<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż do środka Ziemi
Wydawca J. Sikorski
Data wyd. 1874
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Wieczorem wyszedłem na krótką przechadzkę nad brzegiem morza, lecz wróciłem wcześnie do domu, a położywszy się w łóżku zbitem z ordynarnych desek, zasnąłem głęboko.
Po przebudzeniu się, usłyszałem stryja głośno rozmawiającego w sali sąsiedniej; zerwałem się z pościeli aby iść co prędzej do niego.
Pan Lidenbrock w duńskim języku prowadził rozmowę z jakimś ogromnym i barczystym chłopem, wyglądającym na Herkulesa. Bystry wzrok jego zapowiadał intelligencyę; oczy miał błękitne, wyraz ich myślący; długie włosy, które w Anglii uchodziłyby za rude, spadały na atletyczne ramiona. Ruchy miał zręczne, lecz bardzo mało i oszczędnie ich używał; wszystko w nim objawiało nader spokojny i łagodny temperament, a pewność siebie widoczna w całej postawie, dawała od razu to przekonanie, że człowiek ten własną pracą wystarczał na swe potrzeby, od nikogo nic nie potrzebował, i robiąc swoje nie dbał o resztę świata.
Uwagi moje nad charakterem tego Islandczyka wyprowadziłem ze sposobu, w jaki słuchał namiętnej mowy professora. Stał najspokojniej z rękami na krzyż założonemi, odpowiadał przecząco lub twierdząco, ale tylko skinieniami głowy. Słowem, oszczędność gestów doprowadzał do skąpstwa.
Patrząc na tego człowieka, trudnoby doprawdy odgadnąć w nim myśliwego z rzemiosłu; zrozumiałem jednak rzecz całą, skoro mnie p. Fridriksson objaśnił, że ten spokojny człowiek poluje tylko na kaczki edredonowe, których puch stanowi największe bogactwo wyspy, a do zbierania onego, rzeczywiście nie potrzeba być nadto ruchliwym.

Na początku lata samica pomiędzy skałami fiordów (1) buduje dość wysokie gniazdo, które wyściela delikatnemi piórkami, wyrwanemi z pod własnej piersi. Wtedy to myśliwiec przychodzi i zabiera gniazdo, a samica na nowo rozpoczyna swą pracę i to powtarza się dopóty, póki jej starczy delikatne

