Podróż do Bieguna Północnego/Część I/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż do Bieguna Północnego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Voyages et aventures du capitaine Hatteras |
Podtytuł oryginalny | Les Anglais au Pôle Nord |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I |
Indeks stron |
Osada okrętu, pod nieobecność dowódzcy, dokonała kilka prac chroniących statek od nacisku gór lodowych. Mozolną tą pracą, zajmowali się Pen, Clifton, Gripper, Bolton, Simpson; palacz i dwaj mechanicy pomagali także towarzyszom, bo gdy maszyna nie potrzebowała ich obecności, stawali się majtkami, i jako tacy, mogli być użyci do wszelkich robót.
Czynność ta jednak irytowała oddających się jej.
— Mam już tego dosyć, rzekł Pen, i jeśli za trzy dni nie będzie odwilży, przysięgam Bogu że się ani ruszę do czegokolwiek.
— Chcesz założyć ręce? odrzekł Plower, toć lepiej użyć ich do pracowania nad powrotem! Myślisz może, żeśmy gotowi tu zimować aż do przyszłego roku?
— Smutneby to było zimowisko, rzekł Bolton, bo okręt zewsząd jest odsłonięty!
— A któż zaręczy, dodał Brunton, że na przyszłą wiosnę morze wolniejsze będzie jak dzisiaj?
— Co tu gadać o przyszłej wiośnie? odezwał się Pen. Mamy dziś czwartek; jeśli do niedzieli droga wolną nie będzie, to powrócimy na południe.
— Słusznie mówi, rzekł Clifton.
— Cóż, zgoda na to? zapytał Pen.
— Zgoda, odpowiedzieli jego koledzy.
— I będzie to bardzo rozumnie, dodał Waren; bo jeśli mamy jak dotąd pracować holując okręt, to lepiej go cofać.
— Zobaczymy co będzie w niedzielę, rzekł Wolsten.
— Tylko mi pisnąć trzeba, a zaraz kotły zagrzeję, dodał Brunton.
— Toć my sami i bez rozkazu możemy podpalić pod niemi, zauważył Clifton.
— Jeśli który z panów oficerów, rzekł Pen, zechce tu zazimować, to mu nikt nie wzbroni, zostawi się go w spokoju; łatwo sobie zbuduje budę ze śniegu i żyć w niej będzie mógł, jak prawdziwy Eskimos.
— Ja się na to nie zgodzę, zawołał Brunton; nie zostawimy tu nikogo, rozumiecie mnie? Zdaje mi się zresztą, że dowódzca nie będzie się opierał; on sam bardzo już jest niespokojny, a gdy mu się przedstawi łagodnie...
— To wielkie pytanie, wtrącił Plower. Shandon jest twardy i uparty niekiedy, i trzeba się zgrabnie wziąć do niego.
— Za miesiąc, rzekł Bolton wzdychając smętnie, moglibyśmy być z powrotem w Liverpolu; przebylibyśmy prędko lody kierując się na południe. W początkach czerwca będzie wolne przejście przez cieśninę Davis’a, i już sam prąd zaniósłby nas na Atlantyk.
— Mając z sobą dowódzcę i działając na jego odpowiedzialność, nie stracilibyśmy przyrzeczonej nam gratyfikacyi; gdybyśmy z własnej tylko chęci wrócili, mogłoby się to inaczej obrócić.
— Wyborne to rozumowanie, rzekł Plover; ten dyabeł Clifton gada jak rachmistrz. Starajmy się nie wchodzić w niesnaski z temi panami z admiralicyi, bo będziemy pewniejsi rzeczy. To też nie zostawilibyśmy tu nikogo.
— A jeśli oficerowie nie zechcą nas posłuchać? wtrącił Pen, chcący doprowadzić swych towarzyszy do ostateczności.
Na tak wprost postawione pytanie, nikt nie umiał odpowiedzieć.
— Zobaczymy jak zrobić, gdy nadejdzie pora po temu, rzekł Bolton; wreszcie dosyć nam będzie namówić Shandona, a zdaje mi się, że to przyjdzie z łatwością.
