Podróż do Bieguna Północnego/Część II/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Podróż do Bieguna Północnego |
Podtytuł | Pustynia lodowa |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Voyages et aventures du capitaine Hatteras |
Podtytuł oryginalny | Le desert de glace |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
DO
BIEGUNA PÓŁNOCNEGO.
PRZEZ
Zuchwałym prawdziwie był zamiar kapitana Hatterasa, dostania się do północnego bieguna i zlania na Anglię zaszczytu jego odkrycia. Śmiały ten marynarz zrobił wszystko co było w mocy człowieka. Przez dziewięć miesięcy walczył z prądami, burzami, kruszył góry lodowe, łamał ławice, i przetrwał mrozy niebywałe nawet w sferach północnych; w wyprawie swojej streścił prace swych poprzedników, przejrzał i przerobił niejako historyę odkryć podbiegunowych; bryg swój Forward doprowadził za granice mórz znanych. I doprowadziwszy swe zadanie do połowy prawie, ujrzał nagle wszystkie swe zamiary zniszczone! Zdrada, albo raczej zniechęcenie jego osady, obezsilonej tem co przetrwała; wpływ zbrodniczych podszeptów kilku wichrzycieli — postawiły go w okropnem położeniu. Z ośmnastu osób zabranych na pokład brygu, pozostało czterech opuszczonych, ogołoconych ze wszystkiego, bez okrętu, i przeszło o dwa tysiące pięćset mil od ojczyzny.
Wybuch na Forward’zie który w ich oczach wysadzonym został w powietrze, odejmował im ostatnie środki dalszego istnienia.
Pomimo to, odwaga Hatterasa nie zachwiała się w obec tak strasznej katastrofy. Pozostali towarzysze, to ludzie najlepsi z całej osady i zdolni do bohaterskiego poświęcenia się. Odwołał się do energii i nauki doktora Clawbonny, do poświęcenia się Johnsona i Bella, do własnej wiary w swe przedsięwzięcie. Miał odwagę mówić o nadziei, w położeniu tak zrozpaczonem, i usłuchali go dzielni ci towarzysze; to czego dotąd dokonali, poręczało za ich odwagę w przyszłości.
Po energicznej odezwie kapitana, doktór postanowił zebrać dokładne dane o rzeczywistem położeniu — i oddalając się od swych towarzyszy pozostałych o pięćset kroków od okrętu, poszedł sam na miejsce katastrofy.
Z Forwarda, z tego starannie zbudowanego i tak ulubionego przez kapitana brygu, nic nie pozostało; porozrywane naokoło lody, resztki niekształtne, poczerniałe, zwęglone i pokręcone szczątki żelaztwa, kawałki lin, tlejące jeszcze jakby lonty do ogni sztucznych — tylko wijące się tu i owdzie po lodowem polu kłęby dymu, świadczyły o gwałtowności wybuchu. Armata umieszczona na przednim pokładzie, leżała wyrzucona daleko, jakby łożysko działowe. Na przestrzeni stu sążni na około, leżały rozsypane odłamki rozmaitego gatunku; kadłub okrętu przywalony był kupą lodów; góry lodowe w części stopione od płomienia pożaru, odzyskały już pierwotną swą twardość granitu.
Doktór zaczął tedy myśleć o swojej zniszczonej kajucie, o swych zbiorach, narzędziach kosztownych połamanych w kawałki, książkach na popiół spalonych. Tyle skarbów na raz utraconych! Okiem łzą nabiegłem rozważał on to ogromne nieszczęście, myśląc już nie o przyszłości, ale o wypadku tak wprost i bezpośrednio go dotykającym.
Wkrótce potem zbliżył się do niego Johnson, na twarzy którego widoczne jeszcze były ślady niedawnych cierpień, jakich doznał, walcząc ze zbuntowanymi towarzyszami, w obronie okrętu, pieczy jego powierzonego.
Doktór podał mu rękę, którą stary retman smutnie uścisnął.
— Cóż teraz będzie z nami, mój przyjacielu? rzekł doktór.
— Któż to może przewidzieć, odpowiedział Johnson?
— Przedewszystkiem mówił dalej doktór, nie oddawajmy się rozpaczy i bądźmy ludźmi!
— Tak panie Clawbonny, odrzekł marynarz, masz słuszność; w chwilach wielkich nieszczęść, na największe potrzeba zdobywać się męztwo; jesteśmy w nader przykrem położeniu, myślmy o środkach wydobycia się z niego.
— Szkoda tego pięknego statku, mówił doktór z westchnieniem; tak się do niego przywiązałem, lubiłem go jak się lubi własne ognisko domowe, jak dom, w którym się życie całe spędziło! Teraz szczątki tylko same z niego pozostały!
— Ktoby mógł przewidzieć, panie Clawbonny, że to nagromadzenie belek i desek tyle nam miało stać się drogiem!
— A szalupa? mówił doktór szukając w około oczyma — i ta nie uszła zniszczenia!
— Przeciwnie panie Clawbonny, Shandon i jego towarzysze zabrali ją ze sobą odchodząc.
— A łódź mniejsza?
— Potłuczona w drobne części; pozostało z niej tych oto tylko kilka kawałków blachy jeszcze gorącej.
— Pozostało nam więc tylko czółno kauczukowe.
— Tak, dzięki temu żeście je ze sobą zabrali w waszą wycieczkę.
— To strasznie mało, rzekł doktór.
— O łotry! o nędznicy! uciekli od nas! wołał Johnson, niechaj niebo ich ukarze jak na to zasługują!
— Johnsonie, przerwał doktór łagodnie, zapominasz widać, że i tak już dosyć wycierpieli. Tylko najlepsi umieją pozostać dobrymi w nieszczęściu, a słabi w niem upadają. Ubolewajmy nad towarzyszami naszej niedoli, ale im nie złorzeczmy.
Po tych słowach, doktór przez chwilę pozostał w zadumie i niespokojny wzrok wodził po okolicy.
— Co się stało z saniami? zapytał Johnson.
— O milę ztąd pozostały za nami.
— Pod strażą Simpsona?
— Nie mój przyjacielu! Simpson, biedny Simpson legł pod brzemieniem trudów.
— Umarł! zawołał retman.
— Umarł! odrzekł doktór.
— Biedaczysko! mówił Johnson, lecz kto wie, czy my sami wkrótce nie pozazdrościm mu jego losu.
— Lecz za zmarłego któregośmy tam zostawili, mówił dalej doktór, przywieźliśmy umierającego.
— Umierającego?
— Tak jest, kapitana Altamonta.
W kilku wyrazach doktór opowiedział Johnsonowi historyę tego spotkania.
— Amerykanin! rzekł Johnson zamyślony.
— Tak jest, wszystko każe się domyślać, że ten człowiek jest obywatelem Stanów Zjednoczonych. Lecz co to za okręt ten Porpoise, widocznie uległy rozbiciu, i co on porabiał w tych stronach?
— Przybył tu na swą zgubę, odpowiedział Johnson, wiódł swą osadę na śmierć, tak jak wszyscy, których zuchwała odwaga prowadzi w kraje podbiegunowe. Ale powiedz mi panie Clawbonny czyście przynajmniej osiągnęli cel waszej wyprawy?
— To jest, czyśmy znaleźli te pokłady węgla? pytał doktór.
— Tak!
Doktór smutnie pokiwał głową.
— Nic! zawołał stary marynarz.
— Nic! żywności nam zabrakło, trudy podróży siły nasze wyczerpnęły; nawet nie doszliśmy do wybrzeża wskazanego przez Edwarda Belcher!
— Więc i paliwa niema?
— Niema.
— Ani żywności?
— Ani żywności.
— I niema już okrętu na którymbyśmy do Anglii powrócić mogli!
Doktór i Johnson zamilkli.
Niezwykłego trzeba było męztwa, aby się rozglądać w tak strasznem położeniu.
— Przynajmniej, mówił dalej po chwili Johnson, położenie nasze jest jasne, wiemy napewno czego się trzymać. Ale musimy działać śpiesznie. Mrozy są straszne, więc przedewszystkiem potrzeba zbudować jakie schronienie.
— Przy pomocy Bella, odpowiedział doktór, przyjdzie to nam bez wielkich trudności: potem sprowadzimy sanie z Amerykaninem i złożymy naradę z Hatterasem.
— Biedny kapitan! rzekł Johnson, sam o sobie zapominając, jakże on musi cierpieć!
Doktor i retman powrócili do reszty swych towarzyszy.
Hatteras stał milczący, nieporuszony, z rękami według zwyczaju na piersi skrzyżowanemi. Na twarzy jego malowała się zwykła stałość. O czem myślał ten człowiek niezwyczajny? Czy go zajmowała okropność obecnego położenia, czy też myśl o zamiarach w niwecz obróconych? Czy nareszcie nakłaniał się do powrotu, widząc że ludzie, żywioły, wszystko spiskuje przeciw jego zamiarom?
Nikt nie mógł odgadnąć jego myśli, niczem się nie zdradzających. Wierny Duk pilnował go nieodstępnie, znosząc przy nim mróz, dochodzący do trzydziestu sześciu stopni.
Bell leżał na lodzie, nie poruszając się prawie, a nieruchomość ta mogła go o śmierć przyprawić; mógł zmarznąć jak kawał drewna.
Johnson wstrząsnął nim silnie, począł wycierać go śniegiem i z wielką zaledwie trudnością zdołał wyprowadzić ze stanu odrętwienia.
— No Bell, wołał na niego, nie trać odwagi; wstań i pomów z nami o naszem położeniu; pomyśleć trzeba o jakiem schronieniu! Czyś już zapomniał jak się to robią domki śniegowe? Chodź chłopcze, dopomóż mi; oto mamy gotową górę lodową, która czeka tylko aby w niej otwór wydrążyć. Weźmy się do pracy! ona powróci nam odwagę i wytrwałość, których nam teraz tak bardzo
potrzeba.
