<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział II
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Lasek Fontainebleau, otaczający wioskę Bois-le-Roi, przedstawiał ponętną przechadzkę.
Owidyusz zagłębił się w cienistą aleję, idącą równolegle z liniją drogi żelaznej. Uszedłszy kilkadziesiąt kroków, spostrzegł grupę, z pięciu osób złożoną, siedzącą u stóp dębu. Pośród tej grupy, znajdował się siwowłosy starzec, którego skóra zżółkniała, nakształt pargaminu, pokryta zmarszczkami, oznajmiała wiek sędziwy tegoż. W rzeczy samej, był to starzec osiemdziesięcioletni, wszak pełen sił jeszcze, z żywem spojrzeniem, wspierający się na lasce, jaką trzymał w ręku. Obok niego znajdowała się kobieta, mogąca mieć około lat pięćdziesięciu i dwie młode panienki, a dalej mężczyzna czterdziestoletni starannie wygolony, w czarnem ubraniu, typ adwokata albo doktora. Powiedzmy zaraz, że to był doktór. Starzec i mówił głośno, lecz zwolna. Słuchano go z religijnem poszanowaniem.
Owidyusz zbliżał się właśnie w tę stronę. Gdy przybył I ku owej grupie i głos starca dobiegł do jego uszu, drgnął nagle, utkwiwszy wzrok w mówiącego. Spostrzegłszy to starzec, zamilkł, spojrzawszy bacznie na nadchodzącego, wzrok wszakże wiek mu osłabił, widział go jak przez mgłę tylko.
Soliveau minąwszy siedzących, poszedł w swą drogę.
— To szczególne... — rzekł sam do siebie — ten głos jest zkądciś mi znanym... był młodszym natenczas, brzmienie jego jednak toż samo pozostało. Przypominam nawet sobie, żem widział tę twarz, lecz gdzie... i kiedy? I tego drugiego mężczyznę w czarnym tużurku znam również.
I zaczął szukać w pamięci.
Lecz wróćmy do grupy tych osób.
— A zatem, w 1861 roku — mówił doktór — wsiadłeś pan w Londynie na okręt Lord — Major, aby popłynąć do Ameryki?
— Tak, w końcu Września — rzekł starzec. — Wszystko to sobie tak przypominam, jak gdyby było to wczoraj. Po otrzymaniu emerytury, a miałem natenczas lat sześćdziesiąt, płynąłem do mojej córki. Mieszkałem szesnaście lat w Ameryce; ogarnięty jednak tęsknotą za rodzinnym krajem, wróciłem do Bois-le-Roi wraz z moją córką i wnuczkami, które kocham nad wszystko na świecie, pragnąc sierotom tym ojca zastąpić.
— Wypadek zbliża często ludzi ku sobie niespodziewanie — rzekł doktór. — Wiesz pan, iż zdaje mi się, że musieliśmy płynąć razem na tym samym okręcie.
— Na Lordzie-Majorze?
— Tak, panie Bosse! płynął natenczas wraz z nami sławny amerykański przemysłowiec, którego poznałem później w New-Jorku, Jan Mortimer i pewien francuz, który został później jego zięciem, niejaki Paweł Harmant.
— Tak... tak! razem odbywaliśmy tę podróż, to pewna! — rzekł starzec. — Nazwisko Jana Mortimera jest tego dowodem, przypominam sobie zarazem pewną awanturę, jaka mi się przytrafiła podczas tej drogi... a mianowicie usiłowanie kradzieży...
— Kradzieży?
— Tak, której ja omal nie stałem się ofiarą. Miałem na sobie w skórzanej torebce, znaczną sumę, zebraną z trzydziestoletnich mych oszczędności, słowem, cały mój skromny majątek. Pewien nędznik, przeciąwszy rzemień torebki, zabrał mija.
— Lecz zwrócił ją panu?
— Tak, dzięki jednemu z podróżnych, który spostrzegłszy kradzież, schwytał łotra na gorącym uczynku.
— Nic nie słyszałem o tej kradzieży.
— Nie mogłeś pan słyszeć, ponieważ na prośby owego pasażera, który znał rodzinę złodzieja, przyrzekłem o tem zamilczeć.
— Na tym samym okręcie — mówił doktór dalej — spotkałem pewnego kanadyjczyka, który dał mi poznać rzecz najbardziej zadziwiającą, jaką kiedykolwiek poznałem.
— Cóż to takiego?
