Podróż do Bieguna Północnego/Część I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż do Bieguna Północnego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Voyages et aventures du capitaine Hatteras |
Podtytuł oryginalny | Les Anglais au Pôle Nord |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
DO
BIEGUNA PÓŁNOCNEGO.
PRZEZ
„Jutro wraz z przypływem morza, bryg Forward (kapitan K. Z. porucznik Ryszard Shandon), wypłynie z New Princes Docks w celu niewiadomym“.
Takie ogłoszenie podawał Liverpool Herald z d. 5 kwietnia 1860 roku.
Odjazd brygu jest wypadkiem małej wagi dla jednego z najhandlowniejszych portów Anglii. Któżby zwracał uwagę na taką drobnostkę, wśród tłumu okrętów różnej objętości i ładunku, które zaledwie mieściły się w przystani mającej przeszło dwie mile rozległości?
Jednakże dnia 6 kwietnia od rana już duże zbiegowisko ludzi zalegało wybrzeża New Princes Docks; liczna korporacya marynarzy liverpoolskich, dała tam sobie rendez-vous; robotnicy okolicznych fabryk porzucili pracę, kupcy powychodzili ze swych ponurych kantorów, lub składów opustoszałych. Omnibusy różnokolorowe wciąż nowych dostarczały ciekawców: zdawało się, że całe miasto jedyną jest zajęte myślą, zobaczenia jak z portu wypłynie Forward.
Forward był to bryg o stu siedmdziesięciu beczkach ładunku,[1] mający szrubę[2] i machinę parową o sile stu dwudziestu koni — słowem wyglądał prawie tak samo jak inne brygi w porcie stojące; lecz chociaż publiczność nie upatrywała w nim nic nadzwyczajnego, to jednak przed bacznością i znawstwem marynarzy nie mogły ujść pewne niezwykłe okoliczności, które też zaraz zwróciły ich uwagę.
Dla tego też na pokładzie Nautilusa, nieopodal na kotwicy stojącego, grono majtków tysiączne robiło wnioski i przypuszczenia o przeznaczeniu Forwarda.
— Co myśleć, mówił jeden, o takiej ilości masztów? niema przecie zwyczaju aby parowce tyle posiadały żagli.
— Zapewne, odezwał się jakiś podoficer marynarki, o szerokiej i czerwonej twarzy, zapewne statek ten liczy więcej na swoje maszty, aniżeli na machinę, i jeśli tak liczne ma żagle górne, to niezawodnie dla tego, że dolne często będą zamaskowane. Co do mnie, ani wątpię że Forward płynie na morza podbiegunowe, to jest tam, gdzie góry lodów wstrzymują wiatr, a zatem jest go mniej, niż potrzebuje tęgi i silnie zbudowany okręt.
— Macie słuszność panie Cornhill, powiedział trzeci majtek. A uważaliście też tę belkę z przodu, która wpada prosto w morze?
— Dodaj do tego, odpowiedział Cornhill, że zakończona jest pokryciem z lanej stali, wyostrzonem jak brzytwa, któreby okręt linijowy mogło przeciąć na dwoje, gdyby nań wpadł Forward szybko płynący.
— Niezawodnie, odezwał się sternik z Marsey, bo ten bryg, przy pomocy swej szruby upływa z pewnością czternaście węzłów[3] na godzinę. Widziałem jak go próbowano i upewniam was, że jest to biegun nielada.
— A i pod żaglami także nie gorzej chodzi, dodał Cornhill. Wiecie koledzy, niech będę czem chcecie, jeśli ten statek nie idzie na morza podbiegunowe! Albo czyście uważali ten ogromny otwór przez który przechodzi wierzchnia część jego steru?
— A prawda! chórem odpowiedzieli towarzysze Cornhill’a, lecz czegóż to dowodzi?
— To dowodzi moi chłopcy, odrzekł podoficer z pogardliwem zadowoleniem, że nie umiecie ani patrzeć, ani się nad rzeczą dobrze zastanawiać. Otwór tak wielki wyraźnie na to jest zrobiony, aby rudel z łatwością mógł być wyjętym lub osadzonym, według potrzeby: A czyż to nie wiecie, że wśród lodów manewr ten dość często się powtarza?
— Jest racya, odpowiedzieli majtkowie należący do Nautiliusa.
— A przytem, dodał jeden z nich, ładunek tego brygu, w zupełności potwierdza zdanie Cornhill’a. Clifton, który się zapisał na tę podróż, mówił mi, że Forward zabiera żywności i węgla najmniej na pięć lub sześć lat, i to stanowi cały jego ładunek, wraz z dostatecznym zapasem skór z fok i odzieży wełnianej.
— A no, to widzicie, mówił Cornhill, niema już najmniejszej wątpliwości! Ależ mój przyjacielu, skoro się znasz tak dobrze z Cliftonem, czemużeś się go nie zapytał dokąd jadą?
— Pytałem, ale nie mógł mi powiedzieć, bo sam nie wie. Całą załogę tak umówiono. Dowiedzą się po przybyciu na miejsce. Ależ co za płaca, co za płaca — powtarzał zapalając się przyjaciel Cliftona, — pięć razy większa niż zwykle. Ach! bo też żeby nie to, Ryszard Shandon nie znalazłby z pewnością nikogo, coby się chciał zgodzić na podobne warunki. Statek dziwnego kształtu, niewiadomo dokąd płynący i jak się zdaje nie bardzo pewny powrotu; jabym na taką ugodę nigdy w życiu nie przystał.
— Czy byś przystał czy nie przystał, odezwał się Cornhill, to w żadnym razie mój przyjacielu nie mógłbyś należeć do ekwipażu Forwarda.
— A to dla czego?
— Bo jesteś żonaty, a ja słyszałem, że tam przyjmują samych tylko bezżennych. Niemasz więc co się drożyć, lubo co prawda, pewnie byś się nie ociągał gdyby cię namawiano.
Tak zagadnięty majtek, począł się śmiać serdecznie, Cornhill widocznie zadowolniony z siebie, ciągnął dalej:
— Wszystko w tym statku jest strasznie zuchwałe, nie wyłączając nawet nazwiska Forward! Naprzód! ale dokąd? Prócz tego, nie wiadomo kto będzie jego kapitanem?
— I owszem, wiadomo — odezwał się jakiś młody majtek z bardzo naiwną fizognomiją.
— Jakto wiadomo?
— Bez wątpienia.
— Czy sądzisz malcze, że Shandon będzie kapitanem Forwarda?
— Ależ, odrzekł młody marynarz...
— Wiedz, przeto, że Shandon jest porucznikiem i nic więcej. Jestto dzielny marynarz, tęgi wielorybnik i wyborny towarzysz, godzien pod każdym względem aby mu powierzyć dowództwo; ale koniec końców nie on dowodzi na tym dziwnym statku i takim jest kapitanem jak ty młodziku, albo ja naprzykład, bez obrazy mej godności. Co zaś do tego, kto po Bogu będzie rządził szrubowcem, to ręczę, że i on sam dotąd nie wie. Gdy przyjdzie pora właściwa, prawdziwy kapitan zjawi się nie wiadomo jak, zkąd, i na którem wybrzeżu starego czy nowego świata; bo Ryszardowi Shandon nie wolno jest nawet powiedzieć, w którą stronę kuli ziemskiej podróż swą skieruje.
— Jednakże panie Cornhill, rzekł młody marynarz, Forward ma już zapowiedzianego przy wyjeździe kapitana.
— Jakto! wrzasnął Cornhill, brwi marszcząc surowo — ty mi chcesz dowodzić, że Forward ma kapitana już na pokładzie?
— Tak jest panie Cornhill.
— I ty we mnie chcesz to wmówić?
— Bez wątpienia, bo wiem to doskonale od Johnsona.
— Od Johnsona?
— Tak jest, on mi sam powiedział.
— On ci powiedział? Johnson?
— Nie tylko że mi powiedział, ale i pokazał nawet kapitana.
— Pokazał ci? rzekł Cornhill osłupiały.
— Pokazał.
— I widziałeś go?
— Widziałem na własne moje oczy.
— I któż to jest taki?
— Jestto pies.
— Pies?
— Pies na czterech łapach!
Zdumienie powszechne ogarnęło marynarzy. W każdym innym razie, byliby wybuchnęli śmiechem. Pies kapitanem brygu o stu siedmdziesięciu beczkach! doprawdy, było to dość zabawne! Ale Forward był statkiem wyjątkowym i śmiać się nie było bardzo z czego.
— I to Johnson pokazywał ci tego psa, tego kapitana nowego rodzaju? Widziałeś go na własne oczy jak powiadasz?
— Tak jak pana, z przeproszeniem, widzę w tej chwili, panie Cornhill.
— I cóż wy myślicie o tem, ojcze Cornhill, zapytali majtkowie.
— A cóż mam myśleć — opryskliwie odpowiedział ten ostatni — myślę że Forward jest chyba okrętem należącym do djabła, lub też do waryata kwalifikującego się do szpitala.
Majtkowie w milczeniu przypatrywali się ostatnim przygotowaniom okrętu do podróży, i każdy głęboko był przekonanym, że Johnson nie żartował bynajmniej z młodego majtka.
Ta historya o psie już się rozeszła po mieście, a z tłumu ciekawych nie jeden chciwie oczami szukał Psa-kapitana, którego już miano za jakieś zwierzę nadnaturalne.
Zresztą Forward od kilku już miesięcy zwracał na siebie uwagę publiczną, z powodu swej tajemniczości i niezwykłej budowy, swego przeznaczenia przez mało kogo odgadywanego, incognita kapitana, sposobu w jaki Ryszard Shandon został wezwany do budowy statku, oraz szczególnych warunków, pod jakiemi werbowano jego załogę.
Dla człowieka myślącego, dla marzyciela, a nadewszystko filozofa, nic niema tak zajmującego jak okręt odpływający. Ściga on go wyobraźnią we wszystkich przejściach i walkach z falami morskiemi, z rozhukanemi wiatrami w jego awanturniczych drogach, które nie zawsze do bezpiecznego portu prowadzą; i niech się tylko coś nie zwykłego okrętowi zdarzy, zaraz go sobie przedstawimy w postaci fantastycznej, choćbyśmy najmniej byli usposobieni do fantazyowania.
Toż samo było w tej chwili i z Forwardem; co więcej, dostarczał on świeżego do gawędy materyału, najmniej przez jakie trzy miesiące, choć mało kto mógł o tem mówić, z taką znajomością rzeczy jak Cornhill.
Bryg wyrobionym został na warsztatach w Birkenhead, prawdziwem przedmieściu Liverpoolu, leżącem na lewym brzegu Merseyu i mającem bezustanną z portem komunikacyę za pomocą statków parowych.
Jedna z najznakomitszych fabryk okrętowych w Anglii pod firmą Scott et Comp. otrzymała od Ryszarda Shandon anszlag i plan szczegółowy, w którym rozmiary, ładunek i model brygu jak najdokładniej były oznaczone. Projekt ten wykazywał doświadczenie i przezorność wytrawnego marynarza. Shandon miał znaczny fundusz do rozporządzenia, roboty zatem rozpoczęto bezzwłocznie i prowadzono z nadzwyczajną szybkością, stosownie do zlecenia nieznanego właściciela.
Bryg bardzo silnie był budowany, wyraźnie dla wytrzymania ogromnego parcia; bale jego wyrobione z pewnego gatunku dębu indyjskiego (teack) odznaczającego się niezwykłą twardością, były oprócz tego spajane mocnemi wiązaniami z żelaza. Marynarze dziwili się nawet, że pudło okrętu przeznaczonego do stawiania takiego oporu, nie było z blachy żelaznej urządzone, jak to bywa w statkach parowych; lecz na to odpowiadano, że tajemniczy inżynier miał swoje słuszne do tego powody.
Robota brygu coraz widoczniej postępowała na warsztacie i wkrótce znawcy przyznali mu jednomyślnie moc i zręczność kształtów; na przodzie, w miejsce ostrogi, miał on jak to już wyżej powiedzieliśmy, duże ostrze stalowe, odlane w fabryce R. Hawthorn w Newcestle. Jakkolwiek nie był to statek wojenny, jednakże na przodzie ustawiono armatę szesnasto funtową, osadzoną na łożysku w ten sposób, że na wszystkie strony nakierowaną być mogła.
Lecz zapyta kto może: jeśli bryg nie był ani wojennym ani kupieckim okrętem, ani yachtem spacerowym, bo nikt się nie wybiera na przechadzkę z sześcioletnim zapasem żywności — to czemże był nareszcie i do jakiego miał służyć celu?
Czyż przeznaczony był do odszukania zaginionych okrętów Erebus i Terror, oraz głośnego kapitana sir John Franklin’a? także nie — gdyż poprzedniego roku 1859, dowódzca Mac Clintock powrócił z mórz podbiegunowych i przywiózł pewną wiadomość, o zaginięciu tej nieszczęśliwej wyprawy.
Czyżby Forward raz jeszcze chciał próbować sławnego przejścia Północno-Zachodniego? Lecz w jakim celu? Kapitan Mac-Clur już je znalazł w roku 1853, a porucznik jego Creswel pierwszy opłynął ląd stały Ameryki, od cieśniny Beryngskiej, do cieśniny Dawisa.
Pewną wszakże było rzeczą, i niewątpliwą dla znających się na rzeczy, że Forward wybierał się w okolice lodami zajęte. Może chciał się puścić ku biegunowi południowemu, dalej jeszcze niż wielorybnik Wedell i kapitan James Ross? Lecz po co i w jakim celu? Choć pole domysłów bardzo było zacieśnione, niemniej przeto wyobraźnia mogła się w niem zbłąkać.
Nazajutrz po spuszczeniu brygu na wodę, warsztaty R. Hawthorn z Newcastle nadesłały dlań machinę parową. Machina ta jakkolwiek o sile stu dwudziestu koni, bardzo jednak mało zajmowała miejsca; siła jej była dość znaczną, jak na okręt o stu siedmdziesięciu beczkach ładunku, zresztą silnie omasztowany, i posuwający się bardzo szybko, jak tego próby dowiodły. Sternik Johnson takie dał o nim zdanie przyjacielowi Cliftona.
„Gdy Forward jednocześnie używa i szruby i żagli, to z pewnością żagle najwięcej mu dodają szybkości.“
Wprawdzie przyjaciel Cliftona nic tego nie rozumiał, ale wierzył we wszystko co się dziać mogło na okręcie, którego dowódzcą był pies we własnej osobie.
Po ustawieniu machiny na pokładzie, zaczęło się ładowanie prowizyj, co nie było bagatelą, gdyż okręt zabierał zapasy na lat sześć. Zapasy te składały się z mięsa solonego i suszonego, z ryby wędzonej, sucharów i mąki; całe góry kawy i herbaty zsypano lawinami do magazynu okrętowego. Ryszard Shandon sam przewodniczył wszystkiemu z wielką znajomością rzeczy; wszystko było opakowane i onumerowane z największym porządkiem i akuratnością; zabrano także ogromny zapas indyjskiego preparatu zwanego pemmican, który przy małej objętości, zawiera bardzo wiele pożywnych pierwiastków.
Gromadzenie tego rodzaju żywności nie pozwalało wątpić o długości podróży; zarazem każdy umysł badawczy od razu poznawał, że Forward miał żeglować po morzach podbiegunowych; przekonywały o tem baryłki napełnione sokiem cytrynowym (lime-juice), pastylki wapienne, paki musztardy, szczawiu i innych środków przeciwszkorbutycznych, tak niezbędnie potrzebnych w żegludze do bieguna północnego. Shandon na tę część ładunku, również jak na aptekę podróżną szczególniejszą zwracał baczność.
Choć broni nie było wiele, jednakże prochu zabrano zapas ogromny; przecież jedna armata nie mogła tego zużyć. To właśnie zastanawiało wszystkich. Zabrano również na pokład olbrzymich rozmiarów piły, różne narzędzia, jak drągi, piły ręczne, ogromne topory, kawały ołowiu i dość znaczną ilość petard (blasting—cylinders), których eksplozya zdolną byłaby komorę liverpoolską wysadzić w powietrze. Wszystko to zdumiewało, jeśli nie przerażało, żeby już nie mówić o racach różnych, sygnałach, latarniach, pochodniach i tym podobnych przyrządach.
Tłum ciekawych na brzegach New Princes Docks mógł podziwiać jeszcze przy okręcie długą łódź wielorybniczą z machoniu, pirog (czółno) blaszany okryty gutaperką i pewną liczbą halkett-boats, czyli płaszczy gumowych, które w razie potrzeby można było zamienić na czółna, przez wydęcie.
Wszyscy byli i zaciekawieni i niespokojni i wzruszeni nareszcie, bo wraz z ustępywaniem przypływu morza, Forward miał się puścić w swą podróż tajemniczą.
Na ośm miesięcy przed wypadkami powyżej opisanemi, Ryszard Shandon otrzymał list następującej treści:
Do p. Ryszarda Shandon
w Liverpoolu
List niniejszy ma na celu zawiadomić Pana, o przesłaniu szesnastu tysięcy funtów sterlingów na ręce p. Marcuart et Comp. bankierów w Liverpoolu, a dołączone tu assygnacye podpisane przezemnie, dozwolą panu czerpać fundusze u tychże pp. Marcuart, aż do wysokości wspomnianej summy szesnastu tysięcy funtów.
Nie znasz mnie pan, — mniejsza o to; lecz ja znam pana, a to jest rzecz ważniejsza.
Ofiaruję panu posadę porucznika na pokładzie Forward, który przeznaczony jest do odbycia długiej a może i niebezpiecznej podróży.
Jeśli odmówisz, rzecz skończona. Jeśli przystajesz, otrzymasz pięćset funtów sterlingów rocznej płacy, a przez cały czas trwania podróży, co rok płaca ta będzie podwyższaną o jednę dziesiątą.
Bryg Forward o którym wspomniałem nie egzystuje dotąd, lecz każesz go pan zbudować co najrychlej, tak aby w pierwszych dniach kwietnia 1860 r. mógł być puszczonym na morze. Załączam plan statku i anszlagi; proszę się do nich ściśle zastosować. Statek ma być zbudowanym w warsztatach pp. Scott et Com., z którymi się pan zechciej porozumieć w tym względzie. Polecam szczególniej pańskiej troskliwości złożenie załogi Forwarda; stanowić ją ma: kapitan, to jest ja; porucznik, to jest pan; trzeci oficer; retman; dwóch inżynierów mechaników; jeden sternik znający okolice lodowate ice-master) ośmiu majtków i dwóch palaczy; — wszystkiego ośmnaście osób, licząc w to i doktora Clawbonny, który się panu da poznać, gdy tego będzie potrzeba.
Ludzie przez pana zamawiani do odbycia podróży na pokładzie Forwarda mają być wszyscy Anglicy, wolni, bez rodzin, bezżenni, wstrzemięźliwi, bo używanie trunków, a nawet piwa zabronionem będzie na pokładzie; słowem mają to być ludzie gotowi wszystko przedsięwziąść i znieść wszelkie przygody. Wybierając pomiędzy kandydatami, zechcesz pan dać pierwszeństwo osobom temperamentu krwistego, a przeto mającym w sobie wyższy stopień cieplika.
Ofiarujesz im pan płacę pięć razy większą od tej, jaką zwykle dają na wszystkich okrętach, z podwyżką o jednę dziesiątą, po upływie każdego roku służby. Po powrocie z wyprawy, każdy z nich otrzyma pięćset funtów, pan zaś dwa tysiące funtów sterlingów jednorazowej gratyfikacyi. Fundusz na to potrzebny, złożonym będzie u wspomnianych już pp. Marcuart et Com.
Wyprawa nasza będzie długa i przykra, ale zaszczytna. Nie masz się pan więc co namyślać panie Shandon.
Odpowiedź proszę przesłać do Gotteborg (w Szwecyi) pod literami K. Z. poste-restante.
P. S. W dniu 15 lutego 1860 odbierzesz pan wielkiego psa duńskiego, z obwisłemi wargami, sierści ciemno płowej w czarne pręgi. Umieścisz go pan na pokładzie statku i polecisz karmić czystą mąką jęczmienną, parzoną tłustym odwarem. Wiadomość o odebraniu psa, zechcesz pan pod adresem jak wyżej, przesłać do Liworno (we Włoszech).
Kapitan Forwarda przedstawi się i da poznać gdy czas nadejdzie. W chwili odjazdu otrzymasz pan nowe instrukcye.
Kapitan brygu Forward.
K. Z.
Ryszard Shandon był wybornym marynarzem; odbywał niejednokrotne podróże po morzach północnych i zyskał sobie reputacyę jednego z najbieglejszych wielorybników. — List podobny mógł go zadziwić, i zadziwił w rzeczy samej, lecz przyjął go z krwią zimną, właściwą wytrawnemu człowiekowi.
Zresztą znajdował się właśnie w warunkach wymaganych; nie miał ani żony, ani dzieci, ani żadnej rodziny, był jak ptak wolnym; nie namyślając się też długo poszedł do pp. Marcuart et Com. bankierów.
Skoro tam są pieniądze, mówił sobie, reszta pójdzie jak należy.
W domu bankierskim przyjęto go ze wszelkiemi względami, przynależnemi człowiekowi, na którego czekają w kasie złożone szesnaście tysięcy funtów sterlingów; sprawdziwszy osobiście tę okoliczność, Shandon kazał sobie podać arkusz czystego papieru, a napisawszy na nim ciężką ręką odpowiedź oznajmiającą przyjęcie propozycyi, odesłał takową pod wskazanym mu adresem.
Tegoż samego dnia jeszcze porozumiał się z fabryką okrętów w Birkenhead, a we dwadzieścia cztery godzin później, Forward był już na warsztatach.
Ryszard Shandon czterdziestoletni kawaler, był mężczyzną dobrze zbudowanym, energicznym i odważnym, to jest posiadał trzy niezbędne dla marynarza przymioty, zapewniające mu wiarę w samego siebie, dzielność i krew zimną w każdym wypadku. Wiedziano, że był zazdrośnym i przykrym, dla tego też obawę tylko zawsze obudzał w majtkach mu podwładnych, a nigdy miłości; to jednak nie przeszkadzało mu do skompletowania załogi, bo z drugiej strony znano jego zręczność i wiedziano, że w każdym razie zaradzić sobie potrafi.
Shandon obawiał się wprawdzie, czy ta zbytnia tajemniczość nie zaszkodzi mu w rekrutowaniu ekwipażu.
To też, pomyślał sobie, najlepiej będzie nie mówić o tem szeroko. Nie jeden z tych psów morskich będzie się wprawdzie dopytywać, a gdzie? a po co? a dla czego? ale djabła się dowie! Ten pan K. Z. jest to sobie widać jakiś facetus nie znający się na rzemiośle, lecz skoro mnie zna i ma we mnie zaufanie, dosyć mi na tem. Okręt jego będzie doskonale wykończonym odpowiednio do swego przeznaczenia, bo niech się nie zwę Ryszardem Shandon, jeśli on nie jest przeznaczony do pływania po morzu lodowatem; ale o tem tylko ja wiedzieć będę i moi oficerowie.
Shandon wziął się do umawiania ludzi, ściśle przestrzegając warunków w liście mu wskazanych, szczególniej pod względem zdrowia i stosunków rodzinnych.
Znał on pewnego zucha, doskonałego marynarza, nazwiskiem James Wall. Ten Wall mógł mieć lat około trzydziestu i nieraz już bywał na morzu Północnem; otóż jemu Shandon zaproponował posadę trzeciego oficera, a James Wall przyjął z zamkniętemi jak to mówią, oczyma; kochał on swoje rzemiosło i chodziło mu głównie o to, aby nie próżnować. Shandon opowiedział mu cały interes ze wszelkiemi szczegółami, równie jak i niejakiemu Johnson‘owi, którego przyjął na retmana.
— Co do niebezpieczeństwa, mówił James Wall, jest ono tu takie jak i wszędzie. Jeśli chodzi o wynalezienie przejścia Północno-Zachodniego, to i z takich wypraw ludzie powracają.
— Nie zawsze, dodał Johnson, lecz to znowu nie może przeszkadzać puszczeniu się w podróż.
— Zresztą, jeśli się nie mylimy w naszych przypuszczeniach, powiedział Shandon, wyznać potrzeba, że podróż ta w korzystnych przedsiębierze się warunkach. Forward będzie ślicznym statkiem, z wyborną, machiną, i wytrzyma najdalszą drogę. Załoga cała składać się będzie z ośmnastu ludzi.
— Ośmnastu ludzi, rzekł Johnson, to właśnie tylu, ilu ich miał na pokładzie Amerykanin Kane, gdy się puszczał w ową, sławną, podróż ku biegunowi.
— Dziwna jednak rzecz, dodał Wall, że jakiś prywatny człowiek ma ochotę próbować jeszcze przedsięwzięcia, które już Angliję przeszło 760,000 funtów sterlingów kosztuje — bo tyle wydano na wyprawy wysłane w celu poszukiwania kapitana Franklina — a żadna z nich nie przyniosła najmniejszego pożytku. Cóż tam za licho jeszcze ryzykuje swój majątek na takie głupstwo!
— Ależ to są tylko nasze przypuszczenia; a może tu chodzi o jakie nowe odkrycie? niewiemy jeszcze czy na północne czy na południowe udamy się wody. Zresztą codzień się spodziewam jakiegoś doktora Clawbonny, który więcej zapewne od nas będzie wiedział i od niego się też całej prawdy dowiemy.
— Czekajmyż więc, dorzucił Johnson, a ja tymczasem zajmę się wyszukaniem zuchów do naszego ekwipażu; a co do gorącej krwi, jak tam pisze kapitan, to już spuść się tylko na mnie poruczniku.
Johnson był człowiekiem nieocenionym. Nie obcą mu była żegluga pod wysokiemi szerokościami geograficznemi. Jako kwatermistrz znajdował się on na pokładzie Feniksa, który należał do wyprawy w roku 1853 wysłanej dla odszukania Franklina; był świadkiem śmierci francuzkiego porucznika Bellot, któremu towarzyszył w wycieczce po lodowiskach. Johnson znał wszystkich marynarzy w całym Liverpoolu, i rozpoczął rekrutowanie natychmiast.
On, Shandon i Wall, tak dobrze wzięli się do tego, że w pierwszych dniach grudnia mieli już cały komplet potrzebnych im ludzi; lecz nie przyszło to całkiem bez trudności. Nie jeden połakomił się zrazu na wysoką płacę i korzystne na przyszłość warunki, lecz potem zastanowiwszy się sam, lub namówiony przez przyjaciół, cofał swe słowo i odnosił zadatek. Każdy zresztą chciał zbadać tajemnicę i zarzucał pytaniami porucznika Shandona, ten zaś chcąc się pozbyć ciekawych, odsyłał wszystkich do Johnson‘a.
— I cóż ci mam powiedzieć mój przyjacielu? jednakowo wszystkim odpowiadał retman; ja tyle wiem co i ty. W każdym razie mogę cię tylko zapewnić, że będziesz w dobrem towarzystwie, z zuchami takiemi jak i ty, a tymczasem wolno ci przyjąć lub odrzucić propozycyę.
I byli tacy co przyjmowali.
— Widzisz przecie, mawiał znowu nieraz, że mam aż nadto w czem wybierać; piękna płaca, nigdy dotąd w marynarce nie praktykowana i pewność zyskania ładnego za powrotem kapitaliku! doprawdy jest się na co połakomić.
— Zapewne, odpowiadali majtkowie, dobrzeby to było mieć na stare lata zabezpieczony kawałek chleba!
— Nie taję też, mówił dalej Johnson, że wyprawa będzie i długa i niebezpieczna; tak wyraźnie powiedziano w instrukcyi. Dobrze jest na to z góry być przygotowanym, że próbować się będzie wszystkiego do czego człowiek jest zdolny, a może i czegoś więcej jeszcze. Jeśli przeto nie czujesz w sercu odwagi do tego, jeśli nie jesteś gotów na wszystko, jeśli wolisz twą skórę zostawić gdzieindziej a nie tam, to zrób lewo w tył i nie zabieraj miejsca dzielniejszym od ciebie zuchom.
— Ależ przynajmniej mości Johnsonie, odpowiadał majtek, do muru prawie przyparty, znacie zapewne kapitana?
— Kapitanem mój bracie jest Ryszard Shandon, dopóki się inny nie zjawi.
A trzeba dodać, że było to tajemnem porucznika pragnieniem; wyobrażał on sobie wciąż, że w ostatniej chwili otrzyma instrukcye dokładne o celu podróży i pozostanie dowódzcą statku. Dawał się nieraz z tem słyszeć, już to w rozmowie z oficerami, już pilnując roboty około brygu, którego kadłub stał na warsztatach w Birkenhead, podobny do szkieletu wieloryba leżącego brzuchem do góry.
Shandon i Johnson ściśle stosowali się do poleceń pod względem zdrowia ludzi umawianych do załogi; wszyscy oni wyglądali doskonale, a zapału mieli tyle, że możnaby nim ogrzać machiny Forwarda; zresztą byli to ludzie od ważni, energiczni i na wszystko gotowi, choć nie wszyscy jednakiej siły. Shandon wahał się z przyjęciem niektórych, jak naprzykład majtków Gripper i Garry, oraz harponera Simpsona, dla tego że byli chudzi; że jednak dobrze byli zbudowani, i pełni dobrej woli, przyjął ich także.
Cała ta załoga składała się z ludzi jednej i tej samej sekty protestanckiej. W długich wyprawach modlitwy wspólne i czytanie biblii zespalają myśl ludzi, dodają im odwagi w chwilach zniechęcenia, ważną jest przeto rzeczą, aby i pod tym względem zgoda była zupełna. Shandon z doświadczenia znał pożytek praktyk religijnych i wpływ ich na umysły ludzi do załogi należących, zawsze one są stosowane na pokładzie okrętu mającego zimować na wodach podbiegunowych.
Gdy załoga była już skompletowaną, Shandon przy pomocy swych dwóch oficerów zajął się zaprowidowaniem okrętu, ślepo trzymając się w tym względzie instrukcyj kapitana jasnych i wyraźnych, w których dla każdego z osobna przedmiotu ilość i jakość były oznaczone. Ponieważ pieniędzy nie brakło, wszystko tedy płacono gotówką i na każdem kupnie zyskiwano rabat 8 na sto, którą to oszczędność Ryszard Shandon jak najskrupulatniej zapisywał na rachunek kapitana K. Z.
Załoga, ładunek, oraz wszelkie przybory i zapasy gotowe były w styczniu 1860 r.; roboty około wykończenia statku szły z ogromnym pośpiechem. Shandon codziennie bywał w Birkenhead.
Dnia 23 stycznia przewoził się on statkiem parowym na drugą stronę Merseyu; dzień był pochmurny, a gęsta mgła dość zresztą w tamtym zwyczajna kraju, zniewalała marynarzy do kierowania się zapomocą busoli, przy przepływie rzeki, choć cała taka podróż trwała zaledwie dziesięć minut.
Pomimo jednak mgły tak gęstej, Shandon spostrzegł zbliżającego się doń małego człowieczka pękatego, z twarzą wesołą, w rysach której przebijała się pewna przebiegłość, przyjemna wszakże i ujmująca. Człowiek ten przystąpiwszy do niego uchwycił go za obie ręce i uścisnął je z serdecznością, szczerotą i żwawością Francuza. Potem zaczął mówić bardzo prędko, gestykulując przytem z żywością; myśl jego potrzebowała wyjść z jego głowy, jeśli nie miała jej rozsadzić. Jego oczy małe a bystre, jego gęba duża a ruchoma, były niejako klapami bezpieczeństwa, przez które uchodziło to co go przepełniało. Mówił a raczej trzepał językiem tak żwawo, że Shandon nic nie mógł zrozumieć.
Jednakże porucznik poznał niebawem małego gadułę choć go nigdy dotąd nie widział. Gdy zmęczony człowieczek przestał mówić na chwilę, Shandon odgadując w nim gościa listem zapowiedzianego, zawołał:
— Doktór Clawbonny!
— On sam, we własnej osobie, kochany dowódco! Już od kwandransa przeszło szukam cię wszędzie i wszystkich się o ciebie dopytuję! Pojmujesz moję niecierpliwość! jeszcze pięć minut dłużej, a byłbym w rozpaczy! Więc to ty jesteś, ty! dowódca Ryszard! istniejesz naprawdę? nie jesteś mythem! O! podaj, podaj mi rękę twoją, niech ją raz jeszcze uścisnę w mej dłoni! Tak, to jest rzeczywiście dłoń Ryszarda Shandon! Gdy zatem jest dowódca Ryszard, to musi być i dowodzony przez niego bryg Forward, który odjedzie w drogę, a przeto, mnie doktora Clawbonny na swój pokład zabierze.
— Ależ tak doktorze, ja jestem Ryszard Shandon, jest i bryg Forward i pojedziemy z pewnością.
— Oto co się nazywa mówić do rzeczy! zawołał doktór, nabrawszy w płuca dostateczny zapas powietrza. Widzisz mnie uradowanego, uszczęśliwionego. Oddawna już oczekiwałem na podobną sposobność i pragnąłem przedsięwsiąść podroż w tym rodzaju; dziś jestem u kresu mych życzeń najgorętszych, a z tobą...
— Pozwól pan... rzekł Shandon.
— Z tobą, wrzeszczał Clawbonny, nie dając mu przyjść do słowa, z tobą zajedziemy daleko i nie cofniemy się ani na jedną stopę.
— Ależ... wtrącił porucznik.
— Boś ty doświadczony w swem rzemiośle wyjadacz; umiem na pamięć cały stan twej służby. Oh! tęgi jesteś marynarz.
— Jeśli pan zechcesz...
— Nic nie chcę, nic mi nie potrzeba, i nikt, bądź pewnym, nie zdoła zachwiać we mnie wiary w twą zręczność, męztwo, ty sam nawet. Kapitan, który cię wybrał na porucznika zna się na tem wybornie, mogę ci zaręczyć.
— Lecz nie o to idzie, rzekł Shandon zniecierpliwiony.
— A o cóż tu idzie, o co? mówże mi co prędzej.
— Do djabła! mówić mi nie pozwalasz doktorze, a chciałbym się przecie dowiedzieć, jakim sposobem zaproszony zostałeś do przyjęcie udziału w wyprawie?
— Przez list, przez ten oto list zucha kapitana, który w niewielu wyrazach umie być tak wymownym.
To mówiąc, doktór podał marynarzowi list treści następującej:
Inwerness 22 stycznia 1860 r.
Do Doktora Clawbonny w Liverpoolu. Jeśli doktór Clawbonny chce na brygu Forward odbyć podróż daleką, to może się zgłosić do porucznika Ryszarda Shandon, który otrzymał już względem niego zlecenia. Kapitan brygu Forward
K. Z. |
— List otrzymałem dziś rano i już mię widzisz gotowym wstąpić na pokład Forwarda.
— Ale, rzekł Shandon, czy wiesz przynajmniej doktorze, jaki jest cel tej podróży?
— Bynajmniej! ale cóż mnie to obchodzi, bylebym jechał? Mówią żem uczony; nie wierz temu kochany poruczniku, nie wierz! Ja nic nie umiem; a jeślim napisał kilka książek, które są dość pokupne, to źle zrobiłem i śmiało mogę powiedzieć, że publiczność kupując je, zbyt jest pobłażliwą. Ja nic nie umiem, wiem tylko żem ciemny jak tabaka w rogu. A ponieważ nadarza mi się zręczność, uzupełnienia, nabycia raczej, wiadomości z dziedziny takich nauk jak medycyna, chirurgija, historya, geografija, botanika, mineralogija, konchyologija, geodozya, chemija, fizyka, mechanika, hydrografija i t. d. więc chwytam tę sposobność z ochotą, i nie dam się długo prosić.
— Więc, rzekł trochę zmięszany i niezadowolony marynarz — więc pan nie wiesz dokąd ma płynąć Forward?
— I owszem, mój dowódco! popłyniemy tam, gdzie będzie można czegoś się dowiedzieć, coś poznać, wynaleźć nowego, lub porównać z dawnem; gdzie są inne zwyczaje, inni ludzie, inne kraje; gdzie będzie można poznać ich obyczaje, słowem popłyniemy tam gdziem nigdy jeszcze nie był.
— Ależ to zbyt nieokreślone, zawołał Shandon.
— Powiem ci więc wyraźniej: słyszałem że Forward ma płynąć do bieguna północnego, na co ja zgadzam się najzupełniej.
— To przynajmniej, spytał znowu Shandon, znasz pan zapewne kapitana?
— Bynajmniej, ale że to dzielny człowiek być musi, wierz mi mój poruczniku.
Tak rozmawiając dojechali do Birkenhead; marynarz opowiedział doktorowi całe dotychczasowe położenie rzeczy, a tajemniczość bardziej jeszcze zapaliła wyobraźnię doktora. Widok brygu, najżywszą napełnił go radością. Od tej chwili nie rozstawał się już prawie z Shandonem, a codzień zrana zwiedzał warsztaty w Birkenhead.
Dodać trzeba i to, że miał sobie polecone urządzenie na okręcie części leczniczej.
Ten doktór Clawbonny, był to lekarz wcale nie zły, ale nie wiele miał praktyki. Zostawszy doktorem w dwudziestym piątym roku życia, mając lat czterdzieści był rzeczywiście uczonym człowiekiem; znany w całem mieście, został jednym z najbardziej wpływowych członków Towarzystwa literackiego i filozoficznego w Liverpoolu, a mając przytem nie wielką fortunkę, mało się trudnił praktyką i najczęściej udzielał bezpłatnie porady, która nie mniej przeto była warta od płatnej. Kochany był powszechnie. Nigdy nikomu nic złego nie zrobił; żywy był i gaduła, ale serce miał jak na dłoni, a dłoń swą chętnie wszystkim podawał.
Skoro się wieść rozeszła po mieście o przyjęciu nowego zobowiązania przez doktora Clawbonny, przyjaciele jego usiłowali go odwieść od tego zamiaru; lecz zamiast powstrzymać, owszem bardziej go jeszcze utwierdzali w zamiarze i chęci do podróży — a jeśli doktór uparł się przy czem, to go już nikt nie przekonał inaczej.
Odtąd zaczęły się gadania, przypuszczenia, domysły, co wszakże nie przeszkodziło wcale spuszczeniu Forwarda na morze, w dniu 5 lutego 1860 roku. W dwa miesiące potem gotów już był do drogi.
Dnia 15 marca, jak to zapowiedział list kapitana, pies rasy duńskiej, wyprawiony został pociągiem drogi żelaznej Edymburskiej do Liverpoolu, pod adresem Ryszarda Shandon. Zwierzę to zdawało się złośliwe, dzikie i miało wejrzenie szczególne i przerażające. Na szyi miało mosiężną obrożę, z wyrytym na niej napisem „Forward“. Porucznik przyjął go na pokład, a pokwitowanie z odebrania przesłał natychmiast do Livorno pod literami wskazanemi.
Tak więc prócz kapitana cała załoga w komplecie była na pokładzie brygu; skład jej był następujący:
- K. Z. kapitan.
- Ryszard Shandon porucznik.
- James Wall, trzeci oficer.
- Doktór Clawbonny.
- Johnson, retman.
- Simpson, harponer.
- Bell, cieśla.
- Brunton, pierwszy inżynier.
- Plover, drugi inżynier.
- Strong (murzyn), kucharz.
- Foker, ice-master.
- Wolsten, puskarz.
- Bolton, majtek.
- Garry „
- Clifton „
- Gripper „
- Pen „
- Waren, palacz.
Wyjazd był oznaczony na dzień 5 kwietnia. Obecność doktora na pokładzie, uspakajała w znacznej części trwożliwe umysły załogi, gdyż każdy bezpieczniejszym się czuł w towarzystwie zacnego mędrca. Pomimo to, niektórzy majtkowie jeszcze się nie mogli uspokoić zupełnie, a Shandon obawiając się dezercji, pragnął co najprędzej wypłynąć na morze, będąc pewnym, że wtedy każdy chętniej pogodzi się z przeznaczeniem.
Kajuta doktora Clawbonny położona była w tyle okrętu, na samym końcu długiego szeregu izb przeznaczonych dla załogi. Kajuty zaś kapitana i porucznika, obrócone były ku pokładowi. Kajuta kapitana zaopatrzoną została we wszystko co może być potrzebnem w tak dalekiej podróży, odpowiednio do instrukcyi oddzielnie na to wydanej, poczem zamknięto ją hermetycznie, a klucz wedle zalecenia nieznajomego, przesłany mu został do Lubeki; takim przeto sposobem, on tylko jeden mógł wejść do swego mieszkania na okręcie.
Szczegół ten nie podobał się Shandonowi i odejmował mu wiele z nadziei zostania dowódzcą statku. Co zaś do własnej kajuty, zaopatrzył on ją z całą znajomością marynarza, który już odbywał podróże do bieguna. — Sala wspólna miała wielki piec na środku.
Doktór Clawbonny cały był zajęty urządzaniem się, zaraz nazajutrz po spuszczeniu statku na wodę, to jest dnia 6 lutego, już się na dobre w swojej kajucie rozgospodarował.
„Najszczęśliwszem ze stworzeń, mawiał on, byłby ślimak, któryby sobie potrafił wygodną urządzić skorupę; spróbuję, czy mi się nie uda, być tym dowcipnym ślimakiem.“
I rzeczywiście przyznać potrzeba, że doskonale się urządzał doktór, który z dziecięcą prawie radością porządkował swe naukowe bagaże. — Książki, zielniki, półki, instrumenta i przyrządy fizyczne, kollekcya termometrów, barometrów, hygrometrów, udometrów, lunet, kompasów i sextantów, plany, butelki różnego kształtu i koloru, proch, flaszki podróżnej apteczki, bardzo dobrze zaopatrzonej — wszystko to miało swe miejsca i ustawione było w porządku, któregoby się i British Museum nie powstydziło. Na tej przestrzeni 6 stóp kwadratowych, mieściły się niezliczone bogactwa; doktór nie wstając prawie z miejsca, za każdem wyciągnięciem ręki mógł być na przemiany lekarzem, matematykiem, astronomem, geografem, botanikiem, konchyliologiem i t. d.
Uszczęśliwiony też był ze swego zagospodarowania się w tym pływającym przybytku, mogącym zaledwie pomieścić trzech i to najszczuplejszych jego przyjaciół. Odwiedzano go też bardzo często, a nawet tak natrętnie, że doktór, jakkolwiek człowiek łagodny i towarzyski, na podobieństwo Sokratesa był przymuszonym zawołać w końcu:
„Mały jest mój domeczek, lecz daj Boże aby się nigdy nie zapełniał przyjaciołmi!“
Dla dopełnienia opisu Forwarda, dodać jeszcze potrzeba, że framuga na pomieszczenie wielkiego psa duńskiego, urządzona była pod samem oknem tajemniczej kajuty, lecz dziki jej mieszkaniec wolał koczować po całym okręcie. Niepodobna go było ugłaskać, i nikt się doń zbliżyć nie mógł bezkarnie; w nocy tylko słyszano jego żałosne wycie, które ponuro i przerażająco rozlegało się po całym statku.
Czy tęsknił za swym panem nieobecnym? czy przeczuwał niebezpieczeństwa tej dalekiej wyprawy? — trudno odgadnąć; majtkowie wszyscy prawie na ten ostatni zgadzali się powód, a niejeden nawet, na seryo brał go za jakieś szatańskie zwierzę.
Majtek Pen, człowiek bardzo gwałtowny i porywczy, gdy się zapędził pewnego razu chcąc go uderzyć, tak nieszczęśliwie upadł na róg windy, że sobie głowę skaleczył niebezpiecznie. Rozumie się, że wypadek ten przypisanym został tajemnej mocy psa dyabelskiego.
Clifton znowu, najprzesądniejszy z całej załogi, tę szczególniejszą zrobił uwagę, że pies chodząc, zawsze się zwracał w stronę wiatru, a potem gdy statek wypłynął na morze, pies obracał się za każdą zmianą kierunku — tak, że zawsze pilnował wiatru, jakby to sam kapitan okrętu czynił.
Doktor Clawbonny nawet, który dobrocią swą i łagodnością tygrysa mógłby ugłaskać, nie zdołał pozyskać łaski tego buldoga, pomimo wszelkich ze swej strony prób, a nawet i wysileń.
Zresztą, zwierzę to nie odpowiadało na żadne z nazwisk znajdujących się w psim kalendarzu, więc też załoga cała nazwała go kapitanem. Pies ten musiał już niejednę odbywać podroż morską, a doskonale znał zwyczaje okrętowe.
Teraz czytelnicy zrozumieją żartobliwie odpowiedź jaką retman dał ciekawemu przyjacielowi Cliftona; a zresztą wszyscy prawie ludzie na brygu wierzyli w jakąś tego psa nadzwyczajność, i zapewne żadenby się nie zadziwił, gdyby pewnego pięknego poranku ujrzał go przybierającego kształty ludzkie i gromkim głosem sprawiającego dowództwo.
Ryszard Shandon nie podzielał wprawdzie tych wyobrażeń niedorzecznych, zawsze jednak był mocno niespokojnym i w wigilię odjazdu 5 kwietnia wieczorem, rozmawiał o tem z doktorem, Wall’em i Johnsonem.
Ci czterej panowie raczyli się właśnie dziesiątą i ostatnią zapewne szklanką grogu, bo według przepisów zawartych w liście z Aberdeen, od kapitana zacząwszy, do ostatniego palacza, nikomu na pokładzie nie wolno będzie używać ani wina, ani rumu, ani piwa nawet, chyba na przypadek słabości i to za wyraźnem poleceniem doktora.
Otóż, od godziny już prawie rozmowa toczyła się o jutrzejszym wyjeździe. Według zapowiedzeń kapitana, Shandon nazajutrz miał otrzymać ostatnie jego rozkazy i rozporządzenia.
Zapewne, mówił porucznik, odbiorę pismo z którego jeśli nie o nazwisku kapitana, to przynajmniej dowiem się o celu i kierunku podróży — bo inaczej nie wiedziałbym gdzie mam płynąć.
— Na honor, mówił niecierpliwy doktór, ja na twojem miejscu panie Shandon pojechałbym nie czekając listu; a jeśli będzie jaki, to ręczę ci że znaleźć nas i dogonić potrafi.
— Ty bo o niczem nie wątpisz, kochany doktorze! ale w takim razie powiedz mi drogi panie, ku jakiejż części świata skierowałbyś twój statek?
— Rozumie się, że ku biegunowi północnemu, to niema o czem mówić!
— Jakto niema o czem mówić? A czemużby nie ku biegunowi południowemu? — odezwał się Wall.
— Ku biegunowi południowemu! zawołał doktor — nigdy! nigdy! czyżby kapitan chciał narażać swój bryg na przepływanie całego oceanu Atlantyckiego! Zastanów się tylko nad tem mój drogi.
— Doktor bo ma zawsze odpowiedź na wszystko, — dodał Wall trochę zmięszany.
— No, przypuśćmy że do bieguna północnego, powiedział znowu Shandon; ależ w takim razie, powiedz mi doktorze, do jakiegobyś płynął punktu mianowicie? Czy do Szpitzbergu? Czy do Grenlandyi? Czy do Labrador? Czy do zatoki Hudsońskiej? Bo chociaż nawet przypuścimy, że wszystkie te drogi do jednego prowadzą celu, to jest do ogromnych nieprzebytych lodowisk — to zawsze jest ich tyle, że byłbym w niemałym kłopocie, którą z nich wybrać. — Czy i na to masz odpowiedź kategoryczną, doktorze?
— Zapewne, że trudno tu coś odpowiedzieć, z lekkiem niezadowoleniem odrzekł doktor, lecz nareszcie, jeśli nie otrzymasz spodziewanego listu, to co wtedy zrobić zamyślasz?
— Nic, — będę czekał.
— Jakto! nie pojedziesz? zawołał Clawbonny rozpaczliwym tonem.
— Bezwarunkowo nie.
— I to będzie najrozsądniej, dodał powolnym głosem Johnson. Doktor tymczasem biegał niecierpliwie naokoło stołu, nie mogąc na jednem dosiedzieć miejscu.
— Tak, to będzie najrozsądniej, powtarzał machinalnie, to będzie najrozsądniej; a jednakże zbyt długie oczekiwanie, może przykre spowodować następstwa. Najprzód pora jest teraz najlepsza do podróży i jeszcze możnaby zdążyć przed mrozami, do zatoki Davis, której potem już przebyć niepodobna; załoga też niecierpliwi się coraz bardziej; przyjaciele i towarzysze naszych ludzi namawiają ich do opuszczenia pokładu Forwarda, a wpływ taki postronny, mógłby nam spłatać figla bardzo niemiłego.
— Trzeba też i o tem pamiętać, rzekł Wall, że gdy strach raz się zakorzeni pomiędzy załogą, to wszyscy nasi ludzie drapną do ostatniego, a wtedy kochany poruczniku nie takby ci łatwo było na nowo zwabić łatwowiernych.
— Więc cóż robić? zawołał Shandon.
— Zrób tak jak powiedziałeś: poczekaj, ale poczekaj do jutra tylko, a nie desperuj jeszcze, bo dotąd wszystkie obietnice kapitana jak najakuratniej spełnione zostały i niema bynajmniej powodu do twierdzenia, że w swoim czasie nie będziemy uwiadomieni o celu podróży. Nie wątpię, że jutro będziemy żeglować po morzu Irlandzkiem, i dla tego drodzy przyjaciele proponuję ostatni grog, za pomyślność naszej wyprawy, która chociaż się trochę dziwacznie zaczyna, ale z takiemi jak wy zuchami, musi się odbyć w pomyślnych warunkach.
Cztery szklanki potrąciły o siebie, po raz ostatni.
— Teraz poruczniku, rzekł Johnson, jeśli mi wolno służyć ci radą, to powiedziałbym, że warto wszystko mieć w pogotowiu do odjazdu, bo trzeba nawet aby załoga nie wiedziała o tem, że nie masz jeszcze pewności co robić. Czy przyjdzie list jutro, czy nie przyjdzie, zawsze niech wszystko będzie gotowe, niema potrzeby zapalać pod kotłem; wiatr sprzyjać się zdaje, i w każdej chwili z największą łatwością na pełne morze wypłynąć możemy. W chwili przypływu morza trzeba wyjść z doków, i zatrzymać się znowu można powyżej warsztatów w Birkenhead; nasi ludzie nie będą przeto mieli żadnej z lądem komunikacyi, a jeśli ma przyjść to pismo dyabelskie, to nas tam tak dobrze jak i tutaj znaleźć potrafi.
— Wybornie radzisz, dzielny Johnsonie, — zawołał doktór, podając rękę wytrawnemu marynarzowi.
— Ha! niechże i tak będzie! odpowiedział Shandon.
Każdy poszedł do swojej kajuty na spoczynek, czekając wschodu słońca, a śpiąc trochę niespokojnie.
Nazajutrz już z pierwszej poczty rozesłano listy po mieście, lecz nie było żadnego pod adresem Ryszarda Shandon.
Pomimo to, porucznik gotował się do odjazdu; wiadomość o tem rozeszła się zaraz po całem Liverpoolu i jak to widzieliśmy na początku naszego opowiadania, ogromny napływ ciekawych zgromadził się na wybrzeżach New Prince’s Docks.
Niemało też gości znalazło się na pokładzie brygu: ten dla pożegnania swego towarzysza, tamten dla pocieszenia przyjaciela, inny dla lepszego obejrzenia dziwnego statku, — a wszyscy zapewne dla dowiedzenia się o celu podróży; lecz porucznik milczał jak grób, nie zważając na szmer ogółu i oznaki niezadowolenia.
Miał do tego ważne bardzo powody, a najważniejszy ten, że sam nic jeszcze nie wiedział.
Dziesiąta godzina wybiła, po niej jedenasta; o pierwszej popołudniu przypadał przypływ morza, a tu żadnej wiadomości! Shandon niespokojnem okiem rzucał na tłum oblegający wybrzeże, chcąc z twarzy czyjejś wyczytać tajemnicę swego przeznaczenia — lecz napróżno. Majtkowie Forwarda w milczeniu spełniali jego polecenia; oczekując wciąż na udzielenie im wiadomości, nie spuszczali z niego oczu.
Johnson kończył właśnie wszystkie przygotowania. Niebo chmurami się zaciągnęło, woda poczęła się bałwanić za obrębem portu; wiatr południowo-wschodni rozdymał żagle z pewną gwałtownością, lecz łatwo jeszcze można było wypłynąć z Merseyu.
Nadeszło południe, a tu jeszcze żadnej wiadomości. Doktor Clowbonny przechadzał się niespokojny, lornetując, gestykulując niecierpliwy morza, jak się wyrażał z łacińska, i daremnie usiłował powściągnąć swoje wzruszenie; Shandon aż do krwi gryzł sobie wargi.
W tej chwili Johnson zbliżył się do niego i rzekł:
Poruczniku, jeśli mamy korzystać z odpływu, to nie traćmy czasu, bo i za godzinę ledwie wypłyniemy z doków.
Shandon ostatni raz rzucił okiem naokoło, spojrzał na zegarek; — było już dobrze po dwunastej.
— A więc do roboty, rzekł do retmana.
— Wynoście się, krzyknął Johnson nakazując widzom żeby opuścili pokład Forwarda.
Powstał ruch między przybyszami cisnącymi się do wyjścia, a majtkowie tymczasem ostatnie liny odwiązywali.
Konieczne w takim razie zamięszanie tłumu, nie bardzo grzecznie przez majtków traktowanego, zwiększało jeszcze wycie psa; przecisnął się przez tłum, wskoczył na pomost dowódcy i głucho zaszczeknął, trzymając w zębach list zapieczętowany. Trudnoby było w to uwierzyć, gdyby mnóstwo osób nie widziało tego na własne oczy.
— List! zawołał Shandon; więc on jest na pokładzie?
— Był, ale go już niema, odrzekł Johnson, wskazując na pokład zupełnie z tłumu ciekawych oczyszczony.
— Captain! Captain! pójdź tu! wołał doktór usiłując wziąść list, który pies usuwał od jego ręki, odskakując od niego; wyraźnie chciał oddać pismo samemu porucznikowi.
— Pójdź tu Captain! zawołał Shandon.
Pies się zbliżył, oddając list spokojnie, poczem szczeknął trzy razy głośno i jednostajnie w pośród ciszy panującej na pokładzie i na pobrzeżu.
Shandon trzymał w ręku pismo, nie otwierając go.
— Ależ czytajże, czytaj! nalegał nań doktor.
Na liście był adres, bez wyrażenia miejsca i daty, i te tylko stały wyrazy:
„Porucznik Ryszard Shandon
na pokładzie brygu Forward.“
Shandon otworzył list i czytał:
„Skierujesz się pan ku przylądkowi Farevel, gdzie masz stanąć 20 kwietnia. Jeśli kapitan nie ukaże się na pokładzie, przepłyniesz cieśninę Davisa i morzem Bafińskiem pociągniesz do zatoki Melville.
Kapitan Forwarda
K. Z.
Porucznik złożył starannie ten list lakoniczny, schował go do kieszeni i wydał rozkaz do odjazdu. Głos jego sam tylko rozlegający się w pośród poświstu wiatru wschodniego, miał w sobie coś uroczystego.
Forward wkrótce wyszedł z przystani i kierowany przez sternika liverpoolskiego, którego łódź szła za brygiem, płynął z biegiem wód Merseyu. Tłum na wybrzeżu posuwał się na równi ze statkiem, aby go widzieć jak najdłużej. Tymczasem na brygu rozpuszczono wszystkie żagle, a Forward godny swego imienia, szybko opłynąwszy cypel Birkenheadu, wskoczył na morze Irlandzkie.
Niejednostajny ale przyjazny wiatr, szybko popędzał fale; Forward pruł gwałtownie wody oceanu. Około trzeciej godziny mijał się z parowcem pocztowym, utrzymującym komunikacyę pomiędzy Liverpoolem a wyspą Man. Kapitan pozdrowił go z pokładu i to było ostatnie pożegnanie dla załogi Forwarda.
O piątej godzinie, sternik z Liverpoolu zdał Ryszardowi Shandon dowództwo okrętu i siadłszy na swe czółno, skierował się na południo-zachód z powrotem.
Około wieczora, bryg okrążył cypel wyspy Man z południowej jej strony. Przez całą noc morze było silnie wzburzone; Forward zwalczył to jednak a pozostawiając w północno-zachodniej stronie cypel Ayr, skierował się ku kanałowi północnemu.
Johnson miał słuszność: na morzu majtkowie zapomnieli o dziwaczności położenia, widząc statek mocny i dobrze zbudowany. Załoga weszła odrazu w zwykły tryb życia pokładowego.
Doktor całą piersią oddychał morskiem powietrzem i jak na uczonego, dość sprawnie przechadzał się na statku wstrząsanym falą.
— Piękna to rzecz morze! mówił on do Johnsona, powracając po śniadaniu na pomost. Trochę za późno się z niem poznaję, ale potrafię sobie to wynagrodzić.
— Macie słuszność panie Clawbonny; ja wszystkie lądy całego świata oddałbym za jeden kawałeczek oceanu. Mówią ludzie, że marynarze prędko sobie uprzykrzają swe rzemiosło; nie prawda! Ja naprzykład żegluję po morzach lat czterdzieści, a dziś jeszcze jak przy pierwszej mojej podróży, tych samych miłych wrażeń doznaję.
— Pojmuję rozkosz znajdowania się na dobrym okręcie! a sądzę, że Forward dzielnym jest statkiem.
— Dobrze sądzisz doktorze, odezwał się Shandon nadchodzący w tej chwili właśnie; piękny to jest statek i przyznać potrzeba, że żaden z okrętów przeznaczonych dotąd do żeglowania po morzu Lodowatem, nie był lepiej urządzony i zaopatrzony we wszystko. To mi przypomina, że przed trzydziestu przeszło laty kapitan James Ross wybierając się na poszukiwanie przejścia północno-zachodniego....
— Miał bryg zwany Wiktorya, tej samej prawie co nasz objętości i tak samo posiadający machinę parową.
— Jakto, wiesz pan o tem?
— Wiem doskonale, odrzekł doktor Clawbonny; wtedy jeszcze sztuka wyrabiania machin była w kolebce i machina Wiktoryi więcej swemu statkowi przyczyniła opóźnienia i mitręgi, aniżeli jakiego pożytku praktycznego. To też kapitan James Ross naprawiał po tysiąc razy każdy prawie kawałek, każdą sztuczkę z osobna, aż nareszcie nie mogąc dojść ładu, kazał rozebrać machinę i pozbył się jej na pierwszem zimowisku.
