<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział IV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Młodego mężczyznę, którego uważano za zmarłego, z trudem wydobyto z wagonu. Miał w głowie ranę głęboką, krew strugą po twarzy mu spływała.
Na wołanie naczelnika stacyi przybiegł doktór Richard.
— Obejrzyj pan tego nieszczęśliwego! — rzekł pierwszy, wskazując na bezwładną postać złożonego na ziemi młodzieńca.
Amanda, wypadkiem tuż się znajdująca, rzuciła okiem na zemdlonego i okrzyk trwogi z jej ust wybiegł pomimowolnie.
— Boże! to on... on... Duchemin! — wołała przerażona Naczelnik stacyi dosłyszał ów okrzyk.
— Pani znasz tego człowieka? — zapytał.
— Sądziłam... — wyjąknęła, żałując swego pośpiechu — sądziłam... lecz widzę, żem się pomyliła, złudziło mnie wielkie podobieństwo...
— Ten człowiek jest tylko ranionym — rzekł doktór Richard — omdlał skutkiem upływu krwi. Niechaj go położą, na fragi i przeniosą do oberży, ja zaraz tam przybędę.
— Lecz czy znajdziemy tam miejsce? — pytali posługujący.
— Powiedzcie, że ja proszę, ażeby go przyjęto.
Poniesiono rannego.
— Fatalny zbieg okoliczności! — pomyślała Amanda — nie chciałam, ażeby baron spotkał się z Duchemin’em.
I poszła w stronę rzeki, gdzie wsiadłszy w czółno, zajęła się dalej łowieniem kiełbików. Rozrywka ta jednak obecnie już jej nie zajmowała; po kwadransie wyskoczyła na brzeg, udając się do oberży.
— Wiesz pani zapewne o tym strasznym wypadku? — pytała ją właścicielka.
— Miał on miejsce prawie w mych oczach. Przeniesiono do pani ranionych?
— Tak, troje. Dwie kobiety i jakiegoś mężczyznę. Doktór Richard przyjdzie tu do nich za chwilę. Jest to wielkie nieszczęście, które zdaje się wynikło ztąd, iż na czas nie wywieszono sygnałów, potrzebnych dla pociągu liońskiego, który tym sposobem spotkał się z pociągiem, przychodzącym z Paryża.
Na słowa te wszedł Owidyusz. Wyglądał doskonale, z migreny śladów nie pozostało.
— Mówicie panie o zaszłym wypadku? — zapytał — cóż się to stało?
Amanda opowiedziała szczegóły, zamilczając wszelako o Duchemin’ie, którego poznała, a na życzenie pseudo-barona udała się wraz z nim na stacyę. Smutek malował się na twarzach wszystkich. Okazało się jedenastu zmarłych, a dwudziestu siedmiu po większej części ciężko ranionych.
Sąd zjechał na miejsce wypadku.
Około siódmej Soliveau wraz ze swą towarzyszką powrócił do willi Róż, gdzie przyniesiono im obiad.
Amanda była zamyśloną, smutną.
— Co ci jest? — pytał Owidyusz. — Miałżeby ów wypadek tak silnie na ciebie podziałać?
— Istotnie — odparła Amanda — przejęło mnie to do głębi.
— Ach! cóż to nas tak dalece obchodzi?... nie znajdowaliśmy się tam, to rzecz główna.
— Jakiż egoizm w tych słowach!...
— Tak... jestem samolubem — odrzekł — nie kryję się z tem wcale!
Rozmowę powyższą przerwała służąca, wnosząca obiad. Oboje nasi znajomi zasiedli przy stole.
— Kawę postawiłam na kuchni — wyrzekła posługująca; — po ukończeniu obiadu może pani raczy wziąć takową, ponieważ bardzo się spieszę z przyczyny wielkiego zajęcia u nas w dniu dzisiejszym.
— Dobrze — odpowiedziała Amanda — podam ją sami lecz zamknij drzwi za sobą, gdyż nigdzie nie wyjdziemy dzisiejszego wieczora.
Służąca odeszła.
Po skończonym obiedzie szwaczka pani Augusty sprzątnęła nakrycie i przyniosła kawę.
— Z czem będziesz pił, baronie? — spytała.
— Z rumem, jak zwykle, a ty?
— Ja z likierem Chartreuse... to mój napój ulubiony.
