Podpalaczka/Tom V-ty/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | VI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powróćmy do Paryża, gdzie pozostawiliśmy Joannę Portier, obok swej córki.
Łucyę przygniatał smutek nieopisany. Minęła niedziela, a wbrew zwyczajowi swemu, Lucyan się nie ukazał. Ani listu... ani jednego słowa wyjaśnień z jego strony. Co znaczyło to groźne milczenie?., biedne dziewczę po tysiąc razy stawiało sobie to zapytanie, rozwiązać go nie mogąc.
Daremnie matka Eliza wytłumaczyć jej usiłowała, iż pilne roboty być może zatrzymały go w fabryce.
— Czyż te roboty przeszkodzić by mu mogły w nakreśleniu do mnie słów kilku? — ze smutkiem Łucya odpowiedziała. — Nie, matko Elizo, w tem coś innego się kryje!
Joanna cierpiała wraz z córką, więcej nawet od niej, nie miała jednak odwagi wykryć jej prawdy.
Ponura boleść dziewczęcia zwiększała się z każdą chwilą. Wszystko zdawało się jej mówić: Opuścił cię... nie kocha cię więcej! Rzeczywistość nakazywała w to wierzyć. Rana zadana sercu młodej dziewczyny, była zbyt krwawą, głęboką. Łzy bezprzestannie spływały na jej blade policzki. Przez dwa dni jeszcze czekała, umacniając się pobłyskiem nadziei; gdy jednak boleść sroga coraz się cięższą stawała, napisała list do Lucyana, żądając wyjaśnienia. List ten pozostał bez odpowiedzi.
— Ach! matka Eliza nic jej więc nie mówiła — wołał Labroue po przeczytaniu wyrazów dziewczęcia, pełnych głębokiego smutku. Pojmuję jak biedna Łucya strasznie cierpieć musi... Cóż jednak mogę uczynić? Cierpieć będzie wraz ze mną długo... a kto wie... i całe życie być może! Fatalność tak to zrządziła!
Milczenie Lucyana strasznym ciosem ugodziło w serce córki Joanny Portier.
— Ona mi go zabrała... ta milionerka! — wołała, załamując ręce z rozpaczą — ona mi go ukradła!
I zazdrość gwałtowna ogarnęła jej duszę.
— Ha! pójdę do niego... — wyrzekła z postanowieniem — nie po to, ażeby żebrać dla siebie miłości, nie dla czynienia mu wyrzutów o zdradzenie przysięgi, ale dla otrzymania wyjaśnień nikczemnego z jego strony postępowania.
Z wykonaniem jednak tego projektu kilka godzin zatrzymać się należało. Lucyan wychodził z fabryki o siódmej wieczorem. O wpół do ósmej postanowiła zatem Łucya udać się na ulicę Miromesuil, nie zwracając uwagi, iż bytność jej w mieszkaniu młodego mężczyzny, źle zrozumianą być może. Co ją to obchodziło? Jedyny cel miała przed oczyma, zbadać prawdę... dowiedzieć się o wszystkiem, za jakąbądź cenę. Nie zważała na resztę. Świat i jego sądy, były dla niej w tej chwili obojętnemi zupełnie.
Matka Eliza zatrudniona w piekarni, nie przyszła dnia tego.
Łucya w każdym razie nie usłuchałaby jej, nie prosiła o radę.
O wpół do ósmej wyszła z sercem, ściśniętem boleścią, biegnąc raczej niż idąc, jakby w przystępie obłąkania. Przybywszy do domu na ulicy Miromesnil, wesprzeć się o ścianę była zmuszoną, nogi chwiały się pod nią, gwałtowne uderzenie serca oddech jej powstrzymywało. Stanęła wahająca, onieśmielona.
— Co ja mu powiem... czem usprawiedliwię moje przybycie? — zapytywała siebie.
Nagle spojrzenie jej zabłysło; odzyskała utraconą energię.