— Widzę doktorze, zawołał Shandon, że znasz wszystkie okoliczności.
— Czytałem dużo, a więc i dzieła Parry’ego, Ross’a, Franklin’a, raporta jakie składali Mac Clure, Kennedy, Kane, Mac Clintock i z tego trochę pamiętam. O ile sobie przypominam, to najlepiej podróż się powiodła kapitanowi Mac Clintock, dowodzącemu takim jak nasz szrubowcem, zwanym Fox.
— Najzupełniejsza prawda, odrzekł Shandon; tęgi to był marynarz ten Mac Clintock, a znałem go doskonale i dodać tu muszę, że my tak samo jak on przepłyniemy w kwietniu cieśninę Davisa, a jeśli nam się uda przebyć okolice lodowisk, to nasza podróż może być pomyślną.
— Żeby nas tylko jak Foxa w 1857 roku lody nie pochwyciły w zatoce Bafińskiej, rzekł doktór, i nie zmusiły do przepędzenia pierwszej zaraz zimy między niemi.
— Trzeba mieć nadzieję, że będziemy szczęśliwsi panie Shandon, odezwał się Johnson, a jeśli na takim statku jak Forward nie dopłyniemy tam gdzie chcemy, to już prawdziwie wyrzec się trzeba wszelkich prób na zawsze.
— Zresztą, dodał doktór, skoro kapitan będzie sam na okręcie, potrafi lepiej od nas zarządzić podróżą, której celu w żaden sposób odgadnąć nie można z jego lakonicznego listu, jaki dziś rano otrzymaliśmy.
— Jak dla mnie to i tego dosyć, rzekł Shandon żwawo; wiem gdzie kierować okręt, i sądzę, że przez miesiąc przynajmniej nie będziemy potrzebować nienaturalnego wdawania się nieznanego nam człowieka, ani jego instrukcyj. Zresztą mówiłem już, co o nim trzymam.
— He! He! ja sam myślałem z początku, że ten człowiek odda panu dowództwo brygu, a sam nigdy się na pokładzie nie ukaże, lecz....
— Lecz co? spytał Shandon zniecierpliwiony niejako.
— Od chwili odebrania jego ostatniego pisma zmieniłem to przekonanie.
— A toż dla czego doktorze?
— Bo choć list wskazuje ci drogę, ale nie oznacza celu podróży, a przecież trzeba wiedzieć dokąd się dąży. Teraz pytam się, jakim sposobem otrzymać możesz nowe informacye piśmienne, skoro jesteśmy na pełnem morzu? Na lądzie Grenlandyi zapewne niema poczty. Otóż kochany poruczniku, ja myślę że ten figlarz czeka gdzie na nas w jednej z osad duńskich, w Hosteinborg naprzykład lub Uppernawik, gdzie tymczasem robi zapas skór z fok, zakupuje psy, sanie, słowem zbiera wszystko, co jest potrzebne w podróży na morzach północnych. Nie zdziwiłoby mnie też ani trochę, gdyby pewnego pięknego poranku ukazał się nagle na pokładzie Forwarda i objął dowództwo najnaturalniejszym w świecie sposobem.
— Być może, sucho odpowiedział Shandon; lecz wiatr się wzmaga, więc każę opuścić niektóre żagle, których nie chcę ryzykować na taką pogodę.
— Jednakże go to obchodzi, rzekł doktór do Johnson’a po odejściu porucznika.
— Tak jest, odrzekł retman, i w tem jest złe, bo o ile mi się zdaje, pan zgadujesz to co ma się stać.
W sobotę wieczór, Forward minął przylądek Galloway, którego latarnię morską spostrzeżono w stronie północno-wschodniej; posuwając się dalej nocą, zostawiono przylądek Cantyre na północ, a Fair na wschód, i około trzeciej godziny rano, bryg przez kanał północny wypłynął na Ocean.
Było to w niedzielę dnia 8 kwietnia; wszyscy Anglicy, a szczególnie też majtkowie, bardzo skrupulatnie dzień ten święcą, cały więc poranek zajęło czytanie biblii, którego podjął się doktór ochotnie.
Wiatr gwałtowny miotał statkiem i zdawało się, że lada chwila wyrzuci go na brzegi Irlandyi; morze było bardzo silnie wzburzone, kołysanie okrętu przykre. Jeśli doktór nie uległ chorobie morskiej, to tylko dla tego, że się bronił przed nią wszelkiemi sposobami. O południu, przylądek Malinhead ginął w stronie południowej; byłto ostatni dla naszych marynarzy widok ziemi w Europie; to też nie jeden do ostatka smętnym gonił ją wzrokiem, gdyż drugi raz ziemi tej może już nie zobaczy.
Miejsce to leżało pod 55°57′ szerokości, a według chronometru pod 7°40′ długości.
Huragan uspokoił się około dziewiątej godziny wieczorem; Forward wyborny pływak pod żaglami, utrzymał się w kierunku na północo-zachód. Tego to właśnie dnia można było ocenić zdolność jego do żeglugi — bo też według zdania znawców liverpoolskich, przedewszystkiem był to wyborny statek żaglowy.
Forward posuwał się szybko w tym samym kierunku; wiatr zmienił się na południowy, morze silnie się kołysało: bryg płynął pod wszystkiemi żaglami. Nad pokładem kołować poczęło stado petreli; doktor strzałem zwalił jednego z nich na pokład. Simpson harponer podniósł go i oddając właścicielowi rzekł:
— Szkaradna to zwierzyna, panie Clawbonny.
— A jednak wybornie będzie nam smakować.
— Jakto, panbyś to jadł?
— Sądzę, że i ty także skosztujesz przyjacielu, odrzekł doktór z uśmiechem.
— Ależ to szkaradne mięso, ma smak jełki i tranowaty, jak wszystkie ptaki morskie.
— A ja ci powiadam, odparł znów doktór, że mam wyborny sposób przyrządzania tej zwierzyny; i jeśli poznasz po smaku że to jest ptak morski, to z góry przyrzekam, ani jednego już więcej nie zabić przez całe moje życie.
— Więc pan jesteś i kucharzem, panie Clawbonny? zapytał Johnson.
— Człowiek mego powołania, wszystkiego umieć powinien potrochu.
— Zobaczysz Simpsonie, z uśmiechem zawołał retman, że w końcu doktór każe nam wierzyć, że to jest kuropatwa (grosse) najdelikatniejszego smaku.
Doktor Clawbonny zabrał się do przyrządzenia swego przysmaku; zręcznie odjął i odrzucił tłuszcz znajdujący się pod skórą, przez co mięsu odjął całą jełkowatość i nieprzyjemny zapach rybi jakim odstręczają od siebie ptaki morskie. Wszyscy jedli to mięso i sam nawet Simpson uznał je za dobre w smaku.
Podczas ostatniego huraganu, Ryszard Shandon mógł się przekonać o wartości swej załogi; baczną zwracał on uwagę na każdego z osobna człowieka, jak przystoi na dobrego i zręcznego dowódcę, który w przewidywaniu przyszłych wypadków, chce wiedzieć na co liczyć może.
James Wall, szczerze do Ryszarda przywiązany; rozumiał i dobrze wykonywał rozkazy, lecz sam przez się nie bardzo zarządzić coś potrafił; dla tego też, jako trzeci oficer, był na swojem miejscu.
Johnson zaprawiony w walkach z morzem, doświadczony praktyk w żegludze po morzu podbiegunowem, zalecał się szczególniej krwią zimną i odwagą.
Simpson harponer i Bell cieśla, byli to ludzie pewni, ślepi niewolnicy karności i obowiązku. — Ice-master Foker, wytrawny marynarz wychowany w szkole Johnson’a, ważne mógł świadczyć usługi.
Z majtków Bolton i Garry zdawali się najlepsi. Bolton był gadułą nader wesołego humoru; Garry, byłto trzydziestopięcioletni chłop, z rysami twarzy wyrażającemi wielką energiję, choć blady i często smutny.
Clifton, Gripper i Pen, zdawali się mniej ochoczy i wcale nie rezolutni; często okazywali niezadowolenie, a Gripper nawet przy samym odjeździe Forwarda, chciał zerwać swą umowę i tylko wstyd jakiś zatrzymał go na pokładzie. Gdyby podróż szła wciąż pomyślnie, gdyby nie było ani zbyt wielkich niebezpieczeństw, ani zbytniej na okręcie pracy, to możnaby jeszcze coś liczyć na tych trzech ludzi; lecz trzeba ich było przytem karmić ogromnie, bo każdy z nich miał apetyt potężny. Chociaż z góry uprzedzeni o warunkach życia na pokładzie Forwarda, krzywili się jednak wciąż na brak wódki lub rumu i gorliwie ten niedostatek wetowali sobie kawą i herbatą, których obficie dostarczano załodze.
Co do dwóch inżynierów Brunton’a i Plover’a, oraz palacza Waren’a, ci dotąd niczem poznać się nie dali, siedząc wciąż z założonemi rękami.
Shandon znał przeto nieźle swoich ludzi, wiedział o ile na którego z nich liczyć może w danym razie.
Dnia 14-go kwietnia Forward znajdował się pod 51°37′ szerokości i 22°58′ długości, o dwieście mil od Grenlandyi. Przeciął już był wielki prąd ciepły, gulf-stream, który biegnie zrazu równolegle od wschodniego brzegu Ameryki, aż do ławic Nowej Ziemi, a potem przybiera kierunek północno-wschodni i tworzy jakby przedłużenie Norwegii. Powietrze znacznie się ochłodziło; termometr (Celsiusza) spadł do punktu zamarzania.
Doktór nie wziął jeszcze na siebie odzienia, jakiego się używa na morzach północnych, ale ubrał się w kostium morski, na podobieństwo tego, jaki noszą wszyscy marynarze; zabawnie wyglądał w ogromnych butach, wielkim kapeluszu z płótna, nasiąkniętego oliwą, oraz spodniach i kurtce z tegoż samego materyału. Wśród silnego deszczu i wielkich bałwanów wody padających na statek, doktór wyglądał jak jakie zwierzę morskie, a porównanie to zadawalniało go bardzo.
Przez całe dwa dni morze było bardzo wzburzone i niespokojne; wiatr obrócił się na północo-zachód i opóźniał bieg Forwarda. Od 14 do 16 kwietnia fala nieustawała, aż dopiero w poniedziałek nadciągnęła straszna ulewa, po której morze zaraz się uspokoiło. Shandon zwrócił na to uwagę doktora.
— Potwierdza to, rzekł doktór, ciekawe spostrzeżenia marynarza Scoresby, z Edymburskiego Towarzystwa królewskiego, którego i ja mam honor być członkiem korespondentem. Uważaj tylko, że podczas deszczu powierzchnia morza jest spokojną, nawet przy silnym wietrze. Przeciwnie zaś woda burzy się w czasie pogody, choćby nawet wiatr był bardzo łagodny.
— Lecz jakże wytłomaczyć to zjawisko, doktorze?
— Bardzo łatwo, nie tłomaczyć wcale!
W tej chwili, majtek odbywający straż na najwyższym maszcie (ice-master), dał znak ostrzegający, że widzi w odległości piętnastu mil morskich jakąś massę płynącą z prawej strony okrętu.
— Góra lodu w tych okolicach! zawołał doktór.
Shandon skierował lunetę w stronę wskazaną i potwierdził wiadomość przez sternika udzieloną.
— To rzecz ciekawa! powtarzał doktór.
— Zadziwia cię to doktorze? rzekł porucznik z uśmiechem. Przecież doczekałem się, że cię coś zastanawia!
— To mnie dziwi nie dziwiąc, — odrzekł Clawbonny, z lekkim uśmiechem, — bo wiem, że w roku 1813 bryg Ann de Poole z Greenspond otoczony został lodami pod czterdziestym czwartym stopniem szerokości północnej, a dowodzący nim kapitan Dayement, na setki liczył takie góry lodu!
— Dobrze i o tem wiedzieć, powiedział Shandon, zawsze nas czegoś nauczysz doktorze.
— Oh! czegóż ja nauczyć mogę? skromnie odrzekł Clawbonny; chyba to ci jeszcze powiem, że znajdowano lody pod niższemi nawet stopniami szerokości.
— Oho! wiem o tem kochany doktorze, bo będąc majtkiem jeszcze na pokładzie korwety Fly...
— W roku 1818, przerwał doktór, od końca marca, przepłynęliście między dwiema wyspami będącemi pod czterdziestym drugim stopniem szerokości.
— Ah! zawołał Shandon.
— Prawda że tak? — nie mam się przeto dziwić czemu, że będąc o dwa stopnie bardziej na północ posunięci, spotykamy górę lodu.
— Jesteś niewyczerpaną studnią wiedzy i mądrości doktorze!
— Oho, prędko się ta studnia wyczerpie! Byłbym wszakże bardzo szczęśliwym, gdybyśmy mogli z bliska przypatrzyć się temu ciekawemu zjawisku.
Shandon zawołał retmana i zapytał go o wiatr.
— Wzmaga się poruczniku, tak że coraz leniwiej się posuwamy i zdaje mi się, że wiatr wiejący z zatoki Davis, wkrótce da się nam uczuć.
— Masz słuszność — Johnsonie i zdaje się, że trzeba będzie użyć pomocy pary, jeśli chcemy na 20 kwietnia dobić do przylądka Farewel; inaczej, możemy zostać pognani ku wybrzeżom Labradoru. Panie Wall, każ zapalić pod kotłami.
Rozkaz dowódcy został spełniony, a w godzinę później para już poruszała statek; żagle zostały zwinięte, a szruba nagarniając fale swem rozgałęzieniem, pociągała gwałtownie bryg Forward, pod wiatr północno-zachodni.
Wkrótce stada ptastwa morskiego coraz liczniej się ukazujące, zapowiadały blizkość ponurej Grenlandyi. Forward szybko posuwał się coraz bardziej na północ, znacząc przebytą drogę długą wstęgą dymu z machiny buchającego.
We wtorek 17-go kwietnia, około jedenastej godziny przed południem, strażnik spostrzegł tak zwany blink lodowy, to jest szczególniejszy i nader świetny kolor, jaki atmosfera przybiera ponad wielkiemi przestrzeniami lodów. Widać go było o jakie dwadzieścia mil przynajmniej w kierunku północno-zachodnim. Pomimo dość gęstych chmur na niebie nagromadzonych, świetna ta wstęga olśniewającej białości, rozjaśniała rozległy horyzont. Doświadczeńsi z osady statku zrozumieli, że blask ten pochodził od rozległego lodowiska, znajdującego się może o trzydzieści mil dalej niż wzrok sięga, i jest skutkiem odbicia się promieni światła od lodów.
Pod wieczór podniósł się bardzo przyjazny wiatr południowy; Shandon kazał podnieść żagle i dla oszczędzenia węgla przygasić ogień pod kotłem. Forward pod pełnemi żaglami skierował się ku przylądkowi Farewel.
Dnia 18-go, o trzeciej po południu spostrzeżono ogromną górę lodu (ice-stream), błyszczącą zdala na powierzchni wód Oceanu. Płynęła ona widocznie od wybrzeży Grenlandyi raczej, niż z zatoki Davis, bo lody częściej się napotykają na zachodnim brzegu zatoki Bafińskiej. W godzinę później Forward płynął między pojedyńczemi bryłami lodu, odpadłemi od wielkiej massy w skutek falistości morza.
Nazajutrz, równo ze świtaniem ze strażnicy dano znak ukazania się okrętu: byłato korweta duńska Valkyrien, płynąca ku ławicom Nowej Ziemi (Terre Neuve). W zatoce spotkano prąd tak silny, że dla przezwyciężenia go, potrzeba było użyć całej siły żagli.
Porucznik, doktór, James Wall i Johnson, stali na tylnym pokładzie statku, pilnie badając kierunek i siłę tego prądu. Doktór zapytał, czy jest rzeczą dowiedzioną, że prąd ten stale panuje w zatoce Bafińskiej.
— Tak jest, odpowiedział Shandon, i wszystkie statki żaglowe z wielką go trudnością przebywać muszą.
— Tem bardziej, dodał James Wall, że tak samo jak na zachodnich wybrzeżach Grenlandyi, prąd ten istnieje i na wschodnich brzegach Ameryki.
— Otóż okoliczność ta najbardziej przemawia na korzyść tych, którzy usiłują wynaleźć przejście północno-zachodnie! Prąd ten pędzi z szybkością pięciu blizko mil morskich na godzinę, a trudno jest przypuszczać, aby powstawał w głębi zatoki.
— Masz słuszność doktorze, powiedział Shandon; bo jak ten prąd bieży z północy na południe, tak znowu w ciaśninie Beryngskiej istnieje inny przeciwny temu prąd, dążący z południa na północ — i z niego, jak się zdaje, powstaje prąd zatoki Bafińskiej.
— Z tego panowie, rzekł doktór, wnosić wypada, że Ameryka jest zupełnie oddzieloną od okolic podbiegunowych, i że wody Oceanu Spokojnego, opłynąwszy jej brzegi, łączą się z wodami Atlantyku, co nawet potwierdza wyższy poziom wód Oceanu Spokojnego mogących się wylewać do mórz europejskich.
— Lecz, odezwał się Shandon, muszą istnieć jakieś fakta na poparcie tej teoryi, a jeśli istnieją, dodał z ironicznym uśmiechem, to nie powinny być obce naszemu wszechwiednemu mędrcowi.
— Na honor, odpowiedział ten ostatni z miłem zadowoleniem — jeśli to was może zajmować, to powiem wam, że wieloryby zranione w zatoce Davis, w jakiś czas potem chwytane były nieopodal Chin, z tkwiącym jeszcze w nich harpunem europejskim.
— I jeśli nie opłynęły przylądka Horn i przylądka Dobrej Nadziei, powiedział Shandon, to musiały koniecznie opłynąć północne brzegi Ameryki. Temu już trudno zaprzeczyć doktorze.
— Jeśli cię jednak i to nie przekonywa, zacny poruczniku, rzekł doktór z uśmiechem, mogę ci inne jeszcze przytoczyć fakta, jak naprzykład te sztuki modrzewiu, osiczyny, i innych drzew podzwrotnikowych, w znacznej liczbie napotykane w zatoce Davisa. Otóż wiadomo, że prąd gulf-stream nie dopuściłby tego drzewa do zatoki; jeżeli przeto ono się tam dostało, to nie inaczej jak przez ciaśninę Beryngską.
— Widzę doktorze, odrzekł Shandon, że umiesz doskonale przekonać o wszystkiem co sobie założysz.
— Oto, zawołał Johnson, jakby naumyślnie dla objaśnienia słów doktora, spostrzegam na morzu ogromną sztukę drzewa: jeśli dowódca pozwoli, złowimy ją, ściągniemy na pokład i zbadamy z jakiego pochodzi kraju.
— Wybornie, rzekł doktór, — będzie to przykład objaśniający.
Shandon wydał potrzebne rozkazy; statek zwrócił się ku płynącej sztuce drzewa i wkrótce z niemałym trudem załoga wciągnęła ją na pokład Forwarda.
Byłto ogromny pień mahoniu, stoczony przez robaki aż do rdzenia; gdyby nie to, nie mógłby pływać.
— Otóż widzicie, mówił doktór z zapałem; ponieważ prądy Atlantyku nie mogły go zanieść do zatoki Davisa, ponieważ nie mogło być zapędzone na wody podbiegunowe, przez rzeki Ameryki północnej, bo drzewo to rośnie pod równikiem, niezaprzeczoną przeto jest rzeczą, że przybywa tu ono wprost z ciaśniny Beryngskiej. A nawet patrzcie panowie, że robaki które go stoczyły, należą do gatunków żyjących w klimacie gorącym. Jeśli chcecie, to mogę wam dokładnie opisać drogę, jaką przebyła ta sztuka mahoniu. Na Ocean Spokojny wyniosła ją jedna z rzek międzymorza Panama, lub Gwatemali; ztamtąd ciągnął ją prąd wzdłuż brzegów Ameryki, aż do ciaśniny Beryngskiej, a ztąd chcąc nie chcąc musiała się dostać na morza podbiegunowe. Drzewo to jest tak jeszcze świeże, tak mało wodą nasiąknięte, że widocznie bardzo niedawno z rodzinnego swego kraju wypłynęło; szczęśliwie przebyło ono szereg ciaśnin wiodących do zatoki Bafińskiej, i porwane przez prądy wód północnych, zatoką Davisa dopłynęło aż na spotkanie naszego Forwarda, na wielką pociechę doktora Clawbonny, który ma honor prosić szanownego dowódcy, aby mu dozwolił schować na pamiątkę kawałek tego mahoniu.
— A i owszem! odpowiedział Shandon, ale pozwól mi też z kolei uwiadomić cię doktorze, iż nie sam jeden tylko będziesz posiadaczem podobnej pamiątki; duński gubernator wyspy Disko.....
— Na wybrzeżach Grenlandyi, kończył Clawbonny, posiada stół wyrobiony ze sztuki mahoniu złowionej w podobnychże okolicznościach; wiem o tem kochany poruczniku, ale nie zazdroszczę mu stolika, bo z tej oto sztuki mógłbym sobie umeblować cały pokój sypialny.
W nocy ze środy na czwartek, wiatr dął z gwałtownością nadzwyczajną; pływające sztuki drzewa coraz częściej się ukazywały. W obec coraz liczniejszych gór lodowych, zbliżanie się do brzegów było bardzo niebezpieczne, porucznik przeto kazał zmniejszyć liczbę żagli. Termometr spadł niżej zera. Shandon kazał rozdać załodze odzież cieplejszą, to jest surduty i spodnie wełniane, koszule flanelowe i pończochy wełniane, jakie zwykle noszą wieśniacy norwegscy; prócz tego, każdy miał parę butów nieprzemakalnych.
Dog-Captain poprzestawał na swojem futrze naturalnem, nie okazując wielkiej czułości na zmianę temperatury; zdawało się, że nieraz już musiał wytrzymywać próby tego rodzaju, zresztą pies rasy duńskiej musiał być do zimna przyzwyczajony, mało go też widywano, gdyż zawsze prawie siedział ukryty w najciemniejszym jakim kącie statku.
Pod wieczór, przy bladawem światełku przenikającem gęste mgły, widzieć się dały wybrzeża Grenlandyi pod 37° 2′ 7″ długości. Doktór przez szkła lunety dostrzegał długi łańcuch wierzchołków gór, poprzecinanych lodowiskami, lecz mgła nie dopuściła dalszych obserwacyj, jak zasłona
teatralna, w najciekawszem miejscu zapadająca.
Dnia 20 kwietnia rano, Forward znajdował się przed górą lodową, sto pięćdziesiąt stóp wysoką, która tam bardzo już dawno osiadła. Snow widział ją także; James Ross w 1829 r. zdjął z niej rysunek dokładny, a w r. 1851, francuzki porucznik Bellot widział ją doskonale z pokładu okrętu Prince Albert. Doktór chcąc także przechować dokładne wyobrażenie tej sławnej góry, zdjął z niej szkic bardzo udatny.
Że taka massa lodowa osiadła gdzie na dnie morskiem, nic w tem dziwnego. Na jedną jej stopę wystającą. nad wodę, jest jej dwie stóp pod wodą, albo mało co mniej. Zatem góra lodowa, o której tu jest wzmianka, musiała się zagłębiać w wodę stóp trzysta albo i więcej.
Nareszcie, przy temperaturze 11° Celsiusza termometru, w południe, przy zaśnieżonem i zadętem niebie, spostrzeżono przylądek Farewel. Forward przybył na dzień oznaczony. Nieznajomy kapitan jeśliby się zjawił, byłby zupełnie zadowolonym ze ścisłego wypełnienia rozkazu.
— Otóż, rzekł doktór, ten sławny, ten tak dobrze nazwany przylądek (Farewel znaczy Pożegnanie). Wielu z tych, którzy go jak my obecnie mijali, nigdy go już więcej zobaczyć nie mieli. Byłożby to pożegnanie na wieki swych przyjaciół w Europie? Wyście tędy płynęli Frobisher, Knight, Barlow, Vaugham, Scroggs, Barentz, Hudson, Blosseville, Franklin, Crozier, Bellot, i nigdyście już do domów waszych nie powrócili; dla was przylądek ten był prawdziwym przylądkiem Pożegnania!
Około roku 970 żeglarze, którzy wypłynęli z Islandyi (Wyspy lodowej), odkryli Grenlandyę. Sebastyan Cabot, w r. 1498 dotarł aż do 56° stopnia szerokości, Kacper i Michał Cotréal, pomiędzy 1500 i 1502 roku doszli do 60°, a Marcin Frobisher, w 1576 dostał się aż do zatoki noszącej jego nazwisko.
Janowi Davis należy się sława odkrycia ciaśniny w 1585 roku, a w dwa lata później, podczas trzeciej swej podróży, śmiały ten żeglarz i znakomity wielorybnik, doszedł do siedmdziesiątego trzeciego równoleżnika, o dwadzieścia siedm tylko stopni od bieguna.
Barentz w 1596, Weymouth w 1602, James Hall w 1605 i 1607, Hudson, którego nazwisko nadane zostało ogromnej zatoce, głęboko zachodzącej w ląd Ameryki, James Poole w 1611 r. mniej lub więcej zagłębiali się w zatokę, a wszyscy w jednym celu wynalezienia owego przejścia północno-zachodniego, mogącego tak znakomicie skrócić i ułatwić komunikacyę pomiędzy dwoma światami.
Baffin, w roku 1616 wynalazł na morzu tegoż nazwiska (Baffińskie morze) ciaśninę Lancastra; po nim tęż samą drogę przebywali w r. 1619 Jakób Munk, a w r. 1719 Knight, Barlows, Waugham i Scroggs, o których już żadnych więcej nie
otrzymano wiadomości.
W roku 1776 porucznik Pickersgill wysłany na spotkanie kapitana Kook’a probował przepłynąć ciaśninę Beryngską i doszedł do 68°; następnego zaś roku, Joung dotarł w tym samym celu, do wyspy Niewiast (Ile des Femmes).
Po nich Jakób Ross w r. 1818 opłynął brzegi zatoki Baffińskiej i sprostował błędy hydrograficzne swych poprzedników.
Nakoniec w r. 1819 i 1820 sławny Parry zapuścił się w ciaśninę Lancastra, po niezliczonych trudnościach dostał się do wyspy Melville i pozyskał nagrodę pięć tysięcy funtów (około 250,000 złp.), aktem parlamentu zapewnioną majtkom angielskim, którzyby zdołali przebyć setny siedmdsiesiąty południk, przy szerokości wyższej jak siedmdziesiąty siódmy równoleżnik.
W 1826 r. Beechey dotarł do wyspy Chamisso; Jakób Ross od 1829 do 1833 zimował w ciaśninie Prince Régent i pomiędzy innemi nader ważnemi odkryciami, wynalazł biegun magnetyczny.
W tym czasie, Franklin na lądzie rozpoznawał brzegi północne Ameryki, począwszy od rzeki Mackenzie, do cypla Turnagain; kapitan Back puszczał się w jego ślady od 1823 do 1835 roku, a uczone te i pożyteczne badania w roku 1839 uzupełnili Dease, Simpson i doktór Rae.
Nareszcie sir John Franklin pragnąc koniecznie wynaleźć przejście północno-zachodnie, w r. 1845 opuścił Anglię z okrętami Erebus i Terror, wypłynął na morze Bafińskie, i od czasu dostania się jego na wyspę Disko, żadnej już o nim nie było wiadomości.
Wypadek ten spowodował liczne wyprawy w celu poszukiwania zaginionych, które doprowadziły do wynalezienia przejścia i poznania lądów podbiegunowych głęboko powzębianych; najodważniejsi żeglarze angielscy, francuzcy i amerykańscy rzucili się do zwiedzenia tych strasznych okolic, aż nakoniec dzięki ich usiłowaniom, trudna lecz dość dokładna karta tych krain, zbogaciła archiwum londyńskiego Towarzystwa jeograficznego.
W taki sposób przedstawiała się wyobraźni doktora ciekawa historya wypraw w te miejsca. Stojąc oparty o poręcz, smętnym wzrokiem gonił długie smugi znaczące przejście okrętu. Nazwiska śmiałych żeglarzy cisnęły mu się do pamięci, a wyobraźnia ukazywała mu na tych ogromnych lodowiskach cienie tych, którzy nigdy ztamtąd nie powrócili.
Dnia tego, Forward łatwo torował sobie drogę między na pół pokruszonemi lodami; wiatr był przyjazny, temperatura jednak bardzo niska. Prądy powietrza przybywające z nad pól lodowych, ich zimno przejmujące niosły z sobą.
Noc pilnej wymagała baczności. W tej zacieśnionej przestrzeni skupiały się góry pływające; nieraz po sto odrazu widzieć ich można było na widnokręgu. Pod działaniem fal liżących lody i wpływem kwietniowej atmosfery, góry te odrywały się od brzegów, by później topnieć lub pogrążyć się w otchłaniach oceanu. Należało także wystrzegać się uderzenia o pływające massy drzewa; to też zaciągnięto tak zwane „jaskółcze gniazdo“ na maszt najwyższy. Jestto coś podobnego do beczki o dnie ruchomem; osłonięty nią majtek pilnował morza, oznajmiał o nadpływających lodach, a w potrzebie wskazywał obroty, jakie w takim razie najwłaściwsze były dla statku.
Noce były krótkie. Od 31-go stycznia słońce widzialne było przez odbicie, i utrzymywało się na widnokręgu coraz dłużej. Śnieg jednak mroczył to światło blade; ciemność wprawdzie nie była zupełna, podróż jednak niemniej była mozolna.
Dnia 21-go kwietnia ujrzano wśród mgły przylądek „Strapienia.“ Osada była spracowaną, bo od wejścia brygu między lody, majtkowie nie mieli ani chwili spoczynku. Trzeba było używać pary do pomocy, dla torowania sobie drogi między nagromadzonemi wielkiemi lodu kawałami.
Podczas gdy Shandon poszedł spocząć na parę godzin, doktór rozmawiał z Johnsonem na tyle okrętu. Doktór lubił z nim mówić, bo jego liczne podróże zbogaciły umysł jego w tym kierunku, a rozmowa z nim była nauczającą i zajmującą. Clawbonny coraz więcej przywiązywał się do żeglarza, a żeglarz oddawał mu to przywiązanie z procentem.
— Patrz pan, panie Clawbonny, rzekł Johnson, ten kraj nie jest podobny do innych. Nazywają go Ziemią Zieloną, ale nazwa ta przystoi mu przez kilka tylko tygodni w ciągu roku.
— Kto wie, odpowiedział doktór, czy w wieku dziesiątym ziemia ta nie miała prawa do tej nazwy! Nie jedna przemiana tego rodzaju zaszła na naszej kuli ziemskiej; zdziwisz się bardzo gdy ci powiem, że kronikarze islandzcy opowiadają o dwustu osadach kwitnących w tych stronach przed ośmiuset lub dziewięciuset laty.
— Trudno temu wierzyć panie Clawbonny, widząc czem jest ten kraj obecnie.
— A przecież jakkolwiek smutne są te strony, dają jednak ludziom przytułek, i to nawet Europejczykom cywilizowanym.
— Prawda! W Disko, w Uppernawik, spotkamy ludzi żyjących w tym klimacie; zdaje mi się jednak, że żyją tam z musu, a nie z dobrej woli.
— Człowiek do wszystkiego przywyka, i nie zdaje mi się żeby ci Grenlandczycy byli w gorszem położeniu niż wyrobnicy w naszych wielkich miastach; to pewna, że życie tamtych nie jest tak nędzne, jak tych drugich. Brak im wprawdzie dogodności jakie posiadają mieszkańcy cieplejszego klimatu; ale przyzwyczaiwszy się już raz, muszą mieć przyjemności, o których my nie mamy wyobrażenia.
— Takby należało przypuszczać panie Clawbonny, bo Pan Bóg jest sprawiedliwy. Przyznaję przecież, że zawsze widok tych stron smutne na mnie wywierał wrażenie; należałoby je przynajmniej nieco uweselić, nadając im milsze nazwy, nie zaś nazywać je przylądkiem „Pożegnania,“ przylądkiem „Rozpaczy,“ bo te nazwy nic nie mają w sobie coby żeglarza przyciągało.
— To samo i ja zauważyłem, odpowiedział doktór, ale te nazwy mają znaczenie jeograficzne, o którem nie trzeba zapominać; przypominają tych którzy je wymyślili. Jeśli słyszę nazwę przylądka „Rozpaczy“ wymienioną obok nazwisk Davis’a, Baffin’a, Hudson’a, Ross’a, Perry’ego, Franklin’a, Bellot’a, to znajdują wkrótce przylądek „Dziękczynienia;“ cypel „Opatrzności“, odpowiada portowi „Strapienia;“ zatoka „Nieosiągnięta“ naprowadza mnie na przylądek „Rajski,“ a opuszczając cypel zwany „Powrotu przymusowego,“ spoczywam myślą w zatoce „Schronienia.“ Umysł mój widzi jasno ciągłe następstwo niebezpieczeństw, niepowodzeń, przeszkód, powodzeń, rozpaczy, i znów pomyślności, co wszystko łączy się ze wspomnieniem wielkich moich rodaków. Szereg ten nazw, jakby szereg medali przypomina mi historyę tych mórz.
— Masz pan słuszność, panie Clawbonny. Daj tylko Boże, byśmy w naszej podróży spotykali więcej zatok „Powodzenia,“ jak przylądków „Rozpaczy!“
— I ja tego życzę, Johnsonie; ale powiedz mi, czy osada ochłonęła już nieco ze swego przestrachu?
— Cokolwiek; a jednak wyznaję, że od czasu wpłynięcia do zatoki, zaczęto się znów zajmować fantastycznym kapitanem, i nie jeden spodziewał się go spotkać na kończynach Grenlandyi, a dotąd nie spotkał. Mówiąc między nami, pewnie to i pana zadziwia?
— To prawda, Johnsonie.
— Czy pan wierzysz że ten kapitan istnieje?
— Wierzę.
— Czemu jednak postępuje on tak dziwacznie?
— Jeśli mam ci odkryć myśl moją do dna, to powiem, że mi się zdaje, iż ten człowiek chciał pociągnąć osadę tak daleko, żeby już nie można było marzyć o powrocie. Gdyby się był pokazał na pokładzie w chwili odjazdu, każdy chciałby był wiedzieć gdzie się okręt udaje, a to mogłoby było stać się bardzo kłopotliwem.
— A to dla czego?
— Bo chcąc probować tego co się innym nie udało, dostać się tam, gdzie inni dotrzeć nie mogli, nie byłby znalazł chętnych towarzyszy. Wypłynąwszy zaś raz, można zapłynąć tak daleko, że posuwanie się dalej staje się koniecznością.
— Może to być. Znałem niejednego nieustraszonego awanturnika, którego samo imię strachem przejmowało, a któryby w przedsięwzięciach niebezpiecznych nie był znalazł pomocników...
— Jabym mu towarzyszył, przerwał doktór.
— I ja za panem, doktorze. Przypuszczam, że nasz kapitan jest także takim awanturnikiem. Zobaczymy co dalej będzie. Myślę, że ten dzielny człowiek zjawi się nam od strony Uppernawik, albo zatoki Melville’a; stanie między nami na pokładzie i powie nam, gdzie fantazya jego chce poprowadzić okręt.
— I mnie się tak zdaje, rzekł doktór; ale jak my się dostaniemy do tej zatoki Melville’a? Patrz, lody otaczają nas zewsząd, a Forward ledwie przeciskać się zdoła przez nie. Co to za ogromna płaszczyzna!
— W języku wielorybników nazywa się to Polem lodowem, a jego granic oko dojrzeć nie może. A tu oto jest część tego Pola; potrzaskane kawały te lodu jedne są okrągłe, inne podłużne. Tamte znów pływają odosobnione; gdy są wyższe, zwiemy je górami lodowemi; zetknięcie się z niemi bardzo jest dla okrętu niebezpieczne. A tu oto wzniesienie utworzone przez sparcie się lodów; to są pagórki; czasem miewają one podstawę głęboko sięgającą w morze. To wszystko ma swe odrębne nazwy, bo trzeba wiedzieć o czem się mówi.
— A jakie to wszystko ciekawe do widzenia! zawołał doktór, patrząc na te cuda mórz podbiegunowych; wyobraźnia niezmiernie jest naprężona, wynajdując podobieństwo do przedmiotów i obrazów.
— Lody te przybierają istotnie nieraz kształty fantastyczne, a ludzie sami tłomaczą je sobie na swój sposób, rzekł Johnson.
— Oto tam, zawołał doktór, przysiągłbyś, że widzisz w tych złamach lodu całe miasto, jakieś dziwne, jakby wschodnie; są tam meczety z minaretami, oświeconemi bladem światłem księżyca. A tam oto długi szereg łuków gotyckich, przypominających kaplicę Henryka VII-go w Londynie, albo gmach parlamentu.
— To prawda, że tu każdy widzieć może co zechce; ale niebezpiecznie byłoby mieszkać w tych pałacach, wchodzić do tych kościołów; nawet zbliżać się do nich zbyt nie trzeba. Minarety te chwieją się w swych podstawach, a najmniejszy z nich zgruchotałby takiego Forwarda na miazgę.
— I ludzie odważali się zapuszczać na te morza, nie mając pary do pomocy! rzekł doktór. Jak może okręt, pod żaglem tylko płynący, wywijać się między temi ruchomemi skałami?
— Dawali sobie ludzie radę jak mogli, odpowiedział Johnson; gdy wiatr jest przeciwny, a zdarzało mi się to nieraz, przyczepiano kotwicę do którego kawału lodu, a on prędzej lub wolniej ciągnął statek z sobą; jeśli stał, to czekano na wiatr pomyślniejszy. Prawda jednak, że podróżując w ten sposób, potrzeba paru miesięcy na przebycie przestrzeni, którą my przy odrobinie szczęścia przebyć możemy w dni kilka.
— Temperatura jeszcze nie zniża, tak mi się zdaje, rzekł doktór.
— Byłoby to źle dla nas, odparł Johnson, bo nam trzeba odwilży, żeby się te massy porozdzielały i popłynęły sobie na Atlantyk. W ciaśninie Davis’a są one jeszcze gęstsze, bo tam i lądy zbliżone są więcej ku sobie między przylądkami Walsingham i Holsteinborg. Minąwszy 67-my stopień, znajdziemy w maju i w czerwcu zdolniejsze do żeglugi morze.
— Tak, ale trzeba się tam dostać.
— Tak jest panie Clawbonny, trzeba się tam dostać. Gdybyśmy tu byli w czerwcu lub w lipcu, to i tutaj mielibyśmy przejście wolne, jak miewają statki wielorybnicze; ale nam kazano wyraźnie, żebyśmy tu byli w kwietniu. Z tego widzę, że nasz kapitan wie dobrze co robi; wypłynął w porze wczesnej, żeby dotrzeć daleko. Kto dożyje, zobaczy.
Doktór nie mylił się przypuszczając, że temperatura się zniżyła; w południe, termometr Celsiusza pokazywał 14 stopni niżej zera. Wiatr wiał północno-zachodni i rozjaśniał atmosferę, ale i napędzał góry lodowe na drogę Forwarda. Nie wszystkie jednak szły w kierunku wiatru; były i takie, a to z większych, których podstawa zanurzona głęboko, ulegała parciu prądu podwodnego, i płynęły naprzeciw innym.
Łatwo sobie wyobrazić trudność żeglowania w takich okolicznościach; inżynierowie-mechanicy ani chwili wypoczynku nie mieli. Parą kierowano z pokładu za pomocą dźwigni, które ją puszczały, wstrzymywały lub odwracały natychmiast, podług wskazań oficera będącego na służbie. To trzeba było pośpieszać, aby skorzystać z roztwarcia się pola lodowego; to iść na wyścigi z górą, grożącą zamknięciem jedynego przejścia; to znów jaki olbrzymi odłam lodu nagle się wywracał i zmuszał okręt do szybkiego cofnięcia się, dla uniknięcia zdruzgotania. Ogromne to nagromadzenie lodów popychających się wzajemnie, piętrzących się na sobie, ścierających się z sobą pod wpływem przeciwdziałających sobie sił wiatru i prądu, jeśliby jeszcze ujęte zostało mrozem w jedną całość, stawiłoby dla przejścia okrętu niezwyciężoną zaporę.
Niezliczona ilość ptastwa znajdowała się w tych okolicach; latając tłumami tu i owdzie mimo śnieżnej zawiei, ogłuszało ludzi swym wrzaskiem i ożywiało nieco krajobraz. Liczne kłody drzewa pływały w różnych stronach i uderzały o siebie z łoskotem; kilku potfiszów (gatunek wieloryba, ale mniejszy) o ogromnych, jakby nadętych głowach, zbliżyło się do okrętu; ale ani myśleć można było o zabraniu się do nich, choć oszczepnik Simpson wielką miał do tego ochotę. Widziano także pod wieczór pewną ilość fok, jak wystawiwszy nozdrza nad wodę, pływały między lodami.
Dnia 22-go temperatura jeszcze się zniżyła. Forward, żeby się prześliznąć przez przejścia, puszczał nieraz gwałtownie parę. Wiatr północno-zachodni ustalił się, żagle zwinięto. Dnia tego majtkowie mało byli czynni; a że to była niedziela, więc po odczytaniu modlitw przez Shandona, osada zajęła się polowaniem na nurki, których dużo nazbierano. Ptaki te urządzone podług metody doktora Clawbonny, pomnożyły w sposób przyjemny zapasy żywności.
O trzeciej wieczorem, okręt przesuwał się obok przylądka Kin-Sael i góry Sukkertop. Morze mocno się bałwaniło i mgła gęsta spadła nagle z szarego nieba; można było jednak zrobić w południe dokładne obliczenie położenia okrętu, który znajdował się wówczas pod 65°20′ szerokości i 54°22′ długości. Należało przebyć jeszcze dwa stopnie, żeby się dobrać do wolniejszego od lodów morza.
Przez trzy dni następne, 24, 25 i 26 kwietnia walczono ciągle z lodami; kierowanie parą z pokładu bardzo wiele kosztowało wysileń, bo co chwila trzeba było ją wstrzymywać, znów puszczać lub odwracać. Zbliżanie się pływających gór lodowych rozpoznawano we mgle z głuchego huku obrywających się śnieżyc; w takim razie okręt cofał się natychmiast. Narażano się na uderzenie o lody pochodzące z wód rzecznych, odznaczające się przejrzystością kryształową, a twarde jak skała. Shandon nieomieszkał dopełnić niemi zapasu wody słodkiej do picia, i codzień pewną liczbę beczek nią napełniał.
Doktór nie mógł nawyknąć do złudzeń optycznych, spowodowywanych łamaniem się światła. Nieraz zdawało mu się, że blizko okrętu jest jakaś niewielka massa biała, a to była góra lodowa odległa o dziesięć lub dwanaście mil (morskich). Usiłował przyzwyczaić swój wzrok do tego szczególnego zjawiska, aby mógł w przyszłości złudzenie oka poprawiać.
Nareszcie osada, to holując okręt wzdłuż pól lodowych, to odpychając napływające lody długiemi żerdziami, wyczerpnęła wszystkie swe siły; a jednak jeszcze d. 27 kwietnia, nieprzebyte koło lodowe otaczało Forwarda.
Mimo tych trudności, Forward wciskając się się w każdą niemal szparę w lodach, posunął się o kilka minut ku północy; ale jeśli dotąd unikał nieprzyjaciela, to zbliżała się chwila, w której musiał uderzyć na niego. Przybliżały się do niego pola lodowe, rozległe na mil kilka; że zaś nacisk tych mas wynosił przynajmniej dziesięć miljonów tonn, należało się więc chronić od ich uścisku. Przygotowano zatem zewnątrz okrętu piły do przerzynania lodu, gotowe do natychmiastowego działania.
Część osady filozoficznie przyjęła tę nową uciążliwą pracę, ale druga część utyskiwała, choć nie odmawiała jeszcze posłuszeństwa. Garry, Pen, Bolton, Gripper, zajmując się przygotowaniem przyrządów, objawiali swe poglądy na tę sprawę.
— Szatan wie, rzekł Bolton, zkąd mi na myśli stoi oberża na ulicy Water, gdzie tak dobrze człowiekowi między szklanką dżynu a buteleczką porteru? Słuchajno Gripper, czy ty widzisz ztąd tę oberżę?
— Prawdę mówiąc, odrzekł majtek zaczepiony, znany ze swego kwaśnego humoru, nie mogę jej ztąd dojrzeć.
— To też ja tylko tak mówię, odparł Bolton; w tych miastach ze śniegu, które doktór Clawbonny tak podziwia, niema ani jakiej takiej szynkowni, w którejby porządny marynarz mógł sobie odwilżyć gardło porcyjką wódki.
— Na to zgadzam się z tobą; powiem nawet, że tu w ogóle niema nic, czemby się dało gardło odwilżyć i orzeźwić ciało. Co to za myśl, żeby odmawiać wódki ludziom podróżującym po morzach północnych!
— A czyżeś zapomniał co ci prawił pan doktór? trzeba unikać wszelkich napojów rozpalających, jeśli się nie chce być narażonym na szkorbut, a chce się być zdrowym i zajść daleko.
— Ależ ja bynajmniej nie pragnę iść daleko! jużeśmy się i tak zbyt zaawanturowali chcąc się przedrzeć tam, gdzie djabeł nas puścić nie chce.
— A więc się tam nie dostaniemy! wtrącił Pen. Co do mnie, to już i zapomniałem jak dżyn smakuje.
— To sobie przypomnij, rzekł Bolton, co ci doktór gadał.
— Łatwo mu gadać, odparł Pen swym grubym, twardym głosem. Pytanie jeszcze, czy pod pozorem zachowania nam zdrowia, nie robią tu na nas oszczędności?
— Ten djabeł Pen może ma słuszność, rzekł Gripper.
— Dajże pokój, odparł Bolton — na to ma on nos zbyt czerwony; jeśli mu trochę zbieleje w tym klimacie, to Pen nie będzie miał powodu narzekać.
— Co ty się zajmujesz moim nosem? zawołał opryskliwie Pen, dotknięty w najsłabszą swą stronę. Mój nos nie potrzebuje twoich uwag, ani cię o nie prosi. Pilnuj lepiej swego!
— No no! nie gniewaj się, nie myślałem żeby twój nos taki był drażliwy. Przecież i ja nie wylałbym za kołnierz, szczególniej podczas takiej psiej pogody; jeśli jednak kieliszek wódki ma mi więcej złego jak dobrego zrobić, to się chętnie bez niej obejdę.
— Ty się obchodzisz, to prawda, rzekł palacz Waren, mięszając się do rozmowy; kto wie jednak czy się obchodzą wszyscy na pokładzie.
— Co chcesz przez to powiedzieć? rzekł Garry patrząc bystro w oczy Warenowi.
— Chcę powiedzieć, że przecież mamy z sobą różne spirytualia, a to pewnie nie bez kozery; przypuszczam, że panowie oficerowie nie bardzo, żałują ich sobie.
— A zkąd to wiesz? zapytał Garry.
Waren nie wiedział co odpowiedzieć; gadał aby gadać, jak to mówią.
— Widzisz Garry, rzekł Bolton, że Waren nic nie wie.
— No, to zażądajmy od kapitana po porcyi wódki; zasłużyliśmy na nią, a zobaczymy co na to powie.
— Jabym wam nie radził zaczynać o tem, rzekł Garry.
— A to czemu? zapytali Pen i Gripper.
— Bo wam odmówi. Wiedzieliście przecie jak z tem będzie, gdyście się umawiali o służbę na okręcie; wówczas trzeba było się namyśleć.
— Zresztą, dodał Bolton biorący chętnie stronę Garry’ego, którego lubił za jego; charakter, Ryszard Shandon nie jest panem na okręcie; musi być posłuszny jak i my.
— A któż tu jest starszy od niego? zapytał Pen.
— Kapitan.
— Zawsze ten kapitan niefortunny! zawołał Pen. Widzicie przecie, że kapitana tak dobrze tu niema, jak i, szynkowni na tych ławicach lodu. Wynaleźli sobie tylko grzeczny sposób odmówienia nam tego co się nam należy.
— A jeśli jest kapitan na prawdę? bo dam dwumiesięczną mą płacę, jeśli go niema i jeśli go wkrótce nie zobaczymy.
— Niechże i tak będzie, rzekł Pen; radbym powiedzieć temu kapitanowi parę słów w oczy.
— Kto tu mówi o kapitanie? rzekł głos nowo wdający się do rozmowy.
Byłto majtek Clifton, przesądny niepomału i zarazem chciwy.
— Czy jest jaka wieść o kapitanie?
— Nie, odpowiedziano mu jednogłośnie.
— A ja spodziewam się, że się znajdzie nagle w swej kajucie, choć nikt nie będzie wiedział kiedy i którędy przybył.
— Dajże pokój! odpowiedział Bolton. Czy ty myślisz że on jest jaki dyablik, lub chochlik z rodzaju tych, których pełno się uwija w górach szkockich?
— Śmiej się jak chcesz, Boltonie, a ja będę utrzymywał swoje. Zaglądam ja codzień przez dziurkę do kajuty kapitana i pewny jestem, że niedługo wam powiem jak on wygląda i do kogo jest podobny.
— Do stu piorunów, krzyknął Pen, będzie podobny do wszystkich ludzi. Ale jeśli on myśli że nas poprowadzi tam gdzie nie chcemy, to mu się powie w paru słowach, że się myli.
— A to wyborne! zawołał Bolton; Pen go jeszcze nie widział, a już chce się z nim kłócić.
— Jeszcze go nie widział! rzekł Clifton z miną człowieka świadomego; pytanie, czy go kto nie widział.
— Co ty u djabła pleciesz? zawołał Gripper.
— Już ja wiem co.
— Ale my cię nie rozumiemy!
— Alboż Pen nie miał już z nim nieprzyjemnego zajścia?
— Z kim, z kapitanem?
— Z psem-kapitanem, bo to jest jedno i to samo.
Majtkowie spoglądali po sobie, nie wiedząc co odrzec.
— Człowiek czy pies, mruczał Pen przez zęby, zaręczam wam, że się z nim zrobi w tych dniach porachunek.
— Słuchaj Cliftonie, mówił Bolton zupełnie poważnie, czy ty mniemasz, że ten pies jest naprawdę kapitanem, jak Johnson żartem powiedział?
— Naturalnie, odparł Clifton z przekonaniem; i gdybyście się zastanawiali tak jak ja, tobyście spostrzegli szczególne zachowanie się tego zwierzęcia.
— A cóż ty widziałeś? mówże!
— Czyście nie zauważyli z jaką on powagą spaceruje po pomoście kapitańskim i rozpatruje się w ożaglowaniu statku, jakby był deżurnym?
— To prawda, rzekł Gripper; ja nawet spotkałem go pewnego wieczoru wspiętego przedniemi łapami na kole sterniczem.
— Nie może być! zawołał Bolton.
— A teraz drugie; czyż nie wychodzi on nocą na pola lodowe, nie obawiając się niedźwiedzi, ani cierpiąc od mrozu?
— I to prawda, wtrącił Bolton.
— A czyście widzieli kiedy, aby ta bestya szukała ludzkiego towarzystwa, jak to robi każdy uczciwy pies? aby się kręcił około kuchni, albo patrzył kiedy w oczy ludziom gdy jedzą? A kiedy się oddali w nocy od okrętu na dwie lub trzy mile po lodach, to jak zacznie wyć, to cię aż mróz przechodzi — choć nie powinienby człowiek odczuwać coś podobnego w temperaturze i tak już zimnej! Zresztą, czy kto widział kiedy psa tego jedzącego cokolwiek? od nikogo nic nie weźmie, jego porcya pozostaje nietknięta, i jeśli go kto nie żywi tajemnie, to on chyba żyje nie jedząc. Otóż jeśli to wszystko nie jest nadzwyczajne; to mnie nazwijcie głupcem.
— Doprawdy i to być może, rzekł cieśla Bell, który słyszał rozumowanie Cliftona.
Inni majtkowie nic nie mówili.
— A ja powiem wam niedowiarki, że są tu na pokładzie mędrsi od nas, co się tem także niepokoją.
— Czy o komendancie mówisz? zawołał Bolton.
— O komendancie i o doktorze.
— I mówisz że oni są tego samego zdania co i ty?
— Przecież słyszałem jak mówili o tem, i pojąłem że nic nie rozumieją; tysiąc przypuszczeń czynili, ale do niczego stanowczego nie doszli.
— I mówili o tym psie to samo co ty? zapytał cieśla Bell.
— Jeśli nie mówili o psie, odpowiedział Clifton naciśnięty, to o kapitanie, co na jedno wychodzi, a utrzymują, że to wszystko nie zdaje się im naturalnem.
— No przyjaciele, rzekł cieśla, jeśli chcecie, to wam powiem co o tem myślę.
— Mów, mów, wołano zewsząd.
— Oto niema i nie będzie na pokładzie innego dowódcy jak Ryszard Shandon.
— A od kogo list? rzekł Clifton.
— List istnieje naprawdę, odparł Bell; jest również prawdą, że jakiś nieznajomy kazał zbudować Forwarda i urządzić go do podróży między lodami. Ale gdy okręt raz już puścił się w drogę, to już nikt na niego nie wejdzie.
— Koniec końców, rzekł Bolton, gdzie ma iść ten okręt?
— Tego nie wiem; gdy czas nadejdzie, to Shandon odbierze dopełnienie instrukcyj.
— Ale od kogo?
— Od kogo?
— Tak, i jakim sposobem? dodał Bolton, coraz natarczywszy.
— No Bell, gadajże, wołali inni.
— Od kogo, jak?... alboż ja wiem, odparł cieśla zakłopotany.
— Toć od nikogo innego, wtrącił Clifton, tylko od psa-kapitana. On już raz przecie pisał, to napisze znowu! O! żebym ja tylko połowę tego potrafił co to zwierzę, mógłbym być pierwszym lordem admiralicyi.
— Zatem, mówił Bolton, pragnący jakiejś konkluzyi, obstajesz przy tem, że ten pies jest kapitanem na tym statku.
— Obstaję, odpowiedział Clifton.
— Kiedy tak, rzekł głuchym głosem Pen, to jeśli to zwierzę nie chce zdechnąć w swej psiej skórze, to niech się co prędzej przedzierzgnie w człowieka, bo jakem Pen, wezmę się do niego.
— A to czemu? zapytał Garry.
— Bo tak mi się podoba, odpowiedział Pen szorstko; nie potrzebuję tłomaczyć się nikomu.
— Chłopcy, dosyć tego gadania, rzekł Johnson nadchodzący właśnie w chwilę, gdy rozmowa miała się źle obrócić; dalej do roboty, żeby te piły prędzej zostały nastawione jak należy. Trzeba przerznąć się przez ławicę lodu.
— I to dziś jeszcze, przy piątku! rzekł Clifton. wzruszając ramionami; zobaczycie, że nie tak to łatwo przejść koło biegunowe.
Istotnie, wysilenia osady okrętowej daremne były prawie zupełnie dnia tego. Forward całą pary siłą popchnięty na góry lodowe, nie zdołał ich rozdzielić; trzeba było zarzucić kotwicę na noc.
Nazajutrz temperatura obniżyła się więcej jeszcze pod wpływem wiatru wschodniego; powietrze oczyściło się, i można było widzieć daleko na tych białych lodach, od których odbijające się światło olśniewało wzrok. O godzinie siódmej rano, termometr pokazywał 22 stopnie niżej zera.
Doktór miał ochotę pozostać w swej kajucie i odczytywać opisy podróży do bieguna północnego; ale się pytał sam siebie, jak to było jego zwyczajem, coby mu było najprzykrzejszem w tej chwili. I odpowiedział sobie, że najprzykrzejby mu było wyjść na pokład w taki mróz, i pomagać ludziom w ich pracy. Opuścił więc ciepły swój pokoik, i zaczął pomagać do holowania okrętu. Wyglądał wcale dobrze w zielonych okularach, które mu czyniły blask światła mniej rażącym. Później, przy obserwacyach wszelkiego rodzaju, używał okularów umyślnie do patrzenia w pośród śniegu urządzonych, a to dla uchronienia oczu od cierpień bardzo zwykłych w tamtych okolicach.
Do wieczora Forward posunął się o kilka mil ku północy, dzięki usiłowaniom majtków i trafności rozkazów Shandona, korzystającego ze wszystkich przyjaznych okoliczności. O północy minięto sześdziesiąty szósty równoleżnik; ołowianka wskazywała głębokość wody na dwadzieścia trzy węzły, a Shandon poznał, że znajduje się w miejscu, gdzie osiadł na mieliźnie okręt jej królewskiej mości, Victory. Ziemia była o trzydzieści mil ku wschodowi.
Ale lody dotąd nieruchome, rozdzieliły się wówczas i zaczęły poruszać; góry lodowe zaczęły się okazywać we wszystkich stronach widnokręgu. Bryg znalazł się w pośród skał ruchomych, o nieprzepartej sile gniotącej. Kierowanie okrętem stało się bardzo trudnem i powierzono je Garry’emu, najlepszemu z całej osady sternikowi. Góry groziły zamknięciem przejścia za okrętem; trzeba więc było przebyć tę flotę lodową, a roztropność, równie jak powinność, nakazywały posuwać się naprzód. Niepodobna zaś było dobrze pojąć kierunku okrętu przy ciągłej zmianie położenia, nie dającej stałej do obliczeń podstawy.
Cała załoga rozdzieliła się na dwie części; jedni pilnowali prawej, drudzy lewej strony okrętu. Zaopatrzeni w długie żerdzie ostre, zakończone żelazem, odpychali lody zagrażające statkowi. Forward wszedł wkrótce w przejście tak ciasne, że końce jego drągów masztowych, to jest reji, dotykały ścian lodowych twardych jak skała. Postępując coraz dalej, wszedł w krętą niby dolinę, zawiewaną kłębami śniegu, i w której lody pływające uderzając jedne o drugie pękały z złowróżbym trzeszczeniem.
Wkrótce pokazało się, że z tego wąwozu nie było wyjścia. Ogromna bryła lodu napływała szybko na okręt; uniknąć jej, zdawało się niepodobieństwem, a niepodobna było też wrócić, bo przejście zostało zapchane.
Shandon i Johnson stali na przodzie okrętu, rozpatrując się w położeniu. Shandon prawą ręką wskazywał sternikowi kierunek, w którym ma okręt prowadzić, a lewą przesyłał Wallowi stojącemu obok mechanika, rozkazy odnoszące się do działania machiny.
— Jak się to skończy? pytał doktór Johnsona.
— Jak się panu Bogu spodoba, odparł tenże.