Bell pod wpływem tych wyrazów pozwolił się prowadzić staremu marynarzowi.
— Tymczasem, mówił dalej Johnson, panie Clawbonny bądź łaskaw pofatyguj się do miejsca gdzie stoją sanie i przyprowadź je tu wraz z psami.
— Dobrze, mówił ochoczo doktór, za godzinę będę z powrotem.
— Chcesz pan iść razem z doktorem? rzekł Johnson zwracając się do kapitana.
Ten choć głęboko pogrążony w myślach, usłyszał jednak zrobioną mu propozycyę, bo odpowiedział retmanowi głosem łagodnym:
— Nie, mój przyjacielu, nie pójdę, skoro już doktór tak łaskaw, że chce się tem zająć. Przed nadejściem nocy trzeba koniecznie coś postanowić, a potrzebuję pozostać sam, aby dobrze wszystko rozważyć. Idź mój drogi, rób co uznasz za potrzebne na teraz, ja pomyślę o przyszłości.
Johnson zwracając się do doktora rzekł:
— Rzecz szczególna! zdaje się, że kapitan całkiem się już nie gniewa; nigdy go jeszcze nie słyszałem mówiącego tak łagodnie.
— Tem lepiej, odrzekł doktór, kapitan odzyskał swą dawną krew zimną. Wierzaj mi Johnsonie, że ten człowiek zdolny jest nas ocalić.
To powiedziawszy doktór nasunął kaptur na oczy, wziął gruby okuty kij w rękę i puścił się w drogę ku saniom, wśród mgły rozjaśnionej niemal zupełnie światłem księżyca.
Johnson i Bell wzięli się bezzwłocznie do roboty; stary marynarz słowem zachęcał cieślę pracującego w milczeniu. Nie trzeba było budować domku; dość było zrobić wydrążenie w dużej bryle lodu, którego twardość utrudniała wprawdzie robotę, lecz za to dawała większą pewność trwałości schronienia.
Wkrótce pracowali już w wydrążeniu, i wyrzucali z niego lód wyrąbany.
Hatteras chodził od czasu do czasu i nagle się zatrzymywał. Widocznie nie chciał zbliżać się do miejsca w którem stał poprzednio jego okręt.
Doktór powrócił niezadługo z Altamontem leżącym na saniach i owiniętym w płótno namiotu; psy grenlandzkie wychudzone, zgłodniałe, bez sił prawie, z trudnością wlokły się, gryząc rzemienie zaprzęgu; czas już był wielki dać odpoczynek, oraz pożywienie ludziom i zwierzętom.
Podczas gdy tam urządzali mieszkanie, doktór szukając tu i owdzie, znalazł niewielki piecyk z okrętu, który eksplozya wyrzuciła nie popsuwszy prawie; rura tylko była pogiętą, lecz ją bez wielkiego trudu naprostować było można. Doktór przyniósł w tryumfie swą zdobycz. Po trzygodzinnej mozolnej pracy, mieszkanie było gotowe: wstawiono do niego piecyk, który, gdy weń napakowano odłamów drzewa ze spalonego okrętu, błysnął wkrótce płomieniem i rozlał ożywcze ciepło na około siebie.
Amerykanina wniesiono do mieszkania i złożono w głębi na kołdrach; czterej zaś Anglicy zasiedli u ognia, posilając się zapasami z sań wyniesionemi, to jest herbatą i sucharami. Hatteras nic nie mówił; — wszyscy szanowali jego milczenie.
Po skończonym posiłku, doktór dał znak Johnsonowi, aby wyszedł za nim z domku.
— Teraz, rzekł do niego, zróbmy inwentarz tego co nam pozostaje; wypada abyśmy znali dokładnie stan naszych bogactw, rozrzuconych tu i owdzie. Trzeba je zgromadzić; śnieg lada chwila padać zacznie, a wtedy trudno byłoby nam znaleźć choćby najmniejszą z okrętu pozostałość.
— Nie traćmy przeto czasu, odrzekł Johnson; najbardziej potrzebujemy drzewa i żywności.
— A więc, mówił doktór, idźmy szukać każdy w inną stronę i starajmy się obejść dokładnie całą przestrzeń, na której znajdować się mogą przedmioty przez wybuch wyrzucone. Zacznijmy od środka i posuwajmy się do obrębu wybuchu.
Dwaj towarzysze udali się najprzód do miejsca zajmowanego przez okręt, gdzie przy słabem świetle księżyca badali co pozostało ze statku. Byłoto prawdziwe polowanie, które doktór odbywał z namiętnością, jeśli nie z rozkoszą myśliwca. Nieraz mu serce silnie zabiło na widok znalezionej skrzyni prawie nietkniętej; po największej części były one próżne, a szczątki wielu pokrywały pole lodowe.
Gwałtowność wybuchu była bardzo wielka: z wielu przedmiotów proch tylko i popiół pozostał. Duże części machiny parowej leżały tu i owdzie połamane, lub pokurczone; pogięte skrzydła szruby, wyrzucone na odległość jakich może dwudziestu sążni, głęboko się zakopały w śnieg stwardniały od mrozu; cylindry spękane wyparte zostały z osad swoich. Przyciśnięty ogromną bryłą lodu, leżał rozłupany na całą długość komin, na którym wisiały jeszcze resztki łańcuchów; gwoździe, mutry, szruby, blachy, okrywające poprzednio okręt, rozmaitego gatunku żelaztwa, wszystko rozrzucone było jak nabój kartaczowy.
Żelaztwo to byłoby nieocenionym nabytkiem dla jakiego pokolenia Eskimosów, ale w obecnem położeniu podróżnych, żadnej dla nich nie miało wartości; szukano przedewszystkiem żywności, a tej właśnie mało doktór znajdował.
— To źle, mówił sam do siebie, widać że śpiżarnia okrętowa, będąc najbliżej magazynu prochowego, w zupełności przez wybuch zniszczoną została; co się nie spaliło, to poszło w okruchy. Jeśli Johnson nie będzie szczęśliwszym odemnie, to nie wiem co poczniemy.
Starannie szukając coraz dalej od okrętu, doktór zebrał przecie w różnych miejscach około piętnastu funtów ekstraktu mięsnego (pemmican) i cztery butelki wódką napełnione, które upadłszy na śnieg miękki w chwili eksplozyi, nie uległy stłuczeniu.
Nieco dalej znowu, znalazł dwie paczki ziarn rzeżuchy, które bardzo dobrze zastąpić mogły sok cytrynowy, z tak pomyślnym skutkiem używany przeciw szkorbutowi.
Po upływie dwóch godzin, doktór i Johnson zeszli się znowu, komunikując sobie nawzajem wiadomości o skutku swych poszukiwań, które niestety! bardzo niepomyślnie wypadły pod względem artykułów żywności. Znaleziono zaledwie kilka kawałków mięsa solonego, z pięćdziesiąt funtów ekstraktu mięsnego, trzy worki sucharów, trochę czekolady, niewielką ilość wódki i około dwóch funtów kawy, po jednem ziarnku zebranej na lodzie.
Kołder, hamaków ani odzieży, nie znaleziono; widocznie pożarł je płomień.
W rezultacie okazało się, że doktór z Jonhsonem wspólnie zebrali żywności na trzy tygodnie, przy bardzo skromnem ich użyciu, niezdolnem wyżywić wyczerpanych z sił ludzi. Tak więc w skutek zbiegu nieszczęśliwych okoliczności, Hatteras i węgla nie znalazł sobie i widział się teraz zagrożony brakiem żywności.
Materyał opałowy otrzymany ze szczątków okrętu, mógł także mniej więcej na trzy tygodnie wystarczyć; ale doktór radził się Johnsona, czyby z tych niekształtnych resztek masztów i kadłuba okrętowego, nie dał się zrobić jaki okręcik, lub choćby szalupa nareszcie.
— Nie panie Clawbonny, odpowiedział retman, ani myśleć o tem; niema ani jednej sztuki drzewa całej, któraby mogła być na coś użytą. Wszystko to jest tylko na opał przydatne; możemy mieć ciepło przez trzy tygodnie, a potem...
— A potem? zapytał doktór.
— A potem... ha! Boska wola! odparł stary marynarz.
Po zrobieniu inwentarza, doktór z Johnsonem poszli do sań, a zaprzągłszy do nich psy mimo ich oporu, zajechali na miejsce wybuchu, włożyli na sanie szacowne resztki, a zwiózłszy je do domku śniegowego, sami także na pół już zmarzli zajęli miejsce obok swych towarzyszy nieszczęścia.
Około ósmej godziny wieczorem, niebo oczyściło się nieco z mgły śniegowej; przy atmosferze bardziej jeszcze niż w dzień oziębionej, gwiazdy iskrzyły się na wypogodzonym firmamencie.
Hatteras korzystając z tej zmiany, chciał wymierzyć wysokość niektórych gwiazd i w tym celu zabrawszy potrzebne narzędzia, wyszedł nic nie mówiąc nikomu.
Chciał się on przekonać czy pole lodowe na którem przebywali nie ruszyło się z miejsca.
Po upływie pół godziny wrócił, położył się w jednym kącie domku i pozostał nieruchomy, jakim nie bywa człowiek śpiący.
Nazajutrz śnieg znowu bardzo obficie padać począł; doktór szczerze był zadowolony z dokonanych dnia poprzedzającego poszukiwań, bo wkrótce gruba na trzy stopy, biała powłoka okryła całą przestrzeń pól lodowych, a pod nią znikł wszelki ślad wybuchu.
Tego dnia niepodobieństwem było wyjść na powietrze; na szczęście mieszkanie było dość wygodne, przynajmniej jak dla ludzi strudzonych. Piecyk służył dość dobrze, tylko czasem zadymka wypędzała z niego kłęby dymu do chatki; służył on także do przygotowania gorącego napoju z kawy lub herbaty, których wpływ na człowieka w tym klimacie jest niezmierny.