— Czyż potrzebuję usprawiedliwiać się? — zawoła. — Nie działamże w pełni praw moich? Lucyan jest moim narzeczonym... był nim dotąd przynajmniej... chcę... i powinnam zapytać go o powody, odsunięcie się odemuie... o męki niezasłużone, na jakie mnie skazał.
Umocniona tą myślą, weszła w głąb kamienicy.
Po kilkakrotnie towarzyszyła ona Lucyanowi do domu, w którym zamieszkiwał, wskazywał jej z ulicy należące doń okna, nie wiedziała jednak, które drzwi do niego prowadzą na trzeciem piętrze. Zmuszoną była zatem udać się o objaśnienie do odźwiernego w tym względzie.
— Gdzie mieszka pan Lucyan Labroue? — zapytała, przystępując do okienka, gdzie siedzieli oboje odźwierni, jedząc obiad.
— Na trzeciem piętrze — odrzekła zapytana — drzwi po...
Nagłe uderzenie łokciem małżonka, nie pozwoliło skończyć kobiecie.
— Pan Labroue jest nieobecnym... — sucho zawołał odźwierny.
— Nie powrócił więc jeszcze? — pytała Łucya nieśmiało.
— Nie powrócił... i nie powróci... wyjechał!
— Wyjechał? — powtórzyło dziewczę ze zdziwieniem.
— Tak!
— Na długo?
— Nic nie wiem... Pan Labroue nie potrzebuje zdawać nikomu rachunku ze swych czynności.
Łucya pochyliła głowę.
— Dziękuję! — wyrzekła, oddalając się. I wyszła.
— Ach! ty głupia głowo... — krzyknął odźwierny na żonę w gniewie — nie pamiętasz więc polecenia, jakie nam pan Lucyan pozostawił?
— Zapomniałam...
— No to ja tobie przypomnę... — Mówił wyraźnie. — „Ktokolwiek bądź pytałby się o mnie, bądź to kobieta w starszym wieku, bądź młoda, pamiętajcie powiedzieć, żem wyjechał i niema mnie w domu.“ Zdaje mi się, że to jasne... hę?
— Tak... jasne... to prawda... lecz żal mi było tej młodej dziewczyny Dlaczego on widzieć się z nią nie chce?
— A co nam pytać o to?.. ciekawa... patrzajcie... Nie chce jej widzieć... i rzecz skończona.
— Och! mężczyźni... mężczyźni! Istoty bez serca — mruczała odźwierna.
Łucya tymczasem szła zwolna, w myślach pogrążona.
— Jeśli wyjechał jak mówią — powtarzała — byłby po części usprawiedliwionym. Brakło mu czasu być może, aby napisał do mnie przed odjazdem... Kto wie... może list jutro od niego odbiorę.
Wyszedłszy na ulicę, zatrzymała się na przeciwnej stronie trotuaru i podniósłszy głowę spojrzała ku oknom Lucyan.
Światło lampy w pokoju jego zabłysło.
Zachwiała się i zbladła.
— Ach! — zawołała, przytłumionym głosem — zatem skłamali przedemną! Lucyan nie wyjechał... on jest u siebie w mieszkaniu. Dlaczego to kłamstwo! To jego okna... Ja je poznaję... on jest tam... ja muszę się z nim zobaczyć... I z pośpiechem wróciła w głąb domu.
Poznał ją stojący w bramie odźwierny.
— Pani tu... znowu? — rzekł, zastępując jej drogę.
— Tak... wracam... Dlaczego skłamaliście przedemną? Pan-Labroue nie wyjechał...
— Zkąd panna możesz to wiedzieć?
— Widzę światło w oknach jego mieszkania... Chcę wejść.
— Nie wejdziesz pani!
— Jakiem prawem pan śmiesz mi tego zabraniać? — wołała Łucya, owładnięta gniewem.
— Prawem, jakie mi nadał właściciel domu. Spełniam rozkazy lokatorów. Proszę tu nie czynić hałasu i odejść... słyszysz panna co mówię?