Bryła na ośmset stóp wysoka, już tylko o sto dwadzieścia sążni była od brygu i zagrażała mu zgnieceniem.
— Przekleństwo! krzyknął Pen ze strasznem złorzeczeniem.
— Milczeć! zawołał głos jakiś, którego nie można było rozpoznać wśród huraganu.
Bryła zdawała się chcieć rzucić na okręt; nieopisana śmiertelna trwoga ogarnęła ludzi, którzy porzuciwszy drągi, cofnęli się na tył okrętu, wbrew rozkazom Shandona, Nagle dał się słyszeć trzask przeraźliwy; na bryg podniesiony przez ogromną falę, spadła trąba wodna. Krzyk przerażenia ozwał się wśród osady; sam tylko Garry pilnie stał u rudla i utrzymał statek wstrząśnięty niezmiernym wód nawałem, na właściwej drodze.
I oto, gdy przerażone spojrzenia zwróciły się ku górze lodowej, już jej nie dostrzeżono; przejście było wolne w kanale, a bryg przy świetle ukośnych promieni słońca posuwał się dalej.
— Czy pan wytłomaczysz to co się tu stało? pytał Johnson doktora.
— Stała się rzecz bardzo naturalna, odparł doktór, i często się to zdarza. Massy pływające pojedyńczo, utrzymują się każda dla siebie w doskonałej równowadze przez czas niejaki; ale posuwając się ku południowi, gdzie woda jest względnie ciepła, tracą tę równowagę. Podstawa ich, tłuczona przez inne lody, zaczyna topnieć, jakby ją kto podkopywał, i nadchodzi chwila, w której środek ciężkości takiej góry zmienia się nagle i musi się ona wywrócić. Tylko, gdyby ta góra o dwie minuty później się wywróciła, zdruzgotałaby okręt swym ciężarem.
Koło biegunowe zostało nareszcie przebyte dnia 30 kwietnia w południe, niedaleko Holsteinberga; na wschodnim widnokręgu malownicze okazywały się góry. Morze wolne było niemal od lodów, a raczej łatwo się dawało ich unikać. Wiatr zmienił się na południowo-wschodni, i bryg płynąc pod wszystkiemi żaglami, zwrócił się na morze Baffińskie.
Dzień ten upłynął spokojnie i załoga mogła nieco odetchnąć. Mnóstwo ptaków pływało i latało w około statku; niektóre z nich z czarną szyją, o takichże skrzydłach i grzbiecie, a z białą piersią, podobne były do cyranek. Pływały żwawo i zanurzały się nieraz na jakie czterdzieści sekund.
I niczemby się dzień ten nie był odznaczył, gdyby nie zaszedł na pokładzie wypadek prawdziwie nadzwyczajny. Shandon wchodząc do swej kajuty o szóstej rano, znalazł na stole list z napisem:
Morze Baffińskie.“
Shandon oczom swym nie mógł uwierzyć, a nim zajrzał do tego osobliwego listu, pokazał go doktorowi, Wallowi i Johnsonowi, których przywołał do siebie.
— To rzecz szczególna, mówił Johnson.
— Wybornie! wołał doktór.
— Nakoniec poznamy tajemnicę, rzekł Shandon, pośpiesznie rozdzierając kopertę.
Wyczytał co następuje:
„Komendancie!
Kapitan Forwarda zadowolniony jest z zimnej krwi, zręczności i odwagi, jakie twoi ludzie, twoi oficerowie i pan sam okazaliście w ostatnich okolicznościach. Prosi pana o oświadczenie załodze jego wdzięczności.
Kieruj się pan prosto na północ ku zatoce Melville’a, a ztamtąd usiłuj się przedostać do ciaśniny Smitha.
Kapitan Forwarda
K. Z.
— I nic więcej? zawołał doktór.
— Nic, odpowiedział Shandon.
List wypadł mu z rąk.
— Ten kapitan urojony, rzekł Wall, nie mówi nawet czy wstąpi na pokład! widocznie nie przyjdzie tu nigdy.
— Ale jak się ten list tu dostał? zapytał Johnson.
Shandon milczał.
— Pan Wall dobrze mówi, rzekł doktór, podniósłszy list i przyglądając mu się troskliwie; kapitan nie przyjdzie na pokład, a to z racyi...
— Z jakiej racyi? pytał żywo Shandon.
— Bo już jest na pokładzie, odparł poprostu doktór.
— Już tu jest? zawołał Shandon, jak pan to rozumiesz?
— A jak inaczej wytłómaczyć zjawienie się tego listu?
Johnson kiwał głową na znak, że się zgadza z doktorem.
— Nie może być! za wołał porywczo Shandon. Znam wszystkich ludzi należących do załogi; trzebaby przypuścić, że już był między nimi gdy okręt wyruszał w drogę. Powtarzam, to niepodobna! Od dwóch lat przeszło znam wszystkich tych ludzi, a każdego z nich widziałem w Liverpoolu najmniej sto razy! twoje przypuszczenie doktorze nie da się przyjąć.
— Więc jak to wytłómaczysz komendancie?
— Jak chcesz doktorze, tylko nie w ten sposób. Przypuszczam, że ten kapitan, albo jakiś jego poufny, skorzystał z ciemności, ze mgły, z czego chcesz doktorze, i dostał się na okręt. Ziemia ztąd jest niedaleko; łódź Eskimosów mogła się przesunąć niedostrzeżona między lodami; można było dostać się do okrętu, doręczyć list... mgła była gęsta, to i mógł ktoś....
— Nie dojrzeć nawet okrętu, rzekł przerywając mu doktór; jeśliśmy nie mogli dostrzedz kogoś wciskającego się na statek, z powodu mgły, to jakże on w tej mgle rozpoznał okręt zdaleka?
— Oczywiście, rzekł Johnson.
— Więc ja wracam do mego przypuszczenia, rzekł doktór; rozważ je pan, komendancie.
— Na wszystko się zgodzę, odrzekł Shandon popędliwie, tylko nie na to, aby ten człowiek był tu na moim pokładzie.
— A może też, wtrącił Wall, jest jaki człowiek należący do osady, któremu on dał instrukcye?
— Być może, rzekł doktór.
— Ale ktoby to był? pytał Shandon. Powtarzam wam, że znam moich ludzi i od dawna.
— Niech będzie jak chce, rzekł Johnson, gdy się ten kapitan przedstawi, to czy będzie człowiekiem czy djabłem, przyjmiemy go. Ale mamy w tym liście wiadomość, a raczej wskazówkę.
— Jaką? zapytał Shandon.
— Ze mamy się udać ku zatoce Melvile’a, a potem do ciaśniny Smitha.
— To prawda, dorzucił doktór.
— Do ciaśniny Smitha! machinalnie powtórzył Shandon.
— Widocznie zatem, rzekł Johnson, że Forwarda przeznaczeniem nie jest szukać przejścia północno-zachodniego, bo jedyną drogę prowadzącą do niego, ciaśninę Lankastra, mamy zostawić na lewo. Będziemy więc mieli trudną żeglugę po nieznanem morzu.
— Ciaśnina Smitha, powtórzył jeszcze raz Shandon. Przebierał się do niej w roku 1853 Amerykanin Kane, ale wśród jakich niebezpieczeństw! Długo myślano, że już zginął pod tą odległą szerokością.
— Że jednak trzeba tam iść, rzekł Shandon, to się i pójdzie. Ale jak daleko, czy aż do bieguna?
— A czemużby nie? rzekł doktór.
Na samo wspomnienie o tem szalonem przedsięwzięciu, Johnson wzruszył ramionami.
— Cokolwiek bądź, i wracając do kapitana, rzekł James Wall, jeśli on istnieje, to chyba czeka na nas na wybrzeżach Grenlandyi w Disko lub w Uppernawik; wkrótce więc będziemy wiedzieli kto on jest.
— Ale, wtrącił doktór, czy pan nie pokażesz, panie Shandon, tego listu osadzie?
— Z przeproszeniem komendanta, rzekł Johnson, jabym tego nie uczynił.
— A to czemu? zapytał Shandon.
— Bo te wszystkie nadzwyczajności i fantastyczności mogą zniechęcić naszych ludzi; i tak już niepokoją się o los wyprawy rozpoczętej w ten sposób. Jeśli jeszcze będą się domyślać czegóś nadnaturalnego, to z tego może wyniknąć, że w jakiem ciężkiem położeniu nie będzie można liczyć na nich.
— A jakie jest pańskie o tem zdanie, doktorze? rzekł Shandon.
— Myślę że Johnson trafnie rzeczy widzi.
— A ty James Wall, co powiesz?
— I ja się skłaniam do zdania tych panów.
Shandon począł się zastanawiać i bacznie odczytał list raz jeszcze.
— Panowie, rzekł nakoniec, wasze zdanie jest trafne, a jednak nie mogę pójść za niem, bo instrukcye są w tym liście wyraźne; każą mi one udzielić osadzie wiadomość o zadowolnieniu kapitana. Że zaś dotąd posłuszny byłem jego rozkazom, w jakikolwiek sposób je otrzymałem, więc i teraz nie mogę....
— A jednak.... przerwał Johnson, lękający się słusznie wpływu takiej wiadomości na umysły majtków.
— Kochany Johnsonie, rzekł Shandon, rozumiem ja twoje pobudki i uznaję, że są wyborne; ale tu napisano: „proszę pana oświadczyć załodze moją wdzięczność.“
— A więc postąp pan według tego, odparł Johnson, szanujący wreszcie rozkaz przełożonych.
Wieść o odezwie kapitana szybko rozeszła się na pokładzie. Majtkowie przybyli natychmiast na wezwanie i uszykowali się w zwykłem, do przeglądów załogi naznaczonem miejscu, a dowódca odczytał im list ów tajemniczy.
Majtkowie przyjęli go grobowem milczeniem i odeszli, tworząc tysiące przypuszczeń. Clifton miał teraz czem podsycać bujną swą wyobraźnię przesądną; dobrą część tego wypadku składał na psa-kapitana, i nieomieszkał go salutować, ile razy spotkał go na swej drodze.
— Mówiłem wam, powtarzał kolegom, że to zwierzę umie pisać!
Nieodpowiadano nic na to twierdzenie, bo i sam cieśla Bell nie wiedział co na nie powiedzieć. To jednak czuli wszyscy, że kapitan lub jego duch czuwał na pokładzie. Ostrożniejsi przestali nawet odtąd udzielać sobie jakichkolwiek spostrzeżeń.
Z obserwacyj dokonanych dnia 1-go maja wynikało, że okręt znajdował się pod 68-m stopniem szerokości, a 56°32′ długości. Ociepliło się, a termometr Celsiusza pokazywał tylko —4°.
Doktór przyglądał się igraszkom białej niedźwiedzicy z dwoma niedźwiadkami, na cyplu lodowym połączonym z lądem. Wezwał do pomocy Walla i Simpsona, i spuszczono czółno, żeby zapolować na te zwierzęta; ale niedźwiedzica nie była widać usposobiona do walki, bo zabrawszy z sobą niedźwiedzięta, umknęła z niemi. Trudnoć ją było gonić.
W nocy Forward okrążył przylądek Chidley z pomocą przyjaznego wiatru, i wkrótce ujrzano na widnokręgu wysokie góry Disko. Shandon nie uważał za stosowne zatrzymywać się w zatoce Godavhu, gdzie rezyduje gubernator duńskich posiadłości w tej stronie; zostawił ją na prawo i minął wkrótce łodzie Eskimosów, zdążające ku okrętowi.
Wyspa Disko nazywa się także Wielorybniczą; z tegoto punktu John Franklin pisał ostatni raz, d. 12-go lipca 1845 r., do admiralicyi; do tej także wyspy przybył d. 27-go sierpnia kapitan Mac-Clintock w r. 1859 z dowodami upewniającemi o zaginięciu tamtej wyprawy.
Zestawienie to dwóch dat bogatych we wspomnienia, nie mogło nie nasunąć się umysłowi doktora, i dało mu powód do smutnych rozpamiętywań; wkrótce jednak wysokości Disko zniknęły mu z oczu.
Spotkano wiele gór lodowych przytwierdzonych do brzegów, od których nawet najsilniejsza odwilż ich nie odrywa; szereg ten ciągły poprzerywanych sterczących lodów, dziwne a niespodziewane przedstawiał oczom kształty.
Nazajutrz około trzeciej popołudniu, dostrzeżono Sauderson-Hope w północno-wschodniej stronie. Ziemia ta, odległą była od prawej strony okrętu o jakie piętnaście mil; góry na niej zdawały się powleczone różową powłoką. Wiele wielorybów z rodzaju finners, mających płetwy na grzbiecie, igrało pomiędzy pływającemi lodami; ich obecność tam wykazywały strumienie wody z powietrzem, wyrzucane otworem w głowie.
W nocy z 3-go na 4-y maja po raz pierwszy dostrzeżono, że słońce nie schodzi z horyzontu; już od 31-go stycznia przedłużała się co dnia przebiegana przez nie droga — teraz zaś, świeciło nieustannie. Dla nienawykłych do tego ciągłego światła dziennego, było ono powodem zdziwienia, a nawet przykrości. Ciemność nocna potrzebna jest niezmiernie dla zdrowia oczu; tutaj zaś światłość ciągła tem bardziej trapiła, że wzmacniał ją blask odbijającego się od lodów słońca.
Dnia 5-go maja Forward minął sześdziesiąty drugi równoleżnik. W dwa miesiące później spotkałby w tej dalekiej szerokości liczne statki wielorybnicze; obecnie, ciaśnina jeszcze nie dosyć wolna była od lodów, aby okręty dostać się nią mogły na morze Baffińskie.
Nazajutrz bryg minął wyspę Niewiast, i przybył naprost osady Uppernawik, najodleglejszej jaką Danija posiada w tamtych stronach.
Shandon, doktór, Johnson, Foker i Strong, popłynęli wielką łodzią do brzegu. Naprzeciw nich wyszedł z grzeczności gubernator z żoną i pięciorgiem dzieci, wszystko Eskimosy. Doktór jako obznajmiony z różnemi językami, umiał też trochę i po duńsku, a tej trochy starczyło aby zawiązać stosunki między obiema stronami; zresztą i Foker znał kilkadziesiąt wyrazów grenlandzkich — a dwudziestoma wyrazami wiele można powiedzieć, jeśli się jest nie bardzo wymagającym.
Gubernator rodem był z wyspy Disko i nigdy się z niej nie oddalał. Osada składała się z trzech domów drewnianych dla gubernatora i księdza wyznania luterskiego, ze szkoły i magazynów napełnionych tem co z rozbitych okrętów dało się uratować; resztę budynków stanowiły chaty ze śniegu, do których Eskimosi wchodzą czołgając się na brzuchu, przez jedyny otwór w tym celu pozostawiony.
Znaczna część ludności wyszła naprzeciw Forwarda, a niektórzy z mieszkańców wypłynęli do połowy zatoki na swych łodziach, długiej na stóp piętnaście, a najwięcej dwie stopy szerokich.
Doktór wiedział, że wyraz Eskimos znaczy pożeracza ryb surowych: ale wiedział i to, że mieszkańcy uważają tę nazwę za zniewagę. To też nienazywał ich inaczej jak Grenlandczykami. A jednak z odzienia tych ludzi, zrobionego ze skóry fok nasyconej tranem, z takiegoż obuwia, słowem
z cuchnącego tłuszczu, pokrywającego zarówno mężczyzn jak i kobiety, nie różniących się między sobą zewnętrznie, łatwo było zrozumieć, czem się oni żywili. Zresztą nawiedzeni oni byli trądem, jak bywają nim nawiedzani wszyscy żywiący się wyłącznie rybami; niemniej przeto uważali się za zupełnie zdrowych.
Doktór byłby rad pomówił o różnych szczegółach z pastorem i jego żoną; ale ich nie było, bo udali się w stronę Proven, na południe od Uppernawik; trzeba więc było zadowolnić się gubernatorem, który bynajmniej na uczonego nie zakrawał. Nieco mniej, byłby to kompletny osieł; nieco więcej, umiałby przynajmniej czytać. Wypytywał go jednak doktór o handel, zwyczaje i obyczaje Eskimosów, i dowiedział się z gadania wspartego mimiką, że w Kopenhadze płacono fokę po 40 funtów duńskich (tysiąc franków prawie), skórę niedźwiedzia 40 talarów, skórę lisa niebieskiego talarów 4, a białego 2 lub 3 talary duńskie. Doktór, dla powiększenia zapasu swych wiadomości, chciał także widzieć chatę Eskimosa, bo człowiek naukowy do wszelkich gotów jest poświęceń w interesie wiedzy; ale na szczęście, tusza jego nie pozwoliła mu przecisnąć się przez wejście do chaty. Dobrze jednak na tem wyszedł, bo trudno znaleźć coś obrzydliwszego nad zwykłe w takich chatach nagromadzenie rzeczy zmarłych i żywych: mięso fok i ciało Eskimosów, zgniłe ryby i cuchnące odzienie. Niema tam okienka do odświeżenia zepsutego powietrza, którem niepodobna oddychać; jest wprawdzie u góry otwór którym dym uchodzi, ale smród wydobyć się tędy nie może. Wszystko to Foker opowiedział doktorowi: niemniej jednak zacny ten uczony złorzeczył swej tuszy, która mu wzbraniała wąchać własnym nosem woń tych wyziewów oddzielnego rodzaju.
— Pewny jestem, mówił, że można się nareszcie do tego przyzwyczaić.
To nareszcie, malowało wybornie zacnego doktora.
Podczas jego studyów etnograficznych, Shandon zajmował się, odpowiednio do otrzymanych dawniej instrukcyj, pozyskaniem sobie środków przewożenia ładunku po lodach; zapłacił cztery funty za sanie i sześć psów, a i za tę cenę nie łatwo mu je odstąpiono. Chciał także namówić sobie do służby Hansa Christyana, biegłego psów przewodnika, ale nie było go wówczas w południowej Grenlandyi.
Na porządku dziennym była z kolei wielka kwestya: czy jest w Uppernawik jaki Europejczyk czekający na Forwarda? czy gubernator nie wie co o jakim cudzoziemcu, Angliku prawdopodobnie, który osiadł czasowo w tamtych stronach? kiedy mieszkańcy mieli ostatnie stosunki z okrętami wielorybniczemi lub innemi jakiemi?
Na pytanie to gubernator odpowiedział, że od sześciu miesięcy nie pokazał się żaden obcy człowiek na tej ziemi.
Shandon wypytywał się o nazwy statków wielorybniczych, które ostatnie tu przybyły; żadnej z tych nazw nie znał. Rozpacz go ogarnęła.
— Przyznaj doktorze, mówił, że niepodobna tego zrozumieć; nic u przylądka Farewel, nic na wyspie Disko, i nic w Uppernawik.
— Jeśli mi powiesz, kochany Shandonie, za kilka dni: nic w zatoce Melvile’a, to cię pozdrowię jako jedynego dowódcę Forwarda.
Łódź wróciła wieczorem do okrętu i podróżni na niej. Przełożony nad kuchnią, Strong, przywiózł kilkanaście tuzinów jaj kaczek edredońskich, zielonawych z wierzchu, a dwa razy większych od jaj kurzych. Na całą osadę okrętu, mało było tego specyału; zawsze jednak znaczył on cóś dla tych, co się głównie solonem mięsem żywili.
Mimo przyjaznego nazajutrz wiatru, Shandon nie puszczał się w drogę; chciał czekać jeszcze jeden dzień, aby dać czas jakiejkolwiek ludzkiej istocie dostania się do statku, jeśliby sobie tego życzyła. Kazał nawet co godzinę strzelać z działa 16-funtowego, którego odgłos jak huk piorunu rozlegał się po górach lodowych; ale to straszyło tylko ptastwo północno-morskie i kuropatwy gnieżdżące się w tamecznych nadbrzeżnych skałach.
Nocą puszczano race. Wszystko to czyniono nadaremnie, trzeba było zdecydować się na odjazd.
O szóstej rano dnia 8-go maja, Forward płynął już pod żaglami, i wkrótce stracono z oczu Uppernawik wraz z długiemi żerdziami utkwionemi po brzegach, z porozwieszanemi na nich wnętrznościami fok i worami ze skóry jeleniej. Wiatr był południowo-wschodni, a termometr wskazywał zero. Słońce przebijało się przez mgłę i lody pod jego działaniem rozstępywały się nieco. Ale odblask światła szkodliwie wpływał na oczy niektórych ludzi osady i podostawali oftalmii, cierpienia bardzo pospolitego wiosną w tych stronach, od którego wielu Eskimosów ślepnie. Doktór kazał tak chorym już, jak i zdrowym jeszcze, nakrywać głowy gazą zieloną, i sam pierwszy posłuchał swego rozkazu.
Psy zakupione przez Shandona dosyć były dzikie, jednak przyzwyczaiły się wkrótce do pokładu, a Captain dobrze się obchodził z nowemi swemi towarzyszami, i zdawał się znać ich obyczaje. Z tego powodu Clifton jeden z pierwszych zrobił spostrzeżenie, że musiał on już miewać dawniej stosunki z psim rodem grenlandzkim; one zaś zawsze głodne bo źle żywione na ziemi, pilnie się odżywiały na okręcie.
Nazajutrz mijano z blizka ostatnią w stronie zachodniej z wysp Baffińskich. Doktór zauważył, że niektóre skały lezące między lądem a wyspami, pokryte były śniegiem barwy karminowej, która, zdaniem doktora Kane, miała pierwiastek roślinny. Clawbonny chętnieby przyjrzał się z bliska temu zjawisku, ale lód nie pozwolił dotrzeć do niego. Mimo temperatury podnoszącej się nieco, widać było, że w stronie północnej morza Baffińskiego tworzą się kry i góry lodowe.
Od Uppernawik począwszy, ziemia przedstawiała odrębny widok; ogromne lody zarysowywały się na widnokręgu pod szarawem niebem. Dnia 10-go maja Forward zostawił na prawo zatokę Hingston prawie pod 74-m stopniem szerokości; od zachodu otwierał się kanał Lankastra o paręset mil odległy. Wówczas jednak ogromna ta przestrzeń wód pokryta była, pokrowcem lodowym, na którym wznosiły się wzgórki z kry powstałe. Shandon kazał zapalić pod kotłami i siłą pary posuwał się aż do 11-go, wężykowatym między lodem przejściem, które czarny dym maszyny we wszelkich skrętach rysował.
Nowe jednak przeszkody zjawiły się wkrótce; w skutek ciągłego ruchu kry, zamykały się przejścia. Wolnej wody co chwila mogło braknąć statkowi, a gdyby został schwytany przez lody, trudnoby mu było się z nich wydobyć. Wiedzieli o tem wszyscy i ciągle o tem myśleli. To też na tym okręcie posuwającym się ku niewiadomemu celowi, usiłującemu szalenie przedostać się na północ, okazały się objawy wahania się; wielu z tych ludzi nawykłych do niebezpieczeństw, zapomniało o zapewnionych im nagrodach i żałowało, że się dali zaprowadzić tak daleko. Niejaka demoralizacya owładnęła umysły, a podniecały ją jeszcze trwogi Cliftona i podszepty kilku głównych malkontentów, jak Pen, Gripper, Waren i Wolsten.
Z moralnem zaniepokojeniem załogi, łączyła się, uciążliwość pracy; bo gdy dnia 12-go maja bryg został lodami zamknięty, a siła pary pokazała się niedostateczna do ich złamania, trzeba było je piłą wycinać, co przy grubości lodu na sześć i siedm stóp, bardzo było uciążliwe. Trzeba było dokonywać dwóch przepiłowań, długich na stóp sto mniej więcej, i dopiero lód z pomiędzy nich wyłamywać; poczem zakładano kotwice w otwór daleko wyrobiony na lodzie, i nawijano ich liny na wał, za pomocą kołowrota. Tym sposobem holowano okręt. Najmozolniejszą może czynnością było wpychanie pod statek wyłamanych kawałów lodu, żeby mu przejście uczynić; dokonywano tego za pomocą długich żerdzi z końcami w żelazo okutemi. Wszystkie te czynności odbywano nieustannie; konieczne one były i niebezpieczne, a spełniano je wśród mgły lub gęstego śniegu, przy temperaturze względnie niskiej, przy cierpieniach oftalmicznych i niepokoju umysłowym. To wszystko wpływało na wyczerpnięcie sił osady brygu i na jej wyobrażenie.
Jeśli majtkowie mają do czynienia z dowódcą stanowczym, śmiałym, przekonanym i który wie czego żąda, dokąd dąży, jaki sobie cel założył, to lgną sercem do swego naczelnika, a jego siła jest ich siłą, jego spokój ich spokojem. Ale na pokładzie brygu czuli wszyscy, że dowódca nie jest pewny swego i waha się w obec nieznanego mu przeznaczenia. Mimo jego wrodzonej energii widać było jego upadek na duchu, a to w dawanych i odwoływanych rozkazach, połowicznych rozporządzeniach, chwiejnych manewrach, uwagach niewczesnych i tysiącu szczegółów dostrzeganych przez załogę statku. A wreszcie, Shandon nie był kapitanem Forwarda, jedynym jego po Bogu władcą; dla tego też roztrząsano jego rozkazy — a od tego do nieposłuszeństwa, przedział bardzo niewielki.
Niezadowolnieni pozyskali wkrótce dla swych pojęć pierwszego na statku inżyniera, który dotąd był niewolnikiem swej powinności.
Do dnia 16-go maja, zatem w sześć dni po przybyciu do ławicy lodowej, Forward nie posunął się ani o dwie mile na północ; zagrażało mu zamknięcie w lodach aż do roku następnego. Położenie stawało się niebezpieczne.
Około 8-ej wieczorem, Shandon, doktór i majtek Garry wyszli na zbadanie nieprzejrzanej równiny lodowej; starali się nie oddalać się bardzo od okrętu, bo niepodobnem było dopatrzeć się jakich cech odrębnych, po którychby drogę powrotną można było poznać.
Biała ta pustynia ciągle zmieniała swe zewnętrzne pozory. Doktór dziwił się szczególnym skutkom łamania się światła; gdzie się zdawało, że dosyć krok jeden zrobić, potrzeba ich było pięciu, albo odwrotnie, a w każdym razie groziło upadnięcie. Niekoniecznie niebezpieczne ono być musiało, ale bardzo przykre, bo lód był twardy, a ostry jak szkło strzaskane.
Shandon i jego towarzysze poszukiwali przejścia dogodnego; o trzy mile od statku spotkali górę lodową mogącą mieć trzysta stóp wysokości; wdarli się na nią choć nie bez trudu. Ztamtąd wzrok ich objął obszary lodu podobne do olbrzymiego grodu w ruinach; leżały tam wszędzie obeliski strzaskane, wywrócone wieże, pałace zdruzgotane jednem wstrząśnieniem. Prawdziwe chaos! Słońce ociężale się wlekło na około tego najeżonego widnokręgu i rzucało ukośne promienie, a chłodne, jak gdyby między niem i powierzchnią którą oświecało, było coś co cały jego cieplik chłonęło w siebie. Morze zdawało się ujęte snem lodowym do ostatnich granic wzroku.
— Jak my tędy przejdziemy? zapytał doktór.
— Niewiem, odpowiedział Shandon, ale przejdziemy choćby przyszło prochem wysadzać w powietrze te góry; nie dam się pochwycić przez lody aż do przyszłej wiosny.
— Jak się to stało z okrętem Fox, w tych samych prawie okolicach, rzekł doktór. Przejdziemy zaiste, przejdziemy, przy odrobinie filozofii. Zobaczycie, że ona warta tyle co wszystkie maszyny razem.
— Trzeba przyznać, że rok bieżący bynajmniej się przyjaźnie nie przedstawia, rzekł Shandon.
— To prawda, odparł doktór, ja uważam, że morze Baffińskie dąży do tego stanu, w jakim było przed rokiem 1817.
— Alboż przypuszczasz doktorze, że nie zawsze tak było jak teraz?
— Nie zawsze. Zdarzają się od czasu do czasu jakieś wielkie odwilże, których uczeni wytłómaczyć nie umieją. Tak oto aż do roku 1817 morze to bywało kompletnie zatkane, gdy na raz zdarzył się jakiś ogromny przewrót, który odparł na Ocean te góry lodowe, popędzone w znacznej ilości na ławice Nowej Ziemi. Od tego czasu zatoka Baffińska, była całkiem wolna od lodów, i stała się potem zbiegowiskiem dla mnóstwa wielorybników.
— Zatem, odrzekł Shandon, podróże na północ stały się łatwiejszemi od tej epoki?
— Bez porównania; zauważono jednak od lat kilku, że morze tutejsze usposobione bywa znów do zamarzania i zamknięcia się, może na długo dla badań żeglarskich. Jeden to więcej powód, żebyśmy się posunęli jak można najdalej. Tymczasem jesteśmy nieco jak ludzie, którzy posuwają się w nieznane sobie galerye, za któremi drzwi zamykają się ciągle.
— Czy mi radzisz doktorze, żebym się wrócił? rzekł Shandon, usiłując zbadać głąb myśli swego towarzysza.
— Ja? jak żyję nie używałem nóg do cofania się, i jestem za postępowaniem naprzód, choćby zginąć przyszło. Chciałem tylko dać do zrozumienia, że jeśli działamy zuchwale, to wiemy co nas czeka.
— A ty Garry co myślisz? pytał Shandon towarzyszącego im majtka.
— Szedłbym prosto przed siebie, komendancie; jestem tegoż zdania co i doktór Clawbonny. Zresztą, cokolwiek pan każesz, spełnimy.
— Nie wszyscy mówią jak ty Garry, nie wszyscy mają ochotę być posłuszni. A jeśli oprą się moim rozkazom?
— Powiedziałem moje zdanie, zimno rzekł majtek, bo mnie pan pytałeś o nie; nie jesteś pan obowiązany go słuchać.
Shandon nic nie odpowiedział. Badał starannie widnokrąg i nakoniec zstąpił ze swemi towarzyszami z góry lodowej.
Osada okrętu, pod nieobecność dowódzcy, dokonała kilka prac chroniących statek od nacisku gór lodowych. Mozolną tą pracą, zajmowali się Pen, Clifton, Gripper, Bolton, Simpson; palacz i dwaj mechanicy pomagali także towarzyszom, bo gdy maszyna nie potrzebowała ich obecności, stawali się majtkami, i jako tacy, mogli być użyci do wszelkich robót.
Czynność ta jednak irytowała oddających się jej.
— Mam już tego dosyć, rzekł Pen, i jeśli za trzy dni nie będzie odwilży, przysięgam Bogu że się ani ruszę do czegokolwiek.
— Chcesz założyć ręce? odrzekł Plower, toć lepiej użyć ich do pracowania nad powrotem! Myślisz może, żeśmy gotowi tu zimować aż do przyszłego roku?
— Smutneby to było zimowisko, rzekł Bolton, bo okręt zewsząd jest odsłonięty!
— A któż zaręczy, dodał Brunton, że na przyszłą wiosnę morze wolniejsze będzie jak dzisiaj?
— Co tu gadać o przyszłej wiośnie? odezwał się Pen. Mamy dziś czwartek; jeśli do niedzieli droga wolną nie będzie, to powrócimy na południe.
— Słusznie mówi, rzekł Clifton.
— Cóż, zgoda na to? zapytał Pen.
— Zgoda, odpowiedzieli jego koledzy.
— I będzie to bardzo rozumnie, dodał Waren; bo jeśli mamy jak dotąd pracować holując okręt, to lepiej go cofać.
— Zobaczymy co będzie w niedzielę, rzekł Wolsten.
— Tylko mi pisnąć trzeba, a zaraz kotły zagrzeję, dodał Brunton.
— Toć my sami i bez rozkazu możemy podpalić pod niemi, zauważył Clifton.
— Jeśli który z panów oficerów, rzekł Pen, zechce tu zazimować, to mu nikt nie wzbroni, zostawi się go w spokoju; łatwo sobie zbuduje budę ze śniegu i żyć w niej będzie mógł, jak prawdziwy Eskimos.
— Ja się na to nie zgodzę, zawołał Brunton; nie zostawimy tu nikogo, rozumiecie mnie? Zdaje mi się zresztą, że dowódzca nie będzie się opierał; on sam bardzo już jest niespokojny, a gdy mu się przedstawi łagodnie...
— To wielkie pytanie, wtrącił Plower. Shandon jest twardy i uparty niekiedy, i trzeba się zgrabnie wziąć do niego.
— Za miesiąc, rzekł Bolton wzdychając smętnie, moglibyśmy być z powrotem w Liverpolu; przebylibyśmy prędko lody kierując się na południe. W początkach czerwca będzie wolne przejście przez cieśninę Davis’a, i już sam prąd zaniósłby nas na Atlantyk.
— Mając z sobą dowódzcę i działając na jego odpowiedzialność, nie stracilibyśmy przyrzeczonej nam gratyfikacyi; gdybyśmy z własnej tylko chęci wrócili, mogłoby się to inaczej obrócić.
— Wyborne to rozumowanie, rzekł Plover; ten dyabeł Clifton gada jak rachmistrz. Starajmy się nie wchodzić w niesnaski z temi panami z admiralicyi, bo będziemy pewniejsi rzeczy. To też nie zostawilibyśmy tu nikogo.
— A jeśli oficerowie nie zechcą nas posłuchać? wtrącił Pen, chcący doprowadzić swych towarzyszy do ostateczności.
Na tak wprost postawione pytanie, nikt nie umiał odpowiedzieć.
— Zobaczymy jak zrobić, gdy nadejdzie pora po temu, rzekł Bolton; wreszcie dosyć nam będzie namówić Shandona, a zdaje mi się, że to przyjdzie z łatwością.
— Jest tu jednak ktoś, kogobym tu chętnie zostawił, rzekł Pen dodając grube przekleństwo — choćby mi rękę miał odgryźć!
— Ah! tego psa, wtrącił Plover.
— Tak, tego psa; urządzę ja go niebawem.
— I słusznie, dorzucił Clifton, wracający do swego ulubionego przedmiotu; jestem pewny że ten pies jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść.
— Zadał nam urok, rzekł Plover.
— Wprowadził nas na tę ławicę lodu, dorzucił Gripper.
— Nagromadził na naszą drogę, wtrącił Wolsten, więcej lodów niż ich tu widziano dawniej kiedykolwiek.
— Moja choroba oczu, to jego robota, dodał Brunton.
— On winien, że nie dają nam dżynu ani wódki, rzekł Pen.
— On sprawcą jest wszystkiego złego, wołali wszyscy, ani myśląc poskromić swą wyobraźnię.
— Nie trzeba zapominać, że w nim siedzi kapitan, zauważył Clifton.
— Ah! kapitanie nieszczęścia! wołał Pen, podżegając własnemi wyrazami swą bezmyślną wściekłość; chciałeś przyjść tutaj, to i zostaniesz!
— Ale jak go pochwycić? zapytał Plover.
— Sposobność jest wyborna, odpowiedział Clifton; dowódcy niema na pokładzie, jego zastępca śpi w swej kajucie, a Johnson nic nie spostrzeże bo mgła jest gruba....
— Ale sam pies! rzekł Pen.
— Śpi w tej chwili przy składzie węgla, odpowiedział Clifton; i gdyby który z was...
— Ja się nim zajmę, krzyknął Pen wściekle.
— Strzeż się Pen! ma on zęby, któremiby przegryzł sztabę żelaza.
— Niech się ruszy, a kałdun mu rozpłatam, zawołał Pen porywając za nóż.
— I poskoczył pod pomost, a za nim posunął się Waren gotów mu pomagać.
Wrócili wkrótce oba dźwigając na rękach zwierzę z okrępowanym pyskiem i łapami silnie związanemi, zeszli go śpiącego i biedne psisko nie mogło się im wymknąć.
— Wiwat Pen! zawołał Plover.
— A cóż teraz z nim zrobisz? zapytał Clifton.
— Utopię go, odrzekł Pen z okropnym śmiechem zadowolnienia — zobaczymy czy powróci.
O paręset kroków od okrętu był otwór okrągławy, wyżłobiony zębami foki z wewnątrz na zewnątrz i utrzymywany ciągle przez to zwierzę w takim stanie, żeby mogło nim wyjść na powierzchnię lodu, dla oddychania. Czuwa ono nad tem, żeby podczas pobytu jego na lodzie otwór nie zamarzł; szczęka bowiem jego tak jest zbudowana, że z wierzchu gryźć nie może — zatem w chwili niebezpieczeństwa nie miałoby którędy uciekać.
Do tegoto otworu podążyli Pen i Waren, i wrzucili weń psa, mimo energicznego z jego strony oporu; potem zawalili otwór wielką taflą lodu, przez co zamurowali niejako psa w płynnem jego więzieniu.
— Szczęśliwej podróży kapitanie! zawołał brutalski majtek.
W parę chwil potem byli już na okręcie, na który gęsta mgła zapadła. Johnson nie mógł widzieć tej operacyi, tem mniej że i śnieg zaczął sypać.
W godzinę potem, powrócił do statku Ryszard Shandon z towarzyszami.
Shandon zauważył przejście w kierunku północno-wschodnim, i postanowił skorzystać z niego. Wydał odpowiednie rozkazy, a osada spełniła je z pewną skwapliwością, Chciała dać poznać dowódzcy że niepodobna posuwać się dalej, a wreszcie powiedziała sobie, że mu jeszcze trzy dni będzie posłuszna. Część nocy i dnia następnego gorliwie piłowano lody i holowano statek, a Forward posunął się o dwie mile blisko ku północy. Dnia 18-go dotarł bardzo blisko do lądu pod górę z ostrym szczytem, któremu osobliwy jego kształt pozyskał nazwę Palca dyabelskiego.
W tem samem miejscu w r. 1851 okręt Prince Albert, a w r. 1853 Advance pod kapitanem Kane, zatrzymane były po kilka tygodni między lodami.
Dziwaczny kształt Palca dyabelskiego, okolica pusta i martwa, rozległe łańcuchy gór lodowych wyższych niekiedy nad trzysta stóp, trzeszczenie lodów przerażające, odbrzmiewające szerokiem echem, — wszystko to czyniło nader smutnem położenie Forwarda. Shandon pojmował, że należało koniecznie wydobyć stamtąd okręt i poprowadzić go dalej. Pracując jak pracowano poprzednio, posunięto się w dwadzieścia cztery godzin jeszcze o dwie mile. Ale to mało jeszcze znaczyło. Obawa opanowała dowódzcę statku, a fałszywe jego położenie odbierało mu energię. Stosując się do instrukcyi żądającej by się ciągle naprzód posuwał, przywiódł okręt do nader niebezpiecznego położenia. Holowanie wyczerpało siły osady; dla wyrobienia kanału szerokiego na stóp dwadzieścia w lodzie, zwykle na cztery lub pięć stóp grubym — potrzeba było przeszło trzy godziny usilnej pracy; zdrowie ludzi było silnie zagrożone. Shandon dziwił się ich milczeniu i niezwykłemu poświęceniu, ale się obawiał, aby ta cisza nie zapowiadała wybuchu bliskiej burzy.
Możecie więc zrozumieć jak w takich okolicznościach boleśnie został uderzony odkryciem, że w skutek powolnego i niedającego się czuć ruchu pola lodowego, nocą z 18-go na 19-y Forward stracił co za cenę tylu wysileń zdobyto dla niego; rano w sobotę znalazł się znów przy Palcu dyabelskim, zawsze groźnie wzniesionym; położenie pogorszyło się nawet: góry lodowe mnożyły się, ukazywały się i znikały we mgle jak widziadła.
Shandon stracił zupełnie głowę; serce tego nieustraszonego dotąd człowieka przejęte zostało trwogą, równie jak i umysły jego podwładnych. Dowiedział się on o zniknięciu psa, ale nieśmiał ukarać winnych, z obawy wywołania buntu.
Przez cały dzień stan atmosfery był okropny; zawieja śniegowa wirowała nieustannie i otaczała bryg nieprzejrzaną zasłoną; a jeśli chwilowo rozjaśniło się w skutek rozszalałego wichru, to oko z przerażeniem dostrzegało, ów Palec dyabelski groźnie stojący na brzegu. Nie było co robić na okręcie przyczepionym za kotwicę do płaszczyzny lodowej; ciemność powstała taka, że człowiek stojący u rudla nie mógł widzieć oficera służbowego, którym był w tej chwili Wall, stojącego z przodu okrętu.
Shandon pożerany ciągłym niepokojem oddalił się do swej kajuty; doktór porządkował swe podróżne notaty; jedna połowa załogi była na pokładzie, druga w sali wspólnej.
W chwili gdy huragan zdwoił swą gwałtowność, zdawało się, że Palec dyabelski wzrósł niesłychanie wśród mgły rozdartej.
— Wielki Boże! krzyknął Simpson cofając się z przestrachu.
Ze wszech stron podniósł się okrzyk.
— Zdruzgocze nas!
— Jesteśmy zgubieni!
— Panie Wall, panie Wall!
— Już po nas!
— Komendancie, komendancie!
Okrzyki te wydawali ludzie będący na służbie. Wall poskoczył na tył okrętu. Shandon i doktór wybiegli na pokład i patrzyli. Wśród mgły na pół roztwartej zdawało się, że Palec dyabelski zbliżył się do okrętu, i że wzrósł niesłychanie; na wierzchołku jego stał drugi Palec dyabelski, podstawą w górę wzniesiony i obracał się na swym końcu. Ogromna ta massa chwiała się, gotowa runąć i zmiażdżyć okręt. Przerażający to był widok. Każdy cofnął się bezwiednie, a wielu majtków opuściło okręt by się na lodzie chronić od groźnego zjawiska.
— Stać wszyscy! zawołał dowódca surowym głosem; na swoje miejsca!
— Nie lękajcie się przyjaciele, rzekł doktór, nic w tem niema strasznego. Jestto poprostu złudzenie wzroku i nic innego.
— Masz pan słuszność panie Clawbonny, odezwał się Johnson; nieuki te zlękli się cienia.
Niektórzy z majtków nabrawszy otuchy po słowach doktora, posunęli się na przód okrętu, a przechodząc z przestrachu do zadziwienia, przyglądali się zjawisku, które niedługo znikło.
— Oni to nazywają, złudzeniem wzroku, rzekł Clifton; a ja wam powiadam, że to dyabelska sztuczka.
— Najniezawodniej! odparł Gripper.
Przez mgłę roztwartą dojrzał Shandon ogromne wolne od lodów przejście, którego się ani domyślał. Można było oddalić się niem od lądu, i postanowił skorzystać z tego co prędzej; ludzie ustawili się po bokach tego kanału i za liny podane sobie ciągnęli statek ku północy.
Długo spełniano tę pracę gorliwie ale w milczeniu. Shandon, żeby korzystać jak najśpieszniej z tego przejścia tak niespodzianie odkrytego, kazał zapalić pod kotłem machiny parowej.
— To jest prawdziwa dla nas łaska Opatrzności, ten kanał, rzekł do Johnsona; jeśli się nim o kilka mil posuniemy, to może skończą się nasze strapienia. Podniecaj ogień, panie Brunton; dasz mi znać gdy ciśnienie pary będzie dostateczne. A wy przyjaciele zdwójcie tymczasem siły, skorzystamy na tem. Pilno im oddalić się od tego Palca dyabelskiego; usposobienie to ich, w porę nam bardzo przychodzi.
W tem posuwanie się brygu nagle przerwane zostało.
— Co to jest? zapytał Shandon; panie Wall, czy się liny zerwały?
— Nie zerwały się odparł Wall, przechylając się przez poręcz. A oto nasi ludzie uciekają, wdzierają się na okręt, zdają się być straszliwie czemś przerażeni.
Shandon poskoczył na przód statku.
— Na pokład, na pokład! krzyczeli uciekający, głosem znamionującym najwyższą trwogę.
Shandon spojrzał w stronę północną i zadrżał mimowolnie. Dziwne jakieś zwierzę, przerażające swemi ruchami z dymiącym ozorem wywieszonym z ogromnej paszczy, pędziło ku okrętowi. Wysokie było na jakie dwadzieścia stóp; włos jego był najeżony. Ścigało majtków za ich biegiem, a straszliwy jego ogon, długi na stóp dziesięć, pomiatał śnieg i tumany jego podnosił. Widok tego potworu, najodważniejszych zmroził przestrachem.
— Ogromny niedźwiedź! wołał ktoś.
— To lew Apokalypsy! krzyczał drugi.
Shandon pobiegł po swoją fuzyę zawsze nabitą, a doktór także przygotował się do dania ognia do tego potworu, przypominającego zwierzęta przedpotopowe. Zbliżało się w olbrzymich poskokach; Shandon i doktór razem dali ognia, a ich strzały wstrząsając warstwy powietrza, niespodziewany sprawiły skutek. Doktór spojrzał uważnie i nie mógł wstrzymać się od śmiechu.
— Znów złudzenie oka, refrakcya!
— Refrakcya! powtórzył Shandon.
— Pies! zawołał Clifton.
— Pies-kapitan! wrzeszczeli inni.
— On, i zawsze on! krzyczał Pen.
Istotnie, byłto pies, który pod lodem zdołał się uwolnić od swych więzów i wypłynął na powierzchnię przez jakąś rozpadlinę. Łamanie się promieni, zdarzające się bardzo często w tamtych okolicach, nadało mu przerażające rozmiary, które znikły po wstrząśnieniu powietrza strzałami. Niemniej jednak majtkowie, nie przygotowani do zrozumienia naukowego wykładu tego zjawiska, zostali pod wpływem dziwnego wrażenia. Wypadek z Palcem dyabelskim, zjawienie się znów psa w okolicznościach fantastycznych, dokonały moralnego obłędu załogi, i szemranie wybuchnęło.
Forward pędzony parą posuwał się szybko między płaszczyznami i górami lodowemi; Johnson osobiście doglądał steru, Shandon badał horyzont przez lunetę. Ale radość jego krótką była, dostrzegł bowiem, że przejście wkrótce miało się skończyć w okręgu lodowemi górami otoczonym. Wolał jednak posuwać się naprzód, niż walczyć z trudnościami powrotu.
Pies biegł za brygiem po równinie, w dosyć znacznej jednak odległości się trzymał. Gdy zostawał zbyt z tyłu, dawało się słyszeć jakieś osobliwe gwizdnięcie, przywołujące go natychmiast. Posłyszawszy pierwszy raz to gwizdnięcie, majtkowie oglądali się w około; byli sami na pokładzie zajęci naradą, a na statku nie było nikogo nieznanego. Gwizdanie powtarzało się jednak kilka razy.
Pierwszy Clifton zaniepokoił się niem.
— Słyszycie? rzekł, i czy widzicie jak ta bestya skacze na to gwizdanie.
— To do nieuwierzenia, dodał Gripper.
— Dosyć już tego, odezwał się Pen, ja już dalej nie pójdę.
— Pen ma słuszność, rzekł Brunton, nie trzeba kusić Pana Boga.
— Raczej dyabła, odparł Clifton. Wolę stracić wszystko com zarobił, niż posuwać się dalej.
— Już my ztąd się nie wydobędziemy, rzekł Bolton podupadły na duchu.
Osada była już do najwyższego stopnia zdemoralizowana.
— Ani kroku dalej! zawołał Wolsten; czy takie jest wasze zdanie?
— Tak, tak! odpowiedzieli chórem majtkowie.
— Idźmy więc do komendanta, rzekł Bolton, ja się podejmuję przemówić do niego.
I majtkowie ściśniętą. gromadą. zwrócili się ku izdebce Shandona.
Właśnie wówczas Forward wchodził w obszerny okrąg, mogący mieć około ośmset stóp średnicy; okrąg ten był zewsząd zamknięty, wyjąwszy tej strony od której przybył okręt. Shandon zrozumiał, że dobrowolnie się zamknął; ale cóż było robić? jak powrócić zkąd przyszedł? Czuł ciążącą na nim odpowiedzialność; jego dłoń kurczowo ściskała perspektywę.
Doktór patrzył ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, nie mówiąc ni słowa; rozglądał się w tej ścianie lodowej, której średnia wysokość mogła trzysta stóp przenosić. Mgła jak sklepienie, wisiała nad tą przepaścią.
W tejto chwili, Bolton przemówił do dowódzcy.
— Komendancie, rzekł głosem wzruszonym, nie możemy iść dalej.
— Co mówisz? odparł Shandon, zaczerwieniony z gniewu na to uwłaczanie jego stanowisku.
— Mówimy komendancie, żeśmy już dość zrobili dla tego niewidzialnego kapitana, i postanowiliśmy nie puszczać się dalej.
— Postanowiliście?... krzyknął Shandon; to ty tak przemawiasz, Boltonie! strzeż się!
— Daremne są pańskie groźby, wtrącił brutalsko Pen; nie pójdziemy dalej.
Shandon posunął się ku zbuntowanym majtkom, gdy Johnson szepnął mu pocichu:
— Komendancie, jeśli chcemy wydostać się ztąd, to nie traćmy ani minuty. Tam oto płynie góra lodowa w nasze przejście, zawali nam drogę i zamknie tutaj.
Shandon rozpatrzył się w położeniu.
— Później zdacie mi rachunek z waszego postępowania, rzekł do opornych. Teraz zawrócić!
Majtkowie poskoczyli na swe miejsca. Forward czynił szybkie obroty; dołożono węgla pod kotły, aby powiększyć parę i wyprzedzić górę dążącą do przejścia. Okręt walczył o lepsze z górą; ten dążył ku południowi żeby dostać się do przejścia, tamta płynęła ku północy żeby je zamknąć.
— Pary, pary! wołał Shandon, całej pary! Brunton, czy słyszysz?
Forward leciał jak ptak, w pośród lodów rozpierzchłych rozcinanych żelaznym jego dziobem. Kadłub statku drgał pod działaniem szruby; monometr wskazywał niezmierne ciśnienie pary, gwiżdżącej ogłuszająco.
— Przycisnąć klapy kotła, krzyczał Shandon, — a inżynier był posłuszny, choć narażał kocioł na pęknięcie.
Daremne jednak być miały rozpaczne te wysilenia; niesiona prądem podwodnym góra, szybko zdążała ku przejściu. Jeszcze o trzy węzły bryg znajdował się od niego, gdy góra wchodząc w nie klinem, przyparła do swych sąsiadek zamknęła przejście.
— Zginęliśmy! krzyczeli jedni.
— Ratuj się kto możesz, wołali drudzy.
— Czółna na wodę, radzili inni.
— Do składów wódki, krzyknął Pen i kilku majtków; jeśli mamy się topić, to utopmy się w dżynie.
Zamięszanie doszło do najwyższego stopnia między temi ludźmi, targającemi wszelkie wędzidło. Shandon czuł się bezsilnym. Chciał rozkazywać, ale się tylko wahał i jąkał; myśl jego nie mogła znaleźć wyrazów. Doktór kroczył wzburzony, Johnson stoicko skrzyżował ręce na piersiach i milczał.
Nagle głos potężny, energiczny, nakazujący, dał słyszeć te wyrazy:
— Na miejsca! zawrócić statek!
Johnson drgnął, i bezmyślnie obrócił koło sterowe.
Wielki już był czas na to; bryg pędzący całą szybkością biegł się strzaskać o ściany swego więzienia.
Podczas gdy Johnson machinalnie wykonywał rozkaz, Shandon, Clawbonny, cała osada, nie wyjmując Warena, który odbieżał kotłów, i Stronga czarnego który odstąpił swych rądli, przybiegli na pomost i widzieli wszyscy, jak z zamkniętej dotąd zawsze kajuty kapitańskiej wyszedł człowiek....
Byłto majtek Garry.
— Mospanie! krzyknął Shandon blednąc, Garry!... ty... jakiem prawem wydajesz tu rozkazy?...
— Duk! zawołał Garry, dając słyszeć to gwizdnięcie, które tak dziwiło osadę.
Pies wezwany właściwem sobie mianem, skokiem jednym dostał się do tego który go wzywał, i legł spokojnie u nóg jego.
Nikt z osady nie wymówił ani słowa. Sam tylko kapitan Forwarda mógł mieć klucz od owej kajuty; on to przysłał owego psa, który teraz stwierdzał niejako jego tożsamość; nie można było nie zrozumieć, że kto tak przemawia ma władzę. Wszystko to zaimponowało majtkom i utwierdziło powagę stanowiska, które Garry tak niespodziewanie zajął.
Zresztą wyglądał on teraz zupełnie inaczej. Znikły szerokie faworyty w które dotąd twarz jego była oprawiona jak w ramy, a jego oblicze zdawało się teraz zimniejsze jeszcze niż bywało, energiczniejsze, więcej rozkazujące. Przywdziawszy odzienie właściwe swej randze, ukazał się ze wszelkiemi oznakami swej władzy.
To też, ze zmiennością właściwą ludziom, załoga Forwarda porwana bezwiednym zapałem, zawołała jednogłośnie:
— Wiwat! wiwat! wiwat kapitan! Niech żyje!
— Shandon, rzekł kapitan, każ pan ludziom stanąć w szyku, zrobię ich przegląd.
Shandon był posłuszny, i wydał rozkaz głosem zmienionym. Kapitan postąpił ku oficerom i majtkom, przemawiając do każdego jak należało, i traktując każdego wedle jego dotychczasowego postępowania.
Gdy skończył przegląd, wszedł na pomost kapitański, i spokojnym głosem przemówił w sposób następujący:
— Oficerowie i majtkowie! Jestem Anglikiem jak i wy, a moja dewiza jest ta sama, którą przyjął admirał Nelson:
„Anglija spodziewa się, że każdy spełni swą powinność.“ Jako Anglik pragnę, i wy pragniecie, aby nikt nie zaszedł tam, gdziebyśmy pierwej już nie zaszli. Jako Anglik nie ścierpię, my nie ścierpimy wszyscy, by inni posiedli chwałę posunięcia się najdalej na północ. Jeśli stopa ludzka ma kiedykolwiek stanąć na biegunie, powinna to być stopa Anglika. Uzbroiłem ten statek, poświęciłem mój majątek na to przedsięwzięcie, poświęcę dlań życie moje i wasze, ale bandera Anglii powiewać będzie na północnym biegunie ziemi. Miejcie ufność. Za każdy stopień jeograficzny przebyty ku północy od dnia dzisiejszego, tysiąc funtów szterlingów nagrody was czeka. Jesteśmy pod siedemdziesiątym drugim stopniem, a takich stopni jest dziewięćdziesiąt. Obliczajcie. Zresztą nazwisko moje zaręcza wam za mnie. Znaczy ono energiję i patryotyzm. Jestem kapitan Hatteras!
— Kapitan Hatteras! zawołał Shandon.
Imię to: dobrze znane żeglarzom angielskim, przebiegło po ustach całej załogi.
— Teraz, rzekł dalej Hatteras, niech bryg zarzuci kotwicę na lodach; zagasić pod kotłami, i niech każdy zajmie się swoją czynnością. Z panem, Shandonie, mam do pomówienia o sprawach obchodzących całą osadę. Przyjdź pan do mnie, równie jak i doktór, Wall i starszy retman. Johnson, każ zwinąć szeregi.
Hatteras zimny i spokojny zszedł ze swego pomostu, podczas gdy Shandon był przy zarzucaniu kotwic na lodach.
Któżto był ten Hatteras, i czemu jego nazwisko takie przemożne wrażenie wywarło na ludzi osady Forwarda?
Jan Hetteras był jedynym synem piwowara londyńskiego, który umarł w 1852 roku i zostawił mu sześć milionów majątku. Jan Hatteras młodzieńcem będąc jeszcze, poświęcił się zawodowi żeglarskiemu pomimo oczekującej go świetnej fortuny. Nie ciągnęło go powołanie handlowe, ale go porwał zapał do odkryć jeograficznych; marzeniem jego zawsze było dojść tam, gdzie nikt jeszcze nie doszedł.
W dwudziestym roku życia, konstytucya jego fizyczna była silna jak u ludzi szczupłych a krwistych; postać miał energiczną, rysy jakby według stosunków jeometrycznych nakreślone, czoło wyniosłe i prostopadłe do poziomu oczu pięknych lecz zimnych, usta szczupłe a zaciśnięte, widocznie nie skore do mówienia, wzrost średni, członki potężnie zbudowane, poruszane żelaznemi muskułami. Wszystko to stanowiło człowieka z temperamentem wytrwałym na każdą próbę. Patrząc na niego, widziało się człowieka śmiałego; słuchając go, pojmowało się że posiada chłodny zapał. Z charakterem, nie cofał się przed niczem i gotów był poświęcić życie innych, jakby swoje własne. Kto się podejmował pomagać mu w jego przedsięwzięciach, dobrze się powinien był namyśleć.
Jan Hatteras pysznił się niezmiernie angielskiem swem pochodzeniem. Gdy pewien Francuz, mniemając że się wyraża grzecznie a nawet uprzejmie, powiedział w obec niego: — „Chciałbym być Anglikiem gdybym Francuzem nie był“ — Hatteras mu odpowiedział: — „Chciałbym być Anglikiem, gdybym nim nie był.“
Z tej odpowiedzi można wnosić o człowieku.
Chciał on przedewszystkiem, aby jego rodacy mieli wyłączny przywilej na dokonywanie odkryć jeograficznych; lecz oni właśnie mało uczynili pod tym względem przez wieki poprzednie. Amerykę odkrył Krzysztof Kolumb, Genueńczyk; Indye, Portugalczyk, Vasco de Gama; Chiny, Portugalczyk, Ferdynand d’Andrada; Ziemię ognistą także Portugalczyk, Magellan; Kanadę, Francuz, Jakób Cartier; wyspy: Sonde, Labrador, Brazyliję, Przylądek Dobrej Nadziei, wyspy Azorskie, Maderę, Nową Ziemię, Gwineę, Congo, Meksyk, przylądek Biały, Grenlandyę, Irlandyę, morze Południowe, Kalifoniję, Japoniję, Kambodzyę, Peru, Kamczatkę, wyspy Filipińskie, Spitzberg, przylądek Horn, cieśninę Beryngską, Tasmaniję, Nową-Zelandyę, Nową-Angliję, Nową-Hollandyę, Luisiadę, wyspę Jean-Mayen, odkryli Irlandczycy, Skandynawowie, Francuzi, Rossyanie, Portugalczycy, Duńczycy, Hiszpanie, Genueńczycy, Hollendrzy, — ale ani jeden Anglik. Widzieć swych rodaków wykluczonych z tej świetnej falangi żeglarzy, którzy dokonali wielkich odkryć w XV-ym i XIV-ym wieku, była to dla Hatterasa prawdziwa rozpacz.
Pocieszały go nieco nowsze czasy, w których na tem polu dorobili się sławy: Sturt, Donall, Stuart, Burcke, Wills, King, Gray, w Australii; Palissier w Ameryce; Haouran w Syryi; Cyryl Graham, Wadington, Cummingham w Indyach, Barth, Burton, Speake, Grant, Livingston, w Afryce.