Rozbitki, bo prawdziwie można ich tak nazywać, używali w swem schronieniu wygód, jakich już nie zaznali oddawna; dla tego też myśleli tylko o teraźniejszości, o tem dobroczynnem cieple, o wypoczynku czasowym, zapominając o przyszłości grożącej im śmiercią.
Amerykanin zwolna powracał do życia; otwierał już oczy, ale jeszcze nie mówił; na ustach jego wyraźne były ślady szkorbutu i dla tego też nie mógł wydać żadnego tonu; słyszał jednak wszystko i wiedział co się dzieje. Poruszał głową na znak podziękowania; wiedział że mu ocalono życie, wydobywając z pod śniegu, ale nie wiedział tego, że tym sposobem opóźniono tylko nieco zgon jego, bo za piętnaście dni, za trzy tygodnie najdalej zabraknie całkiem żywności.
Około południa Hatteras ocknął się z długiego swego zamyślenia, powstał i podszedł do doktora, Johnsona i Bella.
— Moi przyjaciele, rzekł, wypada nam razem postanowić, co uczynić mamy w obecnem położeniu. Najprzód, radbym się od Johnsona dowiedzieć, w jakich okolicznościach dokonanym został czyn zdrady, na zgubę nas narażający.
— I na co ci się to przyda kapitanie? rzekł doktór, już się stało i niema o czem myśleć.
— Ja, odparł Hatteras, myślę wciąż o tem, i dopiero po opowiedzeniu Johnsona przestanę o tem myśleć.
— Otóż jak było, odpowiedział retman; robiłem wszystko co można, aby przeszkodzić spełnieniu tej zbrodni...
— Jestem tego pewnym Jonsonie i dodam, że oddawna już przywódcy buntu mieli zamiar to zrobić.
— I ja tak sądzę, dodał doktór.
— Zapewne, że tak być musiało, mówił Johnson, bo zaraz nazajutrz po pańskim wyjeździe, Shandon podtrzymywany i zachęcany przez swych stronników, objął dowództwo okrętu: chciałem się temu oprzeć, lecz napróżno. Od tej chwili każdy zaczął robić co mu się podobało, Shandon na wszystko pozwalał, chcąc przekonać ludzi osady, że minęły już czasy trudów i niedostatku. Niczego już nie oszczędzano; w piecu utrzymywano duży ogień od rana do nocy, paląc w nim części okrętu; zapasy żywności oddane były do użytku ogólnego, bez kontrol i rachunku, równie jak trunki, a jak ich nadużywali ludzie spragnieni ich oddawna, łatwo sobie wystawić. Trwało to od 7-go do 15-go stycznia.
— Tak więc, odezwał się Hatteras poważnie, Shandon osadę okrętu doprowadził do buntu.
— Tak jest kapitanie.
— Nie mówmy już o nim. Opowiadaj dalej Johnsonie.
— Około 24-go lub 25-go stycznia, ułożono projekt opuszczenia okrętu. Postanowiono dostać się na zachodnie wybrzeże morza Baffińskiego, a ztamtąd na szalupie miano się puścić na poszukiwanie wielorybników, lub nawet dostać się do osad grenlandzkich na wybrzeżu wschodniem. Zapas żywności jeszcze był obfity; chorzy orzeźwieni nadzieją powrotu, wracali do zdrowia. Rozpoczęto więc przygotowania do odjazdu, zbudowano sanie zdolne pomieścić na sobie żywność, paliwo i szalupę, które miały być ciągnione przez ludzi. Tak zeszło aż do 15-go lutego. Codzień spodziewałem się powrotu twego kapitanie, a zarazem przyznam się, że trwożyła mnie myśl o twej obecności, bo pewny jestem, że nicbyś złemu zapobiedz nie zdołał, bo załoga byłaby cię zabić raczej wolała, niż dłużej na pokładzie pozostać. Rozszaleli pragnieniem swobody. Brałem wszystkich moich towarzyszy po jednemu na stronę, gadałem im, zachęcałem, upominałem, przedstawiałem im niebezpieczeństwa podobnej wyprawy i nikczemność jakiej się przez to dopuszczają, opuszczając swego dowódzcę. Nie mogłem wpłynąć na najlepszych nawet. Odjazd był oznaczonym na dzień 22-gi lutego. Shandon się niecierpliwił. Na sanie i do szalupy wpakowano tyle żywności i trunków, ile ich zabrać było można; zrobiono także znaczny zapas drzewa; z lewej ściany brygu nic nie pozostało aż do wody. Ostatni dzień, był dniem prawdziwie wyuzdanej rozpusty; rabowano i niszczono po pijanemu, i wówczas to Pen z dwoma czy trzema innymi majtkami, podpalił statek. Biłem się z niemi, walczyłem do ostatka; przewrócono mnie i zbito. Nareszcie ci nędznicy, a Shandon na czele, zwrócili się na wschód i wkrótce utraciłem ich z oczu! Pozostałem sam, bezsilny, niemogąc ratować płonącego okrętu; kran od wody zamarzł zupełnie, tak że nie miałem ani kropelki wody. Przez dwie doby Forward wił się w płomieniach; resztę już wiecie.
Po skończonem opowiadaniu milczenie dość długo trwało w domku lodowym; ponury obraz spalenia okrętu, utrata tego kosztownego brygu, tem żywiej przedstawiły się umysłom rozbitków, że teraz nadzieja powrotu do Anglii, zupełnie dla nich była straconą. Obawiali się spojrzeć jeden na drugiego, aby nie wyczytać na której twarzy wyrazu rozpaczy. Tylko ciężki oddech Amerykanina słyszeć się dawał.
Nareszcie Hatteras głos zabrał.
— Johnsonie, rzekł on, dziękuję ci; uczyniłeś wszystko co było w twej mocy dla ocalenia mego okrętu, lecz sam jeden nic poradzić nie byłeś w stanie. Jeszcze raz dziękuję ci, i już nie mówmy więcej o tym wypadku. Obecnie wspólnemi siłami starajmy się przyłożyć do ocalenia siebie samych. Jest nas czterech towarzyszy; życie każdego z nas równą ma wartość. Niechaj każdy da głos, wypowie swe zdanie, co nam czynić wypada.
— Pytaj nas Hatterasie, odpowiedział doktór; jesteśmy ci oddani i szczerze mówić będziemy. A najprzód powiedz, czy sam masz już myśl jaką w tym względzie.
— Sam dla siebie nic przedsięwziąść nie mógłbym, smutnie odpowiedział Hatteras. Zdanie moje mogłoby się wydać stronnem, radbym przeto najprzód coś od was usłyszeć.
— Kapitanie, odezwał się Johnson, zanim coś powiemy w okoliczności tak ważnej, miałbym ci zadać jedno ważne zapytanie.
— Słucham cię Johnsonie.
— Wczoraj robiłeś obserwacye, celem poznania pozycyi w jakiej się znajdujemy; powiedz przeto, czy pole lodowe już się poruszyło, czy pozostaje na miejscu niewzruszone?
— Nie poruszyło się dotąd, odrzekł Hatteras. Tak samo jak przed naszym odjazdem, wypadły mi z rachunku: ośmdziesiąty stopień, piętnasta minuta na szerokość, a dziewięćdziesiąty siódmy stopień, trzydziesta piąta minuta na długość.
— A w jakiej odległości, rzekł znowu Johnson, jesteśmy od najbliższego na zachód morza?
— O sześćset blizko mil (około 988 wiorst), odpowiedział Hatteras.
— A tem morzem jest...
— Ciaśnina Smitha.
— Ta sama, której nie mogliśmy przebyć w kwietniu przeszłego roku?
— Ta sama.
— Dobrze kapitanie, gdy znamy tak dokładnie naszą pozycyę, możemy na zasadzie tego coś teraz postanowić.
— Mów przeto, rzekł Hatteras, zatapiając twarz swą w dłonie.
W takiem położeniu mógł słyszeć swych towarzyszy, nie patrząc na nich.
— Powiedz Bell, odezwał się doktór, co według twego zdania przedsięwziąć wypada?
— Niema się nad czem długo namyślać, odrzekł cieśla; trzeba zawrócić bez najmniejszej straty czasu, na południe lub zachód, i dostać się do najbliższego wybrzeża.... choćbyśmy na tę drogę mieli poświęcić dwa miesiące.
— Żywności mamy tylko na trzy tygodnie, rzekł Hatteras nie podnosząc głowy.
— A więc, powiedział Johnson, w ciągu trzech tygodni potrzeba przebyć tę odległość, bo ten jest jedyny sposób ocalenia się od zguby; choćbyśmy do tego wybrzeża na czworakach dowlec się mieli, musimy zaraz puszczać się w drogę i odbyć ją w dwudziestu pięciu dniach koniecznie.
— Ta część lądu północnego nie jest znaną, odrzekł Hatteras. Możemy napotkać przeszkody różne, jak góry, lodowiska, które nam całkiem drogę zagrodzą.
— Nie widzę w tem powodu, mówił doktór, aby nie probować; że wycierpimy wiele, to rzecz wiadoma; z żywnością ograniczyć się musimy do tego, co koniecznie tylko do utrzymania życia potrzebnem będzie, — chyba że uda się nam coś upolować....
— Prochu mamy pół funta zaledwie, rzekł Hatteras.
— Kapitanie, mówił dalej doktór, pojmuję całą wartość twych uwag i sam nie łudzę się zwodniczą nadzieją. Ale zdaje mi się, że odgaduję twe myśli: czy masz jaki projekt praktyczny?
— Nie, odrzekł Hatteras, po chwili wahania się.
