Podpalaczka/Tom V-ty/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | III |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Ach! jak tu pięknie! — wołała w zachwycie. — Będziemy jak u siebie. Lecz w jakiż sposób urządzić się ze śniadaniami i obiadem?
— Będziemy się stołowali w oberży.
— E! nie... to niedogodne. Śniadania zresztą jakkolwiek, ale obiady... wołałabym, abyśmy tu obiadowali, u siebie. Gdyby wypadkiem czas był niepogodnym, musielibyśmy chodzić po błocie i moknąć. Każ tu przynosić obiady.
Służący wniósł na tę chwilę tłumoczek, który zamknąwszy w pokoju, wrócili oboje do oberży.
— Jestżeś pani zadowoloną z pawilonu? — pytała właścicielka.
— W zupełności.
— Tak sądziłam... Willa ta jest położoną w zupełnem odosobnieniu... Żadnych bliskich sąsiedztw nie posiada, z wyjątkiem domku po prawej stronie, zamieszkałego przez doktora, pana Richard’a.
— Doktora?:.. — powtórzyła, śmiejąc się Amanda. — I to przydatnem być może, gdybym bowiem zachorowała, zawezwę go przez ścianę.
— Nie usłyszałby pani — rzekła oberżystka; — znaczna przestrzeń dzieli te obie wille; drugi domek znajduje się na końcu ogrodu, grubym murem otoczony.
Owidyusz słuchał z uwagą, notując w pamięci każdy wyraz mówiącej.
— Obiad gotowy? — pytała Amanda.
— Gotowy... oczekiwaliśmy na pani przybycie.
— Proszę więc podawać... Każdego rana będziemy przychodzili tu na śniadanie, wieczorem jednak proszę o przysyłanie obiadu do pawilonu.
— Lecz zechce pani wskazać mi dania codziennie, z jakich obiad ma być złożonym.
— Pan baron raczy się tem zająć — odrzekła Amanda.
Zasiedli do stołu, jedząc z apetytem, czyniącym zaszczyt kuchni Domku myśliwych.
Nie będziemy śledzili pobytu naszych dwojga amatorów willegiatury, ograniczając się na przytoczeniu zdarzeń, mających łączność z głównemi osobistościami naszej powieści.
Amanda używała z całą swobodą wiejskich przyjemności, mając jednakże pilnie na oku barona Arnolda de Reiss, którego podejrzywała, że jest czemś innem, a nie baronem i którego postępowanie coraz więcej dziwnem jej się wydawało. W jakim celu i bez wahania zgodził się on na tę ośmiodniową wiejską wycieczkę, wkrótce się dowiemy.
Od czterech dni już obie wspomniane osobistości zamieszkiwały w Bois-le-Roi. Przejażdżki czółnem na rzece, wędrówki do lasu, zwiedzanie okolicy i ciekawości jarmarcznych, bezustannie po sobie następowały. Dziewczyna, widząc owego pseudo barona tak dla niej uprzejmym, gotowym do spełnienia każdego jej życzenia, poczęła żałować, iż mylnie go osądziła, iż być może, nie miał on zamiaru użyć przeciw niej owego fatalnego zeznania, jakie miał w swych rękach, i żałowała, iż na czas dłuższy nie prosiła o urlop pani Augusty. Soliveau zaś ze swej strony rozważał, iż czas mu rozpocząć działanie. Po śniadaniu Amanda miała chęć odbyć przejażdżkę po rzece. Odgadując jej zamiar, Owidyusz począł się skarżyć na gwałtowny ból głowy, zagrażający migreną.
— Moja piękna — rzekł — — nie będę ci mógł towarzyszyć dnia dzisiejszego. Mocno cierpiącym się czuję... pozwól mi spocząć nieco. Zostawiam cię samą do południa.
— Nie chcę nadużywać twej uprzejmości, baronie. Wyjdę nad rzekę, zabrawszy wędkę z sobą, może co ułowię. Idź spocznij... parę godzin snu ulgę przynieść ci może.
— Będę korzystał z twego pozwolenia, gdyż mocno jestem cierpiącym.
— A może chcesz, bym pozostała przy tobie?
