<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział V
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Soliveau obawiał się, ażeby brzmienie tego śmiechu nie wybiegło na zewnątrz.
— Zamilkniesz ty nareszcie? — groźnie zawołał.
— Milczeć... dlaczego milczeć? — powtórzyła ze wzrastającym szałem. — Ty nie jesteś baronem de Reiss... ja zedrę ci tę maskę... Mówiłam przed chwilą o galerach, lecz nie... To szafot raczej i gilotyna cię czeka!..
Owidyusz zapłonął: gniew i przestrach nim owładnęły. Skoczywszy ku Amandzie, zacisnął palce wokoło jej szyi. Chciał ją udusić, aby jej nakazać milczenie.
Dziewczyna z dzikiem wyciem, wymknęła mu się z rąk, jak żmija.
Łotr w jednej chwili odzyskał przytomność. Zabić Amandę w tym pawilonie, było to wystawić się samemu na niebezpieczeństwo, oddać się w ręce sprawiedliwości. Zresztą na co mogła mu się przydać śmierć tej dziewczyny? Dowiedział się, co myślała o nim, co odgadywała i co zamierzała uczynić. Czuwać pilnie odtąd nad jej postępowaniem wystarczającem dlań było. Gdyby zaś kiedykolwiek stała się niebezpieczną, dość byłoby wtedy ją zgładzić, w sposób przezorny, nie narażając siebie.
Amanda obecnie zamilkła. Skutek kanadyjskiego płynu, dosięgał zakresu ostatecznego działania. Niezrozumiałe dźwięki, podobne do zwierzęcego skomlenia, zastąpiły słowa. Po kilku minutach padła na ziemię w konwulsyjnym paroksyzmie, na ustach jej piana się ukazała.
Owidyusz zadrżał.
— Miałażby umierać? — zapytywał sam siebie. — Niegdyś ów płyn indyjski nie wywarł takich skutków na Jakóbie Garaud. Być może doza była zbyt silną? Gdyby dziewczyna nieszczęściem skonała, nastąpiłoby śledztwo, które zgubićby go mogło.
Konwulsye nie ustawały. Owidyusz pochwyciwszy butelkę z resztką Chartreus’u, wylał ją w popiół kominka i pobiegł szukać doktora.
Przy wyjściu z ogrodu, znalazł się naprzeciw dwóch osób, kobiety i mężczyzny, stojących nieruchomie i zdających się jakoby nasłuchiwać. Gdy przechodził koło nich, kobieta, którą była właścicielka oberży, zawołała:
— Ależ to baron de Reiss...
— Tak pani... — odrzekł — biegnę, ażeby przywołać doktora.
— Dla siebie?
— Nie, dla osoby, mieszkającej ze mną w pawilonie.
— Ta pani zasłabła?
— Tak... jestem mocno zaniepokojony.
— A więc te jęki, które dosłyszeliśmy...
— Ona je wydawała.
— Jestem właśnie lekarzem — ozwał się stojący dotąd w milczeniu, doktór Richard — bolesne jęki dobiegły do mego mieszkania, wyszedłem, aby zobaczyć co się tu dzieje.
— Pójdź więc pan... pójdź prędko, proszę... — wołał Soliveau. I poprowadził go z sobą do willi.
Oberżystka poszła za nimi. Amanda leżała wstrząsana konwulsyjnemi ruchami.
Był to widok przerażający. Doktór Richard pochylił się ku chorej. Owidyusę wraz z oberżystką patrzeli, przejęci trwogą.
Doktór, ująwszy rękę chorej, zaczął puls śledzić z uwagą. Następnie uniósł jej powieki i otworzył zaciśnięte usta. Powstawszy, spojrzał badawczo na Owidyusza.
— Rzecz dziwna — rzekł.
— Co takiego? — pytał Soliveau, zdjęty bojaźnią.
— Pan byłeś w Ameryce... nieprawdaż? — mówił lekarz — znasz pan Chuchillina z New-Jorku?
Owidyusz zadrżał, poznawszy w mówiącym doktora, którego przed dwudziestu jeden laty słyszał rozmawiającym ze starym kanadyjczykiem na pokładzie okrętu Lord-Major.
— Tak panie... — wyjąknął zmięszany.
— Masz pan tu amoniak?
— Nie... nie mam.
— Potrzebuję go jaknajspieszniej... Inaczej nie ręczę za życie tej kobiety.