— Nie wątpisz zapewne o naszej odwadze, mówił znowu doktór; gotowi jesteśmy podzielać z tobą los wspólny aż do samego końca, wiesz o tem najlepiej, ale czy w tej chwili nie wypadałoby już wyrzec się myśli dostania się do bieguna? — Zdrada zniweczyła twe plany; mogłeś walczyć z przeszkodami stawianemi ci przez naturę i zwalczyć je, ale nie z wiarołomstwem i słabością ludzi; zrobiłeś wszystko co człowiek zrobić może i pewny jestem, że byłbyś doszedł do celu zamierzonego; lecz w obecnem położeniu, czyż nie jesteś zmuszonym odłożyć twe projekta na później, a nawet czy nie powinieneś powrócić do Anglii, właśnie dla przywiedzenia ich do skutku?
— Cóż ty na to kapitanie, spytał Johnson Hatterasa, który dość długo żadnej nie dawał odpowiedzi.
Nareszcie kapitan podniósł głowę i rzekł z przymusem:
— Czy pewni jesteście, że zdołacie się dostać do morza, w takim stanie znękania fizycznego, w jakim się obecnie znajdujecie i prawie pozbawieni żywności?
— Nie, odpowiedział doktór, ale brzeg morza sam do nas nie przyjdzie i musimy iść ku niemu. Może na południu znajdziemy jakie pokolenia Eskimosów, z któremibyśmy mogli wejść w stosunki.
— A zresztą, odezwał się Johnson, czyż na ciaśninie nie możemy napotkać jakiego statku zmuszonego do zimowania?
— W ostatnim razie, mówił znowu doktór, ponieważ ciaśnina jest zamarznięta, czyż po niej nie moglibyśmy się dostać do zachodniego wybrzeża Grenlandyi, a ztamtąd, czy to przez krainę Prudhoë, czy przez przylądek York dotrzeć do jednej z osad duńskich? Zresztą kapitanie, tu na lodowem polu nic nie znajdziemy z pewnością, droga zaś do Anglii jest w stronę południową a nie na północ.
— Tak, odezwał się Bell, pan Clawbonny ma słuszność! trzeba iść i to zaraz; dość już długo zapominaliśmy o kraju naszym rodzinnym i wszystkich którzy nam są drodzy.
— Takie jest twe zdanie, Johnsonie? raz jeszcze zapytał Hatteras.
— Takie kapitanie.
— I twoje doktorze?
— I moje, panie Hatteras.
Hatteras milczał jeszcze, na twarzy jego pomimowolnie malowały się wewnętrzne jego targania się; od postanowienia jakie miał przedsięwziąć zależało życie jego całe; jeśli zdecyduje się na powrót, w niwecz pójdą na zawsze śmiałe jego zamiary, bo trudno było myśleć o czwartej próbie tego rodzaju.
Doktór widząc że kapitan milczy, tak się znowu odezwał:
— Jeszcze raz powtarzam kapitanie, że ani chwili jednej nie mamy do stracenia. Trzeba upakować na sanie wszystkie nasze zapasy i drzewa
ile można najwięcej. W takich warunkach w jakich my obecnie jesteśmy, sześćset mil jest drogą bardzo długą, ale przecież do zrobienia; możemy, albo raczej musimy robić po dwadzieścia mil dziennie, a tym sposobem staniemy u celu naszej podróży w ciągu jednego miesiąca, czyli około 26-go marca...
— Lecz, odezwał się Hatteras, czy nie możnaby zaczekać dni kilka?
— A czegóż się spodziewasz kapitanie? — zapytał Johnson.
— Sam nie wiem! Któż przyszłość przewidzieć może? kilka dni jeszcze! ten czas nareszcie potrzebnym jest dla was samych, do odzyskania sił utraconych. Ręczę wam, że i dwóch dni w drodze nie wytrzymacie, upadniecie z trudów, nie mając nawet schronienia.
— Ależ tu czeka nas śmierć straszna, powiedział Bell.
— Moi przyjaciele, rzekł Hatteras głosem prawie błagającym, poddajecie się rozpaczy przedwcześnie. Jabym wam przeciwnie proponował na północy szukać sposobu ocalenia się. Czyżto przy biegunie niema Eskimosów, tak samo jak przy ciaśninie Smith’a. To morze oczyszczone z lodów, którego istnienia zaprzeczyć nie można, musi przecież oblewać jakieś lądy. Natura jest logiczną we wszystkich swych czynnościach. Wypada sądzić, że wegetacya odzyskuje swe panowanie tam, gdzie ustają wielkie mrozy; czyż na północy nie czeka nas ziemia obiecana, od której wy tak zawzięcie stronicie?
Hatteras zapalał się mówiąc; rozkołysany umysł jego malował zachwycające obrazy krain, których istnienie tak było niepewne!
— Jeszcze dzień jeden! powtarzał, jeszcze choćby jedną tylko godzinę!
Doktór Clawbonny przy swojem awanturniczem usposobieniu i gorącej wyobraźni, już nakłaniać się począł, już uledz był gotów, lecz Johnson chłodniejszy i rozważniejszy, zwrócił go na drogę rozsądku i konieczności.
— No Bell, rzekł on, weźmy się do sań.
— Weźmy się, odpowiedział cieśla.
I dwaj marynarze zwrócili się ku otworowi domku lodowego.
— Oh Johnsonie! i ty! i ty także! wolał Hatteras nieprzytomny prawie. Dobrze więc! jedźcie, jedźcie sami! ja pozostanę!
— Kapitanie! zawołał Johnson, zatrzymując się, mimowolnie.
— Zostanę, powtarzam ci! Jedźcie! opuśćcie mnie jak to już inni zrobili! Jedźcie... Duk! pójdź tu! my dwaj zostaniemy.
Pies poskoczył do swego pana i stanął przy nim szczekając. Johnson spojrzał na doktora, który nie wiedział co czynić. Najlepszy sposób był uspokojenia Hatterasa, poświęcić jeden dzień stosownie do jego woli. Doktór już gotów był z tem się odezwać, gdy uczuł że ktoś dotyka jego ręki.
Odwrócił się. Był to Amerykanin, który wydobywszy się z kołder, czołgał się po ziemi; następnie powstał nieco i klęcząc, przez wargi schorzałe wyrzucił kilka brzmień niezrozumiałych.
Doktór zdziwiony, przerażony niemal, patrzał nań w milczeniu, a Hatteras podszedłszy bliżej, począł mu się baczniej przypatrywać, chcąc zrozumieć wyrazy, z trudnością przez tegoż wymawiane. Nakoniec po pięciu minutach ogromnego wysilenia, wyrzucił z siebie wyraz:
— Porpoise.
— Porpoise! zawołał kapitan.
Amerykanin dał znak twierdzący.
— Na tych morzach? zapytał Hatteras z sercem silnie bijącem.
Chory znowu potwierdził poruszeniem głowy.
— Na północy?
— Tak! rzekł chory.
— I wiesz pozycyę w jakiej się znajduje.
— Wiem!
— Dokładnie?
— Tak! odrzekł znowu Altamont.
Nastała chwila milczenia. Serca silnie biły w piersi świadków tej sceny niespodziewanej.
— Słuchajże, powiedział wreszcie Hatteras, potrzeba nam koniecznie dowiedzieć się o miejscu przebywania tego okrętu! Ja będę głośno wyliczał stopnie, ty zatrzymaj mnie znakiem.
Amerykanin skinął głową na znak zrozumienia i zgody.
— Zaczynam, rzekł Hatteras, liczyć stopnie długości. Sto pięć? Nie. — Sto sześć? Nie. — Sto siedm? Sto ośm? — Więc to w stronie zachodniej?
Amerykanin potwierdził głową.
— Idźmy dalej. — Sto dziewięć? Sto dziesięć? Sto dwanaście? Sto czternaście? Sto szesnaście? Sto ośmnaście? Sto dziewiętnaście? Sto dwadzieścia?...
— Setny dwudziesty stopień długości? rzekł Hatteras. — A wiele minut? zaczynam liczyć od jednego.
Przy liczbie piętnaście, Altamont zatrzymał go znakiem:
— Wybornie! rzekł Hatteras. Przejdźmy teraz do szerokości. Uważaj proszę. — Ośmdziesiąt? Ośmdziesiąt jeden? Ośmdziesiąt dwa? Ośmdziesiąt trzy?
Amerykanin znowu go powstrzymał.
— Dobrze! a minuty? Pięć? Dziesięć? Piętnaście? Dwadzieścia? Dwadzieścia pięć? Trzydzieści? Trzydzieści pięć?
Altamont z lekkim uśmiechem dał znak potwierdzający.
— Takim więc sposobem, rzekł Hatteras poważnie, Porpoise znajduje się pod setnym dwudziestym stopniem, piętnastą minutą długości — i ośmdziesiątym trzecim stopniem, trzydziestą piątą minutą szerokości?
— Tak! z wysileniem poraz ostatni rzekł Altamont, i osłabiony padł na ręce doktora.
— Moi przyjaciele, wołał Hatteras, widzicie że ocalenie nasze jest na północy i tylko na północy. Będziemy ocaleni!
Lecz po tem pierwszem uniesieniu radości, Hatteras zdawał się nagle uderzony jakąś straszną myślą. Twarz jego sposępniała, w serce ukąsił go jadowity wąż zazdrości.
Kto inny, i do tego jeszcze Amerykanin, wyprzedził go o trzy stopnie na drodze do bieguna! I dla czego? w jakim celu?
Nowy ten wypadek, te pierwsze wyrazy jakie wymówił Altamont, zupełnie zmieniły położenie rozbitków; przed chwilą pozbawieni byli wszelkiej nadziei ratunku, bez wiary uzasadnionej że dostaną się na morze Baffińskie, w drodze do którego zbyt długiej, na wyczerpnięte ich siły, mogło im zabraknąć żywności; a teraz, mniej jak o czterysta mil (640 wiorst) od miejsca w którem przebywali, stał okręt, mogący im dać wszystko czego potrzebowali, a może nawet sposobny do dalszego prowadzenia śmiałej podróży do bieguna. Nadzieja wstąpiła w serca czterech ludzi opuszczonych od losu; po rozpaczy nastąpiła radość, do upojenia dochodząca.
Lecz objaśnienia Altamonta były jeszcze niezupełne, i po kilku minutach wypoczynku, doktór znowu rozpoczął z nim rozmowę; nie wymagał innych od niego odpowiedzi, jak poruszenia głowy lub oczu.
Wkrótce dowiedział się, że Porpoise był statkiem trzymasztowym amerykańskim z Nowego Yorku, pochwyconym przez lody, ze znaczną ilością zapasów żywności i materyału opałowego, a chociaż na bok został przewrócony, była jednak nadzieja ocalenia jego ładunku.
Altamont z całą osadą opuścił go przed dwoma miesiącami, zabrawszy tylko szalupę na sanie; chcieli oni przedostać się na zatokę Smith’a, na której mieli nadzieję napotkać wielorybników i z tymi zabrać się napowrót do Ameryki; lecz choroby i trudy podróży tak znękały tych nieszczęśliwych, że w końcu z trzydziestu ludzi, pozostał tylko kapitan z dwoma majtkami, a i z tych jeszcze Altamont ocalał prawdziwym tylko cudem Opatrzności.
Hatteras chciał się od Amerykanina dowiedzieć, w jakim celu okręt Porpoise zapuścił się aż pod tak odległy stopień szerokości.
Altamont dał do zrozumienia, że zostali uniesieni przez lody, którym się oprzeć nie zdołali.
Hatteras niespokojnością dręczony, pytał go następnie o cel podróży.
Altamont odpowiedział, że chciał przepłynąć przejście północno-zachodnie.
Kapitan poprzestał na tem i nie zadawał już więcej pytań tego rodzaju.
Wtedy doktór głos zabrał, odzywając się w te słowa:
— Teraz wszystkie usiłowania nasze musimy zwrócić do odszukania statku Porpoise; zamiast puszczać się na niepewne ku zatoce Bafińskiej, drogą o trzecią część krótszą możemy dojść do okrętu, na którym znajdziemy wszelkie środki dozwalające nam przezimować.
— To najlepszy środek ze wszystkich, odezwał się Bell.
— Tylko dodałbym, rzekł Johnson, że nie trzeba tracić ani chwili napróżno; czas naszej podróży, ściśle obliczyć i zastosować potrzeba do ilości zapasów jakie posiadamy, i corychlej puścić się w drogę.
— Masz słuszność Johnsonie, powiedział doktór; jeśli wyjedziemy jutro, we wtorek 26-go lutego, to na 15-go marca powinniśmy dojść do statku Porpoise, gdyż inaczej pomarlibyśmy z głodu. Cóż mniemasz kapitanie?
— Przysposobmy się co prędzej do drogi, rzekł kapitan i jedźmy, bo ona może być dłuższą aniżeli się spodziewamy.
— Dla czego? zapytał doktór, ten człowiek jak się zdaje, dokładnie zna pozycyę swego okrętu.
— A jeśli otaczające go lody poruszyły się i uniosły ze sobą, rzekł kapitan, jak się to raz z Forwardem przytrafiło?
— To prawda, mówił doktór, mogło się i to zdarzyć.
Johnson i Bell nie odezwali się wcale, pomnąc że sami byli ofiarami podobnego wypadku.<br
Lecz Altamont pilnie uważający rozmowę, dał znak doktorowi, że mówić pragnie; po długich tedy wypytywaniach i zboczeniach, Clawbonny dowiedział się, że Porpoise wywrócony przy samem wybrzeżu, nie mógł w żaden sposób być poruszonym, ze swego skalistego łożyska.
Wiadomość ta uspokoiła czterech Anglików, ale zarazem odejmowała im wszelką nadzieję powrotu do Europy, chyba, żeby Bell z kawałków rozbitego statku, zbudować zdołał jaki niewielki okręcik. W każdym jednak razie, najpilniejszą rzeczą było dostać się do miejsca, w ktorem statek rozbity się znajdował.
Doktór ostatnie jeszcze zadał Amerykaninowi pytanie: czy znalazł morze z lodów oczyszczone pod ośmdziesiątym trzecim stopniem szerokości? — na które tenże przecząco odpowiedział.
Na tem ukończono rozmowę, a zabrano się do przygotowań do podróży. Bell i Johnson zajęli się najprzód saniami które zupełnej wymagały reperacyi; przy robocie tej najlepszą wskazówką było doświadczenie nabyte w już odbytej wycieczce na południe. Wiedziano że trzeba się przygotować na przebywanie wielkich, głębokich śniegów; podniesiono zatem znacznie płozy, bo drzewa nie brakowało.
W środku sań Bell urządził rodzaj łóżka, przykrytego płótnem z namiotu, a przeznaczonego dla Amerykanina. Niewielkie wcale zapasy, nie mogły zbytecznie sań obciążyć; za to nabrano drzewa ile tylko było można. Doktór układając zapasy żywności obliczał je z największą skrupulatnością, i z rachunku wypadło mu, że każdy z podróżnych będzie mógł tylko trzy czwarte zwykłej racyi dostawać, jeśli żywności ma wystarczyć na trzy tygodnie. Po całej porcyi przeznaczono dla każdego z psów pociągowych, do czego miał prawo i Duk, jeśli szedł w zaprzęgu.
O siódmej godzinie wieczorem, sen tak morzył podróżnych, że musieli przerwać robotę i udać się na spoczynek; pierwej jednak zebrali się około pieca, w którym porządny rozniecono ogień. Biedni ludziska pozwolili sobie tego zbytku, którego od tak już dawna nie znali; kawałek mięsa suszonego, parę sucharów i kilka filiżanek gorącej kawy, przywróciły im dobry humor, do czego też nie mało przyczyniła się nadzieja, przybywająca z tak daleka i tak niespodzianie.
O siódmej godzinie rano wzięto się znów do roboty, a około trzeciej po południu wszystko już było w zupełności gotowe.
Mrok zapadał; słońce wprawdzie ukazywało się ponad horyzontem już od 31-go stycznia, lecz dawało ono jeszcze światełko i białe i krótkie; na szczęście o wpół do siódmej wschodził księżyc, którego blask na czystem niebie, dostatecznie oświecał drogę. Powietrze od kilku dni znacznie się oziębiło; termometr wskazywał trzydzieści siedm stopni poniżej zera.
Nadeszła chwila odjazdu; Altamont z radością przyjął wiadomość o wyruszeniu w drogę, choć jazda po wybojach mogła powiększyć jego cierpienia; dał on do zrozumienia doktorowi, że na statku Porpoise znajdzie środki przeciw szkorbutowi, niezbędne do wyleczenia go z tej choroby.
Przeniesiono go więc na sanie, i ułożono tam jak można najwygodniej; psy grenlandzkie wraz z Dukiem zostały zaprzężone, — i wtedy podróżni po raz ostatni rzucili okiem na miejsce, w którem stał kiedyś Forward. Na twarz Hatterasa wybiło chwilowe uczucie gniewu, lecz zapanował nad sobą. Przy pięknej, suchej pogodzie, orszak podróżny wyruszył w drogę i zatonął we mgle strony północno-zachodniej.
Każdy zajął swoje zwyczajne miejsce: Bell stanął na czele wskazując drogę: doktór i Johnson szli po bokach sań, czuwając nad niemi i popychając je niekiedy, a Hatteras postępował z tyłu, zważając aby nie zbaczały z drogi przez swego przewodnika wytkniętej.
Pochód był dość pośpieszny; przy nizkiej temperaturze lód był bardzo twardy i gładki — to znacznie ułatwiało posuwistość sań; zaprzęg z pięciu psów złożony, z łatwością ciągnął ładunek nie przenoszący dziewięciuset funtów. Pomimo to ludzie i zwierzęta męczyli się prędko i często dla odpoczynku zatrzymywać się musieli.
Około siódmej godziny wieczorem, księżyc z pośród zamglonego horyzontu wychylił swe czerwonawe oblicze. Łagodne jego promienie przenikając przez atmosferę, rzucały blask, odbijający się w lodach czysto i jasno; w stronie północno-zachodniej, lodowe pole przedstawiało niezmierzoną, doskonale poziomą białą płaszczyznę. Żadnej nigdzie wyniosłości; zdawało się, że ta część morza zamarzła nagle, jak powierzchnia cichego jeziora.
Była to rozległa pustynia, równa i jednostajna.
Wrażenie jakie widok ten sprawił na umyśle doktora, objawił on swym towarzyszom.
— Masz słuszność panie Clawbonny, powiedział na to Johnson; jestto pustynia, lecz nie możemy się obawiać, że pomrzemy w niej z pragnienia.
— Korzyść widoczna, odrzekł doktór; jednakże ten ogrom rozległy każe mi wnioskować, że jesteśmy bardzo oddaleni od lądu; blizkość brzegów oznacza zwykle mnóstwo gór lodowych, których tu ani widać.
— Bo horyzont bardzo jest zachmurzony, odpowiedział Johnson.
— Zapewne, ale od samego początku naszej podróży, stąpamy wciąż po tak równej i gładkiej przestrzeni, zdającej się nie mieć końca.
— Wiesz panie Clawbonny, że niebezpieczną odbywamy przechadzkę. Można się wprawdzie do niej przyzwyczaić, można przestać myśleć o niebezpieczeństwie, ale niemniej gładka powierzchnia po której stąpamy, kryje pod sobą przepaści bezdenne.
— Tak jest mój przyjacielu, ależ nie mamy się czego obawiać pod tym względem; przy mrozie trzydziesto-siedmio stopniowym, grubość i twardość tej białej skorupy jest bardzo wielka. Pamiętaj też, że ona coraz jeszcze więcej grubieje, bo pod tą szerokością, na dziesięć dni, przez dziewięć śnieg pada — nawet w kwietniu, nawet w maju, nawet w czerwcu. Sądzę, że największa grubość tej skorupy dochodzi do stóp trzydziestu lub czterdziestu.
— Uspakajająca to pewność.
— Nie jesteśmy jak ci łyżwiarze na Serpentine-river (rzeka w Hyde-park, w Londynie), którzy co chwila drżą z obawy, aby się pod niemi nie załamała wątła powłoka lodu; nam bynajmniej nie grozi takie niebezpieczeństwo.
— A czy obliczono jaką lód posiada siłę oporu? zapytał stary marynarz, chcący się zawsze czegoś dowiedzieć.
— I z największą dokładnością, odpowiedział doktór, oprócz ambicyi ludzkiej, wszystko zresztą wymierzone i obliczone już jest na tym świecie. Bo czyż nie ona to pędzi nas ku tym morzom podbiegunowym, które człowiek koniecznie chce poznać? Ale wracając do twego pytania, odpowiem ci, że lód gruby na dwa cale, może utrzymać człowieka; przy grubości trzech cali i pół konia z jeźdcem; przy pięciu calach armatę ośmiofuntową; przy ośmiu artyleryę polną z całym zaprzęgiem, a nareszcie przy dziesięciu calach grubości armię całą, tłum niezliczony! Na miejscu po którem my stąpamy w tej chwili, możnaby bezpiecznie postawić komorę liwerpoolską, lub londyński pałac parlamentu.
— Trudno doprawdy pojąć taką wytrzymałość, rzekł Johnson. Ale mówiłeś panie Clawbonny także o śniegu, tak często i obficie padającym w tych okolicach; fakt to jest jawny i zaprzeczać mu nie myślę; lecz wytłomacz mi zkąd się bierze taka ogromna ilość tego śniegu, bo skoro morze pokryte jest lodem, to nie może wydawać z siebie wilgotnych wyziewów tworzących chmury.
— Słuszną jest twoja uwaga Johnsonie; lecz ja sądzę, że deszcze i śniegi jakie miewamy tu na północy, pochodzą z wody parowanej z mórz lub rzek strefy umiarkowanej. Nie jedna chmura powstała z kropel wody rzek europejskich, wznoszących się w górę w postaci pary, która się tutaj skupiła i spadła jako deszcz lub śnieg. Być bardzo może, że gasząc pragnienie śniegiem roztopionym, nieraz może pić nam się zdarza wodę z rzeki rodzinnego naszego kraju.
— Tak, tak, odpowiedział stary marynarz.
W tej chwili rozmowę przerwał głos Hatterasa, nawołującego do sprostowania drogi; coraz zwiększająca się mgła, utrudniała pochód w linii prostej.
Około ósmej godziny wieczorem, zatrzymano się nareszcie, po przebyciu piętnastu mil. Powietrze było suche. Rozbito namiot, zapalono w piecu posilono się i noc przeszła spokojnie.
Rzeczywiście pogoda bardzo sprzyjała podróżnym, bo i w ciągu następnych dni nader szczęśliwie odbywali drogę, chociaż mrozy były tak silne, że merkuryusz zamarzał w termometrze. Na szczęście nie było wiatru, bo z pewnością żaden z podróżnych nie byłby wytrzymał takiej temperatury. Przy tej sposobności, doktór przekonał się, że dokładnemi były obserwacye Parry’ego, podczas wycieczki jego na wyspę Melville. Marynarz ten utrzymuje, że człowiek dobrze odziany, może bez szkody dla zdrowia wytrzymać najtęższe mrozy, byleby tylko powietrze było spokojne; lecz skoro tylko najmniejszy wiatr zawieje, zaraz w twarzy uczuwa nadzwyczajne szczypania i gwałtowny ból głowy, poczem śmierć bezzwłocznie następuje. Doktór też o to najbardziej był niespokojnym, bo jeden silniejszy wiatr, zmroziłby ich do szpiku.
Dnia 5-go marca zdarzył się fenomen, właściwy tylko okolicom pod tą leżącym szerokością: niebo było zupełnie czyste i roziskrzone gwiazdami jasno świecącemi, najmniejsza chmurka nie przesłaniała firmamentu, a przy tem wszystkiem gęsty śnieg padał przez blizko dwie godziny; ustał nakoniec, a doktór nie umiał dostatecznie objaśnić sobie przyczyny tego obojga.
Skończyła się właśnie ostatnia zmiana księżyca (ostatnia kwadra); ciemność panowała przez siedmnaście godzin na dobę; podróżni byli zmuszeni przywiązywać się do długiego sznura, aby się nie pogubić nawzajem; niepodobieństwem było prawie utrzymać prostą linię drogi.
Pomimo żelaznej woli jaka ożywiała tych odważnych ludzi, utrudzenie coraz dotkliwiej uczuwać się im dawało; musieli więc robić częstsze spoczynki, a jednak ani godziny tracić nie należało, bo zapasy żywności się uszczuplały.
Hatteras często notował pozycyę, przy pomocy obserwacyi gwiazd i księżyca. Gdy dzień za dniem upływał, a cel podróży bardzo był jeszcze odległym, zapytywał on nieraz sam siebie, czy okręt Porpoise egzystował rzeczywiście, czy Amerykaninowi długie cierpienia zmysłów nie pomięszały, albo czy może przez nienawiść Anglików i nie widząc już dla siebie żadnego ratunku, nie ciągnął ich za sobą na śmierć niechybną?
Zwierzył się z temi myślami doktorowi, lecz ten zganił je stanowczo i odrzucił wszelkie podejrzenia, jednakże zrozumiał, że już zgubne współzawodnictwo istniało pomiędzy angielskim kapitanem, a dowódcą statku amerykańskiego.
— Tych ludzi trudno będzie w zgodzie ze sobą utrzymać, mówił sam do siebie.
Po szesnastu dniach pochodu, 14-go marca podróżni znajdowali się dopiero pod ośmdziesiątym drugim stopniem szerokości; siły ich były całkiem wyczerpnięte, a tu jeszcze sto mil przejść potrzeba było aby się dostać do okrętu. Na domiar przykrości, ludzie musieli zgodzić się na ćwierć porcyi, chcąc dla psów całkowitą zachować.
Trudno też było liczyć co na polowanie, bo prochu mieli już tylko siedm nabojów i kul sześć ostatnich. Strzelano kilka razy do białych zajęcy i lisów, nie często wreszcie tam napotykanych, ale nie dosięgnięto żadnego.
W piątek 15-go, doktór spostrzegł fokę na lodzie wyciągniętą; strzelił do niej i zranił kilkoma kulami, a ponieważ otwór jej w lodzie wprzód zatkano, zwierzę nie mając uciec którędy zostało schwytane i dobite. Johnson zręcznie poćwiertował zdobycz, lecz niewiele z niej było pożytku, bo choć była bardzo duża, ale tak chuda, że mięsa prawie nic nie posiadała, a tranu znowu ludzie pić nie chcieli, jak to czynią Eskimosi.
Doktór wprawdzie chciał przezwyciężyć wstręt do tego lepkiego napoju, lecz pomimo najlepszych chęci nie mógł tego dokazać, Zachował skórę zwierzęcia, sam nawet nie wiedząc na co i dla czego, — ot tak sobie, jako myśliwy.
Nazajutrz 16-go, na horyzoncie rysować się poczęły kontury gór lodowych. Miałożby to być wskazówką blizkości brzegów, czy też tylko prostem następstwem poruszenia się pól lodowych? Trudno było odgadnąć.
Przybywszy do jednej z takich wyniosłości, podróżni skorzystali z niej, by sobie w niej wyżłobić wygodniejsze niż pod namiotem schronienie, i po trzech godzinach mozolnej pracy, zasiedli nareszcie w około pieca rozgrzanego.
Johnson pomieścił także w tym domku lodowym i psy podróżą znękane. Gdy śnieg pada obficie, może posłużyć za pokrycie zwierzętom zachowując ich ciepło naturalne; lecz w czasie pogody suchej, przy mrozie dochodzącym do czterdziestu stopni, biedne psiska musiałyby pomarznąć w bardzo krótkim przeciągu czasu.
Stary retman biegły w tresowaniu psów, spróbował dać psom to czarniawe mięso foki, którego ludzie w żaden sposób przełknąć nie mogli i z wielkiem zadziwieniem spostrzegł, że jadły je bardzo chciwie. Ucieszony, udzielił wiadomości o tem doktorowi, którego to nie zdziwiło bynajmniej, bo wiedział że w Ameryce północnej konie karmione są głównie rybami — a co dobre jest dla zwierzęcia żyjącego roślinami, to dobre być musi dla psa jedzącego wszystko prawie.
Przed pójściem na spoczynek, jakkolwiek go bardzo potrzebowali ludzie, którzy odbyli piętnaście mil krwawej drogi po lodzie, doktór chciał ze swemi towarzyszami pomówić o położeniu obecnem nie zmniejszając bynajmniej pojęcia o jego trudnościach.
— Jesteśmy dopiero pod ośmdziesiątym drugim równoleżnikiem, rzekł on, a już grozi nam blizki brak żywności.
— Dlatego też rzekł Hatteras powinniśmy nie tracić czasu. Potrzeba iść dalej, niechaj mocniejsi ciągną słabszych.
— Czy tylko znajdziemy okręt w miejscu wskazanem? odezwał się Bell, któremu trudy podróży mimowolnie odbierały odwagę.
— Dlaczegóż wątpisz o tem? odpowiedział Johnson; od tego zależy ocalenie tego Amerykanina tak dobrze jak i nasze.
Dla tem większej pewności doktór na nowo badał Altamonta, mówiącego już teraz dość łatwo choć głos jego był jeszcze bardzo słaby. Potwierdził on wszystkie poprzednie swe zeznania; powtórzył raz jeszcze, że okręt pochyliwszy się na skałę granitową, nie mógł się ruszyć z miejsca, i że znajduje się pod 120° 15′ długości, a 83° 35′ szerokości.
— Nie możemy już wątpić o prawdzie tego twierdzenia, zauważył doktór, i trudność cała leży nie w znalezieniu okrętu Porpoise, lecz w dojściu do niego.
— Jak wiele mamy jeszcze żywności, zapytał Hatteras.
— Na trzy dni najwyżej, odrzekł doktór.
— A więc trzeba ukończyć tę podróż w ciągu trzech dni, energicznie rzekł kapitan.
— Potrzeba w rzeczy samej, odparł doktór, tem więcej gdy pogoda sprzyja nam tak statecznie; śnieg przez dwa tygodnie blizko nie padał, a sanie sunęły z łatwością po stwardniałym lodzie. Ah! czemuż na nich niema ze dwieście funtów żywności! nasze poczciwe psiska podołałyby temu ciężarowi. Ale cóż robić! trzeba przyjąć jak jest.
— Gdyby, wtrącił Johnson, można było zręcznie i pomyślnie użyć ostatnich nabojów prochu jakie nam pozostają! gdyby tak na przykład udało się napotkać i powalić niedźwiedzia, mielibyśmy żywność do końca podróży zapewnioną.
— Zapewne, odpowiedział doktór, tylko że te zwierzęta są i rzadkie tutaj i bardzo ostrożne, a przytem dosyć wiedzieć o tem, że koniecznie strzał ma być pewny, aby oko nie zawiodło i ręka nie zadrżała!
— Pan jednakże jesteś wybornym strzelcem, rzekł Bell.
— Tak, ale nie wtedy, gdy obiad dla czterech osób zależy od mojej zręczności; jednakże w razie
danym, przyrzekam sprawić się jak będę mógł najlepiej. Tymczasem kochani przyjaciele poprzestańmy na skromnej i szczupłej wieczerzy, potem starajmy się usnąć, aby jutro raniuteńko w dalszą wyruszyć drogę.
W kilka minut potem, czterej podróżni nasi zasypiali snem głębokim, bo utrudzenie fizyczne przemogło wszelkie inne względy.
W sobotę wcześnie Johnson zbudził swych towarzyszy; zaprzężono psy, i sanie ruszyły dalej ku północy.
Pogoda była prześliczna, atmosfera nadzwyczajnie czysta, mróz ogromny; gdy słońce wzniosło się nad horyzont, miało kształt elipsy przedłużonej; pozioma jego średnica, w skutek złudzenia optycznego wydawała się dwa razy większa od średnicy prostopadłej; na płaszczyznę lodową rzucało ono promienie jasne, lecz niegrzejące. To światło od tak dawna niewidziane, chociaż nie dawało ciepła, rozweselało jednak umysły.
Doktór bez obawy oddalił się ze strzelbą w ręku na milę przeszło; ale nim się oddalił, obliczył amunicyę. Miał wszystkiego trzy kule i cztery naboje prochu; cóż to znaczyło na niedźwiedzia podbiegunowego, zwierzę silne i wytrzymałe, które często przy dziesiątym dopiero, lub dwunastym upada strzale?
Dlatego też doktór nie miał zamiaru szukać tak groźnej zwierzyny; poprzestałby chętnie na kilku lisach lub zającach, dla zaopatrzenia skromnej śpiżarni podróżnej.
Lecz tego dnia był bardzo nieszczęśliwym, bo jeśli co napotkał, to zbliżyć się nie mógł, albo gdy strzelił to chybił, w skutek łamania się światła. W rezultacie zmarnował jeden nabój prochu i jednę kulę.
Towarzysze jego, którzy zadrżeli z radości usłyszawszy strzał, ujrzeli go powracającego ze zwieszoną głową, lecz nic już nie mówili. Wieczorem posiliwszy się nieco, spoczęli jak zwykle; żywności było już na dwa dni tylko.
Następnego dnia droga zdawała się być uciążliwszą niż wczoraj. Ludzie iść już nie mogli, wlekli się zaledwie; psy pożarły mięso foki ze wszystkiemi wnętrznościami i już zaczęły gryźć na sobie rzemienie.
Kilku lisów przebiegło saniom drogę. Doktór jeszcze raz do nich strzelał, lecz napróżno, — powstrzymał się tedy, niechcąc rezykować ostatniej kuli i przedostatniego naboju prochu.
Wieczorem wcześniej zatrzymano się na spoczynek, bo podróżni tak już byli utrudzeni, że nóg stawiać nie mogli. Drogę oświecała wspaniała zorza północna, oni jednak musieli się zatrzymać.
Ostatnia wieczerza spożyta w niedzielę pod namiotem lodowym, była bardzo smutną. Jeśli niebo łaskawe nie przyjdzie z jaką pomocą niespodziewaną, nieszczęśliwych czeka niechybna śmierć z głodu.
Hatteras milczał, Bell myśleć przestał, Johnson dumał nic nie mówiąc — jeden tylko doktór nie tracił jeszcze nadziei.
Staremu sternikowi przyszło na myśl, żeby urządzić sidła, lecz niewiele na swój pomysł mógł rachować bo nie było co położyć na przynętę. I rzeczywiście, nazajutrz rano widział naokoło ślady lisów, lecz żaden się nie złapał.
Wrócił tedy z tego przeglądu bardzo zmartwiony, gdy nagle spostrzegł ogromnego niedźwiedzia, węszącego drogę przebytą przez sanie w odległości najwyżej pięćdziesięciu sążni. Stary marynarz pomyślał sobie w tej chwili, że to Opatrzność umyślnie zesłała to zwierzę; nie budząc przeto swych towarzyszy, porwał strzelbę doktora i zaszedł niedźwiedzia z boku.
Zbliżywszy się na stosowną odległość, zmierzył do niego, lecz w chwili pociągnięcia za cyngiel, uczuł nagle że mu ręka zadrżała; przeszkadzały mu wielkie rękawice skórzane; zdjął je co prędzej, odrzucił na stronę i pochwycił strzelbę pewniejszą już dłonią.
Nagle z piersi jego wydobył się krzyk boleści; za dotknięciem żelaza skóra jego palców przylgnęła do lufy, a strzelba tymczasem wypadła z rąk jego na ziemię, i wypaliła. Stracono ostatnią kulę.
Usłyszawszy strzał, doktór wybiegł w tę stronę i odrazu odgadł co zaszło; niedźwiedź uciekał spokojnie, a Johnson rozpaczał, zapomniawszy nawet o swym bólu.
— Prawdziwa ze mnie baba, zawołał, dzieciak, nie mogący znieść bólu. Ja! ja! taki stary!
— Ale chodźże, rzekł Clawbonny, powróć do namiotu, bo zmarzniesz; patrz oto, ręce masz zupełnie białe, chodź, chodź!
— Nie wart jestem twej troskliwości, panie Clawbonny... zostaw mnie tu.
— Ależ chodź uparty dziadzie, chodź! bo wkrótce będzie już zapóźno.
I wciągnąwszy do namiotu Johnsona, kazał mu włożyć ręce w wodę, utrzymywaną w stanie płynnym przez ciepło pieca; ale zaledwie Johnson zanurzył w nią swe ręce, woda się ścięła natychmiast.
— Widzisz, rzekł doktór, że nie mogłeś dłużej pozostać na mrozie, albobym musiał odjąć ci ręce.
W godzinę, minęło wszelkie niebezpieczeństwo dla Johnsona, dzięki staraniom doktora, ale nie przyszło to łatwo; trzeba było nacierać mu wciąż ręce, dla rozbudzenia obiegu krwi w palcach starego żeglarza. Doktór zalecił mu aby się nie zbliżał do pieca, którego ciepło, miałoby szkodliwe dlań następstwa.
Dnia tego musiano się obejść bez śniadania; nie było już pemmikanu ani mięsa solonego, nie było ani jednej okruszyny suchara. Pozostało tylko około pół funta kawy i trzeba było poprzestać na gorącym z niej napoju. Ruszono w drogę.
— Brak nam wszystkiego, mówił Bell do Johnsona, tonem niewypowiedzianej rozpaczy.
— Ufajmy w Bogu, odrzekł stary żeglarz; on jest wszechmocny i może nas ocalić.
— Ah! ten kapitan Hatteras! ciągnął Bell dalej, z dawniejszych swych wypraw zdołał powrócić, ale z tej już nie wróci, i my nie ujrzymy już naszej ojczyzny!
— Odwagi Bellu! odparł Johnson. Prawda że nasz kapitan jest zuchwały, ale jest przy nim człowiek mający sposób na wszystko.
— Doktór Clawbonny? zapytał Bell.
— Tak jest, odparł Johnson.
— A cóż on poradzi w naszem położeniu? rzekł Bell wzruszając ramionami; czyż zmieni lód w mięso? jestże Bogiem, żeby robić cuda?
— Kto wie co doktór wymyśli, odpowiedział retman; ja wierzę w niego.
Bell potrząsnął głową i zatonął w milczeniu, nie zdolny do myślenia o czemkolwiek.
Tego dnia zrobiono zaledwie trzy mile; wieczorem nie było się czem posilić; psy zagryzały się niemal, ludzie zaczynali uczuwać gwałtowne boleści głodu.
Żadne dzikie zwierzę nie pokazywało się, a zresztą na cóżby się to przydać mogło? z nożami polować przecie nie można. Johnsonowi zdawało się że w odległości mniej więcej jednej mili, postępuje wciąż za niemi ogromne niedźwiedzisko.
— Czatuje na nas, mówił sam do siebie, widząc w nas pewną dla siebie zdobycz.
Nic nie mówił o tem do swych towarzyszy. Posilono się tylko kawą; biedacy czuli że się im ćmi w oczach, że mózg ich osłabł. Dręczeni głodem ani godziny nie spali; nadzwyczajne jakieś i boleśnie marzenia, sen od nich odpędzały.
Od wtorku rano, od trzydziestu sześciu godzin, żadnego w ustach nie mieli pokarmu, w klimacie podbiegunowym, gdzie właśnie ciało najwięcej posiłku potrzebuje. Pomimo to nadludzką ożywieni odwagą i mocą duszy, puścili się w drogę, popychając sanie, których już psy ciągnąć nie były wstanie.
Po dwugodzinnym jednak pochodzie opadli na siłach, Hatteras chciał iść jeszcze: zawsze energiczny, nalegał, błagał, pragnąc namówić swych towarzyszy aby powstali i szli dalej, lecz żądał niepodobieństwa.
Wtedy, przy pomocy Johnsona wydrążył duży otwór w górze lodowej; przy tej pracy dwaj ci ludzie zdawali się kopać grób dla siebie samych.
— Wolę umrzeć z głodu, mówił Hatteras, niż z zimna.
Po strasznem wysileniu, schronienie było gotowe i wszyscy w niem znaleźli przytułek.
Tak przeszedł ten dzień. Wieczorem gdy wszyscy towarzysze bez ruchu leżeli, Johnson dziwne miał widzenie; ciągle mu się ukazywały niedźwiedzie ogromne olbrzymich rozmiarów.
To ciągłe o niedźwiedziach gadanie, zwróciło uwagę doktora i wyrwało go z martwoty; zapytał ciekawie starego marynarza, o jakim on niedźwiedziu prawi.
— O tym, który nas ściga? odpowiedział Johnson.
— Który nas ściga? powtórzył zdziwiony doktór.
— Tak, od dwóch dni ściga nas ciągle.
— Od dwóch dni? — Czy go widziałeś?
— Widziałem! Jest po za nami, w odległości jednej mili pod wiatr.
— I nic mi dotąd nie powiedziałeś!
— Na cóżby ci się ta wiadomość przydać mogła?
— To prawda, nie mamy już ani jednej kuli.
— Ani nawet żadnego kawałka żelaza, żadnego choćby gwoździa nareszcie!
Doktór zamyślił się, a po chwili rzekł do starego marynarza:
— Czy pewnym jesteś, że nas to zwierzę ściga.
— Tak jest panie Clawbonny; liczy on na ucztę z ciał ludzkich, wie bowiem dobrze, iż nie możemy uniknąć śmierci.
— Johnsonie! zawołał doktór, przeniknięty rozpaczliwym tonem swego towarzysza.
— Tak, uczta go nie minie, odpowiedział Johnson nieprzytomny już prawie, musi być bardzo głodnym! Nie wiem dla czego tak długo czekać mu każemy!
— Uspokój się Johnsonie.
— Nie, panie Clawbonny! jeśli my zginąć mamy, pocóż przedłużać cierpienia tego stworzenia? Ono jest równie jak i my głodny. Nie może znaleźć foki do pożarcia, niebo zsyła mu ludzi. Tem lepiej dla niego.
Stary Johnson widocznie od rozumu odchodził; chciał gwałtem wyjść z domku lodowego. Doktór zaledwie powstrzymać go zdołał i to nietyle siłą, jak raczej urokiem następnych słów, które wymówił z całą mocą przekonania:
— Jutro zabiję tego niedźwiedzia!
— Jutro? zapytał Johnson, jakby przebudzony ze snu przykrego.
— Jutro!
— Nie masz kuli!
— Zrobię ją.
— Nie masz ołowiu!
— Ale mam merkuryusz!
— I to mówiąc, doktór wziął termometr; wskazujący w cieple schronienia dziesięć stopni nad zero; wyszedł na powietrze, położył narzędzie na bryle lodu; wkrótce temperatura zewnętrzna obniżyła merkuryusz do czterdziestu siedmiu stopni niżej zera.
— Do jutra! rzekł do Johnsona; zaśnij i czekaj wschodu słońca.
Noc przeszła wśród cierpień głodu; tylko doktór i Johnson mniej je czuli, mając nieco nadziei.
Nazajutrz z pierwszym brzaskiem dnia, doktór z Johnsonem wybiegli z ukrycia, dążąc wprost do termometru; wszystek merkuryusz osiadł na spodzie narzędzia w kształcie ścisłego cylindra. Doktór uzbroiwszy ręce w grube rękawice, rozbił termometr i wydobył z niego sztabkę metalu, nadzwyczajnie twardego.
— Ah! panie Clawbonny! wołał zdumiony marynarz, jesteś rzadkim, zadziwiającym człowiekiem!...
— Nie, mój przyjacielu, odparł doktór, ja tylko czytałem wiele i dobrą mam pamięć.
— Jak to rozumieć należy?
— Przypomniałem sobie fakt opowiedziany przez kapitana Ross w jego opisie podróży, gdzie utrzymuje, że kulką merkuryuszu zamrożonego, przebił deskę na cal grubą; gdybym miał trochę oliwy, osiągnąłbym ten sam skutek, bo tenże podróżnik opowiada także, iż nabiwszy strzelbę kulką oliwy wyciśniętej ze słodkich migdałów, roztrzaskał gruba belkę, a kula odskoczyła i odpadła na ziemię nierozpryśnięta.
— To trudne do uwierzenia.
— A jednakże jest prawdziwe. Otóż ten kawałek metalu może nam wszystkim ocalić życie; zostawmy go jeszcze na powietrzu przed użyciem, a tymczasem zobaczmy czy nas niedźwiedź nie opuścił.
W tej chwili Hatteras wyszedł z domku; doktór pokazał mu bryłkę merkuryuszu i uwiadomił w kilku wyrazach o swym zamiarze; kapitan uścisnął mu rękę w milczeniu, i trzej myśliwi zaczęli się rozpatrywać naokoło.
Pogoda była jasna; Hatteras wyprzedziwszy nieco swych towarzyszy, spostrzegł niedźwiedzia siedzącego na tylnych łapach, kołyszącego się na nich i wietrzącego z odległości około sześciuset sążni, gości niezwykłych w tamtych stronach.
— Jest! wołał kapitan.
— Milczenie, rzekł doktór.
Spostrzegłszy myśliwych, ogromny zwierz nie ruszył się wcale; patrzył na nich spokojnie bez gniewu i trwogi. Pomimo to nie łatwo się było zbliżyć do niego.
— Moi przyjaciele, rzekł Hatteras, nie idzie tu o próżną przyjemność, lecz o ocalenie naszego życia; działajmyż tedy roztropnie.
— Tak jest, odpowiedział doktór. Jeden tylko strzał mamy do rozporządzenia. Nie można przeto chybić, bo wszystko byłoby stracone; uciekałby tak, że i chart nie sprostałby mu w szybkości.
— A więc, trzeba iść prosto do niego, odezwał się Johnson; choć to może kosztować życie, ja się rezykuję pierwszy.
— Nie, ja pójdę! zawołał doktór.
— Ja, odrzekł z prostotą Hatteras.
— Ależ, krzyczał Johnson, wy potrzebniejsi jesteście do ocalenia innych, niż ja stary niedołęga!
— Nie, Johnsonie, mówił kapitan, pozwól mi działać; ja nie narażę mego życia więcej jak tego potrzeba koniecznie, a w ostatnim razie zawołam na was o pomoc.
— Więc idziesz kapitanie naprzeciw niedźwiedzia? zapytał doktór.
— Gdybym był pewnym, że go od razu powalić zdołam, zrobiłbym to, choćby mi czaszkę miał roztrzaskać, lecz za mojem zbliżeniem się do niego może uciec. Jestto przebiegłe zwierzę, postarajmyż się być zręczniejszymi od niego.
— Cóż przeto czynić zamyślasz?
— Podejść doń na dziesięć kroków, ale tak żeby on o tem nie wiedział.
— A to jakim sposobem?
— Sposób mój jest zuchwały wprawdzie, ale bardzo prosty. Macie skórę foki, niedawno ubitej?
— Jest na saniach.
— Wróćmyż więc do naszego domku, a Johnson niech tu pozostanie na straży.
Retman wsunął się za pagórek lodowy, zakrywający go całkiem przed wzrokiem niedźwiedzia, który nie zmieniając pozycyi, wciąż wietrzył w powietrzu, i wciąż się kołysał.
Hatteras z doktorem powrócili do domku lodowego.
— Wiesz, mówił kapitan, że niedźwiedzie okolic podbiegunowych, ze szczególniejszem upodobaniem na foki polują. Czatują na nie po całych dniach przy otworach, któremi te stworzenia wychodzą z wody na powietrze, i za ukazaniem się, porywają je i duszą w swych łapach. Ztąd wypływa, że niedźwiedź nie może się obawiać foki.
— Zaczynam pojmować twój zamiar, kapitanie, rzekł doktór; jest on niebezpieczny.
— Ale może się powieść, odpowiedział kapitan, i użyć go należy; przywdzieję skórę foki i będę się posuwał po lodzie. Nie traćmy czasu. Nabij twą strzelbę i daj mi ją.
Doktór nie miał co na to odpowiedzieć; on sam byłby to uczynił, co towarzysz jego zamierzał; wziąwszy zatem dwa topory, jeden dla siebie, drugi dla Johnsona, poszedł do sań z kapitanem.
Hatteras przebrał się za fokę, cały prawie wsunąwszy się w jej skórę.
Tymczasem doktór wsypał do lufy ostatni nabój prochu, przybił go, włożył kulkę merkuryuszu twardą jak żelazo, a ciężką jak ołów. Tak nabitą strzelbę oddał Hatterasowi, który ją ukrył pod okrywającą go skórą.