— Jest tu jednak ktoś, kogobym tu chętnie zostawił, rzekł Pen dodając grube przekleństwo — choćby mi rękę miał odgryźć!
— Ah! tego psa, wtrącił Plover.
— Tak, tego psa; urządzę ja go niebawem.
— I słusznie, dorzucił Clifton, wracający do swego ulubionego przedmiotu; jestem pewny że ten pies jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść.
— Zadał nam urok, rzekł Plover.
— Wprowadził nas na tę ławicę lodu, dorzucił Gripper.
— Nagromadził na naszą drogę, wtrącił Wolsten, więcej lodów niż ich tu widziano dawniej kiedykolwiek.
— Moja choroba oczu, to jego robota, dodał Brunton.
— On winien, że nie dają nam dżynu ani wódki, rzekł Pen.
— On sprawcą jest wszystkiego złego, wołali wszyscy, ani myśląc poskromić swą wyobraźnię.
— Nie trzeba zapominać, że w nim siedzi kapitan, zauważył Clifton.
— Ah! kapitanie nieszczęścia! wołał Pen, podżegając własnemi wyrazami swą bezmyślną wściekłość; chciałeś przyjść tutaj, to i zostaniesz!
— Ale jak go pochwycić? zapytał Plover.
— Sposobność jest wyborna, odpowiedział Clifton; dowódcy niema na pokładzie, jego zastępca śpi w swej kajucie, a Johnson nic nie spostrzeże bo mgła jest gruba....
— Ale sam pies! rzekł Pen.
— Śpi w tej chwili przy składzie węgla, odpowiedział Clifton; i gdyby który z was...
— Ja się nim zajmę, krzyknął Pen wściekle.
— Strzeż się Pen! ma on zęby, któremiby przegryzł sztabę żelaza.
— Niech się ruszy, a kałdun mu rozpłatam, zawołał Pen porywając za nóż.
— I poskoczył pod pomost, a za nim posunął się Waren gotów mu pomagać.
Wrócili wkrótce oba dźwigając na rękach zwierzę z okrępowanym pyskiem i łapami silnie związanemi, zeszli go śpiącego i biedne psisko nie mogło się im wymknąć.
— Wiwat Pen! zawołał Plover.
— A cóż teraz z nim zrobisz? zapytał Clifton.
— Utopię go, odrzekł Pen z okropnym śmiechem zadowolnienia — zobaczymy czy powróci.
O paręset kroków od okrętu był otwór okrągławy, wyżłobiony zębami foki z wewnątrz na zewnątrz i utrzymywany ciągle przez to zwierzę w takim stanie, żeby mogło nim wyjść na powierzchnię lodu, dla oddychania. Czuwa ono nad tem, żeby podczas pobytu jego na lodzie otwór nie zamarzł; szczęka bowiem jego tak jest zbudowana, że z wierzchu gryźć nie może — zatem w chwili niebezpieczeństwa nie miałoby którędy uciekać.
Do tegoto otworu podążyli Pen i Waren, i wrzucili weń psa, mimo energicznego z jego strony oporu; potem zawalili otwór wielką taflą lodu, przez co zamurowali niejako psa w płynnem jego więzieniu.
— Szczęśliwej podróży kapitanie! zawołał brutalski majtek.
W parę chwil potem byli już na okręcie, na który gęsta mgła zapadła. Johnson nie mógł widzieć tej operacyi, tem mniej że i śnieg zaczął sypać.
W godzinę potem, powrócił do statku Ryszard Shandon z towarzyszami.
Shandon zauważył przejście w kierunku północno-wschodnim, i postanowił skorzystać z niego. Wydał odpowiednie rozkazy, a osada spełniła je z pewną skwapliwością, Chciała dać poznać dowódzcy że niepodobna posuwać się dalej, a wreszcie powiedziała sobie, że mu jeszcze trzy dni będzie posłuszna. Część nocy i dnia następnego gorliwie piłowano lody i holowano statek, a Forward posunął się o dwie mile blisko ku północy. Dnia 18-go dotarł bardzo blisko do lądu pod górę z ostrym szczytem, któremu osobliwy jego kształt pozyskał nazwę Palca dyabelskiego.
