dlaczegobyś przyjąć niemógł? — zawołał — odmawiając, zabijesz Maryę, to dziewczę, które cię uwielbia! Nie... nie!... ty tego nie uczynisz — dodał, wyciągając ręce błagalnie ku Lucyanowi; nie uczynisz... bo to byłoby zbrodnią z twej strony! Przez całe życie wyrzucałbyś sobie śmierć tego dziewczęcia. Byłem okrutnym przed chwilą, to prawda, druzgocząc twoje marzenia, rozdzierając ci serce, przez ukazanie przepaści, w jaką bezwiednie rzucić się chciałeś, ależ nie gniewaj się na mnie! Działałem jak chirurg przykładający rozpalone żelazo na ranę, aby chorego uzdrowić... Nie zawiść, lecz wdzięczność winien mi jesteś.
— I uczuwam ją panie — rzekł Lucyau smutno — boleść ma albowiem nie czyni mnie niesprawiedliwym. Tak jest... przepaść stała otwartą przedemuą... pan mi ją wskazałeś... wdzięczny za to ci jestem.
Tu młodzieniec podał rękę owemu nikczemnikowi, który uścisnął ją w swojej, promieniejąc radością. Uważając się stanowczo za zwycięzcę.
— Winieneś pan jednak zrozumieć — mówił Lucyan dalej — że rana jest nazbyt głęboką, ażeby wprędce zabliźnić się mogła. Krwawić i boleć ona będzie długo bezwątpienia. Będę chciał okazać panu dowody mojej wdzięczności, kłamać jednakże nie umiem, nie umiem obłudnie układać twarzy, zmieniać brzmienia głosu. Racz pan zatem przeprosić pannę Maryę, że przez czas pewien, nie będę mógł korzystać z jej uprzejmego zaproszenia. Na co mam ją zasmucać ponurą moją postacią? Radbym się jej okazać swobodnym, uśmiechniętym, jeżeli uśmiech zdoła kiedy powrócić mi na usta. A zatem, czekać należy...
— Ależ to właśnie owe przejścia, z nadziei do zawodu, zabijają mą córkę! — odrzekł z cicha milioner.
Lucyan, podjąwszy z podłogi ów akt protokularny, który mu natenczas z rąk wypadł, podał go Harmantowi.
— Pokaż pan jej to... — rzekł — panna Marya zrozumie, — iż ja nie mogę zaślubić córki potwora, który zamordował mojego ojca.
Powyższe wyrazy, Lucyan stosował wyłącznie do Joanny Fortier, podwójne jednak znaczenie tychże, pod jakim mimowolnie wymienionemi zostały, przedstawiło się w sposób straszny, przerażający dla prawdziwego mordercy, który drgnął, zbladłszy i pochyli! głowę.
— A zatem... — wyrzekł po chwili, przyciszonym głosem — ani moje uwagi, ani proźby nie zdołają zmienić twego postanowienia i przyśpieszyć szczęścia mej córki?
— Nie podobna panie... — rzekł Lucyan — nie nalegaj! więcej! Proszę o kilka dni bym mógł uspokoić się, rozważyć! wszystko.
— O kilka dni... — powtórzył przemysłowiec — dobrze... niech i tak będzie. Musisz to jednak sam Maryi przedstawić, mnie... nie uwierzyłaby ona być może.
— Powiem jej, panie — rzekł Lucyan.
— Kiedy?
— Dziś wieczorem... pojadę z panem na ulicę Murillo.
— Dziękuję ci, mój drogi, całą nadzieję w tobie pokładani...
— Pozwolisz mi pan, iż zabiorę ów protokuł na kilka godzin? — zapytał Labroue.
— Owszem... weź go, jeśli ci przydatnym być może.
— Mogęż na dzień dzisiejszy uwolnić się z fabryki?
— Możesz... lecz pamiętaj, że wieczorem oczekujemy cię u siebie.
— Przybędę o w pół do siódmej nieodmiennie.
— I będziesz u mnie obiadował. Oczekuję cię... czyli raczej oczekujemy na ciebie.
Lucyan, wyszedłszy z gabinetu przemysłowca, powiadomił nadzorcę robót, iż przez dzień cały będzie nieobecnym w fabryce, poczem tramwajem udał się do Paryża. Zatopiony w myślach, zgłębiał otaczające gu okoliczności.