Amanda, nalawszy kawę w filiżanki, podała jedną z nich Owidyuszowi, stawiając obok niego butelkę z arakiem, napełniwszy zaś kieliszek do połowy Chartreus’em, zaprawionym przez Owidyusza kanadyjskim płynem, wiała takowy w swoją filiżankę i zapaliwszy cygaretkę, siadła prowadząc rozmowę, pijąc jednocześnie i paląc. Soliveau odpowiadał na zapytania bacznie na nią spoglądając. Czas uchodził. Uderzyła godzina dziesiąta, potem jedenasta.
Owidyusz wstawszy, podszedł do okna i zamknął okiennicę, poczem wróciwszy usiadł naprzeciw Amandy, palącej cygara jedno za drugiem.
Nagle, jak niegdyś Jakób Garaud przed dwudziestu jeden laty, dziewczyna drgnęła, jak gdyby zelektryzowana działaniem płynu, i znane nam już symptomata pojawiać się zaczęły. Przyłożyła rękę do czoła, a potem do szyi.
— Pali mnie w gardle... — wyrzekła — czuję. niezwykłe pragnienie...
I nalawszy pełną szklankę wody, chciwie ją wypiła. Przyśpieszyło to działanie płynu. Zerwała się nagle z wyprężonemi rękoma, obłąkanym wzrokiem, wybuchając nerwowym ¿miechem. Soliveau patrzył spokojnie, wiedząc, co się rozpoczyna i dozwalając jej przez kilka minut chodzić szybko po pokoju. Następnie pojmując, iż chwila badania nadeszła, zapytał:
— Zatem odgadłaś, kto jest ów człowiek, który kupił nóż w sklepie przy ulicy Bourbon?
Amanda badawczo spojrzała.
— Pytasz mnie, kto jest ów człowiek? — odrzekła przerywanym głosem; — ależ ty znasz go lepiej odemnie! to ten sam, który wykupił w Joigny weksel sfałszowany przez Duchemin’a i moje zeznanie o popełnionej kradzieży u pani Delion... Tym człowiekiem jesteś ty!... Sądzisz więc, iż ja cię oddawna nie przeniknęłam do głębi? Posiadam sąd bystry... nie łatwo jest mnie oszukać lub podejść! Ty to owego wieczora, gdyś mnie do Łucyi odwoził, kupiłeś ów nóż, podczas, gdy ja u niej bawiłam... Ty to, wybadawszy mnie zręcznie w szczegółach, zaczaiłeś się przy drodze, chcąc zamordować tę biedną dziewczynę!... jesteś bardziej nikczemnym odemnie!... Ja stałam się złodziejką... owładnięta szałem... zapomnieniem... ty zaś... ty jesteś mordercą... zbrodniarzem!...
Amanda ożywiała się coraz więcej. Głos jej ostrym, skrzypiącym się stawał. Owidyusz powstał, chcąc jej nakazać milczenie, a w razie potrzeby, przemocą zamknąć jej usta.
— Odejdź! zdala odemnie!... — krzyknęła. — Ha! ja znam ciebie... — mówiła dalej — a wkrótce wiedzieć będę, kim jesteś! Poszukuję i odnajdę twoje prawdziwe nazwisko, które ukrywasz pod przybranem mianem Arnolda de Reiss, a wtedy... biada ci, biada! Kupiłeś sobie na własność dowód spełnionego przezemnie występku... możesz mnie zgubić... ale zaczekaj... pierwej ja zgubię ciebie... lub zapłacisz mi drogo za moje milczenie!... Dlaczego Łucyę zabić obciąłeś?... Kryje się w tem tajemnica, którą wyjaśnię, wyjaśnić muszę, a skoro światło zabłyśnie, rozpocznie się walka pomiędzy nami, wśród której wydrę ci piśmienne moje zeznanie!...
Owidyusz pobladł, drżąc cały.
— Milcz! — wołał, przyciszonym głosem — słyszysz... ja milczeć ci nakazuję!
— Każesz mi milczeć... — krzyknęła gwałtownie — nie! ja chcę mówić... i mówić będę. Ha! sądziłeś mnie więc być ślepą... nic nie widzącą... — wołała z rozpłomienioną twarzą — sądziłeś mnie być głupią zupełnie?.. Otóż myliłeś się... ciężko myliłeś! Widziałam... słyszałam... i zrozumiałam. Odtąd, krok za krokiem, trop w trop, śledzić cię będę... stanę się twym cieniem! Potrzeba mi pieniędzy... wiele pieniędzy... ty mnie je dać musisz. Chcę być bogatą... ty mnie nią uczynisz... inaczej, ześlę cię na galery... Słyszysz... rozumiesz, baronie de Reiss... na galery!.. Ha! ha! ha! na galery... na galery!...
Tu wybuchnęła długim, ostrym, konwulsyjnym śmiechem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.