W tem samem miejscu w r. 1851 okręt Prince Albert, a w r. 1853 Advance pod kapitanem Kane, zatrzymane były po kilka tygodni między lodami.
Dziwaczny kształt Palca dyabelskiego, okolica pusta i martwa, rozległe łańcuchy gór lodowych wyższych niekiedy nad trzysta stóp, trzeszczenie lodów przerażające, odbrzmiewające szerokiem echem, — wszystko to czyniło nader smutnem położenie Forwarda. Shandon pojmował, że należało koniecznie wydobyć stamtąd okręt i poprowadzić go dalej. Pracując jak pracowano poprzednio, posunięto się w dwadzieścia cztery godzin jeszcze o dwie mile. Ale to mało jeszcze znaczyło. Obawa opanowała dowódzcę statku, a fałszywe jego położenie odbierało mu energię. Stosując się do instrukcyi żądającej by się ciągle naprzód posuwał, przywiódł okręt do nader niebezpiecznego położenia. Holowanie wyczerpało siły osady; dla wyrobienia kanału szerokiego na stóp dwadzieścia w lodzie, zwykle na cztery lub pięć stóp grubym — potrzeba było przeszło trzy godziny usilnej pracy; zdrowie ludzi było silnie zagrożone. Shandon dziwił się ich milczeniu i niezwykłemu poświęceniu, ale się obawiał, aby ta cisza nie zapowiadała wybuchu bliskiej burzy.
Możecie więc zrozumieć jak w takich okolicznościach boleśnie został uderzony odkryciem, że w skutek powolnego i niedającego się czuć ruchu pola lodowego, nocą z 18-go na 19-y Forward stracił co za cenę tylu wysileń zdobyto dla niego; rano w sobotę znalazł się znów przy Palcu dyabelskim, zawsze groźnie wzniesionym; położenie pogorszyło się nawet: góry lodowe mnożyły się, ukazywały się i znikały we mgle jak widziadła.
Shandon stracił zupełnie głowę; serce tego nieustraszonego dotąd człowieka przejęte zostało trwogą, równie jak i umysły jego podwładnych. Dowiedział się on o zniknięciu psa, ale nieśmiał ukarać winnych, z obawy wywołania buntu.
Przez cały dzień stan atmosfery był okropny; zawieja śniegowa wirowała nieustannie i otaczała bryg nieprzejrzaną zasłoną; a jeśli chwilowo rozjaśniło się w skutek rozszalałego wichru, to oko z przerażeniem dostrzegało, ów Palec dyabelski groźnie stojący na brzegu. Nie było co robić na okręcie przyczepionym za kotwicę do płaszczyzny lodowej; ciemność powstała taka, że człowiek stojący u rudla nie mógł widzieć oficera służbowego, którym był w tej chwili Wall, stojącego z przodu okrętu.
Shandon pożerany ciągłym niepokojem oddalił się do swej kajuty; doktór porządkował swe podróżne notaty; jedna połowa załogi była na pokładzie, druga w sali wspólnej.
W chwili gdy huragan zdwoił swą gwałtowność, zdawało się, że Palec dyabelski wzrósł niesłychanie wśród mgły rozdartej.
— Wielki Boże! krzyknął Simpson cofając się z przestrachu.
Ze wszech stron podniósł się okrzyk.
— Zdruzgocze nas!
— Jesteśmy zgubieni!
— Panie Wall, panie Wall!
— Już po nas!
— Komendancie, komendancie!
Okrzyki te wydawali ludzie będący na służbie. Wall poskoczył na tył okrętu. Shandon i doktór wybiegli na pokład i patrzyli. Wśród mgły na pół roztwartej zdawało się, że Palec dyabelski zbliżył się do okrętu, i że wzrósł niesłychanie; na wierzchołku jego stał drugi Palec dyabelski, podstawą w górę wzniesiony i obracał się na swym końcu. Ogromna ta massa chwiała się, gotowa runąć i zmiażdżyć okręt. Przerażający to był widok. Każdy cofnął się bezwiednie, a wielu majtków opuściło okręt by się na lodzie chronić od groźnego zjawiska.
— Stać wszyscy! zawołał dowódca surowym głosem; na swoje miejsca!