— Natychmiast przyślę go panu — wyrzekła oberżystka, i śpiesznie wybiegła.
Po jej odejściu lekarz zbliżył się do Owidyusza.
— Nie tylko pan znasz w New-Jorku kanadyjczyka Cuchillino — przemówił z groźną powagą — ale kupiłeś u niego flaszkę tego płynu, który Indyanie nazywają likierem wyznania.
Soliveau zrozumiawszy, iż wszelkie zaprzeczanie byłoby tu daremnem, skinął głową potwierdzająco.
— Pragnąłeś pan... lub miałeś potrzebę być może wybadania tej młodej kobiety — mówił doktór, wskazując Amandę i użyłeś ku temu kanadyjskiego płynu...
— Nie przeczę... Powody jednak legalnemi były z mej strony.
— To mnie nie obchodzi... — rzekł lekarz — fakt istnieje, ot wszystko... Szczęście, żeś mnie pan spotkał... Zwiększyłeś nazbyt dozę, co nieszczęśliwą niechybnie o śmierć przyprawićby mogło.
— Nie miałem takich zamiarów!... — niech mnie Bóg sądzi!
— Wierzę... lecz to, co mówię panu, jest również prawdą niezachwianą.
W chwili tej oberżystka we drzwiach się ukazała. Doktór Richard, wziąwszy od niej flakon z trzeźwiącym pierwiastkiem, wpuścił dziesięć kropel tegoż w pełną szklankę wody.
— Proszę podnieść głowę tej kobiety — rzekł.
Soliveau wraz z właścicielką oberży, przyklękli, unosząc głowę słabej. Doktór z trudnością otworzywszy zaciśnięte usta Amandy, wlał w nie kilka łyków wody z amoniakiem. Skutek był natychmiastowym. Drgania nerwowe znikły, ciało bezwładnem się stało. Po pewnym upływie czasu, dano chorej następnie dwie łyżki tegoż napoju.
— Położyć trzeba teraz na łóżku tą kobietę — rzekł doktór. — Niebezpieczeństwo obecnie zniknęło. Jutro tu znów przybędę.
Owidyusz się skłonił, wyrażając kilkoma słowy swą wdzięczność.
Po odejściu lekarza, oberżystka rozebrawszy Amandy poniosła ją na łóżko z pomocą Owidyusza, poczem odeszła.
Soliveau pozostał sam przy chorej.
— Szczęściem, że nie umarła... — wyszepnął — gdyż w takim razie pociągnąłby mnie był doktór nieodwołalnie do protokułu, a ztąd i zmuszony byłbym stanąć przed sądem... Zła sprawa... piekielnie zła sprawa... — mówił dalej — nie obawiam się jednak, skoro ta ladacznica ocaloną została. Doktór jest przekonany, żem działał jako zazdrosny kochanek, nie zwróci na to uwagi i cała ta rzecz pójdzie w zapomnienie. Lecz jakiż szczególny zbieg okoliczności... ów doktór jest jednym z tych mężczyzn, których widziałem siedzących pod dębem. Obok niego znajdował się starzec. Nie mogłem sobie natenczas przypomnieć, zkąd ja znam tego lekarza... wiem jednak teraz... widziałem go na pokładzie okrętu Lord Major. Wypytywał wtedy kanadyjczyka o właściwości Likieru prawdy. I znalazł się do stu piorunów właśnie, ażeby odgadnąć działanie tego płynu i ocalić Amandę. Inny, nie zrozumiawszy przyczyny złego, wierzyłby w otrucie dziewczyny. Ha! dobra gwiazda minie nie opuszcza — mówił z uśmiechem. — Wiem teraz co myśli Amanda... znam jej zamiar! będę się pilnował. Dziewczyna ta przestała być dla mnie niebezpieczną. Skoro odzyska przytomność, o niczem pamiętać nie będzie... oto rzecz główna!
Tak myśląc, rzucił się na kanapę, lecz zasnąć nie mógł.
Amanda leżała na łóżku nieruchomo. Od czasu do czasu wstrząsało nią nerwowe drżenie, poczem zapadła w bezsenność. Nadedniem cierpienie zniknęło.
— Chcę pić... mam pragnienie... — szepnęła unosząc głowę.
Soliveau podał jej szklankę wody z cukrem, jaką chciwie wychyliła, poczem padła bezwładnie na poduszki z przymkniętemi oczyma.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.