Dla Hatterasa nie wystarczało to jednak; podług niego śmiali ci podróżnicy udoskonalali raczej niż odkrywali; trzeba więc było zrobić coś lepszego, a Jan Hatteras gotów był wynaleźć kraj jaki, którego odkrycia zaszczyt spadłby na niego.
Otóż zauważył on, że jeśli Anglicy nie byli w większości między dawniejszymi odkrywcami; że jeśli trzeba było powołać się na Cooka, który znalazł w 1774 r. Nową Kaledoniję, i wyspy Sandwich, na których zginął w r. 1778, to istnieje przecież jeden ziemi zakąt, do którego Anglicy zdawali się zwracać wszelkie swe usiłowania. A były to lądy i morza podbiegunowe na północ Ameryki.
Istotnie, odkrycia podbiegunowe przedstawiają się jak następuje:
Nową Zemlę, odkrył | Willoughby | w r. | 1553. |
Wyspę Wajgacz, | Barrough | „ | 1556. |
Zachod. stronę Grenlandyi, | Davis | „ | 1585. |
Cieśninę Davis’a, | Davis | „ | 1587. |
Spitzberg, | Willoughby | „ | 1596. |
Zatokę Hudsońską, | Hudson | „ | 1610. |
Zatokę Baffińską, | Baffin | „ | 1616. |
W ostatnich czasach Hearne, Mackenzie, Jan Ross, Parry, Franklin, Richardson, Beechey, Jakób Ross, Back, Dease, Sompson, Rae, Inglefield, Belcher, Austin, Kellet, Moore, Mac Cluve, Kennedy, Mac Clintock, przetrząsali bezustannie te ziemie nieznane.
Określono dokładnie północne brzegi Ameryki, odkryto prawie przejście północno-zachodnie, ale tego nie dosyć. Było coś lepszego do zrobienia, a tego lepszego Hatteras dwa razy już probował dokonać, dwa okręty swoim kosztem budując; chciał się dostać do bieguna, i uwieńczyć szereg odkryć dokonanych przez Anglików, czynem mającym świetnieć na zawsze.
Dotrzeć do bieguna, było celem jego życia.
Po dość zaszczytnych podróżach na morza południowe, Hatteras usiłował pierwszy raz w roku 1840 posunąć się na północ przez morze Baffińskie, ale nie zdołał przekroczyć siedmdziesiątego czwartego równoleżnika. Było to na sloopie Halifax; osada jego przebyła straszliwe cierpienia, a Jan Hatteras tak dalece posunął swą śmiałość awanturniczą, że odtąd żeglarze mało objawiali ochoty do takich wycieczek, pod takim przewodnikiem.
Udało się jednak Hatterasowi zwerbować na goeletkę Farevel dwudziestu ludzi zdeterminowanych, ale pociągniętych głównie wysoką nagrodą, jaka tym śmiałkom przypaść miała. Wówczas to doktór Clawbonny wszedł w stosunki listowne z Hatterasem, nieznanym sobie, i żądał należeć do wyprawy; ale posada lekarza okrętowego była już zajęta, i to na szczęście doktora. Farevel udał się drogą, którą poszedł w 1817 r. Neptune z Aberdeen i dostał się na północ Spitzbergu do siedmdziesiątego szóstego stopnia szerokości. Tam, trzeba było zimować; ale cierpienia i zimno niezmierne sprawiły, że ani jeden członek osady nie ujrzał już Anglii, wyjąwszy samego Hatterasa, który dostał się na statek wielorybniczy duński, po dwustu milowej prawie podróży po lodach.
Wrażenie sprawione powrotem tego jedynego z wyprawy człowieka, było niezmierne; któżby się teraz odważył iść z Hatterasem na jego awanturnicze wycieczki? On jednak nie stracił nadziei że jeszcze raz sprobuje. Gdy ojciec jego umarł, odziedziczył po nim majątek naboba. Wówczas właśnie spełnił się fakt jeograficzny, który Hatterasowi dopiekł do żywego.
Bryg Advance z osadą z siedmnastu osób złożoną, urządzony przez negocyanta Grinnela, wysłany pod dowództwem D-ra Kane na poszukiwanie Franklina, dostał się w r. 1853 przez morze Baffińskie i cieśninę Smitha, aż za ośmdziesiąty drugi równoleżnik, bliżej zatem bieguna, jak którykolwiek z jego poprzedników.
Okręt ten był amerykański, Grinnel był Amerykaninem i Kane Amerykaninem.
Łatwo zrozumieć że pogarda Anglików dla Yankesów, zmieniła się w sercu Hatterasa w nienawiść; postanowił za jakąbądź cenę przewyższyć swego rywala i dostać się do samego bieguna.
Od dwóch lat mieszkał nieznany w Liverpoolu i uchodził za majtka. W Ryszardzie Shandonie znalazł człowieka jakiego potrzebował; zrobił mu propozycyę listem bezimiennym, i takim samym sposobem zniósł się z doktorem Clawbonny. Zbudowano Forwarda, urządzono, zaopatrzono, a nikt nie wiedział o Hatterasie. Strzegł się wydać, bo nie byłby znalazł ani jednego człowieka gotowego mu towarzyszyć. Postanowił sobie nie obejmować dowództwa okrętu, aż w konieczności i gdy osada tak daleko zajedzie, że już wrócić nie będzie mogła. Miał jeszcze w odwodzie, jak to się już pokazało, ofiarowanie takiej nagrody pieniężnej, że mało kto nie zgodziłby się iść z nim na koniec świata.
Bo też w istocie Hatteras chciał zajść na koniec świata!
Gdy okoliczności nakazywały, nie wahał się odkryć.
Jego pies wierny, Duk, towarzysz jego żeglarskich podróży, poznał go najpierwszy — i na szczęście odważnych a na nieszczęście tchórzów, okazało się dowodnie, że kapitanem Forwarda był Jan Harteras.
Zjawienie się na okręcie takiego jak Hatteras przedsiębierczego ducha, różnie podziałało na ludzi osady; jedni śmieli z natury lub pragnący zysku przyjęli go chętnie, drudzy dali się porwać jego awanturniczości, zachowując sobie na później prawo oporu, na który chwila obecna nie była stosowna. Każdy więc wrócił do swych zajęć. Dnia 20-go kwietnia była niedziela, dzień spoczynku dla osady.
U kapitana odbywała się narada oficerów; należeli do niej Hatteras, Shandon, Wall, Johnson i doktór.
— Panowie, mówił kapitan właściwym sobie łagodnym, ale zarazem rozkazującym głosem, wiadomy wam jest mój zamiar dotarcia do bieguna północnego; chciałbym wiedzieć, jakie jest zdanie panów o tem przedsięwzięciu. Panie Shandon, co o tem myślisz?
— Moją rzeczą jest być posłusznym, a nie rozważać, odparł Shandon zimno.
Hatterasa nie zdziwiła ta odpowiedź; równie zimno jak tamten, rzekł ponownie:
— Proszę pana o wypowiedzenie twego zdania.
— Powołuję się na fakta; przedsięwzięcia tego rodzaju nigdy się nie udawały; życzę szczerze, żeby nasze lepiej nam poszło.
— Pójdzie nam lepiej. A panowie co mniemacie?
— Co do mnie, rzekł doktór, myślę kapitanie że pański zamiar jest do wykonania; a że można przewidzieć, że prędzej lub później żeglarze dojdą do bieguna, to niewiem, dla czego nie moglibyśmy się tam dostać.
— I niema powodów, abyśmy właśnie my nie dokonali tego, skorośmy się odpowiednio przygotowali i mamy przed sobą doświadczenie naszych poprzedników. Przy sposobności dziękuję panu, panie Shandon za pańskie starania w dobraniu załogi okrętowej; są tu wprawdzie niektóre burzliwe umysły, ale w ogóle wybór pański tylko pochwalić można.
Shandon skłonił się zimno. Położenie jego na pokładzie Forwarda, którego jedynym był dotąd dowódzcą, stało się fałszywe. Hatteras to rozumiał i uwzględniał.
— Co do was panowie, rzekł zwracając się do Walla i Johnsona, trudnoby mi było znaleść oficerów zdatniejszych jak panowie, ze względu na waszą odwagę i doświadczenie.
— Możesz pan liczyć na mnie, odpowiedział Johnson, jakkolwiek zamiar pański zbyt śmiałym mi się zdaje.
— I na mnie także, dodał Wall.
— O pańskiej wartości, doktorze, wiem dobrze.
— To pan wiesz więcej niż ja, żywo odparł doktór.
— Teraz panowie, mówił dalej Hatteras, wyłuszczę wam, na jakich niezaprzeczonych faktach, opieram mój zamiar dostania się do bieguna. W r. 1817, Neptune z Aberdeen doszedł na północ Spitzbergu aż do ośmdziesiątego drugiego stopnia. W r. 1826 sławny Parry po trzeciej swej na morza podbiegunowe podróży, dosięgnął także krańców Spitzbergu i ztamtąd zrobił wycieczkę na saniach-łodzi, o sto pięćdziesiąt mil ku północy. W 1852 r. kapitan Inglefield dostał się do zatoki Smitha aż do siedmdziesiątego ósmego stopnia minut piętnaście. Były to wszystko okręty angielskie dowodzone przez Anglików, współrodaków naszych.
Tu Hatteras zatrzymał się na chwilę.
— Winienem dodać, mówił dalej niechętnie, i jak gdyby wyrazy nie mogły się z ust jego wydobyć, że w roku 1854 Amerykanin Kane dowódzca brygu Advance dostał się dalej jeszcze, a jego porucznik, Morton, posunął się po lodach aż za ośmdziesiąty drugi stopień szerokości, i zatknął tam pawilon Stanów-Zjednoczonych. Powiedziawszy to raz, nie wspomnę o tem więcej. Otóż trzeba wiedzieć że kapitanowie okrętów Neptune, Entreprise, Izabella, Advance, stwierdzili zgodnie, że za tą wysoką szerokością jeograficzną jest morze podbiegunowe, wolne zupełnie od lodów.
— Wolne od lodów, zawołał Shandon, przerywając kapitanowi, to niepodobna!
— Chciej pan zważyć, odpowiedział spokojnie kapitan, którego oczy zapaliły się na chwilę, że cytuję fakta i nazwiska. Dodam i to, że w r. 1851 porucznik Stewart, służący pod kapitanem Penny na stacyi w kanale Wellingtona, widział także morza wolne od lodów, i że ta okoliczność stwierdzoną została podczas zimowiska Edwarda Belchera w 1853 r. w zatoce Northumberlanda pod 76° 52′ szerokości, i 99° 20′ długości. Mówią o tem sprawozdania, którym nic zarzucić nie można, i które tylko zła wiara mogłaby odepchnąć.
— A jednak kapitanie, rzekł Shandon, fakta te są tak sprzeczne...
— Bynajmniej panie Shandon, bynajmniej, zawołał doktór Clawbonny. Fakta te nie zaprzeczają żadnemu naukowemu twierdzeniu; objaśnię to jeśli kapitan pozwoli.
— Mów pan, doktorze, rzekł Hatteras.
— Posłuchaj więc panie Shandon. Ze studyów jeograficznych i badania linij izotermowych (równej ciepłoty), wynika bardzo dowodnie, że największe na kuli ziemskiej zimno nie jest przy biegunie, tylko o wiele stopni od niego, tak jak i biegun magnetyczny nie jest przy biegunie ziemskim. Obliczenia Brewstera, Berghama i innych fizyków wykazują, że na naszej półkuli dwa są zimne bieguny; jeden przypada w Azyi na 79° 30′ szerokości północnej i 120° długości wschodniej, drugi w Ameryce pod 78° szerokości północnej i 97° długości zachodniej. Ten ostatni nas obchodzi, a jak pan widzisz, odległy jest od bieguna ziemskiego więcej niż o dwanaście stopni. Pytam więc pana, czemuby przy tym ostatnim morze nie miało być równie wolne od lodów, jak jest pod sześćdziesiątym szóstym równoleżnikiem, to jest na południe zatoki Baffińskiej?
— Otóż to się nazywa jasno rzecz przedstawiać, rzekł Johnson; pan Clawbonny mówi jak specyalista.
— I wszystko to zdaje się być prawdziwem.
— Urojenia i przypuszczenia! czyste hypotezy! odparł Shandon z uporem.
— Zatem zważmy rzecz z innego punktu, panie Shandon. Albo jest tam morze wolne od lodów, albo go niema; w pierwszym razie doprowadzi nas do bieguna Forward, w drugim poprobujemy dostać się do niego na saniach. Przyznasz pan że nie jestto myśl niepraktyczna. Dotarłszy brygiem do ośmdziesiątego trzeciego stopnia, będziemy mieć już tylko sześćset mil (105 jeograficznych) do bieguna.
— A cóż znaczy ta odległość, zawołał doktór, gdy wiadomo że kozak Aleksy Markow, przebiegł na saniach w psy zaprzężonych, po morzu Lodowatem wzdłuż północnych brzegów Rossyi, ośmset mil (140 jeograf.), w ciągu dwudziestu czterech dni?
— Słyszysz pan, panie Shandon? wtrącił Hatteras; powiedzże mi teraz czy Anglikom wolno mniej zrobić, jak jakiś tam Kozak.
— Zapewne że nie, zawołał ognisty doktór.
— Zapewne że nie, dołożył Johnson.
— Cóż więc, panie Shandon? zapytał Hatteras.
— Kapitanie, zimno odpowiedział Shandon, powtórzę pierwsze moje wyrazy: będę posłuszny.
— Dobrze. Teraz, mówił dalej Hatteras, myślmy o naszem obecnem położeniu. Zostaliśmy pochwyceni przez lody, i nie zdaje mi się, abyśmy zdołali w tym jeszcze roku posunąć się do zatoki Smitha. Oto więc co nam pozostaje do zrobienia.
To mówiąc rozłożył na stole jedną z tych mapp doskonałych, które wydała admiralicya angielska w r. 1859.
— Proszę zwrócić uwagę na to co powiem, mówił dalej. Jeśli cieśnina Smitha zamkniętą jest dla nas, nie jest nią cieśnina Lankastra na zachodniej stronie morza Baffińskiego. Podług mnie, należy posunąć się tą cieśniną aż do cieśniny Barrowa, a z tamtąd do wyspy Beechey, drogę tę przebiegały sto razy okręty żaglowe, tem łatwiej ją przebędzie nasz bryg szrubowy. Od wyspy Beechey posuniemy się kanałem Wellingtona jak będzie można najdalej, ku północy, aż do ujścia tego kanału, zkąd znów można wejść na kanał Królowej — to jest właśnie do miejsca gdzie widziano morze wolne od lodów. Dziś mamy 20-go maja; za miesiąc, jeśli okoliczności posłużą, dosięgniemy tamtego punktu, a ztamtąd puścimy się do bieguna. Cóż się panom zdaje?
— Widocznie, rzekł Johnson, jedyna to jest droga dla nas.
— A więc pójdziemy nią, i to od jutra. Dzisiejszą niedzielę poświęćmy spoczynkowi. Czuwaj pan panie Shandon, żeby czytanie biblii szło zwykłym porządkiem; błogi jest wpływ religijności na umysły ludzkie, a żeglarz więcej jak inny człowiek powinien złożyć swą ufność w Bogu.
— Dobrze, kapitanie, rzekł Shandon wychodząc z innymi oficerami.
— Doktorze, rzekł Hatteras wskazując na Shandona, oto człowiek, którego zgubiła pycha zadraśnięta; nie mogę już liczyć na niego.
Nazajutrz kazał kapitan spuścić łódź na wodę, i udał się nią na rozpoznanie gór lodowych otaczających kotlinę wodną, szeroką na 180 metrów. Zauważył, że w skutek powolnego ciśnienia lodów kotlina ta zaczęła się zmniejszać; trzeba więc było zrobić w jej otoczeniu wyłom, żeby okręt nie został zgnieciony w tej szufladzie lodowej. Po sposobach jakie Hatteras obmyślił do tego, poznać można było jego energiję.
Najprzód kazał wykuć stopnie w ścianie lodowej, i dostał się niemi na szczyt góry; dostrzegł z tamtad, że nietrudno mu będzie przebić sobie drogę w stronę południowo-zachodnią. Kazał więc wyżłobić łoże na minę, prawie w środku góry; pracę tę prowadzono pośpiesznie i dokonano jej przez poniedziałek.
Hatteras nie mógł liczyć na torpedy z ośmioma lub dziesięcioma funtami prochu, których wpływ, na takie massy byłby żaden prawie, i które mogły być przydatne do kruszenia płaszczyzn lodowych. Kazał więc włożyć w wyżłobione w lodzie łoże, tysiąc funtów prochu i dobrze obliczył kierunek jego wybuchowy. Długi lont dochodzący do łoża miny wychodził na zewnątrz; galerya prowadząca do niego zapełniona została śniegiem i kawałkami lodu, co wszystko umarzło nocy następnej w jedną massę twardą jak granit. Temperatura, przy wietrze wschodnim zeszła do 11° pod zero.
Nazajutrz o 7-ej rano, Forward z gotową już parą czekał aby korzystać z mogącego się otworzyć przejścia. Johnsonowi polecono podpalić minę; lont, według obliczenia, powinien był tleć przez półgodziny przed wybuchem; Johnson miał więc dosyć czasu, aby wrócić na okręt, na którym był już istotnie po wykonaniu danego mu zlecenia. Osada cała zebrana była na pokładzie; powietrze było suche i jasne a śnieg nie padał; Hatteras, Shandon i doktór stali na pomoście kapitana, który z chronometrem w ręku, liczył minuty.
O godzinie ósmej minut trzydzieści pięć, dał się słyszeć głuchy odgłos wybuchu i daleko mniejszy niż się spodziewano. Profil gór zmienił się nagle, jakby od trzęsienia ziemi; gęsty i biały dym strzelił ku niebu do znacznej wysokości, a góra lodowa poryta została długiemi rozpadlinami. Wierzchnia jej część wyleciała w powietrze i spadła pokruszona na około okrętu.
Przejście jednak nie było jeszcze wolne; ogromne głazy lodowe osiadły jak sklepienie na górach sąsiednich i wisiały niejako w powietrzu; należało się obawiać, ażeby nie zapełniły luki, jeśliby spadły.
Hatteras za jednym rzutem oka objął położenie.
— Wolsten! zawołał.
— Jestem kapitanie, rzekł puszkarz podbiegając.
— Nabij armatę stojącą na przodzie okrętu, rzekł Hatteras, ale ładunek prochu daj potrójny i przybij go jak będzie można najsilniej.
— Więc zwalczać będziemy tę górę kulami działowemi? rzekł doktór.
— Nie, odparł Hatteras, to na nicby się nie zdało. Nie trzeba kuli Wolsten, tylko potrójny ładunek prochu. Spiesz się.
W kilka chwil działo było nabite.
— Co on chce zrobić bez kuli? mruczał Shandon.
— Zobaczymy, odpowiedział doktór.
— Gotów jestem kapitanie, rzekł Wolsten.
— Dobrze, odpad Hutteras. Brunton! wołał, do maszyny, baczność! Kilka obrotów szruby naprzód.
Szruba zaczęła działać, Forward zbliżył się do strzaskanej góry.
— Celuj dobrze w lukę, krzyknął kapitan do Wolstena.
Gdy bryg nie dalej już był od ściany lodowej jak na pół węzła, Hutteras zawołał:
— Pal!
Po tej jego komendzie straszliwy łoskot dał się słyszeć; łomy lodu wzruszone wstrząśnieniem atmosfery, spadły nagle w morze. Wystarczył na to ruch w powietrzu.
— Całą parą! Bruntonie, wołał Hatteras; prosto w przejście Johnsonie!
Johnson stał u steru; był porwany działaniem szruby wijącej się w spienionych bałwanach, posunął się skwapliwie w wolne w tej chwili przejście. I dobrze się stało.
Zaledwie Forward przebył otwór, już lody, zamknęły się za nim.
Wszystkim serce biło gwałtownie; jednego tylko człowieka na pokładzie serce było spokojne, serce kapitana. To też osada zachwycona tym manewrem, nie mogła wstrzymać się od okrzyku:
— Wiwat Jan Hatteras!
We środę dnia 23-go maja Forward wiódł dalej awanturniczą swą żeglugę, i dzięki parze, której pomocy nie miało tylu dawniejszych żeglarzy, wywijał się zręcznie między lodami i górami lodowemi. Zdawał się igrać między temi ruchomemi skałami, jakby czuł przewodnictwo doświadczonego mistrza; posłuszny był myśli kapitana, jak koń ręką zręcznego powodowany jeźdźca.
Temperatura się podnosiła; o szóstej rano termometr wskazywał 3° pod zero, o szóstej wieczór 2° a o północy —4°; wiatr był lekki, południowo-wschodni.
Nazajutrz rano około godziny trzeciej, okręt przybył na wysokość zatoki Posiadania, leżącej przy brzegu Ameryki przy wejściu do cieśniny Lankastra, a wkrótce pokazał się przylądek Burney. Kilku Eskimosów podążało ku statkowi, ale Hatteras nie chciał czekać na nich. Wieczorem, ostrza góry Byam Martin panującej nad przylądkiem Liverpoolskim utonęły we mgle, która też przeszkodziła do oznaczenia położenia przylądka Hay, o bardzo nizkim wreszcie cyplu, zlewającym się z pobrzeżnemi lodami; okoliczność taka utrudnia bardzo dokonanie hydrograficznych zarysów morza podbiegunowego.
Ptactwo, a między niem kaczki i mewy białe, w wielkiej okazywały się ilości. Szerokość jeograficzna wynosiła wówczas 74° 01′, a długości 77° 15′. Dwie góry, Katarzyny i Elżbiety, wznosiły nad chmury swe czoła ośnieżone.
Przylądek Wareder leżący na prawej stronie cieśniny, i zatokę Admirality-Inlet położoną po lewej jej stronie, mało zwracającą uwagi żeglarzy śpieszących na zachód, minięto w piątek o godzinie dziesiątej. Morze silnie się bałwaniło i nieraz fale wskakiwały na pokład, nanosząc na niego odłamy lodu. Ziemie w stronie północnej leżące, przedstawiały się jak wysokie płaszczyzny wygładzone niemal i odbijające promienie słońca. Hatteras radby był płynąć wzdłuż lądów północnych żeby się coprędzej dostać do wyspy Beechey; nieprzerwana jednak ławica lodu zmuszała go, na wielkie jego zmartwienie, do wchodzenia w przejścia południowe. Z tej to przyczyny, dnia 26-go maja Forward znajdował się na wysokości przylądka York, otoczony mgłą śniegiem dzierzganą; poznał to miejsce po wysokiej górze, prawie zaostrzonej. Około południa przejrzało słońce, co pozwoliło na zrobienie obliczeń położenia; okręt znajdował się wówczas pod 74° 4′ szerokości i 84° 23′ długości jeograficznej. Byłato właśnie kończyna cieśniny Lankastra.
Hatteras pokazywał doktorowi na mappie drogę już przebytą, i tę którą przebyć należało. Położenie brygu było interesujące w ową chwilę.
— Chciałbym, mówił, znajdować się dalej na północ, ale nikt nie jest obowiązany spełniać rzeczy niepodobne do spełnienia. Jesteśmy na rozdrożu wystawionym na wszystkie wiatry; tu się zbiegają cieśniny Lankastra i Barrowa, kanał Wellingtona, przejście Regenta; wszystkie okręty żeglujące w tych stronach, musiały tu być koniecznie.
— Musiało to bywać kłopotliwe dla nich, odpowiedział doktór; schodzą się tu cztery drogi, a niema słupów wskazujących którędy udać się dalej należy. Jakże sobie radzili Perry, Ross, Franklin?
— Nie radzili sobie, ale robili co musieli; odparł Hatteras; dla jednego zamknięta była ciaśnina Barrowa, a dla drugiego otworzyła się w roku następnym; to znów okręt porwany został ku przejściu Regenta. Wynikło z tego, że ludzie zostali zmuszeni okolicznościami do zapoznania się z temi morzami, tak trudnemi do zrozumienia.
— Szczególny kraj! mówił doktór, patrząc na kartę; wszystko to jest pocięte, podarte, poszarpane na kawały, bez ładu i porządku. Możnaby mniemać, że lądy sąsiadujące z biegunem umyślnie tak się uformowały, aby utrudnić przystęp do niego; inaczej to jest zupełnie na półkuli południowej, której lądy kończą się dobrze oznaczonemi i wygładzonemi przylądkami; jak Horn, Dobrej Nadziei i półwysep Indyjski. Być może, że jestto skutek szybszego obrotu ziemi przy równiku; ziemie krańcowe u biegunów, jeszcze płynne w pierwszych dniach stworzenia, nie mogły się ścisnąć, zbić w jedną massę w skutek zbyt małej szybkości obrotu przy osi kuli ziemskiej.
— Tak to być musi, odparł kapitan, bo wszystko w świecie jest logiczne i nic nie jest bez powodów, które Bóg pozwala niekiedy uczonym odkryć. Korzystaj doktorze z tego pozwolenia.
— Na nieszczęście kapitanie, nie umiem z niego korzystać, odrzekł doktór; ale cóżto za straszny wicher panuje w tej ciaśninie! dodał nasuwając sobie kaptur na głowę.
— Tak; ten wicher północny głównie tu hula i spędza nas z naszej drogi.
— A przecież powinienby raczej lody odeprzeć na południe, i zostawić nam wolną drogę.
— Powinienby, ale wiatr nie zawsze robi co powinien, i oto ławica, w którą jak się zdaje, niepodobna się zapuścić. Sprobujemy dostać się do wyspy Griffith, a potem okrążyć wyspę Kornwallis, aby wejść na kanał Królowej nie przechodząc przez kanał Wellingtona. A jednak chciałbym koniecznie dotrzeć do wyspy Beechey, aby zasilić mój zapas węgla.
— A to w jaki sposób? zapytał doktór zdziwiony.
— Na tej wyspie, odpowiedział Hatteras, złożone zostały z rozkazu admiralicyi wielkie zapasy, dla wypraw mających się udać w te strony; kapitan Mac-Clintock czerpał z nich w r. 1859; ale ilekolwiek z nich skorzystał, pewny jestem że i dla nas zostało.
— W samej rzeczy, rzekł doktór, od lat piętnastu strony te bywają przeglądane; aż do chwili nabrania zupełnej pewności o losie wyprawy Franklina, admiralicya utrzymywała na tych morzach pięć lub sześć okrętów. Jeśli się nie mylę, to właśnie wyspa Griffith, oznaczona na tej tu karcie, leżąca na środku prawie tego rozdroża, bywała punktem do którego przybywali wszyscy żeglarze.
— Tak jest doktorze, rzekł Hatteras, i właśnie z powodu nieszczęsnej wyprawy Fraklina, poznano te odległe strony.
— Bo też kapitanie, wyprawy te od roku 1845 były liczne. O Franklina i jego dwa okręty: Erebus i Terror, zaniepokojono się dopiero w r. 1848. Stary przyjaciel tego żeglarza, doktór Richardson, mający siedmdziesiąt lat życia, pośpieszył do Kanady i płynął rzeką Coppermine aż do ujścia jej do morza podbiegunowego; Jekób Ross dowodzący okrętami Entreprise i Investigator puścił się w 1848 roku z Uppernawik i przybył do przylądka York, przy którym my się teraz znajdujemy. Co dnia kazał on rzucać w morze baryłki zawierające wiadomości o nim; podczas mgły kazał strzelać z armat; w nocy puszczał race, palił ognie bengalskie, a zawsze gotów był do posuwania się gdzieby należało. Zimą z r. 1848 na 1849 przepędził w porcie Leopolda; tam nachwytał mnóstwo białych lisów, kazał im pozakładać obroże, na których wskazane było miejsce pobytu jego okrętów i składów żywności, i kazał porozpuszczać te zwierzęta we wszystkich kierunkach. Z wiosną, przetrząsał na saniach pobrzeże północnego Sommersetu, a to w pośród niebezpieczeństw i niedostatków, od których wszyscy niemal jego ludzie pochorowali się lub okaleczeli; wznosił pyramidki z kamieni i zamykał w nich cylindry mosiężne z wiadomościami, według których kierowaćby się mogli zbłąkani uczestnicy wyprawy Franklina. Porucznik Rossa, Mac-Clare, przeglądał podczas jego nieobecności północne strony cieśniny Barrowa. Godne i to uwagi, że kapitan Jakób Ross miał pod swemi rozkazami dwóch ludzi, którzy mieli się z czasem stać sławnymi; byli to: Mac-Clure, który przebył przejście północno-zachodnie i Mac-Clintock, który znalazł resztki Franklina.
— Dwaj to dzielni dowódzcy, i Anglicy, rzekł Hatteras; kończ pan doktorze historyę tych mórz, którą znasz tak dobrze. Słuchając o tych śmiałych przedsięwzięciach, zawsze się czegoś można nauczyć.
— Otóż, mówił doktór dalej, żeby skończyć co do Jakóba Rossa, dodam, że chciał się dostać do wyspy Melville’a od strony zachodniej; ale o mało nie zgubił swych okrętów, które porwane lodami, odrzucone zostały na morze Baffińskie.
— I to, rzekł Hatteras marszcząc brwi, wbrew woli Rossa.
— I nic nie odkrył, dorzucił doktór. Było to w roku 1850; od tego czasu okręty angielskie nie przestały przerzynać tych mórz, a nagroda wynosząca dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów przyrzeczoną została temu, kto odszuka osady statków Erebus i Terror. Jeszcze w r. 1848 kapitanowie Kellet i Moore, dowodzący okrętami Herald i Plover usiłowali się przedrzeć przez cieśninę Berynga. Dodam, że w latach 1850 i 1851 kapitan Austin zimował przy wyspie Cornwallis, kapitan Penny badał na okrętach Assistance i Resolute kanał Welingtona, a stary Jan Ross, bohater bieguna magnetycznego, wyprawił się na swym jachcie Felix na poszukiwanie swego przyjaciela. Bryg Prince-Albert odbył pierwszą podróż kosztem pani Franklin; nakoniec dwa okręty amerykańskie wyprawione przez Grinnela pod dowództwem kapitana Haven’a, wyparte z kanału Welingtona, rzucone zostały w cieśninę Lancastra. W tym to roku Mac-Clintock, wówczas porucznik Austina, dotarł do wyspy Melville przy przylądku Dundas (punkcie najdalszym do którego dostał się Parry w r. 1819) i do wyspy Beechey, na której znaleziono ślady zimowania Franklina w r. 1845.
— Tak jest, zawołał Hatteras, tam pogrzebani zostali trzej jego majtkowie, trzej ludzie ryzykowniejsi niż inni.
— Z roku 1851 na 1852, mówił dalej doktór, gestem stwierdzając uwagę Hatterasa, okręt Prince-Albert przedsięwziął drugą podróż z pomocnikiem Bellot’em, Francuzem; zimował w zatoce Balty w ciaśninie Regenta, przepatrzył stronę południowo-zachodnią. Sommersetu i poznał jego brzeg aż do przylądka Walhera. Tymczasem okręty Entreprise i Investigator powróciły do Anglii, przeszły pod dowódzców Collinsona i Mac-Clure’a którzy połączyli się z Kellet’em i Moor’em w ciaśninie Berynga. Podczas gdy Collinson udał się na zimowisko do Hong-Kong, Mac-Clure posuwał się naprzód, i po trzech zimowiskach od roku 1850 do 1853 odkrył przejście północno-zachodnie, nic się nie dowiedziawszy o losie wyprawy Franklina. Nowa wyprawa, złożona z trzech statków żaglowych: Assistance, Resolute, North-Star i dwóch parowych: Pionnier i Interpid puściła się w podróż pod wodzą Edwarda Belchera, który zwiedził kanał Wellingtona, zimował w zatoce Northumberlandzkiej i przebiegał pobrzeże, podczas gdy Kellet posunąwszy się aż do Bridfort na wyspie Melville, badał daremnie tę część lądów podbiegunowych. Wtenczas właśnie rozbiegła się po Anglii pogłoska, że dwa okręty opuszczone wśród lodów, spostrzeżone zostały w stronie Nowej Szkocyi. Natychmiast pani Franklin urządziła mały steamer szrubowy Izabella, a dowódzca jego, kapitan Inglefield wdarłszy się zatoką Baffińską aż do punktu Victoria pod ośmdziesiątym równoleżnikiem, powrócił do wyspy Beechey, nie spotkawszy czego szukał. W początkach roku 1853 Amerykanin Grinnel wyłożył koszta na nową wyprawę, a doktór Kane usiłując dostać się do bieguna....
— Do którego się nie dostał dzięki Bogu! zawołał gwałtownie Hatteras. My dokonamy tego czemu on nie podołał!
— Wiem o tem kapitanie, rzekł doktór, a mówię o tem dla tego tylko, że ta wyprawa ma związek konieczny z poszukiwaniami za Franklinem. Zresztą, bezskuteczną była. Omałom nie zapomniał dodać, że admiralicya uważając wyspę Beechey za punkt do którego wszystkie wyprawy docierają, poleciła kapitanowi Inglefield w r. 1853, aby tam zawiózł zapasy na steamerze Fenix. Należał do tej wyprawy i porucznik Bellot, dzielny oficer, który zginął tam poraz drugi już niosąc swe usługi Anglii. Możemy mieć tem dokładniejsze szczegóły tej katastrofy, że nasz Johnson był jej świadkiem.
— Pamięć porucznika Bellot’a, rzekł Hatteras, dzielnego Francuza, czczona jest w całej Anglii.
— Wówczas, mówił dalej doktór, statki należące do eskadry Belchera, zaczęły powracać zwolna, ale nie wszystkie, musiał bowiem Belcher opuścić, okręt Assistance w 1854 r., jak to już był uczynił w r. 1853 Mac-Clure z okrętem Investigator. Gdy się to działo, doktór Rae listem datowanym dnia 20-go lipca 1854 r. z zatoki Repulse, do której się przez Amerykę dostał, doniósł, że Eskimosi kraju króla Wilhelma, posiadali niektóre przedmioty pochodzące z okrętów Erebus i Terror. Nie było już zatem wątpliwości o losie wyprawy Franklina. Fenix, North-Star i okręt Collinsona powróciły do Anglii, i już nie było ani jednego statku angielskiego na morzach podbiegunowych. Ale jeśli rząd stracił całą nadzieję, nie straciła jej jeszcze pani Franklin, i za resztki swego mienia uekwipowała statek Fox, pod dowództwem Mac-Clintocka. Wypłynął w r. 1857, zimował w okolicach w których pan, kapitanie, dałeś się poznać osadzie swego okrętu; dnia 11-go sierpnia 1858 roku dostał się do wyspy Beechey, zimował powtórnie w ciaśninie Bellot’a i rozpoczął na nowo poszukiwanie w lutym roku 1859; uwieńczone one zostały dnia 6-go maja odkryciem dokumentu, który już żadnej nie zostawiał wątpliwości co do losu okrętów Erebus i Terror, a w końcu tegoż roku powrócił do Anglii. Oto co zaszło przez piętnaście lat w tych smutnych stronach; od powrotu Foxa, ani jeden statek nie probował szczęścia na tych niebezpiecznych morzach.
— A więc my go sprobujemy! odparł Hatteras.
Ku wieczorowi wyjaśniło się nieco, i można było wyraźnie widzieć ziemię między przylądkami Sepping i Clarence, rozciągającą się zrazu ku wschodowi, ku południowi potem, i łączącą się z wybrzeżem zachodniem przez język ziemi dosyć nisko położony. Przy wejściu do ciaśniny Regenta morze wolne było od lodów; ale za portem Leopolda zamykała je nieprzebyta ławica, jakby wzbraniać chciała Forwardowi kierunku na północ.
Hatteras mocno z tego niezadowolniony, acz niezadowolnienie swe tający w sobie, kazał petardami wyłamać dla statku wejście do portu Leopolda; stanął w nim dnia 27-go maja. Bryg utwierdzono na kotwicach przyczepionych do potężnych gór lodowych, mających twardość i trwałość skały.
Kapitan udał się coprędzej przez lody na ląd w towarzystwie doktora, Johnsona i nieodstępnego Duka. Pies hasał radośnie; zresztą, od czasu jak się kapitan dał poznać, zwierzę to stało się bardzo łagodne i towarzyskie i tylko dla niektórych ludzi osady, których też i pan jego nie lubił, okazywało pewną niechęć.
W porcie nie było lodów które tam gromadzą zwykle wiatry wschodnie; ląd najeżony wzgórzami stromemi pokrytemi śniegiem, łagodzącym ich zarysy, wdzięcznie się oku przedstawiał. Dom i latarnie wystawione przez Jakóba Rossa, dosyć dobrze się jeszcze przedstawiały; ale zapasy tam niegdyś złożone, zniszczone były prawdopodobnie przez lisy, a może i przez niedźwiedzie, których świeże ślady było widać. I ludzka ręka musiała się przyłożyć do tego zniszczenia, pozostały bowiem ślady bud Eskimosów na skraju zatoki.
Sześć mogił zawierających tyluż majtków z okrętów Entreprise i Investigator, poznać można było po lekkiem wzniesieniu ziemi; uszanowały je dotąd wszelkie stworzenia szkodę czyniące: zwierzęta i ludzie.
Doktór, pierwszy raz w swem życiu stawiając nogę na lądzie podbiegunowym, prawdziwego doznał wrażenia. Trudno sobie wystawić uczucie rozbudzające się w sercu na widok tych resztek domów, chatek, namiotów, przechowywanych tak starannie w tamtych zimowych stronach przez naturę.
— Oto rezydencya, mówił doktór do towarzyszów, nazwana przez samego Rossa, Obozem Przytułku. Gdyby był Franklin dostał się do tego miejsca ze swą osadą, byliby ocaleli. Oto przyrządy które tu pozostawiono; oto piec przy którym ogrzewała się w roku 1851 osada okrętu Prince-Albert. Rzeczy pozostały jak były i możnaby przypuszczać, że Kennedy, kapitan tego statku dopiero wczoraj ztąd się oddalił. A oto szalupa, która go wraz z ludźmi osłaniała przez dni kilka, gdy oddzielony od okrętu, został prawdziwie ocalony przez dzielnego Bellota, który go szukał, mimo strasznych mrozów listopadowych.
— Znałem tego zacnego i dzielnego oficera, rzekł Johnson.
Podczas gdy doktór z zapałem starożytnika rozpatrywał się w śladach dawniejszych na tej ziemi zimowisk, Hatteras zbierał co zostało z zapasów i nieco paliwa które tam znalazł, co wszystko przeniesione zostało nazajutrz do okrętu. Doktór przebiegał ziemię nie oddalając się bardzo od innych, i rysował widoki wydatniejsze. Temperatura ciągle się podnosiła, i śnieg zaczynał topnieć. Doktór utworzył sobie zbiór dosyć kompletny ptaków północnych, a między niemi kaczek edredonowych, podobnych do zwyczajnych, a mających biały grzbiet i takież piersi, brzuch i wierzch głowy niebieski, a wreszcie białych z odcieniem zielonawym. Wiele z nich pozbawionych już było na brzuchu tego pięknego puchu, zwanego edredonem, które sobie samce i samice wydzierają, aby nim wysłać gniazdo. Doktór widział także wiele fok oddychających na powierzchni lodu, ale nie mógł zbliżyć się do nich na strzał. Znalazł też kamień z wyrytemi na nim znakami:
1849
wskazującemi pobyt w tych stronach okrętów Entreprise i Investigator; posunął się aż do przylądka Clarence, do miejsca w którem Jan i Jakób Ross’owie, oczekiwali w roku 1833 na połamanie się lodów. Ziemia tam pokrytą była kośćmi zwierząt, i znać było ślady przemieszkiwania tam Eskimosów.
Doktór chciał wystawić tam kamienny wzgórek i zamknąć w nim wiadomość o przejściu Forwarda z wymienieniem celu wyprawy, ale Hatteras oparł się temu, nie chcąc za sobą zostawiać wskazówek, z których jaki rywal mógłby korzystać. Doktór musiał zaniechać swego przedsięwzięcia, jakkolwiek miał do spełnienia go powody dosyć ważne. Shandon ganił ten upór kapitana, przytaczając, że w razie jakiego nieszczęścia z Forwardem, nie wiedzianoby gdzieby mu nieść pomoc.
Hatterasa przewidywania takie nic nie obchodziły. Ponieważ ładowanie na statek ukończone zostało w poniedziałek wieczór, poprobował raz jeszcze przełamać ławicę lodu, aby się skierować na północ. Po niebezpiecznych w tym celu usiłowaniach, musiał się zdecydować na spuszczenie się ku południowi kanałem Regenta; pozostać zaś w porcie Leopolda nie chciał, bo dziś wolny, mógłby zostać jutro zamknięty przez niespodziewane przemieszczenie się gór lodowych, zdarzające się bardzo często na tamtych morzach i którego żeglarze bardzo strzedz się powinni.
Jeśli Hatteras nie okazywał na zewnątrz swego niepokoju, to czuł go gwałtownie w sobie; chciał iść na północ, a musiał zdążać na południe! I gdzież przybędzie? Czyż się cofnie aż do Victorya-Harbour w zatoce Boothia, gdzie zimował Jan Ross w r. 1832? ciaśnina Bellot’a będzież wolna, żeby mógł okrążając North-Sommerset zwrócić się przez ciaśninę Peela? A może zostanie uwięziony w lodach przez niejedną zimę, jak jego poprzednicy, i wyczerpie swe siły i swe zapasy? Obawy te burzyły mu umysł; niemniej jednak należało coś postanowić. Kazał zawrócić i puścił się ku południowi.
Kanał Regenta ma szerokość mniej więcej jednakową, od portu Leopolda aż do zatoki Adelajdy. Forward sunął nim szybko wśród kry, szczęśliwszy od innych zapuszczających się tam poprzednio statków, które nawet w przyjaźniejszej porze potrzebowały około miesiąca czasu na przebycie tego kanału; to jednak prawda, że wyjąwszy Foxa statki te nie miały na swe usługi pary, i musiały ulegać kaprysom zmiennego a często i przeciwnego wiatru.
Osada Forwarda nie bardzo rada zamiarowi dostania się do bieguna, zachwycona była oddaleniem się od północy; w ogóle przerażały ją postanowienia Hatterasa, który sobie wyrobił był już poprzednio sławę zuchwalca. Usiłował on korzystać ze wszelkiej sposobności do posuwania się naprzód, bez względu na mogące ztąd wyniknąć następstwa. A na morzach podbiegunowych nie dosyć jest posuwać się; trzeba jeszcze mieć możność utrzymania się na punkcie do którego dotarto i nie narażać się na stracenie go.
Forward mknął całą siłą pary; czarny dym jego komina wieszał się na błyszczących szczytach gór lodowych. Pogoda zmieniała się nadzwyczaj nagle, przechodząc z suchego zimna do mgły śnieżystej. Bryg niewiele zagłębiał się w wodzie, mógł więc trzymać się blizko zachodniego brzegu. Hatteras czuwał bowiem nad tem aby nie minąć wejścia do ciaśniny Bellot’a; bo gdy z zatoki Boothia niema innego na południe wyjścia, jak zatoka Fury i Hekla mało znana, zatem gdyby ciaśnina Bellot’a pominiętą została lub nie dała się przejść, to nie możnaby było wydostać się z zatoki.
Wieczorem dostrzeżono zatokę Elwina, odznaczającą się wysokiemi, prostopadłemi skałami; we środę rano nadpłynięto pod zatokę Batty, w której dnia 10-go września 1851 roku, okręt Prince-Albert stanął na długie zimowisko. Doktór przyglądał się troskliwie pobrzeżu za pomocą lunety, bo z tego punktu rozchodziły się wyprawy, które ustaliły pojęcie o położeniu jeograficznem North-Sommersatu. Piękna pogoda ułatwiała rozpatrywania głębokich jarów, któremi ponacinana jest w około ta zatoka.
Doktór i Johnson sami jedni podobno interesowali się pustemi temi wybrzeżami. Hatteras pochylony ciągle nad mappami, mało rozmawiał; a niemowność jego zwiększała się w miarę jak się posuwano ku południowi. Wstępował często na kapitański pomost i stał tam całemi godzinami patrząc w przestrzeń i badając widnokrąg. Jeśli wydawał jakie rozkazy to krótko i ostro. Shandon zimne zachowywał milczenie i zamykając się w samym sobie coraz więcej, miewał z Hatterasem takie tylko stosunki, jakie ze służby wynikały; Wall postępował jak Shandon i we wszystkiem zapatrywał się na niego. Reszta osady czekała co się stanie, gotowa korzystać podług swego widzenia i okoliczności. Nie było już na pokładzie tej jedności myśli, tej wspólności pojęć i chęci, które tak są niezbędne dla osiągnięcia wielkich celów. Hatteras wiedział o tem dobrze.
W ciągu dnia widziano dwóch wielorybów mknących szybko ku południowi; spostrzeżono także białego niedźwiedzia, i pozdrowiono go kilkoma strzałami, daremnemi jak się zdawało. Kapitan znający wartość czasu w okolicznościach w jakich się znajdował, nie pozwolił na ściganie tego zwierza.
Nazajutrz rano bryg minął koniec kanału Regenta; za wyskakującym krańcem lądu, ziemia daleko w głąb była wykrojona. Doktór poznał z mappy że to jest cypel Sommerset-House czyli Fury.
— Oto, rzekł do Johnsona, miejsce, w którem przepadł w r. 1815 pierwszy angielski statek wysłany na te morza, podczas trzeciej podróży Parry’ego ku biegunowi. Okręt Fury tak został zniszczony lodami podczas drugiego zimowiska, że osada musiała go opuścić i powrócić do Anglii na Hekli, statku zapasowym.
— Z tego pokazuje się, rzekł Johnson, że dobrze jest mieć drugi statek w zapasie; żeglujący na morzach podbiegunowych nie powinniby nigdy zaniedbywać tej ostrożności. Ale nasz kapitan nie chce mieć towarzysza takiego!
— Czy uważasz to Johnsonie za nieroztropność, zapytał doktór.
— Ja? ja nie robię żadnej uwagi panie Clawbonny. Widzisz pan tam na pobrzeżu te słupy, podtrzymujące resztki namiotu na pół już zgniłego?
— Widzę. Parry tam wyładował wszystkie zapasy ze swego okrętu; jeśli mnie pamięć nie myli to dach tego budynku zrobiony był z wielkiego żagla z okrętu Fury, przymocowany drągami i linami reji.
— Musiało to wszystko bardzo zniszczeniu uledz od roku 1825, rzekł Johnson.
— Nie myślę, odparł doktór. Jan Ross winien był w r. 1829 zdrowie i ocalenie swej osady temu wątłemu budynkowi. Budynek ten istniał jeszcze w r. 1851 gdy książę Albert wysłał tu wyprawę; kapitan Kennedy kazał go naprawić, dziewięć lat temu. Miło by nam było przyjrzeć mu się zbliska, ale Hatteras nie zechce się zatrzymać.
— I dobrze zrobi, panie Clawbonny. Jeśli w Anglii czas jest pieniądzem, to tutaj jest zbawieniem; zatrzymując się dzień jeden, jedną godzinę, można narazić powodzenie całej wyprawy. Niech więc kapitan robi jak rozumie.
Dnia 1-go czerwca, we czwartek, Forward przeciął w poprzek zatokę Creswell, Od cypla Fury ląd ciągnął się ku północy najeżony przy brzegu prostopadłemi skałami wysokiemi na stóp trzysta, a zniżał się w stronie południowej. Kilka wierzchołków śniegiem pokrytych, miało szczyty równo ucięte, podczas gdy inne najrozmaiciej ukształtowane, ostremi wierzchołkami mgłę przebijały. Dnia tego temperatura łagodniejsza była nieco, ale też i mniej jeszcze było powietrza; stracono ziemię z oczu. Termometr Celsiusza wskazywał zero. Widziano nieco jarząbków latających tu i owdzie, a stada dzikich gęsi ciągnęły ku północy. Ludzie osady pozdejmowali z siebie część ciepłego odzienia, bo i w tych północnych stronach dawał się czuć wpływ lata.
Wieczorem Forward okrążył przylądek Garry, o ćwierć mili od brzegu, mając wody pod sobą na dziesięć do dwunastu węzłów głęboko, i płynął tak blizko lądu aż do zatoki Brentford. Pod tą szerokością powinno się było znaleźć wejście do ciaśniny Bellot’a, której istnienia nie przypuszczał Jan Ross, podczas wyprawy swej w 1828 r. Zrobione przez niego mappy, wskazują, brzeg niczem nie przerwany, chociaż oznaczone są, na nich najmniejsze nawet załamki brzegów; trzeba więc przypuścić, że podczas pobytu jego w tamtych stronach, wejście do ciaśniny Bellot’a było tak zawalone lodem, że go rozpoznać nie można było. Odkrył ją, dopiero kapitan Kennedy w wycieczce odbytej w roku 1852; nadał jej nazwę Bellot’a, oddając tym sposobem „hołd należny wielkim przysługom oficera francuzkiego dla marynarki angielskiej.“
Niepokój Hatterasa wzrastał w miarę jak się zbliżał do tej ciaśniny, zaraz bowiem los miał postanowić o powodzeniu jego wyprawy. Jak dotąd dokonał on więcej niż którykolwiek z jego poprzedników, z których najszczęśliwszy, Mac Clintock, potrzebował piętnastu miesięcy aby się na te morza dostać; ale mało to znaczyło, nic prawie, jeśli nie będzie można przejść przez ciaśninę Bellot’a; Hatteras czuł, że gdyby mu się to nie udało, to jako niemogący wrócić, zostałby zamknięty aż do roku przyszłego. To też nie chciał się na nikogo spuścić przy badaniu okolicy i sam wszedł na jaskółcze gniazdo, gdzie czuwał w sobotę rano przez kilka godzin.
Osada okrętu pojmowała doskonale położenie; głębokie milczenie panowało na pokładzie. Zmniejszono parę w kotłach, a Forward posuwał się zwolna, jak można było najbliżej brzegów. Najeżone one były lodami, które nie topniały nawet podczas najcieplejszego lata; wprawnego potrzeba było oka, aby dopatrzeć wpośród nich przejście.
Hatteras porównywał swe mappy z tem co widział na ziemi. Słońce pokazało się na czas pewien około południa; mógł więc Shandon z pomocą Walla obliczyć położenie mniej więcej dokładnie, a wypadek tego obliczenia podano głośno Hatterasowi. Połowa dnia upłynęła w oczekiwaniu pełnem obawy, aż nakoniec około godziny drugiej po południu zabrzmiały z wierzchołka masztu te wyrazy:
— Zwrócić na zachód i wzmocnić parę.
Bryg zwrócił się natychmiast i rzucił się z całą szybkością, między dwa pokruszone pola lodowe.
Znalazłszy drogę, Hatteras zszedł z masztu na kapitański pomost a majtek zastąpił go w czuwaniu dalszem.
— Tak więc kapitanie, rzekł doktór, dostaliśmy się nareszcie do tej sławnej ciaśniny.
— Tak jest, odparł Hatteras, zniżonym głosem; ale to nie dosyć dostać się do niej, trzeba z niej wyjść jeszcze.
I rzekłszy to poszedł do swej kajuty.
— Ma słuszność, mówił sobie doktór; jesteśmy tu jak w pułapce, z ograniczonem bardzo miejscem do manewrowania. Gdyby nam przyszło tu przezimować!... No nie my pierwsi znaleźlibyśmy się w tym przypadku; a kiedy się inni z tąd wydobyli, to i my się wydobędziemy.
Doktór nie mylił się. W tem właśnie miejscu, w małym osłoniętym porcie, nazwanym przez samego Mac-Clintocka portem Kennedy’ego, zimował okręt Fox w r. 1858. Można było widzieć w tej chwili wysokie łańcuchy gór granitowych, i najeżone skałami pochyłości dwóch brzegów.
Cieśnina Bellot’a, szeroka na jedną milę (morską) a długa mil siedmnaście, mieści się między górami, mogącemi mieć do tysiąc sześćset stóp wysokości; rozdziela ona North-Sommerset od ziemi Boothia. Rozumie się, że w takiej węziźnie okręty nie mogą się swobodnie poruszać. Forward posuwał się ostrożnie, ale się posuwał. Chociaż przejście to jest ciasne, nawiedzają go jednak gwałtowne burze, więc i bryg ich nie uniknął. Hatteras kazał pozwijać żagle i pospuszczać większe maszty, a mimo to okręt miotany był we wszystkich kierunkach; uderzenia wichru zjawiały się co chwila podczas strasznej ulewy; dym z komina wylatujący z niesłychaną szybkością rwany był ku wschodowi. Okręt posuwał się prawie na los szczęścia między krami wzruszonemi burzą, barometr spadł na dwadzieścia dziewięć cali. Trudno było utrzymać się na pokładzie, to też wszyscy wolni od służby schronili się pod pomost. Ale Hatteras, i Shandon pozostali na pomoście kapitańskim, mimo zamieci śniegu z deszczem; przyłączył się do nich i doktór, dla tego właśnie, że była to jedna z największych przykrości na jaką mógł się w ową chwilę narazić. Zaledwie widzieć się można było, taka panowała ciemnica, a rozmawiać w takim trzasku i łoskocie jaki panował wówczas, niepodobna było. Każdy też zachował swe myśli w sobie.
Podług obliczeń Hatterasa okręt powinienby dojść do końca tego przejścia około szóstej w wieczór; to też usiłował przebić mgłę wzrokiem, żeby się tego końca ciaśniny dopatrzeć. Ale w tej chwili właśnie, morze zdawało się zewsząd zamknięte; kazał więc zarzucić kotwicę na jedną z gór lodowych. Czas był okropny; obawiać się należało żeby się Forward nie zerwał z łańcuchów, albo żeby góra do której był przyczepiony, parta wichrem zachodnim, nie odłączyła się od lądu i nie pociągnęła z sobą brygu. Oficerowie na statku czuwali nieustanie w pośród powszechnej obawy. Do tumanów padającego i miotanego na wszystkie strony śniegu przyłączył się grad, jakby go huragan nazbierał po przestrzeniach lodowych i wysypywał umyślnie na okręt.
Nie był to już grad, ale strzały z lodu zapełniające powietrze.
Temperatura dziwnie się podniosła podczas tej nocy straszliwej; termometr wskazywał 14° nad zero; zdziwionemu tem doktorowi zdawało się że widzi w odległości błyskawice, słyszy grzmot następujący wkrótce po nich. Zdawało się to potwierdzać świadectwo wielorybnika Scoresby, który zauważył podobnyż fenomen za sześćdziesiątym piątym równoleżnikiem. Kapitan Parry także dostrzegł w r. 1821 tę metereologiczną osobliwość.
Około godziny piątej rano, temperatura zmieniła się z zadziwiającą szybkością i zeszła na zero, to jest punkt marznięcia; wiatr zwrócił się na północ a potem powietrze uspokoiło się. Dało się dojrzeć północne wyjście z ciaśniny, ale całkiem zawalone lodami; Hatteras, chciwie rozglądał się w przestrzeni, badając czy niema gdzie wolnego przejścia.
Kazał posuwać się naprzód a zwolna pomiędzy krami, kruszącemi się z trzaskiem pod parciem okrętu; wówczas, grube one były jeszcze na sześć lub siedm stóp. Trzeba było więc ostrożnie posuwać się między niemi, bo choćby okręt oparł się ich gnieceniu, to mógł być przez nie podniesiony i wywrócony na bok.
W południe zauważono po raz pierwszy wspaniałe słoneczne zjawisko, drugie słońce, dwoma otoczone kołami; okrąg zewnętrzny widzialny był tylko na trzydzieści stopni z każdej strony poziomu średnicy. Dwa słońca różniły się widocznie między sobą; barwy okręgów światlanych szły od środka na zewnątrz w następującym porządku: naprzód czerwone, potem żółto-zielone, blado-niebieskawe, nakoniec biała, której granic niepodobna było określić. Doktór przypomniał sobie dowcipną teoryę tego zjawiska, wymyśloną przez Tomasza Younga. Uczony ten utrzymuje, że jest ono skutkiem rozkładu promieni słonecznych przy łamaniu się ich pod kątem od sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu stopni mającym, na chmurach napełnionych igiełkami lodu. Zjawisko to nie może być widzialne przy niebie zupełnie czystem. Zdawało się doktorowi, że taki wykład tego fenomenu jest bardzo prawdy bliski.
Żeglarze oswojeni z morzami północnemi, uważają to zjawisko za przepowiednie obfitego śniegu. Gdyby się ta przepowiednia spełniła, to położenie Forwarda stało by się bardzo trudne. Hatteras postanowił więc posuwać się naprzód; przez resztę dnia tego i przez całą noc następną, nie spoczął ani na chwilę, a wciąż badał widnokrąg perspektywą; nie stracił żadnej sposobności wydostania się z ciaśniny i kazał się okrętowi zapuszczać w każdą niemal między lodami szparę. Ale rano musiał zatrzymać się przed nieprzebytą ławicą.
Właśnie wówczas doktór przyszedł do niego na pomost kapitański. Hatteras odprowadził go na sam tył, gdzie mogli mówić z sobą nie słyszani od innych.
— Jesteśmy zamknięci, rzekł kapitan; niepodobna posuwać się dalej.
— Niepodobna? zapytał doktór.
— Niepodobna. Wszystek proch jaki się znajduje na Forwardzie, nie zdołałby nam pomódz do posunięcia się dalej jak o ćwierć mili!
— Cóż więc poczniemy? rzekł doktór.
— Niewiem. Przeklęty ten rok, stawia nas w takich niekorzystnych warunkach!
— Jeśli trzeba gdzieś zazimować, kapitanie, rzekł doktór, to nam wszystko jedno, tutaj, czy gdzieindziej.
— Zapewne, rzekł z cicha Hatteras; ale należałoby nie zimować, a przynajmniej nie od czerwca. Zimowanie przedstawia wiele niebezpieczeństw fizycznych i moralnych. Umysł ludzki składających osadę, słabnie prędko w długiej bezczynności w pośród cierpień rzeczywistych. Liczyłem na to że zazimujemy gdzieś bliżej bieguna.
— A tu fatalność sprawiła, żeśmy zastali zamkniętą zatokę Baffińską.
— Otwarta ona była dla kogo innego, rzekł Hatteras gniewnie, dla tego Amerykanina, i...