— Nie lękajcie się przyjaciele, rzekł doktór, nic w tem niema strasznego. Jestto poprostu złudzenie wzroku i nic innego.
— Masz pan słuszność panie Clawbonny, odezwał się Johnson; nieuki te zlękli się cienia.
Niektórzy z majtków nabrawszy otuchy po słowach doktora, posunęli się na przód okrętu, a przechodząc z przestrachu do zadziwienia, przyglądali się zjawisku, które niedługo znikło.
— Oni to nazywają, złudzeniem wzroku, rzekł Clifton; a ja wam powiadam, że to dyabelska sztuczka.
— Najniezawodniej! odparł Gripper.
Przez mgłę roztwartą dojrzał Shandon ogromne wolne od lodów przejście, którego się ani domyślał. Można było oddalić się niem od lądu, i postanowił skorzystać z tego co prędzej; ludzie ustawili się po bokach tego kanału i za liny podane sobie ciągnęli statek ku północy.
Długo spełniano tę pracę gorliwie ale w milczeniu. Shandon, żeby korzystać jak najśpieszniej z tego przejścia tak niespodzianie odkrytego, kazał zapalić pod kotłem machiny parowej.
— To jest prawdziwa dla nas łaska Opatrzności, ten kanał, rzekł do Johnsona; jeśli się nim o kilka mil posuniemy, to może skończą się nasze strapienia. Podniecaj ogień, panie Brunton; dasz mi znać gdy ciśnienie pary będzie dostateczne. A wy przyjaciele zdwójcie tymczasem siły, skorzystamy na tem. Pilno im oddalić się od tego Palca dyabelskiego; usposobienie to ich, w porę nam bardzo przychodzi.
W tem posuwanie się brygu nagle przerwane zostało.
— Co to jest? zapytał Shandon; panie Wall, czy się liny zerwały?
— Nie zerwały się odparł Wall, przechylając się przez poręcz. A oto nasi ludzie uciekają, wdzierają się na okręt, zdają się być straszliwie czemś przerażeni.
Shandon poskoczył na przód statku.
— Na pokład, na pokład! krzyczeli uciekający, głosem znamionującym najwyższą trwogę.
Shandon spojrzał w stronę północną i zadrżał mimowolnie. Dziwne jakieś zwierzę, przerażające swemi ruchami z dymiącym ozorem wywieszonym z ogromnej paszczy, pędziło ku okrętowi. Wysokie było na jakie dwadzieścia stóp; włos jego był najeżony. Ścigało majtków za ich biegiem, a straszliwy jego ogon, długi na stóp dziesięć, pomiatał śnieg i tumany jego podnosił. Widok tego potworu, najodważniejszych zmroził przestrachem.
— Ogromny niedźwiedź! wołał ktoś.
— To lew Apokalypsy! krzyczał drugi.
Shandon pobiegł po swoją fuzyę zawsze nabitą, a doktór także przygotował się do dania ognia do tego potworu, przypominającego zwierzęta przedpotopowe. Zbliżało się w olbrzymich poskokach; Shandon i doktór razem dali ognia, a ich strzały wstrząsając warstwy powietrza, niespodziewany sprawiły skutek. Doktór spojrzał uważnie i nie mógł wstrzymać się od śmiechu.
— Znów złudzenie oka, refrakcya!
— Refrakcya! powtórzył Shandon.
— Pies! zawołał Clifton.
— Pies-kapitan! wrzeszczeli inni.
— On, i zawsze on! krzyczał Pen.
Istotnie, byłto pies, który pod lodem zdołał się uwolnić od swych więzów i wypłynął na powierzchnię przez jakąś rozpadlinę. Łamanie się promieni, zdarzające się bardzo często w tamtych okolicach, nadało mu przerażające rozmiary, które znikły po wstrząśnieniu powietrza strzałami. Niemniej jednak majtkowie, nie przygotowani do zrozumienia naukowego wykładu tego zjawiska, zostali pod wpływem dziwnego wrażenia. Wypadek z Palcem dyabelskim, zjawienie się znów psa w okolicznościach fantastycznych, dokonały moralnego obłędu załogi, i szemranie wybuchnęło.