(1) Tak nazywają we wszystkich krajach skandynawskich wąskie zatoki morskie. go puchu; potem samiec wydziera z siebie pierza i to już pozostaje w gnieździe, bo myśliwiec nie jest nań łakomy jako na produkt nie mający tak wielkiej wartości w handlu; tym sposobem gniazdo jest gotowe, samica siada na niem i znosi jaja, pisklęta się wykluwają, a na rok przyszły, znowu w ten sam sposób powtarza się polowanie na puch edredonowy.
Ptastwo tego gatunku nie wybiera na usłanie gniazda skał spadzistych i nieprzystępnych, z tego też powodu rzemiosło takiego myśliwca nie jest uciążliwe i z niewielkim trudem dość znaczne zapewnia korzyści.
Wracając do naszego myśliwca, powiem, że ta surowa, milcząca i flegmatyczna figura, nosiła nazwisko Hans Bjelke, a przychodził jako przyszły nasz przewodnik, z rekomendacyi profesora Fridrikssona. Cała jego postać, ułożenie i ruchy, dziwny stanowiły kontrast z powierzchownością mojego poczciwego stryja.
Pomimo to, łatwo się ze sobą porozumieli; ani jednemu, ani drugiemu nie chodziło o cenę, bo jeden gotów był przyjąć co mu dadzą, drugi dać tyle, ileby zażądano. Ugoda więc tu była bardzo łatwą do zawarcia.
Hans zobowiązał się nas zaprowadzić do wioski Stapi, leżącej na południowym brzegu półwyspu Sneffels, u stóp samego wulkanu. Według obliczeń mojego stryja, była to odległość około dwudziestu dwóch mil, którą wypadało nam przejść w ciągu dwóch dni. Lecz gdy się dowiedział, że mowa jest o milach duńskich (po 24,000 stóp), musiał odstąpić od pierwotnego obliczenia, a w rezultacie wypadło że mając na względzie brak dobrych dróg, podróż trwać musi od siedmiu do ośmiu dni.
Cztery konie były zamówione, do przewiezienia nas i bagaży. Hans według swego zwyczaju miał iść piechotą; znał on doskonale tę część wybrzeża i przyrzekł doprowadzić nas drogą jak może być najkrótszą.
Według umowy zawartej ze stryjem, Hans obowiązany był nietylko doprowadzić nas do Stapi, ale jeszcze pozostać przy nas w obowiązkach przez cały czas wycieczki naukowej, za wynagrodzeniem trzech rixdalerów na tydzień (około 30 złp.), z tem wyraźnem zastrzeżeniem, że zapłata będzie mu uiszczaną tygodniowo i koniecznie w każdą sobotę.
Wyjazd oznaczony był na dzień 16 czerwca. Stryj chciał przewodnikowi dać zadatek, lecz ten nie przyjął pieniędzy, odpowiadając jednym wyrazem „Effer”, co jak mi stryj wytłomaczył, znaczyć miało później.
Hans po skończeniu umowy natychmiast wyszedł. — Wyborny człowiek — zawołał stryj — ale ani się domyśla cudownej roli jaką mu przy nas odegrać wypadnie w przyszłości.
— Więc on nam towarzyszyć będzie do...
— Tak jest Axelu, do samego środka ziemi.
Jeszcze przed podróżą, zostawało nam całe czterdzieści ośm godzin, które użyliśmy na poczynienie rozmaitych przygotowań i najdogodniejsze rozmieszczenie przedmiotów, sprzętów, narzędzi, broni, zapasów żywności i t. p.
Z narzędzi zabieraliśmy ze sobą:
1) Termometr stustopniowy Eigela, wskazujący sto pięćdziesiąt stopni, co według mego zdania, było albo za wiele, albo za mało. Za wiele, jeśli trafimy tam na ciepło topiące, bo w takim razie ugotujemy się i bez termometru; za mało, jeśli nam przyjdzie mierzyć stopień temperatury źródeł lub innych materyj, znajdujących się w stanie topnienia.
2) Manometr o zgęszczonem powietrzu, tak urządzony, aby wskazywał ciśnienie wyższych warstw, wywierane na atmosferę poziomu morza.
Barometr zwyczajny nie wystarczyłby na ten wypadek, gdyż ciśnienie atmosferyczne zwiększać się musi, w miarę zagłębienia się pod powierzchnią ziemi.
3) Chronometr fabryki Boissonas (młodszego) w Genewie, dokładnie zastosowany do Hamburskiego południka. 4) Dwie busole: zboczeń i nachyleń.
5) Lunetę nocną.
6) Dwa przyrządy Ruhmkorffa, które za pomocą strumienia elektrycznego wydają światło dające się przenosić z wszelkiem bezpieczeństwem i niewiele miejsca zabierające (1).

Arsenał nasz składał się z dwóch karabinów fabryki Purdley More et Comp., i dwóch rewolwerów Colt’a, Nie mogłem zrozumieć, dla czego mój stryj koniecznie w broń się zaopatrywał, gdy trudno było przypuścić abyśmy pod ziemią napotkali dzikich ludzi lub zwierzęta. Profesor jednak wielką do