— Ależ kapitanie, rzekł doktór przerywając mu umyślnie; mamy dopiero 5-ty czerwiec, więc nie rozpaczajmy; być może że się nam nagle jakie przejście otworzy. Wiesz pan przecie, że lód dąży do rozpadnięcia się na części, nawet wówczas gdy niema burzy, jakby w jego częściach pracowała jaka siła odpychająca; musimy więc lada chwila znaleźć morze wolne.
— Niech się tylko pokaże, a przeskoczymy je, zawołał Hatteras. Bardzo być może że za ciaśniną Bellot’a da się znaleźć droga ku północy przez ciaśninę Peda albo kanał Mac-Clintocka, a wówczas...
— Kapitanie, rzekł nadchodzący w tej chwili Wall, jesteśmy narażeni na skruszenie naszego steru przez lody.
— Nie pozwolę go odjąć, odparł Hatteras; chcę być gotów o każdej godzinie dnia i nocy. Pilnujcie tam panie Wall, tego steru, odpychajcie lody, ale go nie ruszać z miejsca.
— A jednak, rzekł Wall...
— Bez uwag, mości panie! zawołał Hatteras surowo.
Wall wrócił na swoje stanowisko.
— Ah! rzekł Hatteras w przystępie gniewu, dałbym pięć lat mego życia, żeby się już znajdować wyżej na północ. Nie znam miejsca niebezpieczniejszego nad to w którem obecnie jesteśmy. A tutaj jeszcze bliskość bieguna magnetycznego sprawia, że igła magnesowa leniwa jest albo waryjuje i zmienia ciągle położenie. Nie można używać kompasu.
— Wyznaję, rzekł doktór, że żegluga tutaj pełna jest niebezpieczeństw; aleć wreszcie wiedzieli o tem dobrze ci, którzy się na nią odważyli — nic ich już teraz niespodziewanego nie spotka.
— Ah doktorze, moja osada bardzo się zmieniła; widziałeś pan, że oficerowie pozwalają sobie uwag. Korzyści pieniężne spowodowały tych ludzi do zgodzenia się na czynione im propozycye; ale właśnie dlatego żeby osiągnąć te korzyści, chcą teraz coprędzej powrócić. Nie popierają mnie w mem przedsięwzięciu; ale jeśli nie dopnę com zamierzył, to nie będzie wina tego lub owego majtka z którym łatwo byłoby sobie poradzić, ale zła wola niektórych oficerów... Drogo mi to zapłacą.
— Przesadzasz pan, kapitanie, rzekł doktór.
— Nie przesadzam bynajmniej, odparł Hatteras. Czy pan mniemasz że się osada martwi przeszkodami jakie spotykamy? Przeciwnie mają nadzieję, że mnie te przeszkody odstręczą od moich zamiarów. To też żaden ani piśnie, gdy Forward zmuszony jest zwrócić się na południe, i zawsze będzie to samo. Głupcy! zdaje się im, że się do Anglii zbliżają. Ale niech mi się tylko uda zwrócić ku północy, a zaraz będzie inaczej. Ja jednak przysięgam na Boga, że mnie żadne żywe stworzenie nie zwróci z drogi, którą iść zamierzyłem. Niech się tylko pokaże jakakolwiek szpara, jakikolwiek otwór, byle się bryg tam zmieścił, a pójdę choćby przyszło tam zostawić blachy osłaniające mój okręt! Nic mnie nie wstrzyma!
Życzenia kapitana w części chociaż miały się spełnić. Jak to doktór przewidywał, wieczorem nagła nastała zmiana; czy to pod wpływem wiatru, czy prądu jakiego, czy też ciepła nareszcie, dość że góry lodowe rozdzielać się poczęły; Forward rzucił się naprzód śmiało, krusząc swym przodem stalowym lody pływające. Żeglował tak przez noc całą, a we wtorek o szóstej rano, wypłynął nareszcie z ciaśniny Bellot’a.
Lecz jakaż wściekłość tłumiona ogarnęła Hatteras’a na widok zamkniętej znowu drogi na północ wiodącej! Umiał on jednak panować nad sobą; ukrył to co się w duszy jego działo i jakby droga otwarta w tej chwili była zarazem drogą którąby wybrał najchętniej dozwolił swemu okrętowi płynąć w dół ciaśniny Franklina, nie mogąc iść w górę przez ciaśninę Peel’a. Postanowił opłynąć przylądek księcia Walii i tym sposobem wydostać się na kanał Mac-Clintock’a. Wiedział jednak, że Shandon i Wall rozumieli położenie i widzieli, że nadzieje kapitana zawiedzione zostały.
Dzień 6 czerwca przeszedł bez żadnego wypadku; niebo było jakby na śnieg zachmurzone, spełniły się prognostyki wysnute z halo.
Przez trzydzieści sześć godzin, Forward wciąż płynął wzdłuż krętego wybrzeża Boothia, nie mogąc wszakże zbliżyć się do przylądka księcia Walii, Hatteras kazał wytężać siłę pary, paląc węgiel rozrzutnie, liczył bowiem na zaopatrzenie się w paliwo na wyspie Beechey. We czwartek przybył do krańca ciaśniny Franklina i znowu drogę na północ zastał lodami zawaloną.
To go już do rozpaczy przywodziło; wrócić nawet było niepodobna. Lody pchały go naprzód, a droga przebyta wciąż się za nim zamykała, jak gdyby nigdy morze nie było czyste tam, gdzie on płynął przed godziną.
Tak więc, nietylko Forward nie posuwał się ku północy, ale jeszcze nie mógł stanąć ani na chwilę, bo lody mogłyby go otoczyć i zatrzymać; uciekał przed lodami, jak inne okręty uciekają przed burzą.
W piątek 8 czerwca zbliżył się do wybrzeża Boothia przy wejściu na ciaśninę James Ross’a, którą ominąć koniecznie było potrzeba, bo ona prowadzi tylko na zachód i wprost do lądów Ameryki.
Obserwacye dokonane w tym punkcie w samo południe wykazały 70° 5′ 17″ szerokości i 96° 46′ 45″ długości; doktór przeniósł te cyfry na swą mappę i przekonał się, że nareszcie są u bieguna magnetycznego, właśnie w miejscu gdzie James Ross, synowiec sir John’a stanowczo oznaczył to ciekawe położenie.
Ląd był tu niski, a w milowej od morza odległości wznosił się zaledwie na stóp sześćdziesiąt.
Ponieważ kocioł u machiny Forwarda potrzebował oczyszczenia, kapitan kazał zarzucić kotwicę na pole lodowe, i pozwolił doktorowi wyjść na ląd, w towarzystwie retmana. Sam zaś, nieczuły na wszystko co było obce jego zamiarom, zamknął się w swej kajucie, pożerając wzrokiem mapę bieguna.
Doktór bez trudu doszedł do lądu ze swym towarzyszem; niósł on kompas, mający mu posłużyć do skontrolowania doświadczeń i wniosków James Ross’a. Odszukał z łatwością pagórek z wapieni wzniesiony przez tegoż; a wstąpiwszy nań, ujrzał przez otwór umyślnie urządzony, skrzynkę mosiężną, w której James Ross złożył kopiję protokółu swego odkrycia. Zdawało się, że od trzydziestu lat, żadna istota ludzka nie zwiedzała tego pustego wybrzeża.
W miejscu tem, igła magnesowa, jak może być najdelikatniej zawieszona, przybierała natychmiast położenie mniej więcej prostopadłe, pod wpływem magnetycznym; punkt zatem przyciągania znajdował się w bardzo niewielkiej odległości, jeśli nie tuż pod samą igiełką.
Doktór bardzo starannie robił swe doświadczenia.
Widać, że James Ross z powodu niedokładności swych narzędzi oznaczył pochylenie się prostopadłe swej igiełki na 89° 59′ — rzeczywisty zaś, prawdziwy punkt magnetyczny, znajdował się o jednę minutę od tego miejsca. Doktór Clawbonny był szczęśliwszym, bo w niejakiej ztamtąd odległości z zadowoleniem ujrzał, że nachylenie się jego igły wynosiło 90 stopni.
— Tu jest rzeczywiście magnetyczny biegun kuli ziemskiej, zawołał uderzając nogą w ziemię.
— Czy doprawdy tutaj? zapytał Johnson.
— Tutaj właśnie mój przyjacielu.
— A zatem, rzekł znów retman, trzeba do bajek policzyć wszelkie przypuszczenia o górach lub masach magnetycznych.
— Tak jest, z uśmiechem radości odpowiedział doktór, są to przypuszczenia łatwowierności. Widzisz, że niema tu żadnej góry zdolnej przyciągać okręty, lub odzierać z wszelkiego żelaza, jak kotwice i gwoździe; sam przekonywasz się, że twe buty choć podkute, nie przylegają tu do ziemi bardziej niż na każdym innym punkcie globu.
— Jakże więc to wytłomaczyć.
— Nic się tu nie tłumaczy mój kochany; jeszcze nie jesteśmy dość na to uczeni. Jedną tylko rzecz którą wiemy z pewnością i dokładnością matematyczną, że biegun magnetyczny jest, w tem oto miejscu, a nie gdzieindziej.
— Ah panie Clawbonny, coby nasz kapitan dał za to, żeby to samo mógł powiedzieć o biegunie północnym.
— Przyjdzie i do tego Johnsonie, przyjdzie z pewnością.
— Daj Boże! odrzekł marynarz.
Doktór z Johnsonem ustawili pagórek w tem miejscu, gdzie doświadczenie zostało zrobionem! a skoro ujrzeli znaki dawane z okrętu, powrócili na pokład o godzinie szóstej wieczorem.
Forward nie bez trudności przepłynął w prostym kierunku ciaśninę James Rossa; musiano użyć do tego piły i petard; ludzie załogi byli niezmiernie pomęczeni. Na szczęście jednak temperatura była znośną, lecz zarazem o trzydzieści stopni wyższą od tej, jaką w takimże czasie znalazł James Ross. Termometr wskazywał 2° stustop.
W sobotę opłynięto przylądek Felix, na północnym krańcu ziemi króla Wilhelma; jednej ze średnich wysp morza podbiegunowego.
Załoga była pod wpływem bardzo niemiłego wrażenia, rzucając na wyspę wzdłuż której płynięto, ciekawe, lecz smutne wejrzenie.
Znajdowano się bowiem naprzeciw tej samej ziemi króla Wilhelma, która była teatrem najstraszniejszego dramatu nowszych czasów; o kilka mil od tego miejsca na zachód, Erebus i Terror zginęły na zawsze!
Majtkowie Forwarda wiedzieli o wszystkich usiłowaniach, jakie czyniono dla odszukania wyprawy admirała Franklina, znali również i rezultaty owych poszukiwań; lecz nie znano jeszcze wówczas dokładnie smutnych szczegółów tej okropnej katastrofy. Gdy przeto doktór śledził na mapie drogę przez okręt przebywaną, kilku z nich, a mianowicie Bell, Bolton i Simpson zbliżyli się do niego, mieszając się zwolna do rozmowy. Wkrótce przez ciekawość przyłączyła się i reszta osady; a tymczasem bryg sunął z szybkością nadzwyczajną, tak że brzegi z przystaniami, przylądkami i wyniosłościami, przesuwały się przed oczyma jakby jaka panorama olbrzymia.
Hatteras przechadzał się po wyższym pomoście szybkim krokiem; doktór otoczony majtkami na pokładzie skorzystał z tej sposobności, wiedząc jaką wagę w podobnych okolicznościach może mieć opowiadanie jego, i pochwycił na nowo wątek przerwanej z Johnsonem rozmowy:
— Wiecie zapewne moi przyjaciele, jaki był początek karyery Franklina; był on chłopcem okrętowym, a następnie majtkiem, równie jak Cook i Nelson; spędziwszy młodość na wielkich podróżach morskich, w roku 1845 postanowił puścić się na wynalezienie przejścia północno-zachodniego. Dowodził on dwoma wypróbowanej dobroci okrętami: Erebus i Terror, które już w 1840 r. z James Bossem odbyły podróż do bieguna południowego. Erebus na którym znajdował się sam Franklin, miał załogę złożoną z siedmdziesięciu ludzi; kapitanem jego był Fitz-James, porucznikami Gore i Le Vesconte, retmanami Des Voeux, Sargent i Couch, a chirurgiem Stanley. Terror miał sześćdziesięciu ośmiu ludzi: kapitanem był Crozier; porucznikami Little Hogdson i Irving; retmanami Horesby i Thomas, a chirurgiem Peddie.
W różnych punktach naszej podróży obecnej, możecie spotkać nazwiska wielu z pomiędzy tych dzielnych lecz nieszczęśliwych ludzi, z których ani jeden nie ujrzał już swego kraju rodzinnego. Wszystkiego stu trzydziestu ośmiu ludzi! Wiadomo, że ostatnie listy Franklina adresowane były z wyspy Disko, pod datą 12 lipca 1845 r.
„Spodziewam się, pisał on, że dzisiejszej nocy wypłynę na ciaśninę Lancastra.“
Co się stało od czasu wyjazdu jego z zatoki Disko? Kapitanowie łodzi wielorybniczych, książę Walii i Entreprise, widzieli poraz ostatni dwa okręty w zatoce Melville’a, i odtąd nie słyszano już więcej o nich. Jednakże możemy śledzić Franklina w jego pochodzie na zachód: przez ciaśniny Lancastre i Barrow, dostał się on na wyspę Beechey, gdzie przepędził zimę z 1845 na 1846 r.
— A zkądże wiadome są te szczegóły? zapytał cieśla Bell.
— Z trzech grobów, jakie w 1850 roku wyprawa Austin’a znalazła na wyspie — w grobach tych pochowani byli trzej majtkowie Franklina; dalej jeszcze z papierów znalezionych przez Hobson’a porucznika okrętu Fox, noszących na sobie datę 25 kwietnia 1848 r. Wiemy przeto, że po zimowisku Erebus i Terror płynęły w górę ciaśniny Wellington’a i doszły aż do siedmdziesiątego siódmego równoleżnika, lecz zamiast płynąć dalej na północ, zapewne z powodu niepodobieństwa zwrócenia się tam, zwróciły się na południe.
— I to było przyczyną ich zguby! odezwał się głos jakiś. Ocaleniem dla nich była północ!
Wszyscy się odwrócili; Hatteras łokciem wsparty o baryerę swego pomostu, rzucił tę uwagę ludziom swej załogi.
— Zapewne, mówił dalej doktór, Franklin miał zamiar zbliżyć się do wybrzeży amerykańskich, lecz burze go zaskoczyły w tej nieszczęsnej drodze i 12 września 1846 r. oba okręty zostały pochwycone przez lody, o kilka mil od tego właśnie miejsca, na północo-zachód od przylądka Felix. Ztamtąd zapędzeni zostali dalej jeszcze w tym samym kierunku, aż do cypla Wiktoryi, tego właśnie, który tu widać, mówił doktór, ukazując palcem punkt na morzu. Okręty wszakże, ciągnął dalej, opuszczone były dopiero 22 kwietnia 1848 r. Lecz co się działo przez te dziewiętnaście miesięcy? co robili ci nieszczęśliwi? Zapewne zwiedzali lądy okoliczne, szukając na nich ocalenia, bo wiedzieć trzeba, że admirał był człowiekiem energicznym, i jeśli mu się nie powiodło....
— To dla tego, iż go zdradzili ludzie jego załogi, wtrącił Hatteras głuchym głosem.
Majtkowie nie śmieli podnieść oczu, wyrazy te, jak kamienie na nich padały.
— Krótko mówiąc, dowiadujemy się z tegoż samego dokumentu, że sir John Franklin w skutek ciężkich trudów zmarł 11 czerwca 1847 r. Cześć jego pamięci! dodał doktór zdejmując kapelusz.
Słuchacze poszli w milczeniu za jego przykładem.
— Co się stało z temi biedakami, pozbawionemi zwierzchnika przez ciąg dziesięciu miesięcy? Pozostali na pokładzie swych statków i zdecydowali się opuścić takowe dopiero w kwietniu 1848 r.; ze stu trzydziestu óśmiu ludzi, pozostało jeszcze stu pięciu. Trzydziestu trzech umarło! Wtedy kapitanowie Crozier i Fitz James wznieśli pagórek na cyplu Wiktoryi i złożyli w nim swe ostatnie dokumenta. Patrzcie przyjaciele moi, oto właśnie przepływamy przed tym cyplem. Możecie jeszcze widzieć resztki tego pagórka, usypanego na najdalszym punkcie, do jakiego doszedł John Ross w 1831 roku. Oto przylądek Jane Franklin! oto cypl Franklin! oto zatoka Erebus, gdzie znaleziono szalupę zrobioną ze szczątków okrętu, ustawioną na saniach! Tam znaleziono także łyżki srebrne, znaczną ilość amunicyi, czekolady, herbaty i książek do modlitwy.
Stu pięciu pozostałych marynarzy, pod wodzą kapitana Crozier puścili się w drogę do Great-Fish-River! Dokąd dotrzeć zdołali? Czy udało im się dostać do zatoki Hudsońskiej? Czy który z nich jest dotąd przy życiu i co się z nim dzieje w takim razie?...
— Co się z niemi stało, to ja wam powiem, rzekł silnym głosem John Hatteras. Usiłowali oni przybyć do zatoki Hudsońskiej i dla tego rozbili się na kilka oddziałów! Obrali drogę na południe! Z listu doktora Rae pisanego w 1854 r. dowiedziano się, że w 1850 r. Eskimosi spotkali w obrębie ziemi króla Wilhelma oddział z czterdziestu ludzi złożony, który polując na cielęta morskie, przebywał wielkie przestrzenie lodów, ciągnąc za sobą czółno; ludzie tego oddziału byli nędzni, wyniszczeni głodem, trudami podróży i smutkiem. Później, ciż sami dzicy znaleźli trzydzieści trupów na lądzie, a pięć na wyspie pobliskiej; jedne były na pół zakopane, inne całkiem bez pogrzebu porzucone; ci pod czółnem wywróconem, tamci pod resztkami namiotu podartego; tu oficer z teleskopem w ręku, a przy nim strzelba nabita; tam znowu nieco dalej, kotły z resztkami niedojedzonej uczty strasznej. Na tę wiadomość, admiralicya prosiła kompanię załogi Hudsońskiej, aby wysłała swych najzdolniejszych agentów, celem zbadania wypadków na miejscu samem. Popłynęli oni w dół rzeki Back aż do jej ujścia. Zwiedzili wyspy Montreal, Maconochie, oraz cypl Ogle, ale daremnie. Wszyscy ci nieszczęśliwi umarli z nędzy, z cierpień, wycieńczenia i głodu, usiłując okropnem ludożerstwem podtrzymywać swe istnienie. Oto co ich spotkało w owej podróży na południe! Czyż po tem wszystkiem macie jeszcze ochotę puścić się w ich ślady.
Drżący głos, namiętne ruchy i ogniem pałająca twarz Hatterasa, sprawiły na słuchaczach nieopisane wrażenie. Cała załoga porwana wzruszeniem w obec tych lądów złowrogich, jednym głosem zawołała:
„Na północ! na północ!“
— Tak! na północ! tam ocalenie, tam nas czeka chwała! Niebo samo widocznie chce tego, bo oto i wiatr się zmienia i przejścia mamy wolne! — Zmienić kierunek!
Majtkowie rzucili się z pośpiechem na swe miejsca; ogromne kawały kry zwolna topniały i rozpadały się; Forward zwrócił się szybko ku kanałowi Mac-Clintock’a.
Nie mylił się Hatteras, licząc na znalezienie wód mniej lodami zawalonych; płynął drogą, którą Franklin zgadywał niegdyś, wzdłuż wschodniego wybrzeża lądu księcia Walii, już wtedy dokładnie znanego, gdy przeciwnie brzeg drugi całkiem był jeszcze nieznany. Widocznie, lody pokruszone odpłynęły przejściem wschodniem ku południowi, bo kanał przez który sunął okręt, zupełnie prawie oczyszczony był z lodów; więc też i Forward mógł odzyskać czas stracony, a posiłkując się zwiększoną siłą pary, już 14-go czerwca przepłynął zatokę Osborne i najdalsze punkta do jakich doszły wyprawy wysłane w roku 1851. W ciaśninie lody dość jeszcze były gęste, lecz nie było obawy aby Forwardowi zabrakło wolnej do żeglugi wody.
Zdawało się, że ludzie załogi powrócili całkowicie do karności i posłuszeństwa. Manewra rzadsze i nie bardzo utrudzające, dawały im częstsze i dłuższe wypoczynki; temperatura utrzymywała się ciągle na stopniu wyższym od punktu zamarzania, a tajenie lodów, miało usunąć przeszkody w tej żegludze.
Duk na dobre już oswojony i towarzyski, wszedł w ścisłą przyjaźń z doktorem Clawbonny; lecz jak to bywa w przyjaźni, że jeden dla drugiego zupełnie się poświęca, tak też i tu doktór stał się ofiarą: Duk robił z nim co chciał, a doktór był mu posłuszny jakby pies swemu panu. Duńczyk okazywał także przychylność dla wielu majtków i oficerów osady, jednakże, jakby instynktem wiedziony unikał Shandona. Ale zawsze szczerzył zęby na Pena i Foker’a i warczał głucho, ile razy który z nich zbliżył się do niego. Oni też nie śmieli już brać się do tego, jak go Clifton nazywał: ducha opiekującego się kapitanem.
Jednem słowem, załoga wróciła do dawnej ufności i postępowała jak należało.
— Zdaje się, rzekł pewnego razu James Wall do Ryszarda Shandon, że nasi ludzie na seryo wzięli słowa kapitana i przestali już wątpić o powodzeniu jego przedsięwzięcia.
— Mylą się jednak, odpowiedział Shandon; gdyby się chcieli zastanowić, gdyby zbadali rzetelne nasze położenie, przekonaliby się, że z jednej niedorzeczności wpadamy w drugą.
— A jednak, mówił znowu Wall, wydostaliśmy się na morze wolne od lodów, wracamy na drogi już znane; czy nie przesadzasz obawą Shandonie?
— Nic nie przesadzam; nie zaślepia mnie nienawiść jaką mam dla Hatterasa, ani zazdrość o którą mnie może posądzasz. Powiedz mi czy zwiedzałeś składy węgla?
— Nie, odpowiedział Wall.
— Idźże więc tam i przekonaj się jak raptownie zmniejszają się nasze zapasy paliwa. W takich okolicznościach w jakich się znajdujemy, należy głównie płynąć pod żaglami, a parę zachować tylko na wypadek spotkania prądów lub wiatrów przeciwnych, węgiel powinien być używanym z największą oględnością, bo i któż może powiedzieć z pewnością, gdzie i na jak długo możemy być na tych morzach zatrzymani? Lecz Hatteras palony gorączką posuwania się naprzód, dostania się jak najprędzej do bieguna, którego dotrzeć niepodobna, niedba o takie drobnostki. Czy wiatr przyjazny wieje, czy przeciwny, on pędzi wytężywszy całą siłę pary i może być, że niedługo będziemy w wielkim kłopocie, jeśli nie całkiem zgubieni.
— Jeśli mówisz prawdę Sbandonie, to położenie jest bardzo groźne.
— Tak jest, a nie tylko z tego powodu, że możemy nie mieć żadnego z machiny pożytku w chwili najkrytyczniejszej, ale jeszcze i ze względu na zimowisko, którego prędzej czy później spodziewać się musimy, a przyznasz sam, że wartoby pamiętać i na zimno, w kraju, gdzie merkuryusz często zamarza w termometrze[4].
— Ale zdaje mi się Shandonie, że kapitan ma zamiar odnowić swe zapasy na wyspie Beechey, gdzie powinniśmy znaleźć wielką obfitość węgla.
— Ale czy na morzach północnych można zawsze dopłynąć tam gdzie się pragnie? Czy znajdziemy wszędzie swobodne przejście? czy dopłyniemy z pewnością do wyspy Beechey? a jeśli nie dopłyniemy, to cóż się z nami stanie?
— Masz pan słuszność, rzekł Wall; Hatterasowi zdaje się brakować przezorności; należałoby zatem zrobić mu niejakie w tym względzie przedstawienie. Czemu pan tego nie uczynisz?
— Postanowiłem milczeć, odparł Shandon, źle ukrywający przenikającą go gorycz; nie na mnie już teraz spoczywa odpowiedzialność, i postanowiłem czekać wypadków. Rozkazują mi, a ja wykonywam, a nie robię uwag.
— Pozwól pan sobie powiedzieć, rzekł Wall, że tak postępując, nie dobrze postępujesz; idzie tu bowiem o wszystkich, a niedorzeczności popełnione przez kapitana drogo może przyjdzie nam opłacić.
— Albożby mnie chciał słuchać, gdybym chciał mówić?
Wall nie śmiał odpowiedzieć twierdząco, dodał jednak:
— Możeby wysłuchał przedstawień całej załogi.
— Załogi? rzekł Shandon, wzruszając ramionami; toż jej chyba nie obserwował? Ona myśli zupełnie o czem innem, a nie o swem bezpieczeństwie. Wie ona dobrze że zdąża ku 72-mu równoleżnikowi, i że za każdy stopień przebyty po za tą szerokością, będzie miała po tysiąc funtów.
— To prawda, odrzekł Wall; kapitan wziął ją na najłakomszą dla ludzi przynętę.
— Co do chwili bieżącej przynajmniej, dodał Shandon.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że gdy niema niebezpieczeństwa ni trudów, gdy morze jest wolne, to wszystko zdaje się dobrem; ale co się robi dla pieniędzy, nie wiele warte. Niech tylko nadejdą trudne okoliczności. niebezpieczeństwa, nędza, choroby, zniechęcenie, mrozy ku którym podążamy jak szaleńcy, a zobaczymy wówczas, czy ci ludzie będą pamiętali o obiecanej im pieniężnej nagrodzie.
— Więc pan utrzymujesz, że kapitanowi nie powiedzie się jego przedsięwzięcie?
— Nie powiedzie się, odparł Shandon. Trzebaby przedewszystkiem doskonałej wspólności pojęć w dowódzcach, sympatyi wzajemnej między niemi, a tego obojga niema. Dodam i to, że Hatteras istnym jest szaleńcem; przeszłość jego składa na to dowody. Zobaczymy wreszcie! mogą nadejść takie okoliczności, że trzeba będzie oddać dowództwo statku komuś mniej awanturniczemu...
— A jednak rzekł Wall, wstrząsając głową nieufnie, z Hatterasem zawsze będą trzymać...
— Będzie z nim trzymać, rzekł Shandon przerywając, doktór Clawbonny, uczony, któremu tylko o nauczenie się czegoś idzie; będzie z nim trzymać Johnson, pilnujący niewolniczo karności żeglarskiej, i któremu nawet nie przyjdzie do głowy żeby porozumować nad położeniem; będzie z nim trzymać może jeszcze paru innych. To i czterech razem, a nas tu jest ośmnastu. Nie! Hatteras nie posiada ufności załogi i wie o tem, to też krępuje ją pieniędzmi. Skorzystał zręcznie z opowiadania o nieszczęściach Franklina, żeby nawrócić ku sobie ruchome umysły tych ludzi; ale zaręczam że to nie długo potrwa. A jeśli się nie dostanie do wyspy Beechey, będzie zgubiony!
— Gdyby załoga mogła się domyślać...
— Nie mów jej nic Wallu o tem wszystkiem, proszę cię bardzo; ona sama to spostrzeże. Zresztą, jak na teraz, najlepiej jest posuwać się na północ. Być może przecież, że to co Hatteras uważa za posuwanie się ku biegunowi, nie jest właśnie odsuwaniem się od niego? Po przejściu kanału Mac-Clintocka będzie zatoka Melville’a, a tam właśnie dotyka wiele ciaśnin prowadzących do zatoki Baffińskiej. Hatteras powinienby pomyśleć o tem. Droga na zachód łatwiejsza jest niż na północ.
Z tych wyrazów można było ocenić usposobienie Shandona; kapitan nie bardzo się mylił przeczuwając w nim zdrajcę.
Niemniej jednak Shandon trafnie tłómaczył obecne zadowolenie załogi, nadzieje przejścia wkrótce siedmdziesiątego drugiego równoleżnika. Chciwość na pieniądze owładła nawet najtrwożliwszych; Cliffton już naprzód obliczył wszystko jak najściślej, pomijając kapitana i doktora którzy nie mogli brać udziału w nagrodzie, było na Forwardzie szesnastu ludzi, zatem z tysiąca funtów dostałoby się każdemu po sześćdziesiąt dwa funty i pół (przeszło 1562 franków) za każdy przebyty stopień. Jeśliby się udało dotrzeć aż do bieguna, to po ośmnastu stopniach przebytych wypadłoby na głowę po tysiąc sto dwadzieścia pięć funtów (23,125 fr.), a to już jest majątek! Zabawka ta kosztowałaby kapitana ośmnaście tysięcy funtów szterlingów (450,000 fr.); ale on dosyć był bogaty na to, żeby sobie pozwolić podobnego do bieguna spaceru.
Obliczenia te podżegały bardzo chciwość ludzi należących do załogi Forwarda, i nie jeden z tych który dwa tygodnie wprzód cieszył się z tego że płynie ku południowi, pałał teraz żądzą przejścia coprędzej równoleżnika, za którym rozpocząć się miał dla niego połów złota.
Dnia 16-go czerwca okręt doszedł do przylądka Aworth. Góra Rawlinson wznosiła swe białe szczyty ku niebu; śnieg i mgła podnosiły w oczach jej ogrom i odległość. Temperatura utrzymywała się na kilku stopniach nad punktem marznięcia wody; z boków góry tryskały improwizowane kaskady i strumienie, a massy śniegów obsuwały się z hukiem podobnym do odgłosu dział ciężkiego kalibru. Lodniki rozciągnięte jak białe obrusy, odbijały światło na niezmierne przestrzenie. Przepyszny był widok tej podbiegunowej natury zwalczonej przez roztopy. Bryg płynął bardzo blisko wybrzeża, można więc było dostrzedz na skałach lepiej niż inne osłoniętych rzadkie krzaki, których różowe kwiecie lękliwie wyłoniało się z pośród śniegów; mchy chude różowo zabarwione i porosty jakiejś karłowatej wierzby czołgające się po ziemi.
Nakoniec dnia 19-go czerwca okrążono cypel Minto leżący pod owym wyczekiwanym siedmdziesiątym drugim równoleżnikiem i stanowiący kończynę zatoki Ommaney; statek wszedł do zatoki Melwille’a, nazwanej morzem srebrnem przez Boltona; wesoły ten marynarz wypowiedział przy tej sposobności mnóstwo konceptów, z których zacny CIawbonny naśmiał się serdecznie.
Pomimo wiatru przeciwnego dosyć mocnego, posuwanie się Forwarda odbywało się bez wielkiej trudności, a 23-go czerwca minął już siedmdziesiąty czwarty stopień szerokości północnej. Był wtedy w samym środku zatoki Melville’a, najznaczniejszego z mórz w tamtych stronach. Kapitan Parry pierwszy był na tych wodach z wyprawą swą w 1819-m roku, i tam to załoga jego zdobyła nagrodę pięć tysięcy funtów szterlingów wynoszącą, przez rząd angielski przyrzeczoną.
Clifton zadowolnił się uwagą że między siedmdziesiątym drugim stopniem a siedmdziesiątym czwartym, jest dwa stopnie różnicy, i że na jego osobę wypadało już sto dwadzieścia pięć funtów z nagrody przyrzeczonej przez Hatterasa. Zrobiono mu uwagę, że w tych stronach majątek małe ma znaczenie, i że bogatym jest się wówczas, gdy można przepić swoje bogactwo; że zatem aby się cieszyć i zacierać ręce trzeba czekać na chwilę, w której będzie można się tarzać pod stołem której szynkowni w Liwerpoolu.
Jakkolwiek nietrudno było żeglować w zatoce Melwille’a, nie całkiem jednak oczyszczoną była z lodów; zalegały ją jeszcze pola lodowe, przedłużające się aż do krańców horyzontu; tu i owdzie ukazywały się góry lodowe nieruchome i jakby silnie przytwierdzone wśród lodowisk rozległych. Gdzie tylko można było, Forward pędził całą siłą pary. Wiatr często zmieniał kierunek, przeskakiwał niejako z jednego w drugi.
Zmienność wiatru na morzach północnych jest faktem uwagi godnym; nieraz się zdarza, iż jedna chwila tylko dzieli najpiękniejszą pogodę, od burzy rozwścieczonej. Tego właśnie doświadczył na sobie kapitan Hatteras, w dniu 23 czerwca, wśród ogromnej zatoki.
Najpospolitsze i najzimniejsze zarazem wiatry tam panujące są te, które wieją z ławicy lodowej. Tego dnia termometr opadł o kilka stopni; wiatr zwrócił się na południe, i wytrząsał wilgoć powietrza w postaci gęstego śniegu. Gdy wicher podnosił się z większą siłą, Hatteras kazał zwinąć żagle; zanim jednak uczynić to zdołano, już maszt najmniejszy wyrwanym został.
Hatteras wydawał rozkazy z nadzwyczajnie zimną krwią i przez cały czas trwającej burzy, ani na chwilę nie oddalił się z pokładu; mimo to jednak, dla bezpieczeństwa okrętu musiał się zwrócić nieco na zachód. Wiatr podnosił na morzu ogromne bałwany, wśród których kołysały się tu i owdzie oderwane lody; bryg miotany był na wszystkie strony, jak zabawka dziecięca. Raz unosił się prostopadle ponad bałwan wody; jego belka żelazna odbijając na sobie światło rozstrzelone, wyglądała jak sztaba do białości rozpalonego metalu; to znowu zapadał w przepaść, wśród kłębów własnego dymu, a szruba jego tymczasem wyniesiona po nad wodę, z złowróżbym świstem rozbijała powietrze. Deszcz ze śniegiem spadał potokami.
Doktór miał śliczną sposobność przemoknięcia aż do szpiku i dla tego też pozostał na pomoście, podziwiając ten widok niezwykły: patrzył w niemem zachwyceniu, bo zresztą i najbliżej niego stojący człowiek, rozmowy usłyszeć nie byłby w stanie — i był świadkiem dziwnego zjawiska, właściwego tylko stronom podbiegunowym.
Burza ta, jak to często bywa w okolicach najbardziej na północ posuniętych, trwała tylko na pewnej, ograniczonej przestrzeni, trzy do czterech mil na około wynoszącej. Po za lodowiskami dostrzedz było można niebo czyste i morze spokojne; potrzeba tylko było, aby się Forward zdołał tam przedostać jakiem przejściem między lodami; było to bardzo niebezpieczne, bo można było zostać rzuconym na te lody. Mimo to jednak Hatteras po kilku godzinach ciężkiego trudu, wyprowadził swój statek na wody spokojne i wolne od burzy konającej o parę węzłów od okrętu.
Inny był już teraz widok zatoki. Potęga fali i wichru poodrywała od lodowisk mnóstwo gór płynących teraz ku północy, krzyżujących się we wszystkich kierunkach. Nie trudno było ich uniknąć z powodu szerokości zatoki, a widok był wspaniały. Ogromne te massy pędzone różną szybkością, zdawały się ścigać w biegu na przestronnej arenie.
Gdy doktór z zachwyceniem wpatrywał się w ten widok, harponer Simpson zbliżył się do niego i wskazał na morze, którego woda zmieniała barwy począwszy od niebieskiej do zielono oliwkowej; długie pasy tych kolorów ciągnęły się z północy na południe, tak że oko gubiło się, chcąc uchwycić krańce tego zjawiska. Niekiedy znowu, woda była bardzo czysta, miejscami zaś mętna i brudna.
— Co sądzisz o tem panie Clawbonny, zapytał Simpson.
— Sądzę mój przyjacielu, odpowiedział doktór, toż samo co i wielorybnik Scoresby mniemał o naturze tych wód różnokolorowych, to jest: że wody niebieskie nie mają w sobie owych milijardów drobniutkich istot, któremi napełnione są wody zielone. Robił on wiele w tym przedmiocie doświadczeń, którym ja wierzę bardzo chętnie.
— Oh! panie Clawbonny, możnaby jeszcze coś innego wnioskować z tego zabarwienia wody morskiej.
— Czy tak myślisz?
— Tak jest panie doktorze i zapewniam cię, że gdyby Forward był statkiem wielorybniczym, mielibyśmy niedługo co do roboty.
— Ależ ja tu nie widzę nic coby wskazywało obecność wieloryba, odpowiedział doktór oglądając się dokoła.
— Niedługo zobaczymy go, upewniam cię panie Clawbonny. Spotkanie wody koloru zielonego pod tą szerokością, zawsze jest dobrą dla rybaków wróżbą.
— Dla czegoż to, spytał doktór, którego zaciekawiały te uwagi człowieka w tych rzeczach kompetentnego.
— Bo na tych właśnie wodach zielonych, odpowiedział Simpson, najwięcej poławiają się wieloryby.
— Z jakiegożto powodu Simpsonie?
— Bo tu one znajdują najobfitsze dla siebie pożywienie.
— Czyż pewnym jesteś?...
— Oh! sto razy może sam tego doświadczyłem na morzu Baffińskiem, nie wiem dla czegoby inaczej być miało na zatoce Melville.
— Zdaje się, rzekł doktór, że takby być powinno.
— O! patrz pan, wołał Simpson, przechylając się przez wierzch parapetu, — patrz, patrz, panie Clawbonny!
— Widzę jakby ślad okrętu prującego wody, odpowiedział doktór.
— To jest właśnie tłuszcz, jaki wieloryb za sobą pozostawia, i możesz mi pan wierzyć, że niedaleko się ztąd znajduje.
Rzeczywiście naokoło czuć się dawał mocny zapach tranu. Doktór baczniej począł przyglądać się powierzchni morza, a przepowiednia harponera wkrótce się ziściła. Z wierzchołka masztu dał się słyszeć silny głos Foker’a.
— Wieloryb! wieloryb! pod wiatrem naszym.
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę wskazaną; w odległości mniej więcej jednej mili od brygu, spostrzeżono wytrysk nie wiele nad morze wybiegający.
— Otóż on! wieloryb! krzyknął Simpson, doświadczony już w tych rzeczach.
— Znikł znowu, dodał doktór.
— Znaleźlibyśmy, go gdyby tego była potrzeba, powiedział Simpson tonem trochę żałosnym.
Tymczasem kapitan Hatteras i choć go o to nie proszono — na co zresztą niktby się nie odważył — wcale niespodziewanie kazał przygotować łódź wielorybniczą; pochwycił on tę sposobność, aby i rozrywkę dać ludziom swej załogi i zdobyć kilka baryłek tranu. Pozwolenie to, z prawdziwem zadowoleniem przez wszystkich przyjęte zostało.
Czterech majtków siadło do łodzi, którą kierował Johnson; Simpson stał na przodzie z harpunem w ręku. Doktora też nie można było wstrzymać aby nie należał do wyprawy. Morze było dość spokojne; łódź płynęła tak szybko, że w niespełna dziesięć minut, już była o milę od brygu.
Wieloryb nabrawszy świeżego powietrza, zanurzył się znowu w wodę; lecz wkrótce wypłynął na wierzch i wyrzucił na piętnaście stóp wysoko mięszaninę pary i klejkowatej materyi, jakie wciąż wydobywają się z jego otworów nozdrzowych.
— Tam! tam! wołał Simpson, wskazując palcem punkt o jakie ośmset prętów odległy od szalupy, która szybko zwróciła się ku potworowi. Bryg nieopodal trzymał się w pogotowiu na wszelki wypadek.
Ogromne zwierzę wypływało i ginęło znowu pod wodami, ukazując tylko grzbiet swój czarniawy, podobny do skały zapadłej w morzu: wieloryb nie będąc ściganym, nigdy nie pływa szybko, a ten którego widziano, kołysał się na falach z całą swobodą.
Szalupa sunęła cicho po owych wodach zielonych, których nieprzezroczystość niedozwalała zwierzęciu dostrzedz nieprzyjaciela. Gotowanie się tak wątłego statku na walkę z olbrzymem oceanu, zawsze wstrząsające robi wrażenie. Wieloryb ten mógł mieć około stu trzydziestu stóp długości, a często pomiędzy siedmdziesiątym drugim a ośmdziesiątym stopniem, spotykać się dają wieloryby dochodzące do ośmdsiesięciu stóp. Starożytni autorowie, wspominają nawet o wielorybach siedmset stóp długości mających, lecz zdaje się, że to są tylko wymysły bujnej wyobraźni.
Wkrótce szalupa dopłynęła blisko wieloryba. Na znak Simpsona wiosła się zatrzymały; wtedy zręczny marynarz zakręciwszy w powietrzu oszczep opatrzony powyżej łokcia rozszczepionemi zazębieniami, doświadczoną i pewną dłonią rzucił go w zwierzę i zatopił go w jego grubej warstwie tłuszczu. Skaleczony potwór rzucił silnie w tył ogonem i znikł pod wodą. Wtedy podniesiono do góry cztery wiosła, a lina przywiązana do harpuna i umieszczona na przodzie statku rozwijała się z nadzwyczajną szybkością, pociągając za sobą gwałtownie szalupę, zręcznie przez Johnsona kierowaną.
Wieloryb oddalał się od brygu, dążąc w stronę pływających gór lodowych, trwało to z pół godziny; musiano wciąż maczać w wodzie linę harpunową, aby się od tarcia nie zatliła. Gdy zwierz zaczął widocznie ustawać w swym biegu, wyciągano zwolna linę i starannie ją zwijano; wieloryb niebawem ukazał się na powierzchni morza, tłukąc o wodę swym ogromnym ogonem, i podnosząc tym sposobem prawdziwe trąby wodne, które w obfitym deszczu spadały na szalupę. Podpłynięto bliżej do wieloryba; Simpson porwał długą dzidę, zabierając się do ugodzenia powtórnie potworu.
Lecz ten szybko przesunął się wązkiem przejściem pomiędzy dwiema górami lodowemi. Ściganie go tam, stawało się nader niebezpiecznem.
— Źle do dyabła! zawołał Johnson.
— Naprzód! naprzód! śmiało przyjaciele! krzyknął Simpson z zawziętością myśliwca, wieloryb musi być naszym.
— Ależ nie możemy go ścigać wśród tych gór lodowych, odparł Johnson, chcący wstrzymać szalupę.
— I owszem! i owszem! wrzeszczał Simpson.
— Nie! nie! odezwało się kilku majtków.
— I owszem! i owszem! wołali inni!
Podczas tej krótkiej sprzeczki, wieloryb zatrzymał się pomiędzy dwiema górami, zbliżającemi się do siebie coraz więcej wskutek bałwanienia się wody morskiej.
Szalupa ciągniona przez harpun, mogła być wprowadzoną w to niebezpieczne przejście, dla tego też Johnson poskoczywszy naprzód z siekierą w ręku przeciął linę jednem uderzeniem.
I stało się to w samą porę, bo w chwilę potem dwie góry zetknęły się ze sobą, siłą nieprzepartą, gniotąc na miazgę nieszczęśliwe zwierzę.
— Straciliśmy go! z żalem zawołał Simpson.
— Aleśmy sami ocaleli, odrzekł retman.
— Na honor, wtrącił doktór, to warte było widzenia!
Siła gniotąca takich gór jest niezmierna. Wieloryb padł ofiarą wypadku, często powtarzającego się na tych morzach. Scoresby opowiada, że tym sposobem w ciągu jednego lata, zginęło trzydzieści wielorybów. Widział on trzymasztowy okręt, w mgnieniu oka spłaszczony pomiędzy dwiema ścianami lodowemi które starły go na miazgę; inne znowu dwa okręty, jak rzeszoto podziurawione zostały ostremi odłamkami lodu, długiemi na sto stóp blizko.
Wkrótce potem szalupa połączyła się z brygiem i zajęła na pomoście zwykłe swe miejsce.
— Jest to nauka, rzekł wtedy głośno Shandon, dla tych, którzy nierozsądnie zapędzają się we wszystkie przejścia.
Dnia 25-go czerwca, Forward przepływał około przylądka Dundas, leżącego na północno-zachodnim krańcu lądu księcia Walii. Coraz liczniej napływające lody, utrudniały żeglugę. Morze zwęża się w tem miejscu, a wyspy Crozier, Joung, Day, Lowther, Garret ciągnące się rzędem jak forty przed przystanią, zatrzymują krę i nagromadzają tym sposobem, większe jej ilości w ciaśninie. Od 25-go do 30-go czerwca bryg taką zaledwie przebył przestrzeń, na jaką w innych okolicznościach potrzebowałby najwyżej jednej doby; zatrzymywał się, wracał i czekał przyjaznej pory, aby nie ominąć wyspy Beechey; a tymczasem zapasy węgla coraz się umniejszały, bo zaledwie na wypoczynkach nieczęstych można było niekiedy ogień umniejszyć, a inaczej wciąż wypadało być w pogotowiu prawie o każdej porze dnia i nocy.
Hatteras tak dobrze jak i Shandon znał stan swych zapasów; lecz pewny że znajdzie paliwo na wyspie Beechey, nie chciał przez oszczędzanie węgla tracić ani minuty drogiego czasu. I tak już podróż bardzo się opóźniła, przez mimowolny zwrot na południe; a chociaż kapitan dość był przezornym opuszczając Anglię już w kwietniu, to jednak do tej pory nie posunął się ani trochę dalej, od wszystkich innych wypraw poprzedzających.
Dnia 30-go opłynięto przylądek Walker na północno-wschodnim krańcu lądu księcia Walii; jest to najdalszy punkt, jaki widzieli Kennedy i Bellot w dniu 3-im maja 1852 roku. Już w roku 1851, kapitanowi Ommaney z wyprawy Austin’a udało się tam zaopatrzyć swój oddział w żywność.
Ten dość wysoki przylądek odznacza się kolorem ciemno-czerwonym; podczas pogody, z tego punktu wzrok sięga aż na kanał Wellington’a. Wieczorem bryg znajdował się na zatoce Mac-Léon oddzielającej przylądek Bellota od przylądka Walker. Przylądek Bellota otrzymał swą nazwę od młodego oficera francuzkiego, którego wyprawa angielska uczciła potrójnem hurra!
W miejscu tem, całe wybrzeże składa się z piaskowca żółtawego, bardzo chropowatego; piętrzą się na niem wspaniale ogromne lodowiska, napędzane tu przez wiatry północne.
Wkrótce Forward łamiąc słabe lody, przez ciaśninę Barrow utorować sobie potrafił drogę do wyspy Beechey.
Hatteras postanowił trzymać się linii prostej, aby wypadkiem nie ominąć wyspy pożądanej; dla tego też przez dni następne pozostawał wciąż prawie na stanowisku, osobiście dozorując żeglugi. W ciągu całej podróży przez ciaśninę, dał dowody zręczności, zimnej krwi, odwagi, a nawet prawdziwego geniuszu żeglarskiego. Dodać do tego potrzeba, że okoliczności wcale mu nie sprzyjały, bo o tej porze, powinien był znaleźć morze całkiem już z lodów oczyszczone. Lecz nakoniec, nie szczędząc pary, osady swej, ani siebie samego, doszedł do celu zamierzonego.
Dnia 3 lipca, o jedenastej przed południem, sternik zasygnałował ukazanie się ziemi w stronie północnej; po ścisłej obserwacyi, Hatteras upewnił się, że to była wyspa Beechey, punkt, do którego zwykli dążyć wszyscy niemal żeglarze puszczający się na te morza. Franklin odbył tu pierwsze swoje zimowisko, zanim odważył się wypłynąć na ciaśninę Wellingtona. Przy wyspie Beechey, Creswell porucznik kapitana Mac-Clure’a, przebywszy czterysta siedmdziesiąt mil po lodach, połączył się z Fenixem i powrócił do Anglii. Ostatnim okrętem jaki przed Forwardem zawijał do tej wyspy, był Fox. Mac-Clintock zaopatrzył się tu w żywność 11-go sierpnia 1855 roku i ponaprawiał mieszkania i magazyny; dwa lata zaledwie upłynęło od tej epoki, a Hatteras znał dokładnie wszystkie te szczegóły.
Serce Johnsona silniej bić poczęło na widok tej wyspy; majtkiem będąc zwiedził ją poraz pierwszy, na pokładzie Fenixa. Hatteras nieomieszkał korzystać z rad jego i doświadczenia; pogoda była pyszna; termometr wskazywał +14° stustop.
— Cóż Johnsonie, zapytał kapitan, czy poznajesz te miejsca?
— Tak kapitanie! to jest rzeczywiście wyspa Beechey! Tylko potrzeba się nam zwrócić trochę na północ, bo tam wybrzeże jest przystępniejsze.
— Ależ mieszkania i magazyny? rzekł Hatteras.
— To zobaczymy dopiero wstąpiwszy na ląd; stoją one poza temi pagórkami, które tam oto widać.
— I złożyliście tam znaczne zapasy?
— O! bardzo znaczne, kapitanie. Admiralicya wysłała nas tu w roku 1853 pod dowództwem kapitana Inglefield na steamerze Fenix, przy którym szedł statek transportowy Breadalbane, wyładowany różnemi zapasami, wystarczającemi na zaopatrzenie w żywność choćby całej wyprawy.
— Lecz Fox znacznie już umniejszył te zapasy w 1855 r. rzekł Hatteras.
— Bądź spokojny kapitanie, odpowiedział Johnson, wystarczy jeszcze i dla ciebie; panujący tu chłód wybornie konserwuje wszystko i z pewnością zastaniemy wszystkie przedmioty w stanie takiej świeżości, jak były w dniu kiedyśmy je tu składali.
— O żywność mi nie chodzi, rzekł Hatteras, mam jej na lat kilka, ale węgla mi bardzo potrzeba.
— I o to możesz. być spokojnym kapitanie, bośmy go tu złożyli przeszło tysiąc tonnów (25,000 centnarów).
— Przybijajmy tedy, rzekł kapitan, obserwując wybrzeże z lunetą w ręku.
— Widzisz pan ten cypl? zapytał Johnson; skoro go opłyniemy, będziemy już w możności przybicia do brzegu. Tak, z tego to właśnie miejsca wypłynęliśmy z powrotem do Anglii, z porucznikiem Creswell i dwunastoma choremi ludźmi z osady Investigator’a. Lecz chociaż udało się nam odwieźć do ojczyzny porucznika będącego pod dowództwem kapitana Mac-Clur’a, jednak francuzki oficer Bellot, towarzyszący nam, nie ujrzał więcej swego kraju. Smutneto wspomnienie! Ale sądzę kapitanie, że tu możemy przybić do brzegu.
— Dobrze! powiedział Hatteras.
I wydał zaraz stosowne rozkazy. Forward znajdował się w małej przystani, zabezpieczonej od natury przeciw wiatrom północnym, wschodnim i południowym.
— Panie Wall, rzekł Hatteras, każ przygotować szalupę i wyszlij ją z sześcioma ludźmi, dla przewiezienia węgla na pokład naszego statku.
— Dobrze kapitanie, odpowiedział Wall.
— Ja z doktorem i Johnsonem, na pirogu przejadę na wyspę. Panie Shandon, może i pan zechcesz nam towarzyszyć?
— Jestem na rozkazy pańskie, kapitanie.
Wkrótce potem doktór zaopatrzony w przyrządy przydatne myśliwemu i uczonemu, zajął miejsce w łodzi z czterema wzmiankowanemi osobami. W dziesięć minut potem przybili do płaskiego a skalistego brzegu.
— Prowadź nas Johnsonie, rzekł Hatteras; czy przypominasz sobie położenie miejscowe?
— Oh! doskonale kapitanie; lecz widzę tu pomnik, którego nie spodziewałem się tu znaleźć.
— O! to ja znowu wiem co to jest, zawołał doktór; zbliżmy się tylko, a kamień ten sam nam powie co porabia w tem miejscu.
Gdy się wszyscy czterej zbliżyli, doktór odkrywszy głowę mówił:
— Jestto, moi przyjaciele, pomnik wzniesiony na cześć Franklina i jego towarzyszów.
Lady Franklin w 1855 r. za pośrednictwem doktora Kane przesłała na wyspę Beechey dużą tablicę z czarnego marmuru, a drugą taką samą w r. 1858 powierzyła kapitanowi Mac-Clintock, gdy tenże odpływał na morze północne. Marynarz ten sumiennie wywiązał się z włożonego nań obowiązku, i umieścił tablicę nieopodal od grobowca, jaki dla Bellota poprzednio już wzniósł sir John Barrow.
Tablica ta miała na sobie napis następujący:
CROZIER’A FITZJAMES’A
Oficerów i wiernych towarzyszów,
którzy cierpieli i zginęli, dla nauki i chwały
swej ojczyzny.
Kamień ten położony jest nieopodal od miejsca,
w którem przepędzili pierwsze swe zimowisko
na morzach północnych, i z którego odpłynęli by
pokonać trudności lub umrzeć.
Niechaj on będzie świadectwem pamięci ich rodaków
i przyjaciół ceniących poświęcenie,
i żalu powściąganego tylko wiarą tej, która w do-
wódzcy tej wyprawy utraciła najlepszego i naj-
ukochańszego małżonka.
Tak, On ich zawiódł do ostatniego portu,
w którym wszyscy spoczęli.
Hatteras pierwszy oderwał się od żałosnego tego widoku i szybko wchodzić począł na wyniosły pagórek, zupełnie prawie ze śniegu obnażony.
— Kapitanie, rzekł idący za nim Johnson, ztamtąd ujrzymy składy.
U samego szczytu pagórka połączył się z niemi doktór i Shandon.
Lecz wbrew zapowiedzi Johnsona, przed okiem ich rozciągała się pusta, rozległa płaszczyzna, na której nie można było dojrzeć najmniejszego śladu jakichkolwiek budynków.
— To rzecz szczególna, zawołał retman.
— Gdzież są te magazyny? żywo zapytał Hatteras.
— Nie wiem... nie widzę.... jąkał Johnson.
— Możeś zmylił drogę? rzekł doktór.
— Zdaje mi się jednak, mówił Johnson z zastanowieniem, że w tem miejscu...
— Nareszcie, wołał niecierpliwy Hatteras, którędyż iść mamy?
— Zejdźmy na dół, rzekł znowu retman, bo może być, że mylę się co do miejsca; przez siedm lat mogłem zapomnieć położenia...
— Zwłaszcza też, dodał doktór, gdy okolica jest tak niezmiennie jednostajną.
— A jednak.... mruczał Johnson.
Shandon nie zwracał żadnej uwagi. Po kilku minutach drogi, Johnson się zatrzymał,
— Nie! zawołał, nie mylę się!
— Jakto, spytał Hatteras, oglądając się dokoła.
— Widzicie panowie tę wyniosłość, rzekł Johnson, wskazując palcem na punkt, gdzie wyraźnie rysowały się trzy małe pagórki.
— Cóż wnosisz z tego, zapytał doktór.
— To są groby trzech marynarzy z osady Franklina! jestem tego pewnym! nie omyliłem się! O sto kroków od tego miejsca powinny być budynki, a jeśli ich niema... to chyba dla tego... że...
Nie śmiał dokończyć. Hatteras poskoczył kilka kroków naprzód, miotany rozpaczliwym niepokojem. Tam powinny były znajdować się owe magazyny upragnione, z zapasami na które on liczył tak wiele. Lecz widać, że rabunek i zniszczenie zniweczyło to co ręka ucywilizowanego człowieka z przezornością złożyła na pożytek marynarzy, którzy wyczerpnęli swe zapasy. Kto się dopuścił tych niecnych nadużyć? Czy zwierzęta tego kraju: wilki, lisy i niedźwiedzie? — Nie, bo te byłyby zniszczyły samą tylko żywność, a tu nie zostało ani kawałka namiotu, ani polana drzewa, ani odłamka żelaza, lub innego jakiego kruszcu, a co najgorsza i najstraszniejsza dla osady Forwarda.... ani kawałka węgla!
Widocznie, Eskimosi w częstych pozostający stosunkach z okrętami europejskiemi, dowiedzieli się o wartości tych przedmiotów, których u siebie nie mają wcale. Od czasu pobytu Foxa, powracali oni często do tych obfitych składów i rabowali niszcząc wszelki ślad istnienia w tem miejscu budynków; w tej chwili, ziemię pokrywał tylko śnieg na pół stopniały.
Hatteras stał jak unicestwiony, doktór potrząsał głową. Shandon milczał wciąż, lecz baczny dostrzegacz mógłby dopatrzeć złośliwy uśmiech na ustach jego.
W tej chwili właśnie przybyli ludzie wysłani przez Wall’a. Zrozumieli wszystko. Shandon zbliżył się do kapitana i rzekł:
— Panie Hatteras! sądzę, że rozpaczać jest rzeczą bezużyteczną; na szczęście jesteśmy niedaleko od ciaśniny Barrowa, która nas doprowadzi do morza Baffińskiego.
— Panie Shandon, odpowiedział Hatteras, na szczęście jesteśmy niedaleko od ciaśniny Wellingtona, a ta nas poprowadzi na północ.
— A jakże będziemy płynąć kapitanie?
— Pod żaglami mości panie! Mamy węgla jeszcze na dwa miesiące i tego aż nadto będzie na zimowisko.
— Pozwolisz mi pan jednak powiedzieć.... rzekł Shandon.
— Pozwolę panu wrócić na pokład wraz ze mną, odpowiedział Hatteras.
To powiedziawszy, odwrócił się od swego porucznika, powrócił na okręt i zamknął się w swej kajucie.
Przez dwa dni wiatr był przeciwny; kapitan nie pokazał się na pomoście. Doktór korzystając z tego przymusowego wypoczynku, zwiedzał wyspę Beechey: zajął się zebraniem niektórych roślin, jakie przy wysokiej względnie temperaturze, rosły tu i owdzie na skałach ze śniegu ogołoconych: kilka gatunków wrzosu i mchów (lichen), pewien rodzaj jaskru żółtego; jakąś roślinkę do szczawiu podobną, tylko z nieco szerszemi listkami i dość ładny okaz rośliny zwanej łomikamień (saxifrage).
Fauna tych stron bogatszą była od flory: doktór widział liczne i długie stada gęsi i żórawi dążących na północ, kuropatwy, kaczki erdredonowe (eider-duck) ciemno-niebieskawe, czaple, nurki z ciałem bardzo długiem, znaczną liczbę ptarmitów (gatunek jarząbka) wybornego smaku i mnóstwo innego ptastwa. Clawbonny zabił także kilka zajęcy szarych, zanim te jeszcze przywdziały swe białe futerko zimowe, i lisa niebieskiego. Niedźwiedzie, widocznie nauczone już obawiać się człowieka, nie dały się zbliżyć do siebie, również jak foki, pierzchające za najmniejszym szelestem, zapewne z tego samego powodu. W przystani znaleźć było można pewien gatunek muszli, bardzo smacznych w jedzeniu; w ogóle jednak jako konchyliolog, bardzo mało znalazł przedmiotów na uwagę zasługujących.