— Rzeczywistość — rzekł — jasno staje przed oczyma. Harmant zatrzymał mnie nad brzegiem przepaści, w jaką byłbym się rzucił bezwiednie: Łucy jest córką Joanny Fortier, zbrodniarki, która zamordowała mojego ojca. Mimo, iż powątpiewam, by zabójstwo to przez nią mogło być dokonanem, mnóstwo dowodów oskarża ją w tym razie, gdy ani jeden nie świadek na jej stronę! Ja sam mogę jedynie tylko powątpiewać. Zaślubiając mimo to Łucyę, popełniłbym nikczemność wobec całego świata, skalawszy tem tyle mi drogą pamięć ojca. Harmant naówczas rozgniewany, głosiłby o tem na wszystkie strony, a ja odepchnięty zostałbym przez uczciwych ludzi. Łucyą, to biedne dziewczę, niewinnie cierpieć będzie, ale cóż począć, gdy nosi owo przejęte nazwisko, skalane krwią mojego ojca! Nie! związek z nią jest niemożebnym... on nigdy nastąpić nie może! Ach! biedna... biedna Łucya, zmuszonym będę złamać jej serce, wówczas, gdy i moje własne ciężko się krwawi. Żegnajcie moje nadzieje... Żegnaj miłości! sny złote... zdruzgotana przyszłość... a z nią wszystko, wszystko! I z głową pochyloną ku piersiom, nie usiłował nawet walczyć przeciw ciężko przygnębiającej go boleści.
Przybywszy do Paryża, wsiadł do fiakra i kazał się zawieźć na ulicę Bourbon. Wysiadając, spojrzał na okna mieszkania ukochanej; oba były szczelnie zamknięte. Niewysłowiona boleść ścisnęła mu serce skoro się znalazł w tym domu, gdzie spotkał Łucyę raz pierwszy, gdzie ją ukochał i tyle chwil błogich przemarzył. Rzęsiste Izy z oczów mu płynęły. Otarłszy je gorączkowo, wszedł w bramę.
Odźwierna stała w okienku swojej stancyjki.
— Ach! to pan, panie Lucyanie! — zawołała. — Źle pan jednak trafiłeś...
— Dlaczego?
— Panna Łucya tylko co wyszła, by odnieść robotę do szwalni.
— A nie wiesz pani, jak rychło powróci?
— Nie wiem.
— Matka Eliza jest w domu, u siebie?
— Nie ma jej, panie... dziś rano wcale nie przybyła; zdaje się, iż ma jakieś ważne zajęcie w piekarni.
— Zatem odchodzę.
— Możebyś pan zaczekał u mnie, w stancyjce?
— Nie mogę... ponieważ bardzo się śpieszę.
— Cóż więc mani pannie Łucyi powiedzieć?
— Tyle tylko, żem był... nic więcej. — To mówiąc, odszedł.
— Jak on dziwnie wygląda... — mówiła odźwierna, patrząc za Lucyanem. Przedtem był tak uprzejmym, wesołym... Ha! tak to zwykle bywa... słyszałam, że jest na drodze robienia majątku, bogactwo omamia i zmienia człowieka...
Lucyan wsiadł do powozu, polecając woźnicy jechać do piekarni na ulicę Delfinatu. Spotkał tam w progu Joannę. Ukończywszy zwykłą swą pracę, właśnie wychodzić miała. Spostrzegłszy przybyłego, roznosicielka chleba, jak gdyby zdjęta przeczuciem nieszczęścia, zadrżała.
— Pan tu, panie Lucyanie? — szepnęła zmieszana. — Masz mi pan coś pilnego powiedzieć zapewne...
— Tak, matko Elizo, przybywam z ulicy Bourbon.
— Widziałeś się pan z Łucyą?
— Nie zastałem jej w domu; zatem, co miałem jej powiedzieć, powiem tobie, matko.
— Mnie? — powtórzyła zdumiona.
— Tak... Czy ukończyłaś swoją robotę? Będziesz mi mogła poświęcić z godzinę czasu?
— Najchętniej — odpowiedziała ze wzrastającą obawą. Jestem wolną, może pan zechcesz pójść do mego mieszkania?
Lucyan skinął głową przecząco.
— Nie — odrzekł — do mnie raczej pojedziemy.
— Lecz co panu jest... na Boga? — pytała, przejęta trwogą, Joanna. — Jesteś tak zmieszanym... — cierpienie widoczne na tworem obliczu...
— Co mi jest, wkrótce się dowiesz. Wsiądź zemną do powozu.
— Natychmiast... powiadomić należy pryncypała, iż wychodzę.
I zniknęła w głębi sklepu. Po paru minutach wyszedłszy, wsiadła do fiakra obok Lucyana.
Powóz potoczył się szybko.