— Nie pozwoliłbym na coś podobnego. Idź na przechadzkę; potrzebuję właśnie spoczynku i samotności. Wracam do willi, ty udaj się w swą stronę.
— Lecz gdzież się spotkamy?
— Tu, przed obiadem. Przyjdę na kieliszek absyntu.
Owidyusz pożegnał Amandę, która zaopatrzywszy się w rybackie przybory, wsiadła w czółno, stojące pod cieniem wierzby, podczas gdy pseudo-baron zmierzał w stronę willi wolnym, chwiejnym krokiem, jak winien iść człowiek, cierpiący na migrenę.
Przybywszy do pawilonu, zamknął drzwi i usiadł, mówiąc do siebie:
— Przed laty dwudziestu jeden zapragnąłem poznać przeszłość mniemanego Pawła Harmant, dowiedzieć się o jego zamiarach. Wyjawił mi wszystko. Dziś chcę wiedzieć, co o mnie myśli Amanda... co odgaduje... i dowiem się o tem...
Tu otworzywszy szafę, w której umieścił walizę, wyjął z niej flaszkę, ukrytą w bieliźnie.
— Likier prawdy! — zawołał z uśmiechem, przyglądając się płynowi — odda mi tak ważną przysługę, jak niegdyś...
Postawił flaszkę na stole między kilkoma butelkami, zawierającemi różne likiery, jak Chartreuse, Curaçao i tym podobne. Jedna z tych butelek, a mianowicie Chartreuse, zawierała parę zaledwie kieliszków płynu.
— Ona ten likier najbardziej lubi — rzekł. — Wypije go jak zwykle wieczorem, a skutek wkrótce nastąpi.
To mówiąc, wlał dwie łyżki kanadyjskiego płynu w pomienioną butelkę, poczem schowawszy takową do walizy, położył się i zasnął.
Amanda tymczasem bawiła się łowieniem kiełbików w Sekwanie. Nagle, zwrócił jej uwagę niezwykły gwar i hałas, biegnący od strony drogi żelaznej. Świstawka maszyny przebiła powietrze, poczem słychać było huk straszny, krzyki, jęki rozpaczliwe i wołania o pomoc.
Stanąwszy na ławce czółna, dojrzała ludzi, biegnących ku tamtej stronie z pośpiechem. Krzyki i wzywania pomocy nie ustawały.
— Nastąpił jakiś straszny wypadek... — szepnęła strwożona — dwa pociągi spotkały się z sobą bez wątpienia.
I wiedziona ciekawością, przypłynęła ku brzegowi, a wyskoczywszy z czółna, pobiegła na miejsce katastrofy. Wraz z nią dążyła tamże znaczna liczba osób.
Skoro przybyła na stacyę, straszny widok przedstawił się jej oczom. Trzy wagony były doszczętnie zgruchotane, inne powywracane, stały jeden na drugim. Ze wszech stron wznosiły się okrzyki bólu i trwogi. Wynoszono na tragach ludzi ranionych, skrwawionych i na poł umarłych. Naczelnik stacyi blady, objęty nerwowem drżeniem, głośno powtarzał:
— Przenosić ranionych do oberży!... Spieszyć co żywo!...
Amanda stanęła w pobliżu wyjścia, pragnąc zobaczyć nieszczęśliwych. Tłum ciekawych popchnął ją naprzód, tak, iż znalazła się tuż przy relsach drogi żelaznej.
Przeskakiwano przez kupy zmiażdżonych szczątków, żeby się dostać do trupów i ranionych. Urzędnicy drogi żelaznej pod wodzą naczelnika, dosięgnęli w głąb jednego z wagonów, aby wydostać ztamtąd pozostałych podróżnych.
Czterech pasażerów, pokrytych ranami, lecz żywych, wynoszono ztamtąd na materacach.
Z wnętrza wagonu dobiegł głos urzędnika:
— Hej! do mnie z tragami, jeszcze tu pozostał jakiś młody mężczyzna, omdlały, czy umarły.
W chwili tej właśnie przybyli dwaj miejscowi lekarze i doktór Richard, którego widzieliśmy rozmawiającego z Ireneuszem Bossę pod dębem.
Wszyscy trzej bezzwłocznie zajęli się opatrywaniem ranionych.