Śmierć Bellot’a.
Przez dwa dni, to jest 3 i 4 lipca, termometr wskazywał +14 Cels.; byłto najwyższy stopień ciepła, jaki obserwowano w ciągu całej tej wyprawy. We czwartek 5-go lipca, wiatr zwrócił się na południo-wschód i sprowadził gwałtowną zadymkę śniegową. Termometr, nocy poprzedzającej spadł o kilkanaście stopni. Hatteras nie zważając na złe usposobienie załogi, wydał rozkaz przygotowania się do podróży.
Od trzynastu dni, to jest od minięcia przylądka Dundas, Forward ani na jeden stopień nie mógł się posunąć na północ, dla tego też stronnicy Cliftona nie byli zadowoleni; życzenia ich zgadzały się jednak w tej chwili z postanowieniem kapitana, wydostania się na kanał Wellingtoński i dla tego też bez ociągania się, spełniali jego rozkazy.
Nie mało trudu kosztowało postawienie masztów i rozwinięcie żagli, lecz gdy tego dokonano, Hatteras śmiało puścił się pomiędzy lody, prądem na południe pędzone; żegluga ta była bardzo utrudzającą, podczas tej krętej drogi, zmuszającej do częstej zmiany ustroju żaglów.
Kanał Welingtoński niezbyt jest szeroki, granicami jego są: ze wschodu północne wybrzeże Devonu, a od zachodu wyspa Cornvalis, która przez długi czas uważaną była za półwysep; dopiero John Franklin ze wszech stron opłynął ją w roku 1846.
Kapitan Penny w 1851 r. zwiedził kanał Wellingtoński, na statkach wielorybniczych lady Franklin i Zofia, a jeden z jego oficerów, Stewart, dotarłszy do przylądka Beecher pod 76° 20′ szerokości, znalazł morze wolne od lodów. Wód też takich spodziewał się i pragnął Hatteras.
— I ja to znajdę, co znalazł Stewart, mówił on do doktora, a wtedy pod żaglami zdołam dopłynąć do bieguna.
— Ale czy nie obawiasz się kapitanie, aby osada twego okrętu....
— Osada!... rzekł porywczo i ostro Hatteras.
I zaraz łagodniejszym głosem, na wielkie zdziwienie doktora, dodał:
— Biedni ludzie!... Ale nie! muszą iść ze mną nic nie pomoże... i pójdą...
Pomimo że Forward nie miał co obawiać się pływających zrzadka ławic lodowych, jednak bardzo wolno posuwał się ku północy, bo wiatry przeciwne zmuszały go do częstych przystanków; aż minąwszy przylądki Spencer i Innis, we wtorek 10 lipca przebył nareszcie siedmdziesiąty piąty stopień szerokości, na wielką uciechę Cliftona i całej jego partyi.
Forward znajdował się wówczas w tem samem miejscu, w którem na tak okropne niebezpieczeństwa, narażone były amerykańskie okręty Rescue i Advance, dowodzone przez kapitana Haven. Doktór Kane należał do tej wyprawy; pod koniec września 1850 r. statki te opasane ławicą lodową, nieprzepartą siłą wyrzucone zostały na ciaśninę Lancastre’a.
Shandon opowiadał o tym wypadku James Wall’owi i kilku innym ludziom z osady Forwarda.
— Advance i Rescue, mówił on, tak były otoczone i parte lodami, że musiano zaprzestać przechowywania ognia na pokładzie; a jednakże termometr spadł do dziesięciu stopni poniżej zera. Przez całą zimę nieszczęśni ludzie osady, pozostali w tem mimowolnem więzieniu, a będąc wciąż gotowi do opuszczenia okrętów, przez trzy tygodnie prawie, nawet odzieży z siebie nie zdejmowali. W temto strasznem położeniu, pociągnięci zostali lodami o tysiąc mil (morskich a 400 zwyczajnych) i wparci na sam środek morza Baffińskiego.
Można sobie wyobrazić, jaki skutek wywarło to opowiadanie na moralny stan osady, już i tak źle usposobionej.
Podczas tej rozmowy, Johnson z doktorem przypominali sobie wypadek, którego teatrem było toż samo miejsce. Doktór na żądanie retmana objawił mu chwilę, w której bryg znajdował się pod 75° 30′ szerokości.
— To tam, to właśnie tam! zawołał Johnson, jest to miejsce straszne! a mówiąc to, miał łzy w oczach.
— Chcesz mówić o śmierci porucznika Bellot’a, zapytał doktór.
— Tak jest panie Clawbonny, o tym dzielnym oficerze, o człowieku wielkiego serca i odwagi niepospolitej.
— I to tutaj, powiadasz, miał miejsce ten wypadek?
— Właśnie na tej części wybrzeża North-Devon! Oh! w całym tym wypadku była jakaś fatalność szczególniejsza, i możeby się uniknęło nieszczęścia, gdyby kapitan Pullen prędzej był na pokład swego okrętu powrócił.
— Nie rozumiem cię Johnsonie.
— Posłuchaj panie Clawbonny, a zobaczysz od czego nieraz istnienie człowieka zależy. Wiesz pan że porucznik Bellot w 1850 roku należał do pierwszej wyprawy, wysłanej na poszukiwanie Franklina.
— Tak jest, na okręcie Prince-Albert.
— Otóż w roku 1853, za powrotem do Francyi znowu otrzymał pozwolenie zabrania się na pokład Fenixa, gdzie i ja byłem jako majtek, pod rozkazami kapitana Inglefield’a. Wyprawialiśmy się z transportowym statkiem Breadalbane, dla zaopatrzenia wyspy Beechey w rozmaite zapasy.
— Te same zapewne, których my na nieszczęście już nie zastaliśmy.
— Tak jest panie Clawbonny. Przybyliśmy na wyspę Beechey w początkach sierpnia, a 10-go tegoż miesiąca kapitan Inglefield opuścił pokład Fenixa aby się połączyć z kapitanem Pullen, który od miesiąca już odcięty był od swego okrętu North-Star. Liczył on, że za powrotem będzie mógł wysłać depesze admiralicyi do sir Edwarda Belcher’a, zimującego na kanale Wellingtona. Otóż wkrótce po odjeździe naszego kapitana, Pullen dostał się do swej wyprawy. O! czemuż nie powrócił przed odjazdem kapitana Inglefielda. Porucznik Bellot, w obawie, aby nieobecność naszego kapitana zbytecznie się nie przedłużyła, a wiedząc przytem, że depesze admiralicyi były pilne, podjął się sam je doręczyć. Zdał dowództwo obu okrętów kapitanowi Pullen i 12-go sierpnia wyprawił się na saniach, i zabrał z sobą czółno kauczukowe. Miał on przy sobie Harvey’a podretmana i trzech majtków Modden’a, Dawida Hook’a i mnie. Przypuszczaliśmy, że sir Edward Belcher powinienby się znajdować, w okolicach przylądka Beecher, w północnej części kanału; zwróciliśmy się przeto w tę stronę na naszych saniach, trzymając się wciąż brzegu wschodniego. Pierwszego dnia stanęliśmy na odpoczynek o trzy mile od przylądka Inuis; na drugi dzień zatrzymaliśmy się na lodowisku, znowu w odległości trzech prawie mil od przylądka Bowden. W nocy, która tam zresztą jest widna jak dzień, porucznik Bellot postanowił obozować na niedalekim lądzie, dokąd zamierzał dopłynąć na czółnie gumowem; po dwakroć odparł go silny wiatr południowo-wschodni. Z kolei Harvey i Madden próbowali dopłynąć i w końcu udało im się, za pomocą liny którą zabrali ze sobą, urządzili komunikacyę pomiędzy saniami i brzegiem. Trzy przedmioty zostały tym sposobem na ląd przeprowadzone; lecz przy czwartej próbie uczuliśmy, że bryła lodu zaczyna się pod nami poruszać. Porucznik Bellot zawołał na towarzyszy, aby linę puścili, co gdy się stało, zostaliśmy daleko od brzegu porwani. W tej właśnie chwili porwał się mocny wicher południowo-wschodni i śnieg padać począł. Nie było wszakże niebezpieczeństwa, bo przecież powróciliśmy cali i zdrowi.
Johnson zamilkł na chwilę, smutno patrząc na to nieszczęsne wybrzeże — poczem tak mówił dalej:
— Straciwszy z oczu naszych towarzyszy, usiłowaliśmy najprzód ukryć się pod budą naszych sań, lecz daremnie; potem nożami zaczęliśmy wyżłabiać otwór w lodzie, chcąc sobie zapewnić jakieś schronienie. Bellot usiadł i przez pół godziny może rozmawiał z nami o niebezpieczeństwie obecnego położenia; ja odezwałem się, że jakoś nie czuję trwogi; „przy Bożej pomocy — odrzekł on — i włos nam z głowy nie spadnie.“ Zapytałem wtedy, która godzina! spojrzawszy na zegarek rzekł: Jest już blizko kwadrans na siódmą. Byłoto po szóstej z rana, we czwartek dnia 18-go sierpnia. P. Bellot wziąwszy w rękę swe papiery, powiedział, że chce iść zobaczyć jak lody pływają. Zaledwie cztery minuty upłynęły od jego odejścia, gdy zacząłem go szukać; obszedłem dokoła całą bryłę, na której spoczywaliśmy, i dopiero wracając spostrzegłem laskę jego, za otworem około pięciu sążni szerokim, przy którym lód był popękany na około. Wołałem porucznika po imieniu, lecz żadnej nie otrzymałem odpowiedzi. W tej chwili powstał wiatr bardzo silny; szukałem jeszcze dość długo, lecz bezskutecznie; biedny Bellot zginął bez śladu.
— I cóż się z nim stać mogło? zapytał doktór wzruszony tem opowiadaniem.
— Domyślam się, że gdy porucznik wyszedł z naszej kryjówki i posunął się na środek bryły, wiatr porwał go i zaniósł do tego otworu, zkąd nie mógł się wydobyć na powierzchnię dlatego, że mocno opięty paltot pływać mu nie dozwalał. Oh! panie Clawbonny, nie doznałem większego w mojem życiu zmartwienia! oczom własnym wierzyć nie chciałem! Odważny ten oficer padł ofiarą swego poświęcenia, bo tylko w skutek polecenia kapitana Pullen, Bellot przed puszczeniem lodów chciał się koniecznie na ląd dostać. Dzielny to był młodzieniec, usłużny, mężny, kochany od wszystkich! Cała Anglia opłakiwała śmierć jego, a nawet Eskimosi, gdy od kapitana Inglefielda za powrotem jego do przystani Pound, dowiedzieli się o śmierci zacnego porucznika, ze łzami, tak samo jak ja w tej chwili, wołali: Biedny Bellot! biedny Bellot!
— Lecz jakże Johnsonie, mówił doktór głosem od wzruszenia zmienionym, dostałeś się z towarzyszem z powrotem na ląd?
— Eh! to najmniejsza panie Clawbonny! pozostaliśmy na lodzie jeszcze przez dwadzieścia cztery godzin bez pokarmu i ognia, aż nareszcie doczekaliśmy się, że nadpłynęła inna mniejsza bryła, na którą przeskoczyliśmy szybko, a przy pomocy pozostałego nam wiosła, kierowaliśmy nią jak tratwą. Takim sposobem dopłynęliśmy szczęśliwie do brzegu, ale niestety! sami... bez naszego zacnego, dzielnego porucznika!..
Przy końcu tego opowiadania, Forward przepływał właśnie około tego brzegu, lecz wkrótce utracili z oczu to miejsce okropnego wypadku. Na drugi dzień bryg minął zatokę Griffin, a w dwa dni potem przylądki Grinnel i Helpmann; nakoniec 14-go lipca opłynięto cypl Osborn, a 15-go okręt zawinął do przystani Baring leżącej na samym końcu kanału. Żegluga nie była zbyt trudna. Hatteras znalazł morze tak prawie z lodów oczyszczone, jak Belcher, gdy z okrętami Pionnier i Assistance dążył na zimowisko do punktu, prawie pod siedmdziesiątym siódmym stopniem leżącego. Było to pomiędzy 1852 a 1853-im rokiem, podczas pierwszego jego zimowiska; gdyż w następnym roku 1853 na 1854 przepędził zimę w tej samej przystani Baring, do której Forward w tej chwili zawinął. W skutek bardzo groźnych niebezpieczeństw, musiał on porzucić swój okręt Assistance, pośród tych lodów odwiecznych.
Shandon i ten wypadek ze wszelkiemi szczegółami opowiedział majtkom, już i tak zdemoralizowanym. Czy Hatteras wiedział, lub nie o tej zdradzie swego porucznika? odgadnąć trudno; dość że w tym względzie zachowywał milczenie.
Powyżej zatoki Baring znajduje się wązki kanalik łączący kanał Wellingtoński z kanałem Królowej. Tam parcie lodów było nadzwyczaj silne. Hatteras napróżno usiłował przepłynąć z północnej strony wyspy Hamilton — wiatr przeciwny nie dozwalał; trzeba się więc było przesunąć pomiędzy wyspą Hamilton i wyspą Cornwallis, na co stracono całe pięć dni nieocenionych. Dnia 19-go lipca termometr opadł na cztery stopnie niżej zera, lecz nazajutrz znowu się podniósł. Grożąca tak przedwcześnie w strefie północnej zima, znagliła kapitana do stanowczej decyzyi nieociągania się dłużej, choć wiatr uporczywie wiał z zachodu, i niedozwalał posuwać się naprzód okrętowi. A jednak pilno mu było dostać się do punktu, w którym Stewart znalazł morze oczyszczone od lodów. Dnia 19-go, postanowił przeto bądź co bądź wypłynąć na wązki kanał, licząc na to że bryg przy pomocy swej szruby zdoła stawić czoło silnemu wichrowi i zadymce śniegowej, choć z drugiej strony wypadało bardzo oszczędzać węgla. Hatteras bez względu na utrudzenie osady, uciekł się do środka, jakiego w podobnych razach używają wielorybnicy: kazał na wodę pospuszczać łodzie i szalupy przy okręcie się znajdujące, a przymocowawszy je mocno do statku linami, osadził w nich ludzi, którzy silnie robiąc wiosłami, holowali bryg, nie mogący płynąć pod wiatr o własnej sile.
Forward posuwał się bardzo wolno; ciężka praca zniechęcała ludzi i wywołała szemranie. Taka żegluga trwała przez całe dni cztery, aż do 23-go lipca, w tym bowiem dniu dopiero dopłynięto do wyspy Baring na kanale Królowej.
Wiatr ciągle był przeciwny; ludzie osady upadali pod brzemieniem pracy. Doktór uważał, że zdrowie ich mocno jest nadwyrężone, a nawet u niektórych dostrzegł pierwsze symptomy skorbutu; niczego nie zaniedbał, aby zapobiedz tej strasznej chorobie, tem więcej że miał pod ręką znaczne zapasy cytrynowego soku i pastylek wapiennych.
Hatteras widział, że nie było już co liczyć na załogę; łagodne obejście i wszelka perswazya byłyby bez skutku, postanowił zatem surowością zwalczać przeszkody, a w razie potrzeby okazać się nawet bez litości. Najbardziej nieufał Ryszardowi Shandon i James Wall’owi, jakkolwiek ci, nie śmieli odzywać się z niczem głośno. Z Hatterasem trzymali: doktór, Johnson, Bell i Simpson; ci ludzie byli mu ciałem i duszą oddani. Nie zdecydowani ani na tę, ani na ową stronę, byli: Foker, Bolton, Wolsten puskarz, Brunton pierwszy mechanik, którzy lada chwila mogli obrócić się przeciw niemu. Pozostali zaś, Pen, Gripper, Clifton i Waren, otwarcie układali projekta buntu; usiłowali oni wciągnąć do swego stronnictwa innych towarzyszy i zmusić kapitana do powrotu do Anglii.
Hatteras wiedział dobrze, iż od tych ludzi źle usposobionych i znękanych trudami, nie mógł wymagać całej czynności, jakiej do dalszego prowadzenia podróży koniecznie było potrzeba. Przez dwadzieścia cztery godzin pozostał bezczynnie przy wyspie Baring. Termometr tymczasem opadł znacznie i chociaż byłto dopiero lipiec, zima już czuć się dawała pod tym stopniem szerokości geograficznej. Dnia 24-go termometr wskazywał —6°. Świeży lód (young ice) już się formował podczas chłodnych nocy, a grubość jego dochodziła nawet od sześciu do ośmiu linij; jeśliby zaś jeszcze śnieg upadł, lód stałby się tak mocny, że mógłby wytrzymać ciężar człowieka. Morze przybierało brudną barwę, zapowiadającą formacyę pierwszych lodów.
Położenie to zatrważające, wiadome było Hatterasowi; rozumiał on dobrze, iż gdyby się przejścia zatkały nagle, musiałby zimować w tem miejscu tak dalekiem od celu jego podróży — nie zobaczywszy nawet morza, oczyszczonego z lodów, które jednak, według sprawozdań jego poprzedników, niedaleko znajdować by się powinno. — Postanowił przeto, bądź co bądź posunąć się jeszcze, choćby o kilka tylko stopni ku północy, a widząc że nie podobna użyć wioseł, bo siły wyczerpane jego osady na to nie pozwalały, ani żagli przy wiatrach wciąż przeciwnych, polecił rozniecić ogień pod kotłami.
Rozkaz ten niespodziewany, ogólne wzniecił podziwienie na pokładzie Forwarda.
— Rozpalić ogień pod kotłem! mówili jedni.
— Ale czemże go rozpalić? pytali inni.
— A wszystkiego mamy węgla tylko na dwa miesiące! wołał Pen.
— Przy czemże się grzać będziemy podczas mrozów? dorzucił Clifton.
— Chyba nam przyjdzie spalić okręt aż do poziomu wody! odezwał się Gripper.
— A później i maszty w piec wpakować! dodał Waren.
Shandon patrzył badawczo w oczy Wallowi. Inżynierowie-mechanicy osłupieli, i wachali się zejść na dół do machiny.
— Czyście mnie słyszeli? zawołał kapitan głosem gniewnym.
Brunton postąpił już do drzwiczek pod pomost prowadzących, lecz zatrzymał się jeszcze.
— Nie chodź tam Bruntonie! odezwał się głos jakiś.
— Kto mówił w tej chwili? zawołał Hatteras.
— Ja! rzekł Pen podchodząc do kapitana.
— Co mówiłeś? zapytał tenże.
— Mówiłem... mówiłem... i mówię jeszcze, że dość już tego, że nie pojedziemy ani na krok dalej, że nie chcemy tam zdychać z pracy i mrozu podczas zimy, i że nie pozwolimy palić ognia pod kotłem!
— Panie Shandon, rzekł zimno Hatteras, każ okuć tego człowieka w kajdany.
— Ależ kapitanie, odpowiedział Shandon, to co ten człowiek powiedział...
— Jeśli odważysz się, rzekł Hatteras, powtórzyć to co ten człowiek powiedział, to ciebie każę zamknąć w kajucie i zostawię pod silną strażą. — Wziąć zaraz tego człowieka! czy rozumiecie!
Johnson, Bell i Simpson, posunęli się do majtka, nieposiadającego się ze złości.
— Pierwszemu kto mnie dotknie!.. wrzasnął Pen, potrząsając nad głową grubym drągiem żelaznym, który porwał z ziemi.
Hatteras podszedł ku niemu.
— Słuchaj Pen, rzekł głosem prawie spokojnym, jeśli mi raz jeszcze ręką poruszysz, to ci łeb roztrzaskam.
I to mówiąc, zwrócił na majtka rewolwer nabity.
Szmer ogólny dał się słyszeć.
— Milczeć! krzyknął Hatteras, bo jeśli kto słówko jeszcze piśnie, to palnę w łeb temu zuchwalcowi.
— W tej chwili Bell i Johnson rozbroili Pen’a, który nie stawiał już dłużej oporu i pozwolił się odprowadzić na spód okrętu.
— Do kotłów Brunton, rzekł Hatteras.
Mechanik wraz z Plowerem i Warenem poszli na swe stanowiska. Kapitan odszedł na swój pomost.
— A to nędznik ten Pen, rzekł do niego doktór.
— Żaden też jeszcze człowiek nie był od niego bliższym śmierci, odpowiedział spokojnie Hatteras.
Wkrótce para działać poczęła: podniesiono kotwice Forwarda, który kierując się na wschód i ostrą swą belką prując cienkie lody, zmierzał ku cyplowi Beecher.
Pomiędzy wyspą Baring i cyplem Beecher znajduje się wiele wysp, jakby się porozbijały wśród lodowisk; kra zapełniała liczne ciaśniny, przerzynające w tem miejscu morze; przy nizkiej stosunkowo temperaturze lody coraz się bardziej nagromadzały, i można było przewidzieć że będą coraz gęstsze, coraz mocniejsze, i że przy pierwszym większym mrozie utworzą massę nieprzebytą.
Forward sunął wolno i z wielką trudnością, wśród silnej zawiei śniegowej. Jednakże w skutek zmienności cechującej tę strefę, słońce ukazywało się od czasu do czasu; termometr podnosił się o kilka stopni, przeszkody niknęły jakby na skinienie laski czarodziejskiej i czysta powierzchnia wody radowała wzrok tam, gdzie przed chwilą oko na samych tylko lodach spocząć mogło. Wśród nieustannej białości śniegów, przyjemnie było ujrzeć niekiedy na horyzoncie przepyszną barwę pomarańczową.
We czwartek 26-go lipca, Forward przepłynął obok wyspy Dundas i stamtąd chciał zawrócić na północ, lecz zaraz napotkał sporą ławicę lodową, wysoką na ośm do dziewięciu stóp, powstałą z drobnej kry oderwanej od brzegów. Trzeba było płynąć wedle wygięć tej ławicy, ku zachodowi. Ciągłe pękanie lodu, połączone ze skrzypieniem bezustannem okrętu, brzmiało jak skarga lub ciężkie westchnienie. Nakoniec bryg znalazł wolne przejście i z trudnością podążył ku niemu; często ogromna jaka bryła opóźniała bieg jego przez kilka godzin. Sternik przez mgłę nie widział czasem dalej jak na kilka sążni, co przeszkadzało do wymijania przeszkód, których wcześnie dostrzedz nie było można. Bałwaniła się powierzchnia wody; chmury przybierały pozór wygładzonych, jakby się w nich lodowe odbijały płaszczyzny; trafiały się i takie dni, że żółtawe promienie słońca ani na chwilę nie przedarły się przez mgłę upartą.
Ptaków ukazywało się jeszcze wielkie mnóstwo, a wrzeszczały do ogłuszenia; foki leniwie rozciągnięte na lodach ruchomych, wyciągając swe długie szyje, prawie bez obawy patrzyły na okręt pozostawiający na lodach kawałki zdartej blachy, boki jego osłaniającej.
Nakoniec po sześciu dniach tej powolnej żeglugi, dnia 1-go sierpnia spostrzeżono cypel Beecher w stronie północnej. Hatteras przepędził kilka ostatnich godzin na przednim maszcie; morze zupełnie czyste, jakie Stewart w dniu 30-ym maja 1851 roku widział pod 76° 20′ szerokości, nie mogło już być bardzo dalekie, a jednak Hatteras jak tylko wzrokiem mógł zasięgnąć, nie dostrzegał wód wolnych od lodu. Zszedł słowa nie mówiąc do nikogo.
— Czy wierzysz w to morze wolne od lodów, zapytał Shandon Wall’a.
— Zaczynam rzeczywiście o niem powątpiewać, odpowiedział tenże.
— Więc czy nie miałem słuszności, nazywając owo mniemane odkrycie, himerą i urojeniem? Jednakże nie wierzono mi — ty sam nawet Wallu byłeś mi przeciwny!
— Odtąd będę ci już wierzył Shandonie.
— Czy tylko już nie będzie zapóźno.
To powiedziawszy odszedł do swej kajuty, gdzie od czasu ostatniej swej rozprawy z kapitanem, przesiadywał prawie ciągle zamknięty.
Wieczorem wiatr zwrócił się na południe, Hatteras przeto kazał zagasić ogień pod kotłami a rozpiąć żagle; przez wiele dni osada umęczona była ciągłemi manewrami. Co chwila trzeba było to ten to ów żagiel ściągać lub rozpinać — a bloki ponapychane zmrożoną wilgocią, sznury, oraz żagle zesztywniałe od mrozu, utrudniały działanie. Tygodnia przeszło potrzeba było na dostanie się do cypla Barrow, a w ciągu dziesięciu dni Forward nie zrobił i trzydziestu mil morskich.
Tam znowu wiatr zwrócił się ku północy i znów szruba żagle zastąpić musiała. Hatteras spodziewał się jeszcze znaleźć morze oczyszczone z lodów poza siedmdziesiątym siódmym równoleżnikiem, jakiem je widział Edward Belcher.
Penny też w opisie swym twierdził, że morze po którem płynięto obecnie wolne było od lodów, bo przybywszy do krańca lodowisk, na czółnie zwiedził wybrzeża kanału Królowej, aż do siedmdziesiątego siódmego stopnia.
Bił się zatem kapitan z myślami, czy relacyę tę kapitana Penny ma uważać za zmyśloną, czy też zima przedwcześnie zawitała w tym roku, do tych podbiegunowych okolic?
Dnia 15-go sierpnia, ujrzano w pośród mgły wyniosłe szczyty góry Percy, odwiecznym pokryte śniegiem; silny wicher napędzał w tę stronę tuman drobniutkiego gradu, z trzaskiem przelatującego powietrze. Następnego dnia, słońce zaszło poraz pierwszy, kończąc nareszcie ów długi szereg dni trwających po dwadzieścia cztery godzin. Ludzie przywykli już byli do tej światłości bezustannej, a na zwierzęta nigdy ona widocznego wpływu nie wywierała, psy naprzykład grenlandzkie szły na spoczynek o zwykłej porze, i Duk także zasypiał regularnie co wieczór, jak gdyby horyzont zalegały ciemności.
I noce po 15-ym sierpnia nigdy nie były bardzo ciemne; po zajściu słońca, nawet odbicie się jego
promieni, dawało dostateczną ilość światła.
Dnia 19-go sierpnia, po zrobieniu dosyć dokładnych obserwacyj, spostrzeżono przylądek Franklina od strony wschodniej, a przylądek lady Franklin od zachodu; tak tedy ostatni punkt do którego doszedł zapewne ten śmiały żeglarz, wdzięczni rodacy nazwali od imienia jego małżonki, nadając je ziemi stojącej na przeciw lądu upamiętniającego jego imię, czcząc w ten sposób węzły niezmiennej przyjaźni, na zawsze ich łączącej. Doktór wzruszony był tem zbliżeniem, tem zjednoczeniem moralnem dwóch ziemi punktów w tych okolicach odległych.
Idąc za radą Johnsona, doktór, pomimo chłodu, wiatru i śniegu, pozostawał wciąż na pokładzie, chcąc tym sposobem przyzwyczaić się do znoszenia ciężkich mrozów, jakie czekały wyprawę. Schudł wprawdzie nieco, ale w ogóle zdrowie jego nie ucierpiało w tym ostrym klimacie. Zresztą, gotował się on na cięższe próby i dlatego też z pewnem nawet zadowoleniem, witał objawy zbliżającej się zimy.
— Patrz, mówił pewnego dnia do Johnsona, patrz jak te stada różnego ptastwa odlatują na południe. Uciekają natężywszy całą siłę lotu, a wrzaskami żegnając te strony.
— Tak panie Clawbonny, odpowiedział Johnson, coś im szepnęło, że już czas odlecieć i zaraz puściły się w drogę.
— Nie jeden z naszych ludzi, radby ich może naśladować, nie prawda Johnsonie?
— To są tchórze, panie Clabonny! ludzie słabego serca! Czego zwierzęta nie mogą dokonać, na to ludzie ważyć się powinni; te biedne stworzenia nie mają tak jak my przygotowanych zapasów żywności, nic więc dziwnego, że muszą gdzieindziej szukać bytu dla siebie — ale marynarz czujący dobry okręt pod swemi stopami, powinien mieć odwagę iść choćby na koniec świata.
— Masz zatem nadzieję, że Hatteras dopnie zamierzonego celu?
— Jestem o tem przekonany panie Clawbonny.
— Ja tak samo myślę, Johnsonie, i gdybym sam jeden tylko miał pozostać przy nim, to...
— Byłoby nas dwóch.
— Dwóch Johnsonie, odpowiedział doktór ściskając rękę dzielnego marynarza.
Ziemia księcia Alberta, wzdłuż której Forward płynął w tej chwili, nosi także inną jeszcze nazwę: ziemi Grinnel’a; i chociaż Hatteras, wieczną dla Yankessów tchnący nienawiścią, nie zgadzał się nigdy na przyznanie jej tego nazwiska, pod takowem wszakże najpospoliciej ona jest znaną. Podwójne to nazwisko powstało ztąd, że jednocześnie Anglik Penny nadawał tej okolicy imię księcia Alberta, a dowódzca okrętu Rescue porucznik Haven, nazwał ją ziemią Grinnela na cześć amerykańskiego kupca z New-Yorku, łożącego koszta na jego wyprawę.
Bryg opływając to wybrzeże na niesłychane natrafiał trudności, posuwając się jużto pod żaglami, już przy pomocy pary. Dnia 18-go sierpnia, ujrzano zaledwie wśród mgły rozeznać się dające szczyty góry Britannia, a następnego dnia Forward zarzucił kotwicę w zatoce Northumberlanda, ze wszech stron otoczony lodami.
Zaraz po przybyciu okrętu, Hatteras powrócił do swej kajuty i zabrał się do bacznego rozpatrzenia mappy; znajdował on się w tej chwili pod 76° 57′ szerokości i 99° 20′ długości, to jest o trzy minuty tylko od siedmdziesiątego siódmego równoleżnika. W tem właśnie miejscu sir Edward Belcher zimował po pierwszy raz z okrętami Pionnier i Assistance, i z tego punktu robił wycieczki czółnem lub saniami; odkrył on wyspę Stołową, północne wyspy Kornwalijskie, archipelag Wiktoryi i kanał nazwany jego imieniem. Doszedłszy poza siedmdziesiąty óśmy stopień, dostrzegł że wybrzeże pochyla się ku południo-wschodowi; zdawało się, że musi ono dochodzić do ciaśniny Jones, której ujście prowadzi do zatoki Baffińskiej; tenże sam sir Edward Belcher świadczy w swych raportach, że od północno-zachodniej strony rozciąga się morze z lodów oczyszczone, „na przestrzeni jaką oko zasięgnąć może.“
Hatteras ze wzruszeniem wpatrywał się na mapach morskich w to miejsce, na którem okolice nieznane, białą, pustą przestrzenią były oznaczone a oczy jego uporczywie zwracały się tam, gdzie powinny być wody czyste.
— Po tylu świadectwach, mówił on sam do siebie, świadectwach wiarogodnych Stewarta, Pennyego, Belchera, wątpić nie można o istnieniu tych wód upragnionych. Ci odważni żeglarze sami własnemi widzieli je oczyma! czyż podobna w wątpliwość podawać ich zapewnienia? Nie! A może te wody, czyste wówczas w skutek przedwczesnej zimy.... Ale nie, to być nie może! odkrycia te robiono w różnych czasach; wody te istnieją przeto! istnieją niezawodnie, i ja znaleść, zobaczyć je muszę!..
Hatteras wyszedł na swój pomost. Gęsta mgła otaczała okręt, tak że z trudnością mógł dojrzeć wierzchołki masztów. Jednakże kapitan kazał majtkowi zejść z czatowni i sam zajął jego miejsce; chciał korzystać z najmniejszego choćby światełka, dla rozpoznania horyzontu północno-zachodniego.
Shandon i tym razem korzystając ze sposobności, rzekł do Walla:
— A cóż, gdzież jest to morze wolne od lodów?
— Miałeś słuszność Shandonie, odrzekł Wall, a węgla już nie mamy więcej jak na sześć tygodni.
— Doktór wynajdzie zapewne jaki uczony sposób, odpowiedział Shandon, że nam i bez węgla ciepło będzie; słyszałem że przy ogniu lód robić można, to może on nam teraz pokaże, jak się to ogień z lodu robi.
To powiedziawszy, Shandon wzruszył ramionami i oddalił się do swej kajuty.
Nazajutrz 20-go sierpnia, mgła opadła na chwilę. Harteras z wysokości czatowni, chciwy wzrok zagłębiał w przestrzeni, potem zeszedł na dół w milczeniu i wydał rozkaz do odjazdu lecz z rysów twarzy jego widać było, że i tym razem jeszcze nadzieja jego zawiedzioną została.
Forward podniósł kotwicę i puścił się na nowo w niepewną podróż ku północy. Nie mogąc liczyć na wiatr zmienny i z którego też przy ciągłej zmianie kierunku trudno było korzystać, spuszczono dwa większe maszty z całym ich przyborem. Na powierzchni morza uważano ukazujące się plamy białawe, jakby z rozlanego tranu pochodzące; zapowiadały one że zbliża się zamarzanie, a rzeczywiście, gdy wiatr przycichał, morze ścinało się natychmiast, a gdy się znów zerwał, kruszyły się i rozpruszały młode jeszcze lody. Wieczorem termometr spadł do siedmiu stopni pod zero.
Gdy bryg dotarł do zamykających mu drogę lodów, wypuszczał na nie całą siłę pary i łamał je. Niekiedy zdawało się, że już jest stanowczo zatrzymanym; lecz niespodziane poruszenie się lodów znowu mu otwierało przejście w które on rzucał się zuchwale. Podczas tych mimowolnych przystanków, para przez klapy wybuchająca zgęszczała się w powietrzu oziębionem, i opadała na okręt w postaci śniegu. Inna jeszcze przyczyna opóźniała także posuwanie się brygu; lody niekiedy nagromadzały się pomiędzy rozgałęzienia szruby, a były tak twarde i ścisłe, że największe nawet wysilenia machiny rozbić ich nie mogły; trzeba było zatem zwracać działanie pary; cofać się w tył, a ludzi wysyłać aby drągami i lewarami szrubę oczyszczali, co powiększało trudy załogi i wstrzymywało podróż.
Taki stan rzeczy trwał przez dni trzynaście; Forward wlókł się z trudnością i powoli wzdłuż cieśniny Penny’ego. Osada szemrała, lecz robiła co jej kazano, pojmując że niepodobna było teraz wracać. Posuwanie się ku północy mniej przedstawiało niebezpieczeństwa, aniżeli powrót na południe; trzeba się było przygotować na zimowanie.
Majtkowie rozmawiali pomiędzy sobą o tem nowem położeniu, nawet i z Ryszardem Shandonem, znając dobre jego dla siebie usposobienie. Bez względu na swe obowiązki, dopuszczał on, aby w jego obecności potępiano postępowanie kapitana.
— Utrzymujesz więc panie Shandon, mówił raz Gripper do niego, że wracać teraz nie możemy?
— Już zapóźno! odrzekł Shandon.
— A więc, odezwał się inny majtek, nic nam już nie pozostaje, jak tylko myśleć o zimowaniu?
— Przynajmniej jak nateraz! Nie chciano mi wierzyć....
— Na drugi raz, wtrącił Pen, który powrócił już do swych obowiązków, będą już wierzyć panu.
— Ale ponieważ nie będę miał prawa tu rozkazywać.... dodał Shandon.
— Kto wie jak to jeszcze będzie, mówił Pen. John Hatteras może sobie płynąć tak daleko jak mu się podobać będzie, ale nikt nie ma obowiązku iść z nim koniecznie.
— Dość przypomnieć sobie, dodał Gripper, pierwszą jego podróż na morze Baffińskie i wszystkie jej następstwa.
— A wyprawę Farewela który przy Szpitzbergu zginął pod jego dowództwem, odezwał się Clifton.
— I z której on sam tylko jeden powrócił, dodał Gripper.
— On i pies jego, mówił Clifton.
— Nie mamy wcale ochoty poświęcać się dla przyjemności tego człowieka, dorzucił Pen.
— Ani tracić wynagrodzenia, któreśmy tak ciężko zapracowali.
Uwagi tej nie mógł zrobić nikt inny jak Clifton.
— Gdy przepłyniemy siedmdziesiaty ósmy stopień, od którego już tak niedaleko jesteśmy, mówił dalej, wypadnie na każdego z nas po trzysta siedmdziesiąt pięć funtów.
— Ale czy ich nie stracimy, wtrącił Gripper, powracając bez kapitana?
— Zapewne że nie, odpowiedział Clifton, skoro udowodnimy, że powrót stał się niezbędnym.
— Jednakże... kapitana...
— Bądź spokojny, odezwał się Pen, będziemy mieli innego i lepszego jeszcze kapitana, którego p. Shandon zna dobrze. Gdy dowódzca oszaleje, można mu odebrać władzę, a powierzyć ją komu innemu. Nieprawdaż panie Shandon?
— Kochani przyjaciele, wykrętnie odpowiedział Shandon, znajdziecie we mnie człowieka zawsze do poświęceń gotowego. Lecz czekajmy.
Widocznie burza zbierała się nad Hatterasem, który jednak z odwagą do zuchwalstwa dochodzącą, z niewzruszonym, nieprzełamanym uporem, postępował wciąż naprzód. I przyznać trzeba, że jeśli nie mógł wieść swego okrętu w kierunku upragnionym, to w ciągu pięciu miesięcy swej podróży, przebiegł przestrzeń, jaką inni żeglarze przebywali przez ciąg dwóch, a nawet i trzech lat całych. W prawdzie zima zaskoczyła teraz wyprawę, lecz to nie był dowód do ustraszenia ludzi wyprobowanych, wytrwałych i odważnych. Alboż John Ross i Mac Clure nie spędzali zim kolejnych w tych okolicach podbiegunowych? a czego oni dokonali, nie mogłoż być dokonanem raz jeszcze?
— Zaiste, uczynimy to, i więcej jeszcze jeśli będzie trzeba, powtarzał Hatteras. O czemuż nie udało mi się przez zatokę Smith’a wypłynąć na północną część morza Baffińskiego! Byłbym już dotąd u bieguna.
— Bądź spokojny kapitanie, odezwał się doktór, który byłby wynalazł nadzieję, gdyby ona nie była wrodzoną człowiekowi, dojdziemy i tak do celu, z tą tylko różnicą, że nie pod siedmdziesiątym piątym, ale pod dziewięćdziesiątym dziewiątym południkiem. Ale to już na jedno wychodzi; bo jeśli, jak mówi przysłowie, wszystkie drogi wiodą do Rzymu, to pewniej jeszcze wszystkie południki prowadzą do bieguna.
Dnia 31-go sierpnia termometr wskazywał dziesięć stopni zimna. Pora żeglowna miała się ku końcowi; Forward minąwszy wyspę Exmouth, leżącą z prawej jego strony, w trzy dni potem minął wyspę Stołową położoną w pośród kanału Belchera. W porze wcześniejszej jeszczeby może przez kanał ten można było dostać się na morze Baffińskie, lecz teraz nie było co o tem i myśleć. Ta część morza zupełnie pokrytą była lodami, których ruszenia zaledwie za ośm miesięcy spodziewać się było można.
Łamiąc lody wielkiemi taranami, lub wysadzając je za pomocą petard, można jeszcze było o kilka minut dalej na północ się posunąć. Najgroźniejszą była cisza bo lody zaraz się ścinały; wiatr choćby przeciwny był pożądany. Jedna spokojna noc, a wszystkoby zlodowaciało naokoło.
Forward nie mógł zimować w ówczesnem swem położeniu, będąc wystawionym na wiatry, napływ lodów i prąd wody w kanale; najważniejszą rzeczą było wynaleźć bezpieczne dla niego schronienie. Hatteras spodziewał się jeszcze dopłynąć do brzegów Nowej Kornwalii i po za cyplem Alberta znaleźć przystań należycie osłoniętą, wytrwale przytem płynął dalej północ.
Lecz 8-go czerwca, ogromna i do przebycia niepodobna ławica lodowa, zatamowała mu dalszą drogę ku północy; termometr opadł do dwunastu stopni pod zero. Hatteras niespokojny, napróżno szukał przejścia, po sto razy ryzykując swój okręt, lub ocalając go z niebezpieczeństwa odwagą tylko, zręcznością i przytomnością umysłu. Można go było nazwać nierozsądnym, nierozważnym, ślepym, szalonym, ale w żaden sposób nie można mu było odmówić przymiotów jednego z najbieglejszych żeglarzy.
Położenie Forwarda stało się prawdziwie niebezpiecznem, bo morze zamknęło się za nim, a w przeciągu kilku godzin lód tak już stwardniał, że ludzie holujący statek śmiało po nim stąpali.
Hatteras nie mogąc uniknąć przeszkody, zwalczyć ją postanowił; użył największych i najsilniejszych jakie miał cylindrów, obejmujących w sobie ośm do dziesięciu funtów prochu. Powiercono duże otwory w lodach, które po umieszczeniu w nich cylindrów wypełniono następnie śniegiem; cylindry ustawiono poziomo, aby tym sposobem większą przestrzeń lodu poddać eksplozyi. Po takiem urządzeniu zapalono knot osłonięty w rurkę gutaperkową.
Rozbijano więc ławicę, gdyż przerżnąć jej nie było sposobu, przepiłowanie zamarzało bowiem natychmiast. Hatteras nie tracił nadziei, że następnego dnia znajdzie już przejście wolne.
Lecz przez noc całą wiatry rozwścieczone pogorszały położenie osady: woda wznosiła się pod skorupą lodową, jakby poruszana jakiemś wstrząsaniem od dna — i z czatowni dał się słyszeć strwożony głos majtka:
„Baczność z tyłu okrętu!“
Hatteras zwrócił się twarzą w kierunku wskazanym i wśród zapadającego już zmroku, z przerażeniem ujrzał wysoką ławicę pędzącą ku północy, i prosto na okręt z szybkością lodowiska obsuwającego się z góry.
— Wszyscy na pokład, zakomenderował kapitan.
Ta straszna, tocząca się góra, już na pół tylko mili zaledwie od okrętu była oddaloną; lody pękały naokoło; wznosiły się, padały jedne na drugie i przewracały się, jak ogromne ziarna piasku uniesione siłą huraganu; huk okropny napełniał powietrze.
— Oto jest panie Clawbonny, rzekł Johnson do doktora, jedno z największych niebezpieczeństw, jakie nam dotąd groziły.
— Tak, odpowiedział spokojnie doktór, to rzeczywiście jest dość zatrważające.
— Musimy odpierać prawdziwy szturm, rzekł znowu retman.
— Wygląda to jakby wielka gromada zwierząt przedpotopowych, o których jest mniemanie, że kiedyś mieszkały pod biegunem. Zdaje się, że pędzą tu na wyścigi.
— A niektóre z nich, dodał Johnson, uzbrojone są ostremi dzidami, których strzedz się radzę, panie Clawbonny.
— To prawdziwe oblężenie, zawołał doktór; biegnijmy więc na wały!
Poskoczył na tył okrętu, gdzie cała załoga z drągami żelaznemi i lewarami gotowała się na odparcie tego strasznego napadu. Lawina nadbiegała rosnąc na wysokość podbieranemi przez nią lodami. Z rozkazu kapitana, z dział będącego na przodzie okrętu strzelano kulami do góry lodowej. Mimo to nadciągnęła ona, wpadła na bryg i zgruchotata przednią część jego parapetu od strony prawej.
— Stać na miejscu! krzyknął Hatteras, baczność lody!
Lody tłoczyły się z nieprzepartą siłą; kawały ich mogące ważyć po kilkanaście centnarów wdzierały się na ściany okrętu; mniejsze wyskakiwały w powietrze wysoko, a spadając w postaci ostrych dzirytów, szarpały drabiny linowe i ustrój żaglowy. Żeglarze osaczeni zostali nieprzeliczonymi wrogami, których massa, sto takich jak Forward okrętów, mogłaby zdruzgotać. Każdy silił się na odpieranie tych skał najezdniczych, których ostrze nie jednego majtka mocno pokaleczyły; pomiędzy innymi, Bolton miał lewe ramię zupełnie rozdarte. Łoskot stał się przerażający. Duk zajadle szczekał na tego nowego nieprzyjaciela. Ciemność nocy powiększała jeszcze grozę położenia, nie kryjąc jednak rozhukanych głazów odbijających resztki światła pływającego jeszcze w powietrzu.
Wśród tej niezwykłej nadnaturalnej walki ludzi z lodami, dawały się ciągle słyszeć rozkazy Hatterasa, dobitnym i silnym wydawane głosem. Okręt pod ciśnieniem przechylił się na bok lewy, a kończyny wielkich rej dotykały niemal płaszczyzny lodowej, co zagrażało strzaskaniem masztu.
Hatteras zrozumiał niebezpieczeństwo; chwila była straszna. Okręt mógł się całkiem przewrócić, maszty mogły być odłamane i porwane lodami. Ogromna bryła, wielka jak okręt cały, podniosła się z boku i wznosząc się coraz wyżej, przerosła już pomost kapitański, i gdyby spadła na bryg, wszystkoby na raz było skończone. Wkrótce wysokością zrównała się z rejami masztu, noszącego nazwę „bocianiego gniazda“ i zachwiała się w swej podstawie.
Ogólny krzyk przerażenia dobył się z piersi wszystkich. Cała osada odskoczyła na bok prawy. W tem podniósł się statek i czuć było jak go coś dźwiga i utrzymuje w powietrzu przez czas nieokreślony; pochylił się potem, spadł na lodowisko i zakołysał się, że aż liny trzeszczały. Cóż się więc stało?
Oto wzniesiony wodą nagarnianą pod niego napływajacemi lodami okręt, party gwałtownie z tyłu przez lody, przerzucony został przez nieprzepartą ławicę. Po minucie może, która się żeglarzom wiekiem zdawała, tej osobliwej żeglugi, zapadł z drugiej strony zawały, na pole lodowe; zgruchotał je swym ciężarem i oparł się o wodę, naturalną swę podstawę.
— Ławica przebyta! krzyknął uradowany Johnson, biegnąc na przód okrętu.
— Bogu niech będą dzięki! rzekł Hatteras.
Istotnie bryg znajdował się wśród pola lodowego, a choć stał na wodzie, nie mógł się ruszyć. Niemniej jednak postępował, bo go płynące pole lodowe ciągnęło z sobą.
— Posuwamy się kapitanie, wołał Johnson.
— Niema na to rady, odparł Hatteras.
Bo i jakże możnaby się oprzeć sile niosącej pole lodowe?
Prąd podwodny szybko spławiał owo pole i ku północy; statek płynął jak przykuty do lodowiska bez granic. W przewidywaniu katastrofy, i na przypadek gdyby okręt został wywrócony lub zgnieciony lodem, kapitan kazał wynieść na pokład znaczną ilość zapasów, wszystko co potrzebne do obozowania, odzienie, kołdry i t. p. Naśladując Mac Clura w podobnejże okoliczności, kazał osłonić okręt oponką z hamaków nadętych powietrzem, aby go zabezpieczyć od większych uszkodzeń. Wkrótce lód tworzący się przy czternastu stopniach zimna, obmurował niejako okręt z którego tylko masztowanie widać było nad poziomem.
Cały tydzień płynięto w takiem położeniu; 10-go września dostrzeżono i stracono wkrótce z oczu cypel Alberta stanowiący zachodni kraniec Nowej Kornwalii, i zauważano że od tej chwili pole lodowe skierowało się ku wschodowi. Gdzie ono dąży i gdzie się zatrzyma? któż to mógł przewidzieć? Załoga musiała pozostać bezczynna.
Nakoniec 15-go września około godziny trzeciej popołudniu, pole lodowe dotarłszy zapewne do drugiego nagle się zatrzymało. Forward doznał gwałtownego wstrząśnienia. Hatteras poradził się mappy; okręt był pod 95° 35′ długości i 78° 15′ szerokości, to jest właśnie w samym środku tego morza nieznanego, na którem geografowie oznaczają biegun północny.
Półkula południowa zimniejsza jest od północnej pod tym samym stopniem szerokości jeograficznej; lecz temperatura nowego lądu jest jeszcze o piętnaście stopni niższą od temperatury innych części świata, a w Ameryce, okolice znane pod nazwą „bieguna zimnego,“ są najgroźniejsze pod tym względem.
Średnia temperatura roczna jest tam dziewiętnaście stopni niżej zera na termometrze Celsiusza. W tym względzie doktór Clawbonny zgadzał się na objaśnienie tego faktu przez wielu uczonych, którzy utrzymują, że najstalej w okolicach północnej Ameryki panującym wiatrem jest południowo-zachodni. Wieje on z oceanu Spokojnego, przy temperaturze równej i znośnej; lecz aby się dostać na morza północne, muszą przebywać niezmierzone przestrzenie Ameryki, pokryte śniegami, przez co oziębiają się i dlatego zupełnie zimne przybywają na ostatnie krańce ziem północnych.
Hatteras znajdował się przy zimnym biegunie, dalej jak wszyscy jego poprzednicy; był zatem przygotowanym na zimę straszną; którą przepędzić wypadało na okręcie otoczonym ze wszech stron lodami i wśród ludzi na pół zbuntowanych. Położenie to widział jasno i nie uląkł się go bynajmniej.
Najprzód korzystając z doświadczenia Johnson’a i przy jego pomocy, poczynił wszystkie przygotowania do zimowiska. Według jego rachunku Forward zapędzonym został o dwieście pięćdziesiąt mil od ostatniego lądu znanego, to jest od Nowej Kornwalii; na ogromnej przestrzeni lodowej sciśnięty był i otoczony ze wszech stron jakby w jakiem łożu granitowem, z którego żadna siła ludzka wyrwać go nie była wstanie.
Nigdzie nie było ani kawałeczka czystej wody, na tych morzach ujętych zimą podbiegunową, pole lodowe ciągnęło się jak okiem dojrzeć można było, a nie przedstawiało gładkiej powierzchni. Przeciwnie, góry lodowe piętrzyły się na ściętej płaszczyznie i ogromniejsze z nich osłaniały go tak, że zaledwie tylko południowo-wschodni wiatr do niego dochodził.
Gdyby zamiast lodów były skały, zieloność zamiast śniegów, bryg mógłby był stać sobie spokojnie na kotwicy w pięknej zatoce, osłonięty od najgwałtowniejszych wiatrów. A tutaj, co za widok smucący, jaka natura zmartwiała, jaki bolesny widok!
Jakkolwiek bryg silnie był lodami ściśnięty i nie poruszał się wcale, zawsze jednak w przewidywaniu gwałtownego puszczania lodów, lub nie spodzianego przyboru wody w morzu, kapitan kazał zarzucić kotwice. Johnson dowiedziawszy się, że Forward był u bieguna zimnego, ściślej jeszcze przygotowań do zimowiska przestrzegał.
— Dopiecze nam do żywego ta zima; mówił do doktora; kapitan wybornie trafił, utkwiwszy w najprzykszejszem miejscu na całej kuli ziemskiej.
Doktór w głębi duszy uradowany był myślą, że zimę przepędzi u zimnego bieguna; za nic w świecie nie chciałby opuścić tej sposobności.
Osada zajęta była najprzód robotami zewnętrznemi; żagle pozostały przy rejach, zamiast być zwiniętemi, jak to czynili wszyscy żeglarze poprzednio tam zimujący; owinięto je tylko w pokrowce, a lód sam im zrobił nieprzemakalne okrycie. Nie spuszczano również masztów, mogących służyć za doskonałe obserwatorya; tylko liny podręczne odjęto.
Potrzeba było koniecznie obrąbać lód na około statku, który cierpiał od parcia odłamków przylegających po obu stronach i ciężarem swym przygniatających boki statku; zagłębiony był w wodzie więcej niż zwykle. Robota to była i długa i trudna. Nareszcie po kilku dniach pracy, spodnia część okrętu została uwolnioną z więzienia, z czego też i skorzystano zaraz, dla zrobienia potrzebnych naprawek, choć w ogóle statek będąc dobrze zbudowanym bardzo niewiele ucierpiał, tylko obicie zwierzchnie z blachy było całkiem prawie zniszczone. Okręt wyswobodzony z krępujących go więzów, podniósł się na dziewięć blizko cali; wtedy zajęto się powycinaniem w lodzie ukośnych krawędzi zastosowanych do kształtów statku; lód łączył się pod okrętem, co zabezpieczało go od gwałtownego parcia lodów na powierzchni.
We wszystkich tych robotach, doktór czynny przyjmował udział; zręcznie bardzo odgarniał śniegi, humorem swoim zachęcał majtków do pracy, uczył innych i sam się przytem uczył. Chwalił zabezpieczenie okrętu lodem od spodu. — Bardzo dobry to pomysł, powtarzał.
— Gdyby też nie to panie Clawbonny, rzekł Johnson, tobyśmy się nie utrzymali. Teraz już bez obawy możemy wznieść ścianę ze śniegu, aż do wysokości pokładu, a ponieważ materyału nam nie brak, zrobimy go sobie na dziesięć stóp szerokim.
— Wyborna myśl! zawołał doktór; śnieg jest złym przewodnikiem ciepła, a zatem nie przepuści na zewnątrz temperatury ze środka statku.
— To prawda, powiedział Johnson, zabezpieczymy się i przeciw mrozom, i przeciw dzikim zwierzętom, którym może przyjść ochota odwiedzania nas. Zobaczysz panie Clawbonny, że robota nasza wspaniale po ukończeniu będzie wyglądać; w tej massie śniegu wyrobią się jeszcze i schody, jedne na przód, drugie na tył okrętu prowadzące. Wyżłobiwszy schody, oblejemy je wodą, która pod wpływem mrozu w lód się zamieni, stwardnieje jak skała i utworzy pyszną komunikacyę.
— Wybornie, odparł doktór; jakie to szczęście że mróz tworzy śnieg i lód, które mogą od niego osłaniać. Gdyby nie to, byłoby się nieraz w kłopocie.
W rzeczy samej postanowiono, aby statek znikł pod grubą warstwą lodu mającą ochraniać jego temperaturę wewnętrzną. Przez całą tedy długość pomostu wniesiono nad nim przykrycie z grubego płótna napojonego smołą i przykrytego warstwą śniegu; płótno zwieszało się na boki okrętu i takowe przykrywało; pomost został pokryty śniegiem, na półtrzeciej stopy grubo; śnieg udeptano i ubito, więc stwardniał; a gdy nań posypano jeszcze warstwę piasku, utworzył się rodzaj jakby drogi bitej bardzo trwałej. Zyskano wybornie osłonięte miejsce do przechadzki.
— Gdyby, mówił doktór, można było jeszcze dodać do tego kilka drzew, sądziłbym, że jestem w Hyde-Park’u, lub w jednym z wiszących ogrodów Babilonu.
W niewielkiej od brygu odległości, wyrobiono otwór i codzień rano lód naokoło niego wyrąbywano, utrzymując tym sposobem jakby studnię, mogącą w każdej chwili dostarczyć wody, na przypadek pożaru, lub do kąpieli zalecanych ludziom osady ze względów hygienicznych. Dla zaoszczędzenia paliwa do ogrzania wody, postanowiono czerpać ją z jak największej głębokości, bo tam jest cieplejsza niż pod wierzchem; użyto zaś do tego przyrządu obmyślanego przez Francuza, — Franciszka Arago, — cylindra opatrzonego podwójnem dnem ruchomem.
Zazwyczaj na zimę usuwają się z pokładu wszelkie przedmioty niepotrzebnie tam leżące, w celu zyskania większej przestrzeni; przedmioty te składają się w magazynach na lądach przybrzeżnych. Forward, jako stojący wśród ogromnego pola lodowego, pozbawionym był tej dogodności.
Przedsięwzięto co należało, aby wnętrze statku zabezpieczyć od dwóch najszkodliwszych pod tą szerokością wrogów, to jest zimna i wilgoci; pierwsze sprowadza zazwyczaj drugą; można znieść zimno, ale trudno ścierpieć wilgoć; tej więc jeszcze potrzeba było zapobiedz koniecznie.
Forward będąc przeznaczonym do żeglugi po morzach północnych, był też wybornie urządzony i przygotowany do zimowiska; główna sala bardzo oględnie była zbudowana, bo uniknięto w niej kątów, w których się wilgoć najpierw zbiera. Przy zniżonej temperaturze warstwa lodu osiada na ścianach, a szczególniej w kątach, a topniejąc ciągłą podtrzymuje wilgoć. Gdyby sala ogólna mogła była być okrągłą, byłaby najdogodniejszą; ale i tak urządzona przewiewnie, opatrzona dużym piecem, dającym dostateczną ilość ciepła, powinna była być dogodną do mieszkania. Ściany obite były skórami jeleniemi, a nie materyą wełnianą, bo wełna ma własność zatrzymywania w sobie wilgoci.
Przepierzenia rozgradzające kajuty starszyzny, zostały usunięte — więc i oficerowie mieli także swą salę wspólną, obszerną, dobrze ogrzaną i przewietrzaną; przy niej również jak i przy pierwszej znajdował się pewien rodzaj przedpokoju, chroniący od bezpośredniej z powietrzem zewnętrznem komunikacyi. Takim sposobem i ciepło nie mogło być utracone, i przechodziło się stopniowo z jednej temperatury do drugiej. W przedpokoju zostawiano odzież śniegiem okrytą i wycierano dobrze nogi, aby żadnego niezdrowego pierwiastku nie wprowadzać do sal mieszkalnych, w których też urządzone były kondensatory pochłaniające wszelkie wyziewy, zanim te w wilgoć przemienić się zdołają; kondensatory te wypróżniane i oczyszczane dwa razy na tydzień, nieraz mieściły w sobie dość znaczną ilość lodu.
Ogień z łatwością regulować się dawał przy pomocy dobrze urządzonych luftów; niewielka ilość węgla wystarczała do utrzymania w salach temperatury na dziesięć stopni. Pomimo to, Hatteras po dokładnem zrewidowaniu swych zapasów przekonał się, że przy największej nawet oszczędności, paliwa nawet na dwa miesiące nie wystarczy.
Ponieważ odzież często musiała być praną, a nie można jej było suszyć na wolnem powietrzu, boby stwardniała na mrozie i pękała, urządzono przeto oddzielną na ten cel suszarnię.
Delikatniejsze części machiny parowej poodejmowane zostały starannie, i złożone w izbie hermetycznie zamkniętej.