— Płyn, który Indyanie nazywają Likierem mowy, a jaki dorównywa w działaniu płynowi Jawa, otrzymywanemu z wyciągu Pohou-upas.
— Tak... tak. Znam to — rzekł Ireneusz Bossę. — Słyszałem o skutkach tego płynu, jaki zmusza do zeznań, najbardziej uporczywych ludzi. Sądziłem jednak, że jego cudowne skutki są tylko bajką, używaną w melodramach.
— Mylisz się pan w tym względzie, panie Bosse.
— Tak pan sądzisz?
— Więcej niż sądzę... jestem tego pewny.
— Robiłeś pan z nim doświadczenia?
— Po kilkakrotnie, a zawsze ze skutkiem pożądanym.
— Przestaję więc być niedowiarkiem. I cóż doktorze, przywiozłeś zapewne z Ameryki, wiele odkryć naukowych? — pytał dalej Bosse.
— Poznałem niektóre rośliny, nie zamieszczone we francuzkiej medycynie, a posiadające niezaprzeczenie wysoką wartość działania.
— I używasz tych roślin?
— Ilekroć razy wymagają tego okoliczności.
— Jak długo pan w naszym kraju pozostaniesz?
— Przybyłem na kilka dni tylko, by widzieć się z chorą mą siostrą, a korzystając z tego pobytu, wypoczywam sobie, jak pan widzisz.
— Zatem dopóki pozostaniesz, doktorze, w Bois-le-Roi, odwiedzaj nasz proszę codziennie. Będziemy mówili o pięknej tej Ameryce, którą kocham, lecz w której jednak nie obciąłbym umierać.
— Przyrzekam panu z przyjemnością me odwiedziny.
Dwie młode panienki podniosły się, tak, jak ich matka.
— Dziaduniu! — wyrzecze starsza z dziewczynek — czas nam będzie może powracać, pora obiadowa się zbliża.
— Zresztą — dodał doktór — wilgoć wieczorna w lesie źle może oddziałać na pańskie zdrowie. Wracaj do mieszkania, radzę ci szczerze.
— Podaj mi więc rękę, mój bracie, trudno mi wstać z miejsca, nie jestem lekkim i rzeźwym jak niegdyś.
Doktór, dopomógłszy podnieść się starcowi, podał mu ramię, na którem tenże wsparłszy się, szedł naprzód, wiodąc za sobą córkę z dwiema wnuczkami.
Ireneusz Bosse, były agent policyi, zamieszkiwał w małym domku wiejskim w Bois-le-Roi, nad brzegiem Sekwany.
We drzwiach, doktór powierzywszy go opiece córki i wnuczek, oddalił się. Idąc drożyną, kręto sunącą nad rzeką, mijał oberżę, zwaną Domkiem myśliwych, gdy przemówiła doń stojąca w progu właścicielka.
— Jakże się miewa pańska siostra, panie doktorze?
— Lepiej... dziękuję pani... jest bliską wyzdrowienia.
— Zatem pan nas wkrótce opuścisz?
— Za dni kilka odjechać będzie mi trzeba. Tu skłonił się, idąc w swą drogę.
Owidyusz wracał zarówno po krótkiej przechadzce. Rozmyślał, usiłując przypomnieć sobie, gdzie i kiedy widział dwóch mężczyzn, rozmawiających pod dębem. Gdy podszedł ku temuż miejscu, nie zastał tam już nikogo. Jednocześnie dobiegł go świst lokomotywy, co oznajmiało przybycie pociągu i Paryża.
Przyśpieszył kroku, aby powitać Amandę.
Robotnica ze szwalni pani Augusty, wysiadła z wagonu pierwszej klasy, zalotnie i strojno ubrana. Miała wraz z sobą zawiniątko znacznej objętości, jakie oddała posługującemu.
— Znalazłżeś coś odpowiedniego? — spytała, podając rękę mniemanemu baronowi de Reiss.
— Zobaczysz za chwilę.
— A obiad? — Oczekuje nas.
— Czółno?
— Posiadają ich aż sześć w oberży, wybierzesz, które zechcesz.
Za kilka minut Soliveau wraz ze swą towarzyszką przybył do oberży. Położono nakrycia. Owidyusz zlecił służącemu, aby przyniósł ze stacyi bagaż i zaniósł takowy do willi Róż.
— Co to jest willa Róż? — pytała Amanda.
— Domek, który zajmiemy.
— Idźmyż tam coprędzej.
Owidyusz, wziąwszy klucze, poprowadził Amandę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.