(1) Przyrząd Ruhmkorffa składa się ze stosu Bunzena wprowadzonego w działanie za pomocą dwuchromianu potażu, nie wydającego przykrego zapachu; cewka indukcyjna łączy elektryczność przez stos wywiązaną, z latarnią szczególnego składu. W tej latarni znajduje się wężownica szklanna, w której zrobiono próżnię, a wprowadzono następnie kwas węglany lub azot.
Kiedy przyrząd jest czynnym, gaz staje się świetlnym, wydając światło białawe i ciągłe. Stos i cewka umieszczone są w torbie skórzanej którą podróżny ma przez siebie przewiązaną na pasie. Latarnia umieszczona zewnątrz, bardzo dostatecznie oświeca w największej ciemności i dozwala postępować bez obawy wybuchu pośród najzapalniejszych gazów, i nie gaśnie nawet w największych głębinach wodnych.
broni przywiązywał wagę, a prócz tego zabrał jeszcze niemały zapas bawełny strzelniczej nieprzemakalnej, którą posiada znacznie większą siłę rozprężliwości, aniżeli proch zwyczajny.
Z narzędzi i różnych przyborów mieliśmy: dwie lance, dwie łopaty, drabinę jedwabną, trzy mocno okute kije, siekierę, młotek, gwoździe i haki żelazne i długi sznur z węzłami. Wszystko to stanowiło sporą pakę, gdyż drabina sama miała trzysta stóp długości.
Oddzielną pakę stanowiły zapasy żywności, które w mięsiwie prasowanem, biszkoptach i sucharach wystarczyć mogły na blizko sześć miesięcy czasu; z napojów mieliśmy trochę wódki jałowcowej, lecz wody brak zupełny. Stryj cieszył się że mamy flaszki i manierki, licząc na źródła w których będziemy mogli czerpać wodę, a wszelkie uwagi moje o możliwej nieobecności źródeł pod ziemią, lub o ich temperaturze, pozostały bez skutku. Dla dokładności w wyliczeniu naszych przyborów podróżnych, dodać jeszcze muszę, że mieliśmy i apteczkę przenośną i znaczny zapas środków pomocniczo-chirurgicznych na wszelki wypadek, jak: bandaże: szarpie, kompresy, nożyczki, lancety; a we flaszeczkach dextrinę, alkohol do ran, octan ołowiu w płynie, eter, ocet, amonijak, i t. d., i t. d., wreszcie materyjały potrzebne do przyrządów Ruhmkorffa. Stryj mój nie zapomniał także o zapasie tytuniu, prochu myśliwskiego i hupki, a w trzosie którym był opasany, znajdowała się dostateczna ilość monety złotej, srebrnej i papierowej. Zaopatrzeni byliśmy także w sześć par butów nieprzemakających, powleczonych smolą i gummą elastyczną.
— Tak odziani, obuci i zaopatrzeni możemy bezpiecznie puścić się w najdalszą podróż — rzekł do mnie stryj zacierając ręce, a mnie dreszcz zimny przebiegł po całem ciele.
Cały dzień 14-ty zeszedł nam na przygotowaniach; przed wieczorem byliśmy na obiedzie u barona Trampe, w towarzystwie burmistrza i doktora Hyaltalin, najznakomitszego w całym kraju lekarza. Pan Fridrikson nie był zaproszonym z powodu pewnych nieporozumień z gubernatorem, w jakiejś kwestyi administracyjnej. Nie rozumiałem ani jednego słówka z całej rozmowy, prowadzonej na tym obiedzie półurzędowym. Stryj mówił bezustannie.
Nazajutrz przygotowania w zupełności zostały ukończone. Nasz uprzejmy gospodarz podarował stryjowi, nieporównanie lepszą od Hendersona mappę Islandyi, zrobioną przez p. Olaf Nikolas Olsen, według podziałki T|480000, wydaną kosztem i staraniem Towarzystwa Literackiego. Mappa ta wykonaną była według wskazań i prac geodezycznych p. Scheel Frisac, a przeto dla każdego mineraloga stanowiła nabytek nieoceniony.
Ostatni wieczór spędziliśmy na serdecznej gawędce z p. Fridriksson, dla którego w sercu miałem dużo sympatyi. Noc przespałem niespokojnie. O piątej stano zbudziło mnie rżenie koni. Ubrałem się naprędce i wybiegłem na ulicę. Hans kończył pakowanie naszych tłomoków; robota szła mu bardzo zręcznie, choć na prawdę nie wiele się ruszał. Stryj więcej krzyczał niż robił, a przewodnik wcale prawie nie zważał na jego rozkazy.
Na szóstą godzinę wszystko było gotowe. Pan Fridriksson uścisnął nas serdecznie. Stryj gorąco dziękował mu za gościnność i przyjaźń jakich nam dał liczne dowody. Ja pożegnałem go najlepszą na jaką zdobyć się mogłem łaciną; potem siedliśmy na siodła, a p. Fridriksson jako ostatnie pozdrowienie, rzucił mi na drogę ów wiersz, który Wirgilijusz jakby umyślnie dla nas, podróżników nieświadomych swej drogi, napisał:
Et quacumque viam dederit fortuna sequamur (1).



(1) Idźmy drogą, jaką nam los nadarzy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.