Życie na pokładzie Forwarda podciągnięte zostało pod najściślejsze przepisy, zawieszone w sali wspólnej. Ludzie osady wstawać musieli o godzinie szóstej rano; hamaki trzy razy w ciągu tygodnia na powietrze były wystawiane; podłogi obu sal codzień zrana wycierano gorącym piaskiem; gorąca herbata była niezbędnym warunkiem każdej biesiady, a potrawy zmieniały się codzień. Artykuły żywności składały się z chleba, mąki, łoju wołowego i rodzynków do puddingu, cukru, kakao, herbaty, ryżu, soku cytrynowego, suszonego mięsa, wołowiny i wieprzowiny solonej, kapusty i jarzyn w occie zakonserwowanych. Kuchnię umieszczono z daleka od sal wspólnych; nie udzielała wprawdzie ciepła, ani też wyziewów niezdrowych powiększających wilgoć.
Na zdrowie ludzi wielki wpływ wywierają pokarmy; pod tą szerokością geograficzną, jak najwięcej potrzeba spożywać materyi zwierzęcych. Doktór Clawbonny prezydował przy układaniu programu żywności.
— Trzeba z Eskimosów brać przykład, mówił on; ich uczyła sama natura, oni więc mogą w tym względzie być naszymi nauczycielami. Arab lub Afrykanin może poprzestać na kilku daktylach i garsteczce ryżu, ale tu wśród lodów dużo jeść należy. Eskimosi połykają dziesięć do piętnastu funtów oliwy dziennie. Jeśli się to wam nie podoba, to możemy uciec się do materyj obfitujących w tłuszcz i cukier. Słowem potrzeba nam koniecznie węglika, więc go wytwarzajmy. Nie dość na tem że pakujemy węgiel do pieca, nie zapominajmy zaopatrzyć weń i tego pieca który w nas samych nosimy.
Obok tego, osadzie zaleconą była czystość; każdy co drugi dzień musiał brać kąpiel z wody zimnej. Doktór pierwszy z siebie dawał przykład, a choć z początku liczył to do przykrości na które się dobrowolnie narażał, zwolna jednak przyzwyczaił się i zasmakował nawet, w tym środku hygienicznym.
Gdy ludzie wychodzili na roboty, na polowanie lub rekonesanse, strzegli się najbardziej odziębienia jakiej części ciała, a w razie takiego wypadku, co najśpieszniej cyrkulacyę krwi przywracano za pomocą silnego nacierania śniegiem. Prócz tego osada cała dobrze zaopatrzona w odzież wełnianą, miała jeszcze kapoty ze skór jelenich i spodnie ze skór foki, które nie przepuszczają zupełnie wiatru.
Na rozmaitych przygotowaniach upłynęło około trzech tygodni czasu; do d. 10-go października, nic szczególnego nie zaszło.
Tego dnia właśnie termometr opadł na szesnaście stopni niżej zera. Powietrze było spokojne, a po ustaniu wiatru i mróz był znośniejszy. Hatteras korzystając z pięknej pogody, wybrał się na zwiedzenie otaczającej okręt płaszczyzny; wszedł na jednę z najwyższych od strony północnej gór lodowych, a uzbrojony w lunetę obejrzał się na około, lecz prócz gór i płaszczyzn lodowych nic więcej dostrzedz nie był wstanie. Jak wzrokiem zasięgnąć można, nigdzie ani kawałeczka ziemi; istny obraz chaosu w najposępniejszej postaci. Powrócił zatem na pokład i usiłował obliczyć choćby tylko w przybliżeniu, jak długo trwać może to uwięzienie.
Myśliwi a szczególniej doktór, James Wall, Simpson, Johnson, i Bell, zaopatrywali wciąż spiżarnię okrętową w świeżą coraz zwierzynę. Ptaki wprawdzie odleciały na południe, szukając cieplejszego klimatu, lecz pozostał gatunek kuropatw pospolicie pod tą szerokością jeograficzną przebywających, które łatwo było strzelać i których wielka liczba obiecywała, że nie zbraknie zwierzyny.
Nie trudno też było napotkać zające, lisy, wilki, gronostaje i niedźwiedzie; myśliwy mógł być zadowolony, lecz nie łatwo było zbliżyć się do tych zwierząt, a przytem też i trudno było je rozeznać na śniegu, bo przed nastąpieniem wielkich mrozów wszystkie one dostają białe futro. Doktór miał sposobność przekonać się, że w błędzie są niektórzy naturaliści, utrzymując że zamiana ta koloru futra następuje w skutek bardzo tęgich mrozów, bo widział na własne oczy, że zwierzęta zmieniały tam sierść już przed październikiem. Nie pochodziło to więc z przyczyn fizycznych, lecz raczej takie było urządzenie przezornej natury, która istotom żyjącym w strefie podbiegunowej zawczasu dozwala przygotować się na zniesienie ostrej zimy.
Często spotykano psy i cielęta morskie, znane pod ogólną nazwą fok; upędzanie się za niemi szczególnie zalecane było myśliwym, skóry ich bowiem bardzo były dla osady okrętowej, potrzebne. Tłuszcz z nich otrzymywany służył do palenia, a prócz tego wątroba tych zwierząt bardzo przydatną jest do jedzenia. Była ich tam nie jedna setka, a na dwie lub trzy mile na północ od okrętu, pole lodowe pokryte było otworami przebitemi przez te ogromne ziemnowodne stworzenia. Zdaleka wietrzą one myśliwca; to też nie mało ich uciekało pod lód skaleczonych od strzału.
Simpsonowi udało się dostać jedną fokę tym sposobem, że zatkał poprzednio otwór przez nią w lodzie wyrobiony; nie mając gdzie uciekać, kilku strzałami zabitą została. Miała ona dziewięć stóp długości, głowę zupełnie do mordy buldoga podobną, szesnaście zębów w szczęce, wielkie płetwy piersiowe podobne do skrzydełek i mały ogon opatrzony drugą parą płetw; słowem był to wyborny okaz zwierzęcia z rodziny psów morskich. Doktór pragnął zachować głowę tej foki do zbiorów swoich historyi naturalnej, a skórę wyprawić na dalszy użytek. Dla oszczędzenia ludziom roboty około tego, włożono ciało zwierzęcia w otwór do wydobywania wody przygotowanej; opadło je tam mnóstwo drobnych raków i dokonało w pół dnia całej roboty, a tak wybornie, jakby nie zdołał podobno najbieglejszy garbarz w Liverpoolu.
Po jesiennem porównaniu dnia z nocą, czyli po 23-im września, zima na dobre się już zaczyna w okolicach podbiegunowych. Dobroczynne słońce coraz niżej kryje się pod horyzont, aż nareszcie niknie zupełnie 23-go października, oświecając zaledwie bladem swem i ukośnem światłem niektóre szczyty wyższych gór lodowych. Doktór, jako uczony i jako podróżnik, pożegnał je na kilka miesięcy, bo dopiero w lutym roku przyszłego, mógł je widzieć z powrotem.
Trzeba jednak wiedzieć, że podczas tej długiej nieobecności słońca, bynajmniej nie panuje tam ciemność zupełna; księżyc co miesiąc wyręcza je jak może, gwiazdy błyszczą bardzo jasno, równie jak i planety; bywają częste zorze północne, a białość śniegu odbija wszelkie odblaski. Zresztą i słońce w czasie największej swej do okolic północnych pochyłości, dnia 21-go grudnia, jest tylko o trzynaście stopni odległe od poziomu bieguna. Bywa więc tam co dnia przez parę godzin jakieś światło, tylko że mgły i zadymki śniegowe, pogrążają częstokroć te okolice w najzupełniejszą ciemność.
Aż dotąd pogoda bardzo dobrze sprzyjała, chybaby się na nią kuropatwy i zające skarżyć miały prawo, bo im myśliwi wypoczynku nie dawali. Urządzono też liczne sidła i łapki na lisy, ale przezorne zwierzęta nie dały się w nie chwytać; niekiedy nawet zdarzało się, że odgrzebawszy śnieg pod sidłami zastawionemi, bez szkody dla siebie wyciągały na przynętę złożone mięso, za co też doktór mocno obruszał się na nie.
Dnia 25-go października termometr wskazywał dwadzieścia stopni niżej zera. Zerwał się huragan nader gwałtowny; śnieg gęsty zapełniał całą atmosferę, nie przypuszczając do okrętu ani jednego promyka światła. Przez kilka godzin osada mocno niespokojną była o Bella i Simpsona, którzy zanadto daleko zapędzili się na polowaniu; lecz nazajutrz powrócili, przepędziwszy dzień cały w postawie leżącej, odziani skórami jeleniemi, gdy tymczasem huragan wyprawiał harce nad niemi i przysypał ich warstwą śniegu na pięć stóp grubą. Omało że nie pomarzli, a doktór z wielką zaledwie trudnością przywrócił w nich zwykłe krwi krążenie.
Burza ta trwała tydzień cały bez przerwy. Wyjść na powietrze było niepodobna, a temperatura tak nagle się zmieniała, że w ciągu jednego dnia, na termometrze piętnaście do dwudziestu stopni różnicy dostrzedz było można.
Podczas tego wypoczynku przymusowego, każdy prawie przepędzał czas samotnie; jedni spali, drudzy palili fajki, inni znowu szeptali po cichu, przerywając rozmowę za nadejściem Johnsona lub doktora. Żaden moralny węzeł nie łączył uczestników tej wyprawy; zbierali się oni tylko na wspólną modlitwę wieczorną i w niedzielę na czytanie biblii.
Clifton dobrze już obrachował, że po przebyciu siedmdziesiątego ósmego równoleżnika, nagroda dla niego przypadająca wynosiła trzysta siedmdziesiąt pięć funtów sterlingów, to jest 9,375 franków; sumka ta wydawała mu się dość okrągłą, i nie pragnął też więcej. Inni towarzysze podzielali w zupełności jego zdanie, myśląc jak użyć tej fortuny, zdobytej kosztem tyle trudów i niewygody.
Hatteras wcale się prawie nie pokazywał. Nie brał on udziału ani w polowaniu, ani w przechadzkach; mało go także obchodziły zjawiska meteorologiczne, któremi się tak bardzo zachwycał doktór Clawbonny. Żył jedną tylko myślą zamkniętą w tych dwóch wyrazach: „biegun północny,“ a tymczasem marzył o chwili w której Forward będzie mógł puścić się w dalszą podróż awanturniczą.
Na pokładzie brygu panowało ogólne jakieś uczucie smutku — bo też i rzeczywiście przykre wrażenie robi widok okrętu gnuśnie do miejsca przykutego; nie spoczywa na właściwej sobie podstawie, a jego kształty zniknęły pod grubemi pokładami śniegu. Do niczego nie jest podobny: przeznaczony do ruchu, stoi nieruchomy; zamienił się w dom drewniany, w magazyn, w mieszkanie dla życia siedzącego, on, co umie walczyć z wichrem i burzą. To też ta anomalia, to fałszywe położenie, napełniały serca wszystkich nieokreślonym niepokojem i żałością.
Doktór tymczasem, korzystając z chwil zupełnie wolnych, porządkował swoje notatki podróżne, z których też wzięte jest i opowiadanie niniejsze. Clawbonny nigdy nie próżnował, i nigdy też nie zmieniał humoru; niemniej z przyjemnością widział koniec burzy i zaraz też gotował się do poprzednich zajęć myśliwskich.
Dnia 3-go listopada o szóstej godzinie rano, przy dwudziestu jeden stopniach zimna, wyszedł w towarzystwie Johnson’a i Bell’a; płaszczyzny lodowe były gładkie; bardzo dobrze było chodzić po śniegu obficie spadłym w ciągu dni poprzednich, a później stwardniałym na mrozie. Powietrze było suche i mroźne, księżyc błyszczał jasno, sprawiając dziwną grę światła na każdej nierówności pola; długie cienie myśliwców czysto rysowały się na gładkiej powierzchni, a ślady ich stóp na śniegu, błyszczące na brzegach, znaczyły ich drogę wstęgą jaśniejącą.
Doktór wziął ze sobą i Duka; wolał on go używać do polowania niż psy grenlandzkie, i słusznie, bo te niewiele się przydają do myśliwstwa, gdyż nie posiadają ognia i zapału ras pochodzących ze stref umiarkowanych. Duk węszył po drodze i często stawał do świeżych śladów lisa lub niedźwiedzia. Pomimo tej jego zmyślności, myśliwi po dwugodzinnem chodzeniu, ani zająca nawet nigdzie nie spotkali.
— Czyżby zwierzyna uczuła także potrzebę emigrowania na południe? rzekł doktór, zatrzymując się u stóp pagórka.
— Takby się zdawać mogło, panie Clawbonny, odpowiedział cieśla.
— Jednakże ja w to nie wierzę, odezwał się Johnson; zające, lisy i niedźwiedzie, stworzone są do tego klimatu; chybaby ostatnia burza była przyczyną chwilowego ich zniknięcia, ale powrócą one skoro wiatry południowe nastaną. Inaczej rzecz się ma z reniferami, albo z piżmowcami.
— Ogromne ich stada znajdują się na wyspie Melville, rzekł doktór; wprawdzie miejscowość ta więcej jest na południe posunięta, to też Parry podczas swych zimowisk miał wielką obfitość tej zwierzyny.
— Dla nas, rzekł Bell, dosyć byłoby zaopatrzyć się dostatecznie w mięso niedźwiedzie.
— Tu właśnie sęk, odpowiedział doktór, bo zdaje mi się, że niedźwiedzi tu nie wiele — a tak bardzo są dzikie i nieucywilizowane, że żaden z nich nie chce się dobrowolnie na strzał stawić.
— Bell mówi o mięsie niedźwiedzia, odezwał się Johnson, a jabym sądził, że w tej chwili więcej o sadło jego, niż o mięso i futro dbać powinniśmy.
— Masz słuszność Johnsonie, mówił Bell; myślisz zawsze o paliwie.
— A jakże o niem nie myśleć, kiedy przy największej oszczędności, ledwie go nam wystarczy na niecałe trzy tygodnie.
— I w tem leży całe niebezpieczeństwo, rzekł doktór; listopad dopiero się zaczął, a luty jest najzimniejszym w tej strefie miesiącem. W każdym razie, w braku sadła niedźwiedziego, możemy jeszcze liczyć na tłuszcz z cieląt i psów morskich.
— Na nieszczęście, panie Clawbonny, i na to wiele liczyć nie możemy, bo te zwierzęta niedługo już nas opuszczą — i czy to dla zimna, czy też z bojaźni, ale pewny jestem, ze przestaną na lód wychodzić.
— Musimy zatem powrócić do niedźwiedzia i przyznać zarazem, że jestto najużyteczniejsze w tym kraju stworzenie, bo daje człowiekowi pokarm, odzież, światło i paliwo. Czy słyszysz Duk, mówił dalej doktór, głaszcząc psa, potrzeba nam niedźwiedzi, potrzeba koniecznie! szukaj niedźwiedzi mój przyjacielu!
Pies który właśnie coś węszył w ową chwilę, zachęcony głosem i pieszczotami doktora, poskoczył szybko po lodzie; szczekał ciągle, a głos jego zdala jeszcze dochodził do uszu myśliwych.
W nizkiej atmosferze zadziwiającą jest doniosłość głosu, i tylko ją porównać można ze świetnością konstelacyi na niebie północnem. Promienie światła i fale głosu przenoszą się na dalekie odległości, mianowicie podczas mroźnych suchych nocy klimatu podbiegunowego.
Myśliwi rzucili się za głosem Duka, lecz milę blizko biedz musieli, zanim przybyli zdyszani (w rozrzedzonem powietrzu płuca prędzej się trudzą) w to miejsce, gdzie Duk stał o jakie pięćdziesiąt kroków od ogromnej massy, wolno i leniwie poruszającej się na wierzchołku niedużego pagórka.
— Otóż mamy niedźwiedzie, zawołał doktór, nabijając swą strzelbę.
— Niedźwiedź na honor! wspaniały niedźwiedź! powtórzył Bell, biorąc się także za broń.
— Rzadki to niedźwiedź, szepnął Johnson, gotując się do strzału po dwóch swych towarzyszach.
Duk szczekał zajadle. Bell postąpiwszy jeszcze ze dwadzieścia kroków naprzód, dał ognia; lecz widać że zwierzę nie zostało trafione, bo dalej poruszało leniwie swą ciężką głowę.
Z kolei podszedł Johnson, a wymierzywszy dobrze, pociągnął za cyngiel.
— Jeszcze nie trafiony, zawołał doktór; to przeklęte łamanie się promieni światła! nigdy już widać do niego nie przywykniemy. Niedźwiedź jest przeszło na tysiąc kroków od nas oddalony.
— A więc posuńmy się jeszcze bliżej, powiedział Bell.
Trzej strzelcy szybko podbiegli ku zwierzęciu, bynajmniej, jak się zdawało, nie zaniepokojonemu tem strzelaniem. Zdawało się być ogromnem, oni zaś niepomni niebezpieczeństwa na jakie się narażają, z góry cieszyli się zdobyczą, Zbliżywszy się na strzał, wszyscy razem dali ognia; niedźwiedź śmiertelnie widać raniony podskoczył i padł u stóp pagórka.
Duk rzucił się na niego.
— Bez wielkiego trudu załatwiliśmy się z tą ogromną sztuką, wołał doktór.
— Trzy tylko strzały, rzekł Bell pogardliwie, i już leży na ziemi!
— Dziwi mnie to nawet trochę, dodał Johnson.
— Czy tylko czasem nie trafiliśmy na chwilę w której i tak miał już zdychać ze starości, mówił Clawbonny żartobliwie.
— Mniejsza o to, rzekł Bell, stary czy młody, zawsze jest dobrą i pożądaną zwierzyną.
Tak rozmawiając, myśliwi przyszli do pagórka i na wielkie swoje zdziwienie spostrzegli, że Duk szarpie lisa białego.
— A to doskonałe! zawołał Bell, to przechodzi pojęcie!
— Rzeczywiście, dodał doktór, zabijamy niedźwiedzia, a tu lis pada na ziemię.
Johnson osłupiał z zadziwienia.
— Macie, powtarzał z gniewem doktór, macie znowu skutki tego zwodniczego łamania się promieni.
— Nie rozumiem cię panie doktorze, powiedział cieśla.
— Tak, tak mój przyjacielu; najprzód oszukaliśmy się co do odległości, a teraz i co do rozmiarów zwierzyny; w skórze lisa widzieliśmy niedźwiedzia; nie nam pierwszym coś podobnego się przytrafiło, w podobnychże okolicznościach. Aleśmy się przynajmniej ucieszyli.
— Mniejsza tam o to czy lis, czy niedźwiedź, zje się zarówno; bierzmy co Bóg dał.
Lecz w chwili, gdy sternik chciał go zarzucić sobie na barki, zawołał:
— To zwierzę ma jakąś na szyi obrożę.
— Obroża! zawołał doktór, schylając się do lisa.
Rzeczywiście, na białej szyi lisa błyszczała stara, na pół zużyta obroża, na której zdawał się być napis jakiś; Clawbonny niecierpliwie zerwał obrożę z szyi zwierzęcia, na której widocznie od bardzo dawna spoczywała.
— Co to ma znaczyć? zapytał Johnson.
— To ma znaczyć, odpowiedział doktór, że zabiliśmy lisa przeszło dwunastoletniego; tak moi przyjaciele, lisa, którego James Ross złapał w r. 1848.
— Czy być może! zawołał Bell.
— To nie ulega wątpliwości, i żałuję nawet żeśmy zabili to biedne zwierzę. Podczas zimowania w tych stronach, James Ross kazał nałapać w sidła znaczną liczbę lisów białych, którym zakładano na szyję obroże mosiężne, z napisami wskazującemi miejsce pobytu okrętów Entreprise i Investigator, jak również składy zapasów żywności. Zwierzęta te szukając żywności przebiegają ogromne przestrzenie, a James Ross miał nadzieję, że który z nich może wpaść w ręce ludzi z wyprawy Franklina. Oto całe wyjaśnienie, biedne to stworzenie, które mogło ocalić życie osady dwóch okrętów, bezpożytecznie w tej chwili padło pod naszemi strzałami.
— O! kiedy tak, to go jeść nie będziemy, powiedział Johnson, bo nawet i za stare jest mięsisko dwunastoletnie. W każdym jednak razie, wypada zachować jego skórę, na pamiątkę tego ciekawego wydarzenia.
Johnson wziął lisa na plecy. Myśliwcy wracali do okrętu, oryjentując się po gwiazdach, a po drodze zabili jeszcze kilkanaście kuropatw.
Na godzinę przed powrotem na, pokład Forwarda, doktór do najwyższego stopnia został zdziwiony zjawiskiem nadzwyczajnem, jakie widział po raz pierwszy i jedyny może w swem życiu: byłto prawdziwy deszcz gwiazd padających, które tysiącami przelatywały po firmamencie, jakby w bukiecie sztucznych ogni. Przy lśniącej ich białości, bladło światło księżyca przez cały kilkogodzinny czas trwania tego zjawiska. Takiż sam meteor, obserwowowali w Grenlandyi Bracia Morawczycy roku 1799. Zdawało się, że niebo wyprawiało jakąś fetę ziemi skostniałej, Doktór za powrotem na okręt, całą noc przepędził na przypatrywaniu się temu zjawisku, które trwało do siódmej godziny z rana, wśród najgłębszej ciszy w atmosferze.
Niedźwiedzi ani podobna było napotkać; w ciągu 4, 5 i 6-go listopada zabito kilka fok — później wiatr zmienił kierunek, termometr podniósł się znacznie, ale za to zamiecie śniegowe ponowiły się z gwałtownością nadzwyczajną. Ani sposób było wyjść z okrętu, a trzeba było bardzo czuwać, żeby się ochronić od wilgoci. W końcu tygodnia, w kondensatorach zebrała się dość znaczna ilość lodu.
Pogoda odmieniła się dopiero 15-go listopada, a termometr pod wpływem pewnych warunków atmosferycznych, spadł na trzydzieści jeden stopni poniżej zera. Dotąd była to najniższa temperatura. Mróz taki byłby znośnym przy cichem powietrzu, ale panował właśnie wiatr, który zdawał się być złożonym z nożów przecinających powietrze.
Doktorowi bardzo się przykrzyło to więzienie, bo wiatr umocnił śnieg i można było puścić się na jaką wycieczkę.
Podczas tak silnych mrozów ludziom trudniej jest oddychać, a przeto i pracować, tak że każdy zaledwie jednę czwartą część zwykłej roboty wykonać może. Wszystkie przyrządy żelazne stają się bezużytecznemi, bo za dotknięciem ich ręką, uczuwa się ból jakby z oparzenia, a nawet płaty skóry przylegają do przedmiotu pochwyconego nieoględnie.
Osada zamknięta na okręcie zniewoloną była używać przechadzki tylko na pomoście osłoniętym, gdzie też i wolno było palić tytuń, czego w sali wspólnej zabroniono. Tam zaś, jak tylko zmniejszono ogień choćby cokolwiek, zaraz ściany, okna, gwoździe, sztaby i t. p. pokrywały się warstwą lodu.
Oddech ludzki gęstniał natychmiast w powietrzu i spadał zaraz w postaci śniegu. W odległości kilku zaledwie stóp od pieców, zimno było trudne do wytrzymania; dlatego też wszyscy cisnęli się chętnie do ognia.
Jednakże doktór Clawbonny radził przyzwyczajać się do tej temperatury która dość jeszcze długo przeciągnąć się mogła; zalecał narażanie mięśni na dotkliwe szczypanie mrozu, a sam z siebie dawał pierwszy przykład; lecz większa część ludzi przez lenistwo wrodzone i ociężałość, wolała zostać w cieple i zasypiała przy zgubnym jak na teraz ogniu. Tymczasem, zdaniem doktora, żadne nie groziło niebezpieczeństwo tym, którzy z ciepłej izby wychodzą odrazu na mróz choćby najtęższy; bo takie gwałtowne przejście, mogłoby zaszkodzić tylko ludziom pozostającym w ciągłej wilgoci. Twierdzenia swoje doktór popierał licznemi przykładami, pomimo to, słowa jego pozostały głosem wołającego na puszczy.
Zdawało się, że na Hatteras’a temperatura żadnego nie wywiera wpływu. Przechadzał się on w milczeniu, nie prędzej i nie wolniej jak zwykle. Czyżby mróz nawet nie potrafił zwalczyć energicznej jego konstytucyi? Posiadałże w sobie wysoki stopień owego ciepła naturalnego, którego szukał w swych ludziach? Czyż wielka myśl, jakiej się poświęcił, takimby dla niego miała być puklerzem, że zasłonić go mogła od wszelkich wpływów zewnętrznych? Osada z niemałem zadziwieniem widziała go, jak znosił cierpliwie mróz trzydziestostopniowy, schodził z pomostu na kilka godzin, a gdy wracał, nie było po nim widać wpływu mrozu na niego.
— Dziwny to człowiek, mówił doktór do Johnsona; pojąć go nie umiem. Jakby nosił w sobie piec gorejący; jestto jedna z najpotężniejszych natur, jakie w życiu mojem studyowałem.
— I co dziwniejsza, odpowiedział Johnson, że na takie zimno nie chodzi ubrany cieplej jak w czerwcu.
— To rzecz najmniejsza, powiedział doktór, bo i na cóż przyda się ciepłe odzienie temu, kto nie ma ciepła w sobie samym. Byłobyto to samo, co chcieć ogrzać kawał lodu, przez obwinięcie go w szmatę wełnianą. Hatteras tego nie potrzebuje; człowiek ten inaczej jest zbudowanym i nie dziwiłbym się wcale, gdyby przy nim było tak ciepło, jak przy węglu rozżarzonym.
Johnson rewidując co rano otwór w lodzie, spostrzegł, że grubość jego przeszła już stóp dziesięć.
Prawie co noc doktór mógł obserwować wspaniałe zorze północne; od godziny czwartej do ósmej w wieczór, niebo lekko zabarwiało się od strony północy: następnie nabarwiona ta przestrzeń przybierała kształt foremny opaski blado-żółtawej, której krańce zdawały się być wygięte w łuk ponad lodową płaszczyzną. Zwolna ta smuga światła wznosiła się ku niebu w kierunku południka magnetycznego i tam wyglądała jakby poprzepasywana wstęgami czarnemi; wytryski materyi świetlanej wydłużały się wówczas, to zmniejszając, to znowu zwiększając swój blask zwyczajny; meteor przybywszy do swego zenitu, najczęściej składał się z wielu łuków, kąpiących się w różowej, żółtej, lub zielonej fali światła. Widok to był olśniewający, nieporównany. Potem wszystkie te jasne łuki skupiały się w jeden punkt i tworzyły wieńce o niebiańskiej barw obfitości. Nakoniec świetna zorza bladła stopniowo, natężone promienie rozlewały się w światełko coraz bledsze, coraz mniej wyraźne, aż nareszcie cudne zjawisko osłabłe, gasło i rozpłynęło się powoli w ciemnych obłokach południa. Niedalej jak w odległości ośmiu stopni od bieguna, można nabrać dokładnego wyobrażenia o czarodziejskiej piękności tego widoku. Zorza północna widziana w klimacie umiarkowanym, nie daje żadnego pojęcia o tym cudzie natury, który Opatrzność zachowała dla samych tylko stref podbiegunowych.
Podczas gdy księżyc przyświecał, liczne jego odbicia zjawiały się w atmosferze i blask jego podnosiły. To znowu koła księżycowe otaczały tę gwiazdę nocy, jaśniejącą wówczas zestrzelonem światłem w pośród okręgu świetlanego.
Dnia 26-go listopada morze przybrało silnie, i woda przeciskała się z gwałtownością przez otwór służący za studnię; podnoszący się żywioł wzruszył grubą warstwę lodu, a głuche i częste trzeszczenie, oznajmiało tę walkę podmorską; na szczęście okręt nie wyszedł ze swego lodowego łożyska, tylko łańcuchy jego rozbujane, brzęczały. Hatteras przewidując ten wypadek, kazał je był umocnić.
Następne dni były jeszcze zimniejsze; gęsta mgła zaległa atmosferę; wiatr miótł tumanami śniegu, a trudno było rozpoznać czy one z góry spadają czy też przybywają z rozległych płaszczyzn lodowych.
Osada okrętu zajmowała się różnemi czynnościami, głównie przygotowaniem tłuszczu i tranu z fok zabitych; tłuszcz ten zamienił się w bryły tak zmarznięte, że trzeba je było siekierą rozrąbywać, a każdy kawałek oddzielnie był twardym jak marmur. Takim sposobem zebrano ilość tranu mogącą wypełnić dziesięć baryłek; tu, obejść się było można bez wszelkich naczyń, które zresztą i tak popękałyby niezawodnie przy zmianie objętości płynu, zmieniającej się pod wpływem temperatury.
Dnia 28-go termometr spadł jeszcze niżej, bo do trzydziestu sześciu stopni pod zero; węgla już nie było więcej jak na dni dziesięć i każdy z przerażeniem widział niedaleką chwilę, w której miało zabraknąć tego paliwa.
Hatteras przez oszczędność nie kazał opalać pieców w tylnej części okrętu, i z doktorem i Shandonem przeniósł się do wspólnej sali. Tym sposobem zbliżył się bardziej do swych ludzi, patrzących nań chmurnem i niechętnem okiem. Słyszał ich narzekania, wymysły a nawet i groźby, a nie mógł ich ukarać: zdawał się być głuchym na wszystkie rozmowy; nie upominał się nawet o miejsce najbliższe przy ogniu. W oddalonym kącie, siedział milczący z rękami na piersi skrzyżowanemi.
Wbrew zaleceniom doktora, Pen i jego towarzysze jak najmniej używali ruchu; całe dnie przepędzali bezczynnie przy piecu, albo leżeli w hamakach, dobrze kołdrami okryci. Dlatego też zdrowie ich wkrótce się pogorszyło; nie zdołali oprzeć się zgubnemu wpływowi klimatu, i szkorbut ukazał się na pokładzie Forwarda.
Doktór jednakże od dość dawna co rano rozdawał wszystkim sok cytrynowy i pastylki wapienne; wszakże środki te tak dzielne zazwyczaj, tu nie wiele działały i choroba wkrótce przybrała najzjadliwszy charakter.
Cóż za okropny widok tych nieszczęśliwych, z nerwami i muskułami od bólu pokurczonemi! Nogi im puchły nadzwyczajnie i okrywały się dużemi niebieskawo-czarnemi plamami; dziąsła ich były napuchnięte i krwią zaszłe; wargi nabrzmiałe tak, że mówić wcale nie mogli i zaledwie niezrozumiałe tylko wydawali tony. Krew zakażona i zmieniona co do swego składu, nie niosła już życia do kończyn ciała.
Clifton pierwszy uległ tej strasznej słabości, nie długo za nim Gripper, Brunton i Strong, którzy nie mogli się podnieść ze swoich hamaków. Inni niedotknięci jeszcze chorobą, zmuszeni byli patrzeć na cierpienia swych towarzyszy, bo oprócz sali wspólnej, osada nie miała innego schronienia, a i ta wkrótce na szpital zupełny zamienioną została — bo z ośmnastu ludzi składających osadę Forwarda, trzynastu w przeciągu kilku dni dostało szkorbutu. Pen zdrów był jeszcze, silna jego natura chroniła go od choroby. Shandon uczuwał pierwsze jej symptomata, rozwinąć się w nim jednak nie zdołała, a ciągły ruch powrócił mu zdrowie w zupełności.
Doktór z największem poświęceniem pielęgnował swych chorych; serce mu się ściskało na widok cierpień którym zaradzić nie był wstanie.
Starał się rozbudzić jakąś raźność w zrozpaczonej osadzie; jego wyrazy, pocieszania, uwagi filozoficzne, pomysły szczęśliwe, urozmaicały jednostajność długich dni cierpienia. Czytywał głośno, a zadziwiająca jego pamięć dostarczała mu zajmujących opowiadań — i słuchali go radzi, ci co zdrowi jeszcze otaczali piec wieńcem. Jęki chorych, ich skargi i krzyki rozpaczy, zmuszały doktora do zawieszenia opowiadania; wówczas pilnie, z poświęceniem oddawał się obowiązkom swego powołania.
Był przytem zdrów i nie chudł; tusza jego okrągła najlepszem była jego odzieniem. Cieszył się z tego bardzo, że ubrany jest jak foka lub wieloryb, którym gruba warstwa tłuszczu pozwala znosić zimno stref północnych z łatwością.
W Hatterasie żadna, ani fizyczna, ani moralna nie zaszła zmiana; zdawało się nawet że cierpienia ludzi jego załogi nic go nie obchodzą. Może umyślnie na twarzy nie okazywał żadnego wzruszenia, bo baczny spostrzegacz, pod tą kamienną na pozór skorupą, mógł dojrzeć serce człowieka czułego na niedolę bliźnich. Doktór badał go, studyował, a nie mógł dojść do określenia tej wyjątkowej organizacyi, tego nadzwyczajnego temperamentu.
Termometr spadł jeszcze niżej; zimno było tak wielkie, że musiano zaniechać przechadzki na pomoście okrętu; tylko psy od Eskimosów nabyte, łaziły jeszcze po nim skowycząc żałośnie.
Jeden z ludzi pilnował wciąż pieca i podsycał w nim ogień, bo nie można było dopuścić aby w nim wygasł choć na chwilę. Jak tylko płomień się zmniejszał, natychmiast mróz wciskał się do sali, lód osiadał na ścianach, a wilgoć w postaci śniegu padała na nieszczęśliwych mieszkańców brygu.
Wśród takich cierpień niedających się opisać, nadszedł dzień 8-go grudnia. Z rana, doktór jak zwykle poszedł spojrzeć na termometr wiszący na zewnątrz, i znalazł merkuryusz w bańce zupełnie zamarznięty.
Czterdzieści cztery stopnie mrozu! rzekł sam do siebie z przerażeniem.
I tego właśnie dnia, wrzucono do pieca ostatni kawałek węgla, z zapasu znajdującego się na okręcie.
Chwila to była bardzo rozpaczliwa. Myśl o śmierci z zimna wszystkim przedstawiła się naraz w całej swej okropności; ten ostatni kawałek węgla gorzał z ponurem jakiemś trzeszczeniem; co chwila mogło zabraknąć ognia, a temperatura w sali widocznie się obniżała. Lecz Johnson wziął kilka kawałków nowego paliwa pozyskanego ze zwierząt morskich i wrzucił je do pieca, wraz z pęczkiem kłaków napojonych tranem zmarzniętym, co wkrótce dało ilość ciepła dostateczną. Woń palącego tłuszczu była nieznośną, ale jakże jej uniknąć? trzeba więc było znosić cierpliwie. Johnson sam nawet przyznawał, że jego materyały palne pozostawiały coś jeszcze do życzenia, i że z pewnością nie znalazłyby dobrego przyjęcia u mieszczan liverpoolskich.
— A jednakże, mówił on, ten nieprzyjemny zapach wydać może jak najlepsze rezultaty.
— Jakieżto naprzykład? spytał cieśla.
— Zapewne przynęci do nas niedźwiedzi, które woń tę lubią nadzwyczajnie.
— A na cóż nam potrzebne są niedźwiedzie? wtrącił Bell.
— Przyjacielu, odrzekł Johnson, na foki już liczyć nie możemy, bo te znikły na czas długi, a jeśli nam niedźwiedzie nie dostarczą tłuszczu na paliwo, to nie wiem co się z nami stanie.
— Masz słuszność Johnsonie; nasze obecne położenie bardzo jest niepewne, a nawet zatrważające, i gdy nam tego rodzaju paliwa zabraknie,... to nie wiem doprawdy...
— Znajdziemy jeszcze jeden sposób!...
— Jeszcze jeden? zapytał Bell.
— Tak jest mój drogi! w ostatecznym razie.... ale nie! kapitan nigdy.... a jednak, może i będzie musiało przyjść do tego.
Johnson smutnie potrząsł głową i zadumał się głęboko, bo wiedział, że ta trocha tłuszczu, z taką zdobyta trudnością, przy największej oszczędności, wystarczyć może najdłużej na tydzień.
I nie mylił się stary retman w swych przewidywaniach; rzeczywiście wkrótce dostrzeżono kilku niedźwiedzi, przynęconych zapachem palącego się tranu. Ludzie niedotknięci szkorbutem wybrali się na polowanie, które jednak nie powiodło się, gdyż te zwierzęta są bardzo czujne i przezorne; niepodobna ich było podejść, a strzały najcelniejsze na nic się nie przydały.
Osadzie brygu na seryo groziła śmierć z zimna, bo niedopobna było znieść przez czterdzieści ośm godzin temperatury jaka miała zapanować na okręcie; każdy z przerażeniem patrzył na ostatni kawałek paliwa.
Było to 20-go grudnia; o trzeciej godzinie popołudniu, ogień wygasł. Majtkowie do koła piec otaczający spojrzeli po sobie wzrokiem obłąkanym. Hatteras w swoim kącie siedział nieporuszony; doktór podług zwyczaju chodził szybkim krokiem, nie wiedząc już co by wymyśleć.
Termometr zawieszony w sali wspólnej, spadł nagle do dwudziestu dwóch stopni niżej zera.
Chociaż doktór nie wiedział co wymyśleć, inni jednak wiedzieli. Shandon zimny i zdecydowany, Pen ze wściekłością w oczach, i dwóch albo trzech innych, jeszcze włóczących się ich towarzyszy, przystąpili do Hatterasa.
— Kapitanie, rzekł Shandon.
Hatteras pogrążony w dumaniu, nie słyszał go.
— Kapitanie! powtórzył Shandon, poruszając go ręką.
— Czego pan chcesz? odpowiedział Hatteras.
— Jeśli pan masz zamiar pomrozić nas tutaj, mówił porucznik z gorzką ironią, to przynajmniej powiedz nam to otwarcie.
— Moim zamiarem, odpowiedział Hatteras tonem poważnym, jest, aby każdy z obecnych na okręcie aż do samego końca spełnił swój obowiązek.
— Są rzeczy wyższe nad obowiązek kapitanie, a mianowicie pamięć o własnem istnieniu. Powtarzam, że jesteśmy już pozbawieni ognia, i jeśli tak potrwa, to za dwa dni ani jeden z nas nie pozostanie przy życiu.
— Nie mam drzewa, głucho odparł Hatteras.
— A więc, zawołał gwałtownie Pen, kto nie ma drzewa, pójdzie go poszukać tam gdzie ono być może.
Hatteras pobladł z gniewu.
— A gdzież to? zapytał.
— Na pokładzie! zuchwale odpowiedział majtek.
— Na pokładzie? powtórzył kapitan zaciskając pięście.
— Bez wątpienia, mówił dalej Pen; gdy okręt nie może już nosić swej osady, można tedy spalić okręt!
Przy pierwszym z tych wyrazów Hatteras porwał siekierę... przy ostatnich, siekiera ta wzniesioną już była nad głową Pena.
— Nędzniku! wrzasnął kapitan.
Doktór zasłonił sobą majtka i odepchnął go; siekiera upadłszy na ziemię, głęboko zaryła się w podłogę. Johnson, Bell i Simpson otoczyli kapitana, gotowi stanąć w jego obronie. Tymczasem z hamaków dały się słyszeć jęki żałosne ludzi bliskich już śmierci.
— Ognia! ognia! wołali chorzy, którym mróz już pod kołdrami dokuczał.
Hatteras po krótkiej walce wewnętrznej, tonem spokojnym wyrzekł nareszcie te słowa:
— Jeśli zniszczymy nasz okręt, na czemże powrócimy do Anglii?
— Panie! odezwał się Johnson, możeby i można bez wielkiej szkody poświęcić niektóre mniej konieczne części, jak naprzykład część wystającą nad wodę (plat-bord), parapety...
— Zawsze jeszcze pozostałyby szalupy, wtrącił Shandon, a zresztą, czyż nie możemy zbudować sobie mniejszego statku z resztek większego?
— Nigdy! odpowiedział Hatteras.
— Ależ... odezwało się głośniej kilku majtków.
— Mamy znaczny zapas spirytusu, mówił Hatteras, spalcie go do ostatniej kropli.
— Niechże będzie i spirytus, rzekł Johnson z udanem zadowoleniem, którego nie miał w głębi duszy.
Kładziono więc w piec grube knoty zmoczone w spirytusie; blady płomień lizał ściany pieca, i podniósł nieco temperaturę sali.
W ciągu dni następnych, wiatr zwrócił się na południe; termometr poszedł w górę; powietrze ocieplone trochę, zaległy gęste tumany śniegu. W godzinach pogodniejszych niektórzy ludzie wychodzili z okrętu; większą ich część zatrzymywał na pokładzie szkorbut i oftalmija — zresztą ani o polowaniu, ani o rybołóstwie mowy być nie mogło.
Krótka ta przerwa w strasznych mrozach niedługo trwała; d. 25-go wiatr nagle się zmienił, a merkuryusz zamarzł na nowo; musiano się wtedy uciec do termometru spirytusowego, którego nie zamraża i największe zimno.
Doktór z przerażeniem dostrzegł na nim, że mróz doszedł do pięćdziesięciu dwóch stopni poniżej zera. Może nigdy jeszcze ludzie nie byli narażeni na takie straszliwe zimno. Lód pokrył podłogę śliską powłoką, gęsta mgła zaległa salę, wilgoć spadała w postaci śniegu; trudno było rozeznawać przedmioty naokoło siebie. Zwykły cieplik uchodził z kończyn ciała ludzi; nogi i ręce siniały, głowę zdawały się ściskać żelazne obręcze, myśli mięszały się, język skostniały prawie w ustach, nie był zdolnym do mówienia. Wszystkie najstraszniejsze symptomata, wywołane przemożnem zimnem, naraz się ukazały.
Od chwili gdy zagrożono spaleniem okrętu, Hatteras nie schodził prawie z pomostu, czuwając wciąż nad całością Forwarda. którego części wszystkie tak cenił jak członki własnego ciała. Uzbrojony, odbywał straż bezustanną, nieczuły na zimno; śnieg i lód okrywał jego suknie, robiąc z nich jakby granitową powłokę. Duk jakby pojmując myśli swego pana, ani na krok go nie odstępował, szczekając i wyjąc.
Jednakże tegoż dnia kapitan przyszedł do sali wspólnej. Doktór z wysileniem zdołał podejść ku niemu.
— Hatterasie, rzekł, pomrzemy bez ognia.
— Nigdy! odrzekł Hatteras, domyślając się na co ma odpowiedzieć.
— Ależ potrzeba koniecznie, rzekł znowu doktór tonem łagodnym.
— Nigdy mówił kapitan z coraz większą siłą, nie! nigdy na to nie zezwolę. Jeśli chcą, niech mi wymówią posłuszeństwo.
W taki sposób dał ludziom swoim swobodę działania. Johnson i Bell rzucili się na pomost. Hatteras słyszał jak drzewo jego brygu trzeszczało pod uderzeniami siekiery. Płakał.
Było to właśnie w dzień Bożego Narodzenia, który jest w Anglii świętem rodzinnem, wieczorem zebrań i wesołych zabaw dla dzieci. Z jakąż goryczą cisnął się do wspomnienia, obraz dzieci otaczających zielone drzewka. Któż sobie nie przypomniał tych długich kawałków wołowiny pieczonej, dostarczonej przez zwierzęta umyślnie na ten dzień tuczone; tych tortów, ciastek i wszelkich przypraw, nagromadzonych tego uroczystego dnia dla wszystkich Anglików? A tutaj boleść, rozpacz, ostatnia nędza; zamiast choinki, kawałki drzewa odrąbane z okrętu zapędzonego w najodleglejsze krańce strefy lodowatej!
Tymczasem pod wpływem ożywczego ognia, umysły majtków odzyskały siłę i rzeźwość; gorąca herbata i kawa zrobiły resztę; nadzieja, tak łatwy znajdująca przystęp do duszy człowieka, ożywiła nieszczęsną gromadkę. W takich to okolicznościach zakończył się ów zgubny rok 1860, którego zima przed wczesna zwichnęła wszystkie zamiary Hatterasa.
Pierwszy dzień następnego roku 1861 odznaczył się wcale niespodziewanem odkryciem. Mróz zelżał trochę; doktór powrócił do zwykłych swych zajęć naukowych. Czytał właśnie relacyę sir Edwarda Belchera o jego wyprawie na morza północne. Nagle trafił na ustęp, którego dotąd nigdy nie zauważył; zdziwiony odczytał go raz jeszcze; rzecz nie ulegała wątpliwości.
Sir Edward Belcher opowiadał, że dotarłszy do końca kanału Królowej, znalazł tam wyraźne i niezaprzeczone ślady przejścia i bytności ludzi.
„Znalazłem, mówi on, szczątki mieszkań, nie podobnych w niczem do niezgrabnych i niewygodnych bud, w jakich przebywają koczujące plemiona Eskimosów; fundamenta tych budowli dobrze były w ziemię osadzone; wnętrze było wyłożone grubym, pięknym granitem i wybrukowane. Znaleźliśmy tam znaczną ilość kości fok i reniferów; spotkaliśmy tam węgiel.“
Przy tym ostatnim wyrazie, myśl nagła powstała w głowie doktora; porwał książkę i pobiegł z nią do Hatterasa.
— Węgiel! zawołał kapitan.
— Tak Hatterasie, węgiel! to znaczy zbawienie nasze.
— Węgiel na tem pustem wybrzeżu, powtarzał Hatteras. Nie, to być nie może.
— Dla czego wątpisz o tem kapitanie? Belcher nie byłby pisał o tem, gdyby nie widział na własne oczy.
— Choćby i tak, to i cóż z tego doktorze?
— Nie jesteśmy ani o sto mil oddaleni od miejsca, na którem Belcher znalazł węgiel; a cóż znaczy wycieczka stumilowa, tam gdzie chodzi o życie tylu ludzi. Nic zaprawdę. Nieraz i dalej puszczano się po lodzie na poszukiwania, podczas równie tęgich mrozów. Jedźmy kapitanie!
— Jedźmy! rzekł Hatteras, decydując się od razu, bo żywej jego wyobraźni już się przedstawiała szansa ratunku.
Johnson został zaraz uwiadomiony o tem postanowieniu; bardzo pochwalił zamiar i opowiedział go swym towarzyszom. Jedni przyjęli wiadomość z radością, inni całkiem obojętnie.
— Węgiel, tu, na tych wybrzeżach! odezwał się Wall, jęcząc na łożu boleści.
— Daj pokój! szepnął tajemniczo Shandon, niech robi co chce.
Lecz przed przystąpieniem do przygotowań podróżnych, Hatteras z największą skrupulatnością obliczał stanowisko swego brygu. Łatwo zrozumieć potrzebę takiej przezorności i konieczność matematycznej dokładności, z jaką to obliczenie musiało być dokonane. Nie mając liczb pewnych, trudnoby było trafić z powrotem do Forwarda.
Hatteras wyszedł na pomost, zebrał w różnych chwilach kilka odległości od księżyca i oznaczył wysokość kilku gwiazd ważniejszych.
Obserwacye w tym celu przedsięwzięte z wieloma łączyły się trudnościami, bo na mrozie z oddechu kapitana formowała się gruba warstwa lodu, na szkłach i zwierciadłach instrumentów. Powieki jego niejednokrotnie narażone były przy zetknięciu się z metalem lunety.
Pomimo to zdołał wynaleźć dość dokładne podstawy dla swego obliczenia i powrócił do sali, aby z nich skorzystać. Skończywszy to, podniósł głowę i z osłupieniem spojrzał na doktora.
— Cóż zatem? zapytał Clawbonny.
— Pod jaką szerokością znajdowaliśmy się przy początku naszego zimowiska?
— Pod siedmdziesiątym ósmym stopniem, piętnastą minutą szerokości i dziewięćdziesiątym piątym stopniem, trzydziestą piątą minutą długości, to jest właśnie przy samym zimnym biegunie.
— Zatem nasze pole lodowe posuwa się, odpowiedział Hatteras po cichu, znajdujemy się o dwa stopnie dalej na północ i bardziej na zachód, a więc przeszło o trzysta mil od twoich składów węgla.
— A ci nieszczęśliwi, nie wiedząc o tem... zawołał doktór.
— Milczenie! rzekł Hatteras, kładąc palec na ustach.
Hatteras niechciał aby ludzie jego załogi wiedzieli o tej zmianie położenia — i miał słuszność. Nieszczęśliwi dowiedziawszy się, że są porwani bardziej na północ, nieprzepartą siłą oddaliby się szaleństwom rozpaczy. Doktór zrozumiał te powody i pochwalił milczenie kapitana; ten zaś zamknął w sobie wrażenie, jakie na nim zrobiło to odkrycie. Była to dlań pierwsza chwila szczęścia, od wielu miesięcy spędzonych w ciągłej walce z żywiołami. Znajdował się on w tej chwili o sto pięćdziesiąt mil bardziej na północ posuniętym, i tylko o ośm stopni od bieguna oddalonym. Lecz radość tę tak głęboko w duszy chował, że doktór nawet się jej domyślać nie mógł i dlatego też z zadziwieniem pytał sam siebie, czemu oko Hatterasa promienieje blaskiem niezwykłym? — odpowiedzi jednak na to nie znajdował.
Forward zbliżając się bieguna, oddalił się jednocześnie od pokładów węgla, przez sir Edwarda Belchera dostrzeżonych; chcąc je znaleźć, potrzeba było nie sto mil zrobić, ale o dwieście pięćdziesiąt mil zwrócić się na południe. Jednakże, po krótkiej w tym przedmiocie naradzie pomiędzy Hatterasem i doktorem, podróż została postanowioną.
Jeżeli Belcher mówił prawdę, o czem wątpić było trudno, rzeczy dotąd musiały pozostawać w tym stanie, w jakim on je zostawił. Od roku 1853 żadna wyprawa w te odległe strony nie była przedsiębraną. Pod tą szerokością spotykano już bardzo niewielu Eskimosów. Zawód jakiego doznał Hatteras na wyspie Beechey, nie mógł się powtórzyć na wybrzeżach Nowej Kornwalii. Nizka temperatura tamecznego klimatu, doskonale konserwowała przedmioty na jej wpływ wystawione. Wszystko więc przemawiało za odbyciem tej dalekiej po lodach wycieczki.
Obliczono, że podróż ta mogła trwać najwyżej dni czterdzieści i odpowiednio do tego Johnson poczynił przygotowania.
Największą baczność zwrócił on na przysposobienie sań, które były kształtu zwykle w Grenlandyi używanego, szerokie na trzydzieści pięć cali a długie na dwadzieścia cztery stopy. Niekiedy Eskimosi budują sanie mające przeszło pięćdziesiąt stóp długości. Sanie które Johnson urządzał, składały się z długich desek wygiętych z obu końców dwoma grubemi powrozami, utrzymywanych w naprężeniu jakby łuk; to czyniło je sprężystemi, a wytrwalszemi na uderzenia. Sanie takie z łatwością sunęły po lodzie. Na przypadek spotkania nie zmarzłego śniegu, opatrzono te deskowe płozy zewnętrznemi ramami chroniącemi je od zagrzęźnięcia; dla podniesienia śliskości desek, według zwyczaju Eskimosów pociągnięto je siarką ze śniegiem pomięszaną.
Zaprzęg składał się z sześciu psów; silne te, pomimo swej chudości zwierzęta zdawały się nie czuć wcale ostrości zimy. Uprząż ich z jeleniej skóry w dobrym była stanie, i można było polegać na niej, jako nabytej od sumiennych Grendladczyków z Uppernawik. Sześć takich psów bez zmęczenia mogło ciągnąć dwa tysiące funtów ciężaru.
Zabrano ze sobą namiot, na przypadek gdyby się okazało niepodobieństwo zbudowania chaty ze śniegu; wzięto także wielkie płótno nieprzemakalne, do rozłożenia go na śniegu niby podłogi, kilkanaście kołder wełnianych i ze skóry bawolej.
Wzięto pięć skrzyń pemmikana pożywnego, ważących około czterechset pięćdziesięciu funtów; liczono po funcie tej żywności dziennie na człowieka i na każdego psa, których było siedmiu, z Dukiem; ludzi miało być tylko czterech. Wzięto także dwanaście gallonów (54 kwart) spirytusu, dostateczną ilość herbaty i sucharów, kuchnię przenośną, z dodatkiem knotów i hupki, nadto sporo prochu, kul i cztery dubeltówki. — Ludzie udający się na tę wyprawę, odpowiednio do pomysłu kapitana Parry, opasali się kauczukowemi pasami, napełnionemi kawą, herbatą i wodą, które utrzymywały się w stanie płynnym, z powodu ciepła ciała pobudzanego ruchem jego.
Johnson osobiście pilnował przygotowania obuwia właściwego na śnieg i służącego zarazem za łyżwy; były to trzewiki na drewnianych podeszwach przymocowanych do nóg rzemiennemi paskami, na lód i stwardniały śnieg; dogodniejsze były miękkie mokassiny ze skóry; jednych i drugich dla każdego człowieka przeznaczono po dwie pary.
Wszystkie te drobne na pozór, lecz bardzo ważne przygotowania, zajęły całe cztery dni czasu; Hatteras tymczasem pracował co południe, nad upewnieniem się o pozycyi swego okrętu. Pokazało się że okręt i płaszczyzna lodowa już się nie posuwały, ale należało upewnić się o tem.
Kapitan bił się z myślami nad wyborem ludzi, których miał wziąć ze sobą w tę podróż. Niektórych nie wypadało zabierać, a niebezpiecznie też było zostawiać ich na statku. Jednakże, ponieważ los ogółu zależał od pomyślności tej wyprawy, przedewszystkiem trzeba było wybierać na towarzyszów ludzi pewnych i wypróbowanych.
Shandon przeto został stanowczo wykluczonym i nie okazał żadnego z tego powodu niezadowolenia. Wall ciężką do łoża przykuty chorobą, nie mógł mieć udziału w wyprawie.
Stan chorych w ogóle nie pogorszał się. Leczenie ich polegało na wcieraniach często powtarzanych i na zadawaniu im soku cytrynowego; nie trudno więc było obejść się bez doktora i dlatego też on był najpierw wybranym, a osada nic przeciwko temu mieć nie mogła.
Johnson gorąco pragnął towarzyszyć kapitanowi w tej niebezpiecznej podróży, lecz ten wziąwszy go na stronę, rzekł mu głosem serdecznym, prawie wzruszonym:
— Johnsonie! w tobie tylko ufność mą pokładam, tobie też tylko jednemu okręt mój powierzyć mogę. Będę spokojnym, skoro ty czuwać będziesz nad Shandonem i innymi. Zima ich tu przykuła do miejsca, lecz któż odgadnąć może do jak niegodnych przedsięwzięć złośliwość może ich doprowadzić. Zostawię ci dokładne i wyraźne instrukcye, oddające w razie potrzeby, dowództwo w twe ręce. Zastąpisz mnie w zupełności. Nieobecność nasza trwać może najwyżej cztery do pięciu tygodni, a będę spokojniejszy, powtarzam, skoro ty tu zostaniesz. Brak drzewa Johnsonie, wiem o tem! lecz ile możesz oszczędzaj mój biedny okręt. Rozumiesz mnie przyjacielu?
— Rozumiem kapitanie, odrzekł stary marynarz i pozostanę, skoro ci się tak podoba.
— Dziękuję! rzekł Hatteras, z uczuciem ściskając rękę retmana i zaraz dodał:
— Gdybyś widział że nie wracamy Johnsonie! poczekaj na puszczenie lodów, a staraj się posuwać w kierunku bieguna. Gdyby się inni temu sprzeciwiali, nie myśl o nas... wracaj z Forwardem do Anglii...
— Taka jest twa wola kapitanie?
— Niezmienna i nieodwołalna, odpowiedział Hatteras.
— Rozkazy twoje będą spełnione!
Doktór żałował że Johnsona z nim nie będzie, jednak przyznał postępowaniu Hatterasa słuszność.
Dwaj inni towarzysze podróży byli: cieśla Bell i Simpson. Pierwszy, zdrów, silny i przychylny kapitanowi, mógł znakomite wyświadczyć usługi w obozowaniu na śniegu; drugi, choć mniej śmiały, mógł być pożytecznym jako dobry myśliwy i rybak zarazem.
Tak więc do wyprawy należeli: Hatteras, Clawbonny, Bell, Simpson i wierny Duk; do żywienia przeto było czterech ludzi i siedm psów; zapasy zostały obliczone odpowiednio.
W pierwszych dniach stycznia, temperatura trzymała się średnio na trzydziestu siedmiu stopniach niżej zeru. Hatteras niecierpliwie śledził zmiany powietrza; często patrzył na barometr, ale nie mógł polegać zupełnie na jego wskazaniach, narzędzie to bowiem traci swą zwykłą dokładność w tamtej szerokości geograficznej. W ogóle powiedzieć można, że w tamtym klimacie ważne widzieć się dają wyjątki od powszechnych praw przyrody: niebo niekoniecznie tylko przy mrozie bywa czyste, a śnieg nie zawsze sprowadza ocieplenie się powietrza. Wskazówki barometru są niepewne, jak to zauważyli wszyscy prawie żeglarze podróżujący po morzach północnych; spadał on przy wiatrach północnych i zachodnich i wtedy następowała pogoda, a przeciwnie gdy się podnosił, padały deszcze lub śniegi. Nic przeto na wskazania jego liczyć nie było można.
Nareszcie dnia 5-go stycznia wiatr zachodni sprowadził zmianę temperatury; merkuryusz w termometrze podniósł się i zatrzymał przy dwudziestu ośmiu stopniach poniżej zera. Hatteras postanowił wyjechać nazajutrz, nie mógł patrzeć dłużej na to, jak w oczach jego rąbano okręt; większa połowa pomostu kapitańskiego poszła już do pieca.
Dnia 6-go stycznia pomimo gęstego śniegu, wydano rozkaz odjazdu; doktór wydał ostatnie jeszcze zalecenia chorym; Bell i Simpson w milczeniu uścisnęli ręce swych towarzyszy. Hatteras chciał głośno wszystkich pożegnać, lecz naokoło dostrzegł same nieprzyjazne spojrzenia. Zdawało mu się, że na ustach Shandona błysnął uśmiech ironiczny. Kapitan zamilkł. Może nawet i zachwiał się na chwilę w swem postanowieniu, rzuciwszy okiem na Forwarda; lecz nie chciał się cofać. Sanie wyładowane i zaprzężone stały na lodzie; Bell wysunął się naprzód, inni poszli za jego przykładem. Johnson odprowadził podróżnych o ćwierć mili; Hatteras prosił go aby powrócił na pokład okrętu i stary marynarz pożegnał ich nareszcie.
W tej chwili Hatteras zwrócił się po raz ostatni do swego brygu, i ujrzał już końce masztów ginące wśród śniegowej zawiei.
Gromadka podróżna zwróciła się na południo-wschód. Simpson kierował zaprzęgiem, a Duk gorliwie mu pomagał, nie bardzo się dziwiąc obecnemu zatrudnieniu takich jak on sam czworonogów. Hatteras z doktorem postępowali z tyłu, a Bell szedł na czele, rozpoznając wszędzie drogę i probując siły lodu drągiem w żelazo okutym.
