Podpalaczka/Tom IV-ty/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XXVII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W obec rozpaczy tego dziewczęcia, na którego czole widniało już piętno śmierci, Łucya uczuła się wzruszoną do głębi.
— Powstań pani... — wyrzekła, biorąc Maryę za ręce — podnieś się, proszę...
— Nie! Pozwól mi się błagać o to na kolanach, ponieważ tu idzie o moje życie, o szczęście...
— Cóż ja ci mogę odpowiedzieć? — wyrzekła robotnica — nie mam prawa rozporządzać wolą i sercem Lucyana.
— Chcesz go więc zachować dla siebie... chcesz mi go wydrzeć? — wołała Marya tonem, który już nie był błaganiem, lecz groźbą.
— Chcę tego, co Lucyan zechce... Raz jeszcze powtarzam, iż pozostawiam mu wolny wybór...
Córka milionera zerwała się nagle, z zaciśniętemi ustami, pałającym wzrokiem.
— Jesteś bez litości! — zawołała. — Stanowczo zatem odrzucasz moją ofiarę?
— Żałuję panią z całej duszy... lecz powiedziałam... serce moje nie jest towarem do sprzedania.
Marya przyłożyła obie ręce do czoła z gestem obłędu.
— Ha! zemszczę się więc! zemszczę — krzyknęła.
I chwiejnym, bezwiednym krokiem, wyszła z pokoju rywalki.
Lucya zostawszy sama, załamała ręce z rozpaczą.
— Boże! — zawołała — cokolwiekby postanowiła przeciwko mnie, cokolwiekby uczyniła, przebacz jej... przebacz! Ona cierpi... a cierpienie rozum odbiera. Ach! jakże prawdziwem było moje przeczucie, gdy Lucyan po raz pierwszy miał wejść do domu Harmanta! Sen straszny ostrzegał mnie wtedy! Moje przewidywania sprawdziły się teraz... Szczęście moje jest zagrożonem!
Drżenie nerwowe, wstrząsnęło biednem dziewczęciem.
— Zagrożonem? Nie... nie! — zawołała po chwili — podobna obawa z mej strony przyniosłaby ujmę Lucyanowi. Byłoby to nie ufać w jego miłość. Nie! ja się nie obawiam... ja wierzę w przyszłość... w jego miłość dla siebie.
Przy tych wyrazach drzwi się otwarły, a w nich ukazała się Joanna Fortier, roznosicielka chleba.
Ujrzawszy Łucyę, głęboko wzruszoną z zaczerwienionemi od płaczu oczyma, ze zmienioną twarzą, szybko ku niej podbiegła.
— Dziecię... drogie dziecię, co tobie? — pytała — twe oczy zalane łzami... co się tu stało?
Dziewczę rzuciło się ze łkaniem w objęcia matki Elizy.
— Zkąd ten smutek... ten płacz? — badała dalej Joanna.
— Ach! matko Elizo... matko Elizo... — jąkała Łucya wśród łez — chcą mi wydrzeć miłość Lucyana!..
— Miłość Lucyana? — powtórzyła z osłupieniem roznosicielka. — Czyliż on nie kocha cię całą duszą? Sądziszże go być zdolnym do zdrady?
— Nie... nie... ja w to nie wierzę! Lecz będą się starali odsunąć go odemnie... ofiarują mu majątek... wielki majątek!..
— Kto taki? kto jest przyczyną łez twoich?
— Ta, którą uważałam za najszlachetniejszą z kobiet!
— Marya Harmant?
— Tak, matko Elizo.
— Była tu u ciebie?
— Wyszła ztąd przed pięcioma minutami... sądziłam, iż ją spotkałaś na schodach.
— W jakim celu przybyła?
— Aby mi ofiarować trzysta tysięcy franków, pod warunkiem, że opuszczę Paryż, Francyę i pozostawię jej serce Lucyana.
Joanna Fortier wzruszyła ramionami.
— I to cię tak zatrwożyło?
— Ach! czyż to nie powód?
— Lecz nie... moja najdroższa... nie... nigdy! Postąpienie panny Harmant, jest czystem szaleństwem. Nie obawiaj się wcale. Znam ja od niedawna wprawdzie pana Lucyana, ale poznałam go dobrze. Ręczę, iż w oddaniu pierwszeństwa miłości po pad majątkiem nie zawaha się ani na chwilę. Zapomnij o troskach, bądź spokojną.
— Odrzucając jednak czynione sobie propozycye, utraci obowiązek w fabryce.
— Inne natomiast odnajdzie. Zdolności jego znane są teraz, ofert będzie miał poddostatkiem. Precz więc ze smutkiem, ufaj i wierz w przyszłość!..
— Oby nadeszła jaknajrychlej niedziela, bym mogła widzieć się z Lucyanem i opowiedzieć mu wszystko.
— Za trzy dni nadejdzie... czas ten szybko upłynie. Zobaczysz swego narzeczonego, on cię uspokoi. Nie traćmy odwagi... nie wytwarzajmy sobie zgryzot samowolnie. Do widzenia, me dziecię.
— Odchodzisz, matko Elizo?
— Muszę pójść zdać rachunek w piekarni.
— Ale przybędziesz tu w ciągu dnia?
— Niewiem... ponieważ mam roznosić chleb, w odległych punktach miasta.
— Do widzenia, zatem wieczorem.
— Do widzenia, najdroższe me dziecię.
Joanna Fortier uścisnąwszy Łucyę, odeszła.
∗
∗ ∗ |
Pozostawiliśmy Lucyana Labroue, zgnębionego ciosem, jaki mu zadał Harmant, przez wykrycie tajemnicy. Jeżeli można było uwierzyć milionerowi, Łucya byłaby córką Joanny Fortier, skazanej na dożywotnie więzienie za morderstwo Juliana Labroue, kradzież i podpalenie fabryki. Ta kobieta, uczyniła sieroty Lucyana, pozbawiła go majątku, a on kochał jej córkę? W rzeczy samej byłoby to coś potwornego, gdyby się okazało prawdą... Czy jednak było to prawdą? Lucyan nie przypuszczał tego. Po przejściu chwilowego osłabienia, zapanował nad trwogą i wzruszeniem.
— To potwarz! — zawołał.
Harmant uśmiechnął się.
Pod siłą tego szatańskiego uśmiechu młodzieniec zadrżał.
— To potwarz!.. jestem przekonany... to potwarz! — powtórzył.
— Nie! — odparł Garaud — to najczystsza prawda.
— Proszę więc o dowody... Mówiłeś pan przed chwilą, że je posiadasz.
Przemysłowiec dobył tekę z szuflady.
— Oznajmiłem panu — zaczął — iż ta, którą kochasz jest zapisaną w rejestrowych księgach przytułku, pod dziewiątym numerem.
— Tak, wiem... Łucya mi sama o tem powiedziała.
— A więc nie zaprzeczysz, mam nadzieję protokułowi, zawierającemu nazwisko matki i mamki, która oddała tam to dziecię.
— Posiadasz pan ów dowód?
— Tak.
— Autentyczny?
— Najwiarogodniejszy w świecie! Podpisany przed dwudziestu jeden laty przez mera w Joigny, a obecnie przed kilku dniami prawnie zlegalizowany. Przekonasz się nareszcie, gdy ujrzysz ów dowód.
— Pokaż mi go pan, proszę... — rzekł Lucyan, przytłumionym głosem.
Harmant otworzywszy swą tekę, dobył zeń papier, który Labroue pochwycił gorączkowo. W miarę czytania, na jego twarzy malował się wyraz osłupienia i rozpaczy. Milioner nie skłamał. Żadna wątpliwość nie mogła mieć miejsca.
Straszny ów papier wypadł z drżącej dłoni Lucyana.
— A zatem to wszystko prawda!.. — wyjęknął głucho — Łucya jest córką Joanny Fortier!
— Joanny Portier... tak... morderczyni twego ojca!.. — dodał Jakób Garaud.
Labroue zgnębiony ciężko, podniósł nagle głowę.
— Nic nie dowiodło dotąd zbrodni z jej strony — zawołał.
— Sprawiedliwość wydała wyrok..
— Sprawiedliwość często się myli... Ja wierzę w niewinność Joanny Fortier... wszak panu o tem mówiłem — powtórzył.
— Nie; ty to raczej się mylisz... Wierz sobie zresztą, skoro tak chcesz, do chwili jednak, w której jej uniewinnienie wygłoszonem uroczyście nie zostanie, (a która to chwila może nie nastąpić nigdy), Joanna Fortier jest winną pomienionych zbrodni. Idź... zasięgnij od owej zbiegłej z więzienia w Clermont, dowodów jej niewinności... nieci! ci takowych dostarczy... niech je przedstawi sądowi, a wtedy będziesz miał prawo kochać Łucyę i zaślubić ją. Dopóki jednak ta dziewczyna. pozostanie córką morderczyni...
— Dość panie... dość! na Boga! — wyjąkał Lucyan z rozpaczą.
— Widzisz, że miałem słuszność! — mówił Jakób Garaud — widzisz, że bez okrycia się hańba, syn ofiary nie może nadać swego nazwiska córce zbrodniarki!
— Przez litość... przestań pan... zamilcz!
— Dlaczego?
— Torturujesz mnie... rozdzierasz mi serce...
— Uzbrój się w odwagę! Zaniechaj związku, jakiegoby ci nie wybaczył żaden z uczciwych ludzi... związku, któryby okrył cię hańbą i pogardą... Łucya Fortier już nie istnieje dla ciebie... jesteś wolnym... ocal mą córkę...
— Lecz ja nie kochani panny Maryi...
— Co to znaczy? Mówiłem ci już... ileż najszczęśliwszych widzimy małżeństw, zawieranych początkowo bez miłości... Uczucie to, znajdzie się później.
— Panie... ach! panie! — jąkał Lucyan, jak obłąkany boleścią. — Czyż nie pojmujesz jaki cios straszny wymierzyłeś w me serce? miej litość nademną!.. Ów związek, był całem mem życiem... całem istnieniem!.. marzyłem i we śnie tak pięknym... i budzę się nagle wobec przerażającej prawdy. Pozwólże mi odetchnąć... pozwól mi płakać... cierpieć mi pozwól.
Tu nieszczęsny, ukrywszy twarz w dłoniach, wybuchnął łkaniem.