Podniesienie się temperatury zapowiadało śnieg blizki, co się też i ziściło wkrótce; zaciemniało to atmosferę, nie dało pilnować się prostej drogi, utrudniało pochód. Z tem wszystkiem orszak posuwał się średnio trzy mile morskie (których 60 idzie na stopień jeograficzny) na godzinę.
Powierzchnia lodowa utworzona pod wpływem mrozu różnej siły, śniegów i innych przyczyn, była nierówną; sanie uderzały nieraz o sterczące lody i przechylały się niebezpiecznie; obeszło się jednak bez wypadku.
Hatteras i jego towarzysze dobrze otulali się w zwierzchnie suknie skórzane, przykrojone na sposób grenlandzki, nie odznaczające się elegancyą, ale bardzo odpowiednie do klimatu. Głowy osłaniał kaptur nie przepuszczający wiatru i śniegu; tylko usta, nos i oczy, wystawione były na zetknięcie się z powietrzem, i nic im to nie szkodziło. Nic tak niewygodnego jak wysokie krawaty, lub jakieś osłony nosów; stwardniałyby one wkrótce od śniegu i mrozu, tak, że chyba siekierą zdejmowaćby je należało — a sposób ten rozbierania się byłby niewygodny nawet pod biegunem. Koniecznie było potrzeba pozostawić możność swobodnego oddychania.
Podróż po tej nieskończonej płaszczyznie była nader utrudzająco nudną; gdzie spojrzeć, kupy lodów jednostajnego kształtu, bryły jakby naumyślnie jednakowo obrobione, lub góry lodowe, z wijącemi się między niemi jarami. Podróżni postępowali z busolą w ręku, mówili zaś bardzo mało, bo na takim mrozie otwieranie ust było przykre; lód w mgnieniu oka formował się na wargach, a oddech nawet nie zdołał go stopić. Postępowano zatem w milczeniu, a każdy kijem macał tę drogę nieznaną. Ślady kroków Bella były widoczne na śniegu; trzymano się ich, licząc na to, że gdzie on przeszedł, tam przejdzie i reszta.
Liczne ślady niedźwiedzi i lisów krzyżowały się we wszystkich kierunkach, ale pierwszego dnia podróży nie napotkano ani jednego z tych zwierząt; zresztą polować na nie byłoby i bezużytecznie i niebezpiecznie, a sanie i tak aż nadto już były wyładowane.
W wycieczkach tego rodzaju, podróżni zazwyczaj robią po drodze niewielkie składy zapasów żywności, ukrywając je pod śniegiem przed żarłocznością zwierząt, a z powrotem zabierają to, co złożyli chwilowo dla ulżenia sobie ciężaru.
Hatteras nie mógł robić coś podobnego, nie mogąc liczyć z pewnością na nieruchomość lodów; składy takie byłyby rzeczą bardzo praktyczną i pożyteczną na lądzie stałym, ale nie na polach lodowych, gdzie niepewność drogi, powrót w te same miejsca czyniła bardzo wątpliwym.
W południe Hatteras urządził mały odpoczynek pod osłoną ściany lodowej; posilano się pemmikanem i herbatą gorącą. Napój ten prawdziwie ożywczy, wybornie się nadał w owych okolicznościach, w jakich podróżni się znajdowali.
Po godzinnym wypoczynku puszczono się w dalszą drogę; przez cały dzień zrobiono zaledwie dwadzieścia mil; wieczorem psy i ludzie opadli na siłach z utrudzenia.
Jednakże pomimo to, potrzeba było dla spędzenia nocy koniecznie zbudować domek ze śniegu, bo namiot nie był dostateczny. Urządzono się z tem w przeciągu półtory godziny. Bell okazał wiele zręczności; układano bryły lodu równo obrąbane, jedne na drugich i zaokrąglano je w kształt sklepienia. Śnieg miękki służył za zaprawę która wkrótce stwardniała od mrozu.
Wązki otwór przy samej ziemi, przez który pełzać trzeba było, służył za wejście do tej groty improwizowanej; doktór nie bez trudności wcisnął się tam najpierwszy, inni poszli za jego przykładem. Wieczerzę przygotowano na kuchence opalanej spirytusem. Temperatura wewnątrz tego domku była bardzo znośna, a wiatr dmący zewnątrz, nie mógł się do niej przecisnąć.
— Proszę do stołu! zawołał doktór uprzejmym tonem.
Zasiedli przeto do uczty, z tych samych co i dawniej składającej się potraw, ale pożywnych; po posiłku udano się na spoczynek. Płótno kauczukowe rozciągnięte nad warstwą śniegu, dobrze chroniło od wilgoci. Przy płomieniu kuchenki przenośnej, wysuszono pończochy i obuwie; trzej podróżni owinąwszy się w grube kołdry wełniane, legli na spoczynek pod strażą czwartego, którego zmieniano z kolei. Odbywający straż czuwać musiał nad bezpieczeństwem wszystkich, a szczególniej obowiązany był pilnować, aby się wejście do domku nie zatkało, gdyż w takim razie wszyscy mogliby żywcem być zagrzebani.
Duk położył się w izbie wspólnej, inne psy zostały na dworze, gdzie po wieczerzy wsunęły się na spoczynek pod śnieg, tworzący dla nich dostateczną osłonę.
Prace dzienne utrudziły do tyla ludzi, że wkrótce sen twardy osiadł na ich powiekach. Na doktora kolej straży przypadła o godzinie 3-ej rano; w nocy zerwał się straszny huragan. Dziwne zaiste było położenie tych biedaków, zapędzonych pomiędzy lody i śniegi, zagrzebanych na chwilę w grobie, którego ściany grubiały od zewnętrznej zawiei.
Nazajutrz rano o godzinie szóstej puszczono się w dalszą drogę, zawsze tak samo nudnie-jednostajną, Powietrze jednak bardziej się oziębiło; śnieg twardniał pod nogami, co ułatwiało o wiele podróż. Niekiedy napotykano wzgórki podobne do bud, w jakich przebywają Eskimosi; doktór przez ciekawość kazał rozwalić jednę z takich wyniosłości, lecz po usunięciu śniegu znalazł tylko nagą bryłę lodu.
— Czegóż się spodziewasz doktorze, zapytał Hatteras; czyż nie my pierwsi przechodzimy przez tę część kuli ziemskiej?
— Tak się zdaje, rzekł doktór, lecz nareszcie któż wie....
— Nie traćmy czasu na próżnych poszukiwaniach, mówił kapitan; radbym co najprędzej wrócić do mego okrętu, choćbyśmy nie znaleźli paliwa tak pożądanego.
— Co do tego, rzekł doktór, mam wielką nadzieję.
— Doktorze, mawiał często Hatteras, źle zrobiłem, żem opuścił mój okręt, to wielki błąd! miejsce kapitana jest na pokładzie jego statku, a nie gdzieindziej.
— Johnson tam pozostał.
— Zapewne! ale zawsze.... Śpieszmy się! śpieszmy!....
Orszak postępował szybko, ciszę przerywał tylko niekiedy głos Simpsona, zachęcający psy do biegu. W skutek ciekawego zjawiska fosforescencyi, zdawało się, że stworzenia te stąpały po gruncie palącym się, i że z pod sań buchały tumany iskier. Doktór wysunął się trochę naprzód — pragnął zbadać naturę tego śniegu, gdy nagle, przeskakując jakiś wzgórek znikł naraz z oczu; Bell znajdujący się najbliżej podbiegł spiesznie.
— Panie Clawbonny! wołał z niepokojem, gdzie jesteś?
— Doktorze! krzyczał Hatteras, nadbiegając z Simpsonem.
— Tu, w jakiejś dziurze! odpowiedział głos dość spokojny; podajcie mi koniec sznura, to wydostanę się na wierzch.
Spuszczono linę doktorowi, siedzącemu w otworze głębokim na jakie dziesięć stóp; przewiązał się w pół ciała, a towarzysze go wyciągnęli, nie bez pewnej trudności.
— Czyś się nie pokaleczył? pytał Hatteras.
— Broń Boże! mnie żadne nie może grozić niebezpieczeństwo, odpowiedział doktór, otrząsając śnieg z twarzy.
— Lecz jakże się to stało?
— Ach! to znowu to przeklęte łamanie się promieni światła! Zdawało mi się, że przeskakuję przestrzeń szeroką na jednę zaledwie stopę, i wpadłem głęboko na jakie pięć lub sześć łokci. Niech wam posłuży za przestrogę, abyście kroku nie zrobili nie pomacawszy wprzód kijem; trudno tu ufać własnym zmysłom: słuch chwyta dźwięki pozorne, a wzrok widzi przewrotnie. Prawdziwie jestto kraj rzadki, nieoceniony w swym rodzaju.
— Czy możemy już iść dalej? zapytał kapitan.
— Idźmy kapitanie, idźmy! ten mały wypadek więcej mi korzyści przyniósł niż szkody.
Puszczono się w dalszy pochód, w kierunku południowo-wschodnim; po przebyciu dwudziestopięciomilowej przestrzeni, podróżni się zatrzymali. Utrudzenie nie powstrzymało doktora od wdrapania się na górę lodową, podczas gdy inni stawiali budę ze śniegu.
Na czystem sklepieniu niebios, księżyc w pełni niemal jeszcze, jaśniał blaskiem nadzwyczajnym; gwiazdy świeciły niezmiernie jasno, jaskrawo. Z wierzchołka lodowej góry widok rozciągał się na rozległą płaszczyznę, najeżoną tu i owdzie wyniosłościami dziwacznych kształtów, sterczącemi jak kolumny stojące lub budynki w gruzach leżące, jak nagrobki wśród cmentarza ogołoconego z drzew, nie mającego granic, na którym do wiecznego spoczynku mogłoby się ułożyć całe dwadzieścia pokoleń ludzi całego świata.
Pomimo zimna i utrudzenia, doktór stał długo zagłębiony w kontemplacyi, aż go towarzysze gwałtem prawie z niej wyrwali; trzeba było pomyśleć o spoczynku. Schronienie na noc było gotowe; czterej podróżnicy wdrapali się do tej groty jak krety jakie, i wkrótce też zasnęli głęboko.
Dni następne nie odznaczały się niczem nadzwyczajnem; podróż szła trudniej lub łatwiej, prędzej albo powolniej, stosownie do zmian temperatury, raz suchej i mroźnej, to znowu wilgotnej i przejmującej. Natura gruntu po jakim stąpano, wywoływała kolejną zmianę obuwia.
W takim stanie doczekano się połowy stycznia; księżyc w ostatniej kwadrze na krótko tylko bywał widzialnym; słońce ciągle zakryte dawało wprawdzie sześć godzin światełka, ale tak słabego, że je zaledwie do półmroku zaliczyć było można. Nie wystarczało ono na dokładne oświecenie drogi, na której trzeba się było oryentować wedle wskazań kompasu. Bell zawsze postępował na czele; Hatteras szedł za nim w linii prostej, a potem znowu Simpson i doktór; a jednakże pomimo najbaczniejszej uwagi, schodzili niekiedy znacznie na bok i trzeba było wracać i w innym iść kierunku.
W niedzielę 15-go lutego Hatteras obliczył w przybliżeniu, że wyprawa odbyła już około stu mil na południe; cały poranek dnia tego poświęcono na naprawę różnych przedmiotów, tak do ubioru, jak i do obozowania potrzebnych, oraz na czytanie biblii i modlitwę.
W południe puszczono się w dalszą drogę; powietrze bardzo się oziębiło; termometr wskazywał tylko trzydzieści sześć stopni, przy atmosferze bardzo czystej.
Nagle i całkiem niespodzianie, podniosła się z ziemi gęsta para w stanie zupełnego zamarzania; wzbiła się ona w górę na dziewięćdziesiąt blizko stóp i tak pozostała niewzruszoną. O krok przed sobą nic widzieć nie było można; lód w drobnych kawałkach gęsto osiadał na odzieniu podróżnych, którzy zdziwieni i przerażeni tem nieznanem zjawiskiem, myśleli przedewszystkiem aby się skupić i być razem, to też jednocześnie prawie słyszeć się dały głosy:
— Hop! Simpson!
— Tędy Bell!
— Panie Clawbonny!
— Doktorze!
— Gdzie jesteś kapitanie?
Czterej towarzysze szukali się nawzajem, wyciągając ręce przed sobą, wśród gęstej mgły nie dozwalającej rozróżniać przedmiotów. Lecz najwięcej każdego niepokoiło to, że żadnej nie otrzymywał na swój odzew odpowiedzi, jak gdyby głos nie był zdolnym przedrzeć się przez ten jak go zwano, dym zmrożony.
Każdemu przyszło wtedy na myśl wystrzelić, żeby dać znać o sobie — ale o ile głos ludzki zdawał się w tej atmosferze zasłaby, o tyle znowu wystrzały okazały się za mocne; pochwyciły je echa, roznosiły je we wszystkich kierunkach, tak że nie można było wiedzieć gdzie był początek odgłosu.
Każdy wtedy działał według własnego instynktu. Hatteras założywszy ręce na piersiach czekał spokojnie. Simpson, nie bez wielkiego trudu zatrzymał sanie. Bell chciał wracać po własnych śladach, których rękami szukał w śniegu. Doktór chodził w prawo i w lewo, potykając się często o bryły lodu i błądząc tym sposobem coraz więcej.
Po upływie pięciu minut, rzekł on sam do siebie:
— Długo tak być nie może! szczególny to klimat, i za wiele w nim niespodzianek! Nie wiadomo na co liczyć za chwilę, żeby już nie mówić o tych igiełkach lodowych, które twarz kaleczą. Hop! hop! kapitanie.
Lecz nie odebrawszy i tym razem żadnej odpowiedzi, wziął się do nabijania swej strzelby, przyczem mimo grubych rękawic, parzył sobie ręce od zimna lufą żelazną. W tem spostrzegł nieopodal siebie poruszającą się jakąś massę niewyraźną.
— Przecież! zawołał, Hatteras! Bell! Simpson! Czy to wy? — odpowiedzcie.
Za całą odpowiedź słyszeć się dało przygłuszone mruczenie.
— Co to być może! pomyślał doktór.
Massa tymczasem zbliżała się coraz bardziej i coraz wyraźniej kształty jej się rysowały. Myśl straszna trwogą przejęła doktora.
— Niedźwiedź! wyszeptał z cicha.
Rzeczywiście musiał to być niedźwiedź ogromny, który zabłąkawszy się wśród mgły panującej, chodził tu i owdzie i mógł zetknąć się z podróżnymi, nie domyślając się bynajmniej bytności ich w tem miejscu.
— Położenie zaczyna być trudne, myślał doktór, stojąc nieporuszony jak skała.
Nieraz zwierzę tak blisko było, że doktór czuł oddech jego; za chwilę tonęło w owej mroźnej parze. To znów zwierz machał ogromnemi swemi łapami, że rozdzierał pazurami odzienie na doktorze, który odskakiwał na stronę, a tymczasem massa stawała się nieruszalną, jakby jakie zjawisko w fantasmagoryi. Tak cofając się i macając w około, trafił nareszcie na dość wysoką górę lodową i zaraz pomyślał:
— Gdybym się mógł dostać na jej wierzchołek, byłbym ocalony.
Jak pomyślał tak i zrobił: ze zręcznością zadziwiającą wdrapał się na wyniosłość około ośmdziesięciu stóp wynoszącą, i tym sposobem ujrzał się ponad mgłą marznącą, w atmosferze czystej i widnej.
— Bogu dzięki! zawołał, i obracając się na około dostrzegł zaraz swych trzech towarzyszy, wynurzających się powoli z tego gęstego mroku.
— Hatteras!
— Panie Clawbonny!
— Bell! Simpson!
Wykrzykniki te jednocześnie prawie słyszeć się dały; na niebie ukazał się w tej prawie chwili wspaniały krąg jasny; atmosfera naokoło rozjaśniła się, a wierzchołki licznych gór lodowych zdawały się wypływać z owej pary zmarzniętej, jakby z płynnego srebra. Podróżni znajdowali się w obrębie koła mającego około pięćdziesięciu mniej więcej łokci średnicy. Przy czystości wyższych warstw powietrza i przy temperaturze bardzo mroźnej, dźwięki mowy z łatwością mogły być słyszane ze szczytów lodowych, na które każdy z podróżnych nie słysząc odpowiedzi na swe odezwy, wdrapał się, by się z mgły wydostać.
— A gdzie sanie? zapytał kapitan.
— Tam na dole o ośmdziesiąt stóp pod nami, odpowiedział Simpson.
— Nie popsute?
— Bynajmniej.
— A niedźwiedź? spytał znowu doktór.
— Jaki niedźwiedź? odrzekł Bell.
— Niedźwiedź któregom spotkał i który o mało że nie roztrzaskał mi czaszki.
— Niedźwiedź! zawołał Hatteras, więc zejdźmy na dół.
— To znowu się pogubimy, i znów będziemy się szukać, mówił doktór.
— A jeśli się niedźwiedź rzuci na psy nasze? zauważył Hatteras.
W tej chwili rozległo się w powietrzu zajadłe szczekanie Duka; wychodziło ono z mgły i dochodziło wyraźnie do podróżnych.
— Duk! zawołał Hatteras. Niezawodnie coś się stało! ja schodzę.
Z massy mglistej dały się słyszeć osobliwe przerażające odgłosy. Duk i psy w zaprzęgu będące szczekały z zajadłością, odgłosy te jednak dziwnie były zmięszane i zbite w massę huczącą. Widocznie coś tam się stało, bo się odbywała jakaś zacięta walka u samego spodu tej mgły nieprzeniknionej, która poruszała się niekiedy jak fala oceanu podczas walki potworów morskich.
— Duk! Duk! wołał kapitan, zabierając się do zejścia na dół.
— Poczekaj kapitanie, poczekaj, wołał doktór; sądzę że mgła już się rozprasza.
Nie rozpraszała się ona, lecz opadała jak woda uchodząca powoli ze stawu; zdawało się, że wchodzi napowrót tam zkąd wyszła. Błyszczące wierzchołki gór lodowych olbrzymiały ponad nią; inne znowu ukazywały się dopiero jak wyspy nowo powstające. W skutek złudzenia optycznego, zdawało się podróżnym, że wraz ze swemi górami płyną gdzieś w wyższe przestrzenie atmosfery, a to zwierzchnie warstwy mgły opadały pod niemi coraz niżej.
Z kolei ukazał się wierzch sań wyładowanych, dalej psy zaprzężone, potem spora gromada innych zwierząt, do trzydziestu sztuk dochodząca, a nakoniec jakaś ogromna, poruszająca się massa, nad którą skakał Duk; głowa jego to się okazywała, to zapadała w ciemnicę mgły.
— Lisy! zawołał Bell.
— Niedźwiedzie! odpowiedział doktór; jeden! dwa! trzy! pięć!
— A nasze psy! nasze zapasy! krzyczał Simpson.
Rzeczywiście gromada lisów i niedźwiedzi rzuciła się do sań, szarpiąc umieszczone tam zapasy żywności. Drapieżność zgromadziła tu we wspólnym interesie zwierzęta, nigdy w zgodzie ze sobą nie żyjące, które nie zważając na szczekanie psów, rozrywały wszystko co napotkały.
— Ognia! krzyknął kapitan, pierwszy dając strzał ze swej dubeltówki.
Towarzysze poszli za jego przykładem. Po tym poczwórnym strzale, niedźwiedzie podniosły łby, pomruczały dziwnie i dały znak do odwrotu, uchodząc drobnym kłusem, któremuby jednak nie dorównał galop najlepszego konia. Za niemi posunęła cała gromada lisów i wszystko to razem zniknęło wkrótce wśród lodów północy.
Fenomen ten, właściwy klimatom północnym, trwał około trzech kwandransów; niedźwiedzie i lisy miały dość czasu do gospodarowania w zapasach żywności, które im tak w porę przychodziły na głodny ząb wśród ostrej zimy. Dzikie i wygłodniałe zwierzęta poszarpały płótno przykrywające sanie, rozbiły skrzynie z mięsem zasuszonem, porozrywały worki z sucharami, rozniosły po śniegu cały prawie zapas herbaty, rozlały beczułkę spirytusu, porozrzucały urządzenia obozowe, słowem, zostawiły za sobą same ślady zniszczenia i dzikiej drapieżności.
— Cóż to za nieszczęście dla nas, mówił Bell, patrząc ze smutkiem na tę scenę zniszczenia.
— Nieszczęście tem większe, że trudne do naprawienia, dodał Simpson.
— Obejrzyjmy najprzód nasze szkody, a później dopiero mówić o nich będziemy.
Hatteras w milczeniu zbierał szczątki skrzyń, worków i żywności tu i owdzie porozrzucane, pragnąc uratować choć to, coby jeszcze przydatnem być mogło. Najprzykrzejszą była strata dość znacznej ilości spirytusu, przy płomieniu którego gotowano kawę i herbatę. Po dokładnem obejrzeniu wszystkiego, doktór obliczył, że brakuje dwustu funtów mięsa i stu pięćdziesięciu funtów sucharów — co zmuszało do ograniczenia się w pokarmach na pół zwykłej porcyi, w razie gdyby podróż nie miała być przerwana.
Naradzano się tedy, co począć wśród takich okoliczności. Czy powrócić do okrętu i na nowo rozpocząć tę wyprawę? Lecz w takim razie jakaż szkoda przebytych już stu pięćdziesięciu mil drogi! Powrót bez znalezienia węgla tak gorąco upragnionego i oczekiwanego, źleby oddziałał na umysły osady. Wreszcie, czy znajdą się ludzie jeszcze tak odważni, którzyby zdecydowali się odbyć powtórną podróż po lodach?
Wszystkie przeto względy przemawiały za posuwaniem się naprzód, bodajby kosztem największych prywacyj.
Doktór, Hatteras i Bell, głosowali za podróżą, Simpson namawiał do powrotu; trudy podróży nadwerężyły jego zdrowie; widocznie opadał na siłach, lecz widząc, że towarzysze pragną iść dalej, zajął swe miejsce na czele sań i mała karawana wyruszyła w dalszą na południe drogę.
Trzy dni następne, od 15-go do 17-go stycznia przeszły bez żadnego wypadku; podróż odbywano coraz powolniej: ludzie ustawali, psy ciągnęły sanie z coraz większą trudnością, żywność była niewystarczającą i za mało sił dawała. Pogoda także ciągłym ulegała zmianom, przeskakując nagle z tęgich mrozów do wilgoci przejmującej.
Dnia 18-go stycznia, nagle zmienił się ogólny widok pól lodowych; na horyzoncie ukazała się znaczna liczba ostro zakończonych wierzchołków bardzo wyniosłych; miejscami z pod śniegu wyglądał grunt jak się zdawało utworzony z gnejsu, szystu i kwarcu z niejakiemi śladami skał wapiennych. Podróżni stanęli przeto wreszcie na lądzie stałym, a wedle wszelkiego do prawdy podobieństwa, kraj ten musiał być Nową Kornwaliją. Doktór nie mógł się wstrzymać, by nie uderzyć nogą z zadowoleniem o ten grunt stały pod sobą.
Już tylko o sto mil wyprawa oddaloną była od przylądka Belcher, lecz na tym lądzie zasianym ostremi skałami, gdzie na każdym prawie kroku napotykały się niebezpieczne spadki, rozpadliny, przepaści, trudy podróżnych musiały się powiększać. Mnożyło je jeszcze przy posuwaniu się w ląd, wdrapywanie się na wyniosła wybrzeże, przebywanie śniegów nagromadzonych niekiedy do wysokości trzydziestu lub czterdziestu stóp, w ciasnych zaklęsłościach między wzgórzami.
Niezadługo podróżni poczęli żałować gładkiej jednostajnej powierzchni lodowej, po której sanie ślizgały się z łatwością; tu przeciwnie, ciągnąć je trzeba było z wielkim trudem, bo psy same już wydołać nie mogły swemi siłami wyczerpanemi i ludzie musieli im koniecznie pomagać. Niekiedy dla przebycia znaczniejszej jakiej wyniosłości, potrzeba było zdejmować cały ładunek, a i tak jeszcze robota przeciągała się całemi godzinami, tak że w ciągu pierwszego dnia podróży na lądzie zrobiono zaledwie pięć mil, na tej ziemi, dobrze zaiste nazwanej „rogatą.“ Pełno było na niej nierówności, sterczących głazów, ostrych grzebieni gór, skał połamanych, zupełnie tak samo, jak na południowo-zachodniej kończynie Anglii.
Nazajutrz sanie wdrapały się na wyżyny nadbrzeżnych wzgórzy. Podróżni zupełnie opadli na siłach, nie mogli nawet zbudować sobie domku ze śniegu i musieli noc przepędzić pod namiotem, owinięci w skóry bawole, susząc na własnej piersi zmoczone pończochy. Łatwo odgadnąć skutki takiej hygieny. Termometr w nocy spadł do czterdziestu dwóch stopni, merkuryusz zamarzł.
Zdrowie Simpsona w coraz gorszym było stanie: uporczywy katar płucny i reumatyzm z gwałtownemi połączony bólami, zmusiły go do położenia się w sanie, których już nie mógł poprzedzać. Bell musiał go zastąpić, choć sam nie był zdrów zupełnie. Doktór nawet uczuł na sobie wpływ tak ostrej zimy, jednakże nie użalił się ani razu: szedł ciągle podpierając się kijem, rozpoznawał drogę, pomagał wszędzie i we wszystkiem. Hatteras niewzruszony, niepojęty, nieczuły, rześki jakby dopiero co wyszedł w drogę, milcząco postępował za saniami.
Dnia 20-go stycznia mróz był tak straszny, że najmniejsze wysilenie doprowadzało ludzi do stanu zupełnej prawie bezwładności; tymczasem grunt tak był nierówny, że Bell, doktór i Hatteras musieli wraz z psami ciągnąć sanie, i jeszcze przód sań przy gwałtowniejszem uderzeniu złamał się, co wymagało natychmiastowej naprawy. Tego rodzaju przeszkody i opóźnienia przytrafiały się po kilka razy dziennie.
Podróżni szli głębokim wąwozem brnąc po pas w śniegu; pocili się mimo strasznego mrozu. Nagle Bell idący tuż obok doktora, spojrzał na niego z przerażeniem, nic nie mówiąc porwał garść śniegu i zaczął nim silnie wycierać twarz swego towarzysza.
— Co ty robisz Bell? — zawołał doktór usuwając się od napastnika.
Lecz Bell dalej prowadził swą operacyę.
— Bell! co ty robisz? czyś zwaryował? napchałeś mi śniegu w usta, w nos i oczy; co to ma znaczyć?
— To znaczy, odrzekł Bell, że jeśli masz jeszcze nos doktorze, to mnie go zawdzięczać powinieneś.
— Nos! mówił doktór, ze zdziwieniem macając się po twarzy.
— Tak panie Clawbonny, nos twój był już zupełnie biały i gdyby nie moja energiczna kuracya, niezawodnie jużbyś pozbawionym był tej ozdoby niewygodnej wprawdzie w podróży, ale niezbędnie potrzebnej w życiu całem.
I rzeczywiście, po niejakim czasie doktór byłby sobie nos odmroził; lecz dzięki przytomnemu znalezieniu się Bella, obieg krwi w tej części ciała został przywrócony, i wszelkie niebezpieczeństwo minęło.
— Dziękuję ci Bellu, rzekł doktór, daj Boże odpłacić!
— Oh! liczę na to panie Clawbonny, odpowiedział cieśla; daj Boże żeby nas nie spotykały większe nieszczęścia.
— Niestety! odrzekł doktór, masz zapewne na myśli tego biedaka Simpsona, który cierpi okropnie.
— Czy obawiasz się o niego doktorze? rzekł Hatteras.
— Obawiam się kapitanie.
— A cóż mu jest?
— Dostał gwałtownego szkorbutu; nogi mu już puchną, a dziąsła pękają. Leży tam w saniach, na pół zmarzły, a każde wstrząśnienie, zdwaja jego cierpienia. Żal mi go serdecznie, a pomódz mu nie mogę.
— Biedny Simpson, szepnął Bell.
— Możeby dobrze było przerwać podróż naszą na parę dni, mówił dalej doktór.
— Przerwać podróż! zawołał Hatteras, gdy życie ośmnastu ludzi zależy od naszego powrotu!
— Jednakże...
— Słuchajcie mnie, mówił znów Hatteras; żywności mamy zaledwie na dni dwadzieścia, więc czy mamy choć chwilę do stracenia?
Bell i doktór nic nie odpowiedzieli, a sanie ruszyły w dalszą drogę.
Wieczorem zatrzymano się u stóp pagórka lodowego, w którym Bell naprędce wyżłobił otwór; tam schronili się podróżni. Doktór całą noc pilnował chorego Simpsona, na którego szkorbut działał zjadliwie; nabrzmiałe jego wargi wyrzucały same tylko skargi.
— Ah! panie Clawbonny.
— Męztwa mój drogi, mówił doktór.
— O ja wiem, że już nie powrócę do Anglii, nie przeżyję tej choroby, czuję to! wolałbym już raz umrzeć!..
Na te słowa rozpaczy, doktór odpowiadał zdwojeniem już i tak gorliwej pieczołowitości, sam utrudzony pracą całodzienną, noc poświęcał na przygotowanie jakiego lekarstwa ulgę przynieść mogącego; ale już sok cytrynowy i wcierania żadnego skutku nie wywierały i skorbut zwolna ogarniał całe ciało chorego.
Nazajutrz trzeba było znowu przenieść go na sanie, chociaż biedaczysko prosił aby go tu pozostawiono samego, aby mu umrzeć spokojnie dozwolono: następnie sanie ruszyły, posuwając się w obec trudności ciągle się nastręczających.
Mgła wilgotna i zimna, do szpiku przejmowała podróżnych; śnieg drobny a twardy siekł im twarz i oczy; pracowali jak bydlęta a nie mieli dostatecznego pożywienia.
Duk równie jak i pan jego wytrwały, biegał żwawo, wyszukując sam najlepszą zawsze drogę; powierzano się jego instynktowi.
Poranek 23-go stycznia prawie był zupełnie ciemny, księżyc na nowiu słabego zaledwie udzielał światełka. Duk wysunął się naprzód i zginął zupełnie na kilka godzin. Hatteras zaczął się o niego niepokoić, tem bardziej, że wszędzie napotykano liczne ślady niedźwiedzi. Kapitan nie wiedział co przedsięwziąć, gdy nagle dało się słyszeć gwałtowne szczekanie.
Przyspieszono kroku i wkrótce Hatteras znalazł wierne zwierzę w głębokim wąwozie.
Duk stał jak wryty przed pewnym rodzajem piramidy (cairn) z kamienia wapiennego, pokrytego grubą powłoką lodu.
— Tym razem, rzekł doktór uwalniając się z zaprzęgu, jest to kern niewątpliwie.
— I cóż z tego? zapytał Hatteras.
— Kapitanie! jeśli to jest kern, to możemy w nim znaleźć ważne dla nas dokumenta; może nawet w nim złożony jest zapas żywności, w każdym razie warto, zajrzeć.
— A któryż by Europejczyk zdołał dojść aż tutaj, rzekł Hatteras wzruszając ramionami.
— Alboż to koniecznie Europejczyk, odrzekł doktór; czy Eskimosi nie mogli tu zrobić schowania na to co złowią lub upolują? Zdaje mi się, że to u nich jest we zwyczaju.
— Dobrze doktorze, zobacz, ale sądzę że próżne będą twe mozoły.
Clawbonny i Bell uzbrojeni w oskardy poszli do kernu. Duk nie przestawał szczekać zajadle. Lód mocno spajał kamienie, jednakże kilka silniejszych uderzeń zdołało je rozwalić.
— Widocznie tu coś jest, rzekł doktór.
— I mnie się tak zdaje, dodał Bell.
Rozrzucono z pośpiechem kamienie i wkrótce znaleziono skrytkę, z której wydobyto papier bardzo zwilgotniały. Doktór porwał go z bijącem sercem; Hatteras wziął mu z ręki papier, i czytał co następuje:
„Altam... Porpoise, 13 grud... 1860, 12°... dług. 8°... 35′ szer...“
— Porpoise! zawołał doktór.
— Porpoise! powtórzył Hatteras. Nie słyszałem aby okręt tego nazwiska znajdował się kiedy na tych wodach.
— Widoczną jest rzeczą, mówił doktór, iż żeglarze jacyś, rozbitki może, byli tu nie dawniej nawet jak przed dwoma miesiącami.
— To niezawodne wtrącił Bell.
— Cóż teraz zrobimy? pytał doktór.
— Pójdziemy dalej, zimno odpowiedział Hatteras. Nie wiem o statku Porpoise, ale wiem, że bryg Forward oczekuje naszego powrotu.
Puszczono się w dalszą podróż. Umysły wszystkich były mocno poruszone; i nic dziwnego, bo spotkanie ludzi w tak odległych krajach uważać trzeba za wypadek najważniejszy jaki się przytrafić może. Hatteras brwi marszczył z widoczną niespokojnością.
— Porpoise! mówił sam do siebie, co to za okręt być może? i co on tu robił tak blizko bieguna?
Myśl ta dreszczem go przejmowała; doktór zaś i Bell przeciwnie, dwa widzieli błogie następstwa podobnego spotkania — to jest, że albo bliźnich swoich uratować zdołają, albo sami przez nich uratowani być mogą.
Lecz przykrości i trudy podróży, wkrótce zapomnieć kazały o wszystkiem, a myśleć o własnem niebezpiecznem położeniu.
Stan zdrowia Simpsona coraz się pogorszał; doktór widział symptomata blizkiej śmierci, a zaradzić temu nie był w możności. Sam także bardzo cierpiał na silną oftalmiję, grożącą mu zupełną utratą wzroku, jeśli nie będzie czuwał nad sobą. Zmrok ciągle panujący dawał dosyć światła, które odbite na śniegu, bardzo szkodliwie na wzrok oddziaływało; trudno było temu zapobiedz przez użycie okularów, gdyż te na tęgim mrozie pokrywały się grubą warstwą lodu, która nic widzieć nie pozwalała. A jednak droga wymagała największej baczności i zapobiegania z góry wszelkim wypadkom. Nie zważając przeto na grożące z oftalmii niebezpieczeństwo, doktór i Bell zakrywając jak można oczy, na przemiany kierowali saniami, które i tak zresztą bardzo źle posuwały się na płozach zbitych i poszczerbionych. Trudności jakie grunt przedstawiał, nie zmniejszały się wcale. Grunt był natury wulkanicznej, najeżony wyniosłościami, poprzecinany jarami; podróżni musieli zwolna drapać się na wysokość do półtora tysiąca stóp wynoszącą, aby przebyć napotkaną górę. Powietrze przytem było nieznośne: wicher dął straszny i gwałtowne zamiecie śniegowe powtarzały się co chwila. Smutna to była podróż tych nieszczęsnych po owych zmartwiałych wierzchołkach. Jednostajność białej barwy pokrywającej wszystko, była także powodem choroby swego rodzaju, upajała nijako, odurzała. Zdawało się, że pod nogami niema gruntu, że niema żadnego punktu stałego na tej ogromnej białej przestrzeni, jakby się było na pokładzie okrętu burzą miotanego, na którym co chwila brak człowiekowi pewnej podstawy.
Podróżni doznawali zawrotu głowy, martwota ogarniała ich członki, umysł ich usypiał, i nieraz szli jak snem zmorzeni; rozbudzali się dopiero przy potknięciu się, lub uderzeniu o jaki przedmiot, a potem znów zapadali w senność.
Dnia 25-go stycznia zaczęli się spuszczać po nierównej pochyłości, często po szklistej spadzistości lodowej. Jedno nieuważne stąpnięcie, a mogli stoczyć się w przepaść, w której zginęliby niezawodnie.
Wieczorem, silna burza zerwała się na wierzchołku szczytów śniegiem pokrytych; trudno było oprzeć się gwałtowności huraganu. Wypadało koniecznie położyć się na ziemi, lecz znowu mróz był tak wielki, że zmarznięcie groziło co chwila.
Bell przy pomocy Hatterasa z wielką pracą zbudował chatkę ze śniegu, w której biedacy szukali schronienia. Spożyli po kawałku pemmikanu i potrosze gorącej herbaty; spirytusu już zostało zaledwie cztery gallony (18 kwart), a trzeba go było używać jeszcze i do rozpuszczania śniegu na napój. W krajach mających klimat umiarkowany, śnieg w tym celu może być używanym w pierwotnym swym kształcie i nie jest bynajmniej szkodliwym. Inaczej rzecz się pod biegunem: śnieg tam jest tak zimny, że biorąc go w rękę, doznaje się tego samego uczucia, jak kiedy się chwyta kawałek żelaza do białości rozpalonego; jest przeto pomiędzy jego temperaturą, a temperaturą żołądka tak wielka różnica, że połknięcie go musiałoby koniecznie spowodować prawdziwe uduszenie. Eskimosi wolą najdłuższe cierpieć pragnienie, aniżeli zaspakajać je takim śniegiem, który ani wody zastąpić, ani pragnienia ugasić nie może, ale owszem jeszcze je powiększa. Dla tychto właśnie powodów i nasi podróżni musieli poświęcać część niewielkiego zapasu spirytusu, na topienie śniegu.
O trzeciej godzinie rano, wśród najsilniejszej burzy wypadła na doktora kolej odbywania straży; stał on właśnie oparty w kąciku, gdy zwrócił jego uwagę żałosny jęk Simpsona. Podszedł do niego, uderzając głową o zlodowaciałe sklepienie przytułku, ale nie zważał na to, i zaczął nacierać choremu spuchnięte i posiniałe nogi. Czynność ta trwała około kwadransa. Gdy chciał powstać, uderzył silnie głową o sklepienie lodowe; podniosłszy rękę do głowy, uczuł że sklepienie to opada widocznie coraz bardziej.
— Wielki Boże, zawołał, przyjaciele wstawajcie!
Na ten krzyk Hatteras i Bell powstając, także głowami uderzyli o sklepienie; ciemność głęboka zaległa na około.
— Lód przygniecie nas swym ciężarem! uciekajmy! uciekajmy! wołał doktór.
I wszyscy trzej ciągnąc za sobą Simpsona przez ciasny otwór, wydobyli się z tej niebezpiecznej kryjówki w samą porę, bo zaraz potem z trzaskiem zwaliły się bryły lodu, niedokładnie spojone z sobą.
Nieszczęśliwi podróżni znaleźli się na mrozie i w pośród burzy bez żadnego schronienia. Hatteras chciał co prędzej ustawić namiot; ten jednak nie wytrzymał gwałtowności huraganu. Pochowano się pomiędzy fałdy płótna, które wkrótce pokryła gruba warstwa śniegu, broniąca w każdym razie podróżnych od zupełnego zmarznięcia.
Burza trwała dzień cały. Zaprzęgając psy niedostatecznie żywione, Bell spostrzegł, że niektóre zaczęły gryźć pasy rzemienne swego zaprzęgu; dwa z pomiędzy nich tak były osłabione, że nie mogły już iść daleko.
Bądź co bądź, karawana puściła się w dalszą drogę; cel podróży był jeszcze odległym o mil sześćdziesiąt.
Dnia 26-go, Bell idący naprzód, nagle zaczął przywoływać swych towarzyszów, a gdy ci przybiegli, z osłupieniem wskazał im strzelbę, opartą o bryłę lodu.
— Strzelba! zawołał doktór.
Hatteras porwał ją do ręki; była w najlepszym stanie i nabita.
— Ludzie z osady Porpoise, muszą być niedaleko, rzekł doktór.
Hatteras oglądając broń spostrzegł, że była pochodzenia amerykańskiego; ręka mu zadrżała.
— W drogę! w drogę! zawołał głosem ponurym.
Spuszczano się dalej z pochyłości góry. Simpson leżał jak bez czucia; siły go całkiem opuściły, i nie narzekał już nawet.
Burza nie ustawała, sanie posuwały się coraz wolniej, tak że zaledwie po kilka mil robiono na dobę, a zapasy żywności pomimo największej oszczędności, zmniejszały się widocznie. Lecz dopóki żywności było tyle, ile potrzeba na powrót, Hatteras ciągle posuwał się naprzód.
Dnia 27-go znaleziono w śniegu sekstant (narzędzie astronomiczne), a dalej nieco blaszankę z wódką, albo raczej z bryłą lodu, w środku której sam wyskok utrzymał się w kształcie kulki śniegu; do użycia było to już niezdatne.
Widocznie Hatteras pomimo woli szedł śladem już poprzednio tu przebywających ludzi, którzy jak się zdaje, zginęli tutaj. Posuwano się po drodze jedynej jaką tam była możliwa i znajdowano dowody jakiejś strasznej katastrofy. Doktór napróżno śledził nowego kernu (nagromadzonych ręką ludzką kamieni), ale nic nie dostrzegł.
Smutne mu do głowy przychodziły myśli; bo i rzeczywiście, gdyby znaleźli tych nieszczęśliwych rozbitków, jakążby im pomoc dać mogli? Im samym wszystkiego braknąć poczynało: odzież ich już się zdarła, żywności resztki zaledwie zostały. Gdyby znalezionych ludzi było wielu, to wszyscyby pomarli z głodu. Hatteras zdawał się ich unikać: czyż nie miał słuszności, skoro na nim spoczywał obowiązek ocalenia osady własnego okrętu? Czyż wolno mu było narazić bezpieczeństwo wszystkich, sprowadzaniem obcych osób?
Lecz z drugiej strony ci obcy byli to ludzie, bliźni, a może nawet i rodacy! Jakkolwiek słaba była nadzieja ocalenia ich, nie należało im jej odejmować. Doktór chciał wiedzieć co Bell o tem myśli, lecz ten na zadane sobie w tym względzie pytanie, wcale nie odpowiedział. Przy własnych cierpieniach, serce obojętnieje. Clawbonny nie miał odwagi zapytać Hatterasa — rzecz zatem całą pozostawił Opatrzności.
Dnia 27-go stycznia około wieczora, Simpson był umierającym; członki mu skostniały, oddech jego, a raczej ziepanie, otaczało mgłą jego głowę; konwulsyjne drgania zapowiadały śmierć bliską. Wyraz jego twarzy był okropny; malowała się na niej rozpacz, a w wyrazie oczu, gniew bezsilny na kapitana. W tem spojrzeniu tkwiło oskarżenie, wyrzut niemy, ale dojmujący, słuszny może!
Hatteras nie zbliżał się do umierającego. Unikał go, uciekał od niego, i milczał zamknięty w sobie więcej niż kiedykolwiek.
Noc następna była okropna: gwałtowność burzy zwiększała się jeszcze; silny wiatr po trzykroć wyrywał namiot, wystawiając ludzi na bolesne uderzenia śniegu zlodowaciałego, zrywanego z otaczających lodowisk, ostrego jak strzały. Psy wyły żałośnie. Biedny Simpson narażony był na znoszenie takiej temperatury; Bell okrywał go jak mógł płótnem namiotu, które choć nie broniło od zimna, ale przynajmniej zasłaniało przed śniegiem. Gwałtowny wicher zerwał po raz czwarty i tę jeszcze ostatnią osłonę, unosząc ją z sobą w swój wir ze światem przerażającym.
— Ah! tego już nadto! zawołał Bell w rozpaczy.
— Odwagi mój chłopcze! odwagi! mówił doktór, czepiając się go, aby nie stoczyć się w przepaść.
Simpson pasujący się ze śmiercią, ostatnie zrobił wysilenie, podniósł się na wpół, wyciągnął zaciśniętą pięść ku Hatterasowi, który wlepił weń oczy, wydał krzyk rozdzierający i wśród tej groźby niedokończonej padł bez życia.
— Umarł! krzyknął doktór.
— Umarł! powtórzył Bell.
Wiatr odepchnął Hatterasa zbliżającego się do trupa.
Pierwsza to była ofiara zabójczego klimatu; on pierwszy nie miał już nigdy zawinąć do portu, on pierwszy po nieopisanych cierpieniach, przypłacił życiem zacięty upór kapitana. Śmierć ta oskarżała go o morderstwo, lecz i tym razem jeszcze Hatteras nie skłonił głowy przed oskarżeniem, a pomimo to łza płynąca z jego powieki, zmarznięta zawisła na bladem jego obliczu.
Doktór i Bell patrzyli na niego z pewnym rodzajem przerażenia.
Wsparty na swym długim kiju, z głową ku ziemi pochyloną, wyglądał jak duch tych krain podbiegunowych, nieugięty wśród rozszalałej natury, groźny w swej strasznej nieruchomości. W takiej postawie, jakby wyzywając burzę wrzącą około niego, stał Hatteras aż do ukazania się pierwszych blasków świtania, zuchwały, zacięty, niepowściągniony.
Około szóstej godziny z rana, wiatr ucichł nieco a zwracając się nagle na północ, rozpędził chmury na niebie; termometr wskazywał trzydzieści siedm stopni poniżej zera. Pierwsze pobłyski światła mającego za dni kilka złocić widnokrąg tamtejszy, srebrzyły go teraz.
Hatteras zbliżył się do swych dwóch towarzyszy zrozpaczonych, i rzekł do nich głosem łagodnym i smutnym:
— Moi przyjaciele, jeszcze o sześćdziesiąt mil przeszło, jesteśmy oddaleni od miejsca wskazanego przez sir Edwarda Belcher. Żywności pozostało nam już tyle tylko, ile wystarczyć może na powrót do okrętu. Iść dalej, byłoby to narażać się na śmierć niechybną, bez żadnej korzyści; wróćmy zatem.
— Podzielam twe zdanie kapitanie, odpowiedział doktór; poszedłbym za tobą gdziebyś sam chciał, ale zdrowie nasze pogorsza się codzień, zaledwie już nogi wlec zdołamy, zgadzam się przeto zupełnie na zamiar powrotu.
— Czy i ty przystajesz na to Bell? zapytał Hatteras.
— Przystaję kapitanie, odpowiedział cieśla.
— Wypocznijmy tu więc przez dwa dni, rzekł Hatteras, wszak to nie zadługo. Sanie potrzebują naprawy, a dla naszego wypoczynku, zbudujemy sobie domek ze śniegu.
Gdy to zostało udecydowane, trzej ludzie wzięli się do pracy z zapałem, i wkrótce wygodna i trwała chatka stanęła pośród wąwozu w którym się zatrzymano.
Hatteras niezawodnie gwałt sobie zadawał przerywając podróż; tyle trudów i przykrości straconych nadaremnie! wycieczka bezpożyteczna, opłacona życiem jednego człowieka! Jak powrócić na okręt bez kawałka węgla! co się stanie z osadą Forwarda? do czego posunąć się ona może pod wpływem Ryszarda Shandona?... Wszystkie te pytania i względy tłumnie cisnęły mu się do myśli, ale dalej walczyć z trudnościami niepodobieństwem już było.
Wszystkie swe starania zwrócił on teraz na przygotowanie się do powrotu; sanie zostały naprawione, a zresztą ładunek ich tak się zmniejszył, że nie ważył już i dwustu funtów. Wyreparowano także i odzież zużytą, podartą, przesiąkniętą śniegiem i stwardniałą na mrozie, urządzono sobie nowe obuwie i pokrycie na kolana. Wszystkie te roboty, zajęły czas przez cały dzień 29-go i poranek 30-go; trzej podróżni wypoczęli ile można było, i nabrali nieco sił na dalszą drogę.
Podczas tych trzydziestu sześciu godzin spędzonych w chatce śniegowej i na lodach wąwozu, doktór uważał coś niezwykłego w postawie Duka, który wciąż kręcił się naokoło pewnego punktu wynioślejszego niż inne, jakby z lodów poukładanych na sobie powstałego. Pies poszczekiwał i poruszał ogonem niecierpliwie, patrząc w oczy swego pana, jakby go chciał o co zapytać.
Doktór po niejakim namyśle, przypisał tę niespokojność obecności trupa zmarłego Simpson’a, którego towarzysze nie zdążyli jeszcze pochować. Postanowił zatem w tymże samym jeszcze dniu dopełnić tego smutnego obrzędu, tem więcej, że nazajutrz o świcie mieli się puścić w drogę.
Bell i doktór wziąwszy łopaty udali się w głąb wąwozu; pagórek niepokojący Duka zdawał się miejscem bardzo właściwem do złożenia w nim trupa, którego trzeba było zakopać głęboko, chcąc go uchronić od żarłoczności niedźwiedzi.
Zaczęli odrzucać wierzchnią warstwę miękkiego śniegu, a następnie wyrąbywać lód dobrze stwardniały; za trzeciem uderzeniem doktór trafił na jakieś ciało twarde, które się rozpłysnęło na szczątki; podniósł jeden kawałek i poznał że to jest odłamek szklannej butelki.
Bell trochę dalej znalazł spory worek stężały na mrozie, wypchany okruchami sucharów, doskonale zakonserwowanych.
— A to co? zawołał doktór.
— Co to ma znaczyć? mówił Bell, przerywając robotę na chwilę.
Doktór zawołał Hatterasa, który przyszedł bezzwłocznie.
Duk szczekał zajadle i pazurami skrobał po lodzie.
— Możeśmy natrafili na jaki skład zapasów? rzekł doktór.
— Tak się coś zdaje, dorzucił Bell.
— Kopcie dalej, odezwał się Hatteras.
Wydobyto następnie jeszcze kilka kawałków żywności i pakę, do czwartej części napełnioną mięsem zasuszonem.
— Jeśli to jest schowanie, mówił Hatteras, to z pewnością przed nami zwiedzały je już wprzód niedźwiedzie. Przypatrzcie się dobrze, a zobaczycie sami, że przedmioty te są widocznie poruszane.
— Obawiam się tego właśnie, rzekł doktór, bo...
Niedokończył myśli; wyrazy jego przerwał głośny krzyk Bell’a, który kopiąc natrafił na nogę ludzką, wystającą z pośrodku lodów.
— Trup! zawołał doktór.
— To nie schowanie, mówił Hatteras, ale grób.
Po wydobyciu ciała na wierzch, okazało się, że to był doskonale zachowany trup jakiegoś majtka mogącego mieć lat około trzydziestu; doktór nie mógł rozpoznać daty jego śmierci.
Wkrótce potem Bell wydobył ciało drugiego człowieka, mogącego mieć lat pięćdziesiąt, na twarzy którego widocznie jeszcze były ślady cierpień zgon poprzedzających.
— To nie są ciała pochowane, odezwał się doktór; tych nieszczęśliwych śmierć zaskoczyła w takim stanie, w jakim ich teraz widzimy.
— Masz słuszność panie Clawbonny, powiedział Bell.
— Szukajcie dalej, szukajcie, wołał niecierpliwie Hatteras.
Bell nie miał odwagi kopać dalej; któż wie ile trupów to wzgórze mogło w sobie zawierać?
— Ci ludzie padli widać ofiarą wypadku, jakiego my sami zaledwie uniknąć zdołaliśmy: mówił doktór; domek śniegowy zawalił się na nich i przygniótł swym ciężarem. Zobaczmy czy który z nich nie oddycha jeszcze.
Bell wyciągnął trzecie ciało człowieka, czterdziestoletniego; ten nie miał zupełnie pozoru trupa. Doktór pochylił się nad nim i zdawał się dostrzegać jakieś ślady życia.
— Żyje! żyje! zawołał.
Natychmiast przy pomocy Bella przeniósł ciało do chatki śniegowej, a Hatteras tymczasem stojąc nieporuszony, przypatrywał się zawalonemu domkowi.
Doktór rozebrał wygrzebanego człowieka; nie znalazł nigdzie śladu żadnego skaleczenia i zaraz począł nacierać go silnie pakułami zmoczonemi w spirytusie. Życie powracało zwolna, ale widocznie, chociaż chory tak był osłabiony i z sił wyczerpnięty, że przemówić nie mógł ani słowa; język jakby przymarznięty przylegał mu do podniebienia.
Doktór przeszukał kieszenie jego odzieży, lecz nic w nich nie znalazł, coby świadczyć mogło o pochodzeniu tych ludzi; kazał Bellowi dalej prowadzić wcierania, a sam poszedł do Hatterasa.
Ten zszedłszy do środka zawalonego domku śniegowego, staranne robił poszukiwania i właśnie wychodził do światła, trzymając kawałek koperty listowej, na której te jeszcze można było wyczytać wyrazy:
....orpoise
— Altamont! zawołał doktór, na okręcie Porpoise z New—Yorku!
— Amerykanin! rzekł Hatteras cały drgając.
— Ocalę go, mówił doktór, zaręczam, i dowiemy się strasznej zagadki.
Powrócił zatem do Altamonta, pozostawiając Hatterasa w głębokiem zamyśleniu. Przy usilnych staraniach, doktór przywrócił nieszczęśliwego do życia, ale nie do przytomności, bo chociaż żył, nic jednak nie mówił, nie słyszał i nie widział.
Następnego dnia rano Hatteras rzekł do doktora:
— Jednakże potrzeba nam jechać.
— Jedźmy kapitanie! sanie nie są przeładowane, połóżmy więc na nich tego biedaka i przewieźmy go na okręt.
— Rób jak chcesz, odrzekł Hatteras, lecz przedewszystkiem pochowajmy te ciała.
Dwaj nieznani majtkowie złożeni zostali napowrót pod zwaliska domku śniegowego, a trup Simpson’a zajął miejsce Altamont’a.
Pomodliwszy się za swych towarzyszy, trzej podróżni o siódmej godzinie z rana puścili się w drogę z powrotem do Forwarda.
Ponieważ dwa psy z zaprzęgu zdechły, Duk dobrowolnie stawił się do ciągnięcia sań, i sprawiał się jakby rodowity pies grenlandzki.
Przez pierwsze dwadzieścia dni, to jest od 31-go stycznia do 19-go lutego, nie przytrafiło się nic nowego i nieznanego dotąd w podróży. Jednakże ponieważ luty jest najzimniejszym miesiącem, posuwano się po mocnym już lodzie; nie było wiatrów i zamieci, ale za to mróz był trudny do wytrzymania.
Dnia 31-go stycznia słońce ukazało się po raz pierwszy; co dzień posuwało się ono wyżej nad horyzont. Bell i doktór byli bez sił, prawie ślepi i kulejący; cieśla już bez podpierania się na kiju iść nie mógł.
Altamont żył ciągle, lecz zupełnie bezprzytomny i nieczuły; niekiedy wątpiono już o nim, lecz troskliwe i umiejętne starania znowu go do życia przywracały. Poczciwy doktór zajmował się nim z całem poświęceniem, choć własne jego zdrowie mocno było nadwątlone i sam wielkich około siebie starań potrzebował.
Hatteras myślał tylko o swym okręcie; w jakim go znajdzie stanie? co tam na pokładzie jego zajść mogło? czy Johnson potrafił oprzeć się Shandonowi i jego stronnikom? Mrozy były okropne. Czy nie spalono całego Forwarda?
Rano 24-go lutego zatrzymał się nagle. O trzysta kroków przed, nim ukazało się światło czerwone, po nad którem kołysał się ogromny słup czarnego dymu, ginącego w szarych obłokach firmamentu.
— Co to za dym? zawołał głosem strasznym.
Serce mu biło z taką gwałtownością, jakby chciało piersi rozsadzić.
— Czy widzicie ten dym? mówił do zbliżających się towarzyszy, to mój okręt się pali!
— Ależ przecie, jeszcze o trzy mile przeszło jesteśmy od niego oddaleni, powiedział Bell; to nie może być Forward!
— Owszem, rzekł doktór, właśnie Forward, a tylko złudzenie optyczne ukazuje go nam w bliższej niż rzeczywiście odległości.
— Biegnijmy! zawołał Hatteras, wyprzedzając swych towarzyszy.
Pozostawiono sanie na miejscu i rzucono się za kapitanem. W godzinę potem byli już obok okrętu.
Straszny widok! Bryg palił się w pośród topniejących lodów; płomień otaczał cały korpus statku, a wiatr południowy tylko trzask niezwykły donosił do uszów kapitana.
O pięćset kroków dalej, człowiek jakiś rozpaczliwie wznosił ręce ku niebu, nie mogąc żadnego nieść ratunku okrętowi objętemu niszczącym żywiołem.
Człowiek ten stał sam jeden tylko, a był nim stary Johnson.
Hatteras podbiegł ku niemu.
— Okręt mój! okręt! wołał głosem zmienionym.
— To ty kapitanie! odpowiedział Johnson, ty! zatrzymaj się! ani kroku dalej.
— Więc co? pytał Hatteras z okrutną groźbą w głosie.
— Zbrodniarze, rzekł Johnson, przed dwoma dniami uszli ztąd podpaliwszy najprzód okręt.
— Przekleństwo! krzyknął Hatteras.
W tej chwili słyszeć się dał straszny wybuch; ogień doszedł do składów prochu i wysadził wszystko w powietrze z hukiem, od którego ziemia zadrżała naokoło i góry lodu rozsypały się na drobne części.
Doktór i Bell przybyli właśnie do Hatterasa, pogrążonego w rozpaczy. Nagle zerwał się i rzekł głosem silnym:
— Przyjaciele! podli nikczemnicy uciekli! dzielni dokonają wielkiego przedsięwzięcia. Johnson i Bell są mężni, ty doktorze masz naukę, ja posiadam wiarę! Tam oto jest biegun północny! dalej bracia, do czynu, do czynu!
Ta męzka mowa ożywiła towarzyszy Hatterasa.
A jednak straszne było położenie tych czterech ludzi zdrowych i jednego umierającego, zapędzonych pod ośmdziesiąty stopień szerokości, w sam środek strefy północnej, bez żadnych zasobów i środków.
- ↑ Beczka w handlu morskim znaczy 2000 funtów czyli 20 centnarów, zatem wagę jednego tonna.
- ↑ Szruba zastępuje miejsce kół wodnych przy statkach parowych większych nowej konstrukcyi.
- ↑ Węzeł czyli przęsło — miara używana do obliczania szybkości biegu okrętu; znaczy 15 metrów. Błąd autora przypisu: nie może chodzić o węzeł rozumiany jako jednostka długości, gdyż prędkość 210 m/h nie robiłaby wrażenia na Cornhillu. Autorowi chodziło zapewne o węzeł rozumiany jako jednostka prędkości. W tym znaczeniu 1 węzeł = 1 mila morska na 1 godzinę (ok. 1,852 km/h). Statek osiągałby więc prędkość 26 km/h. W tym przypadku Verne nie powinien jednak dodawać słów na godzinę. Zobacz w Wikipedii hasło: węzeł.
- ↑ Merkuryusz marznie przy —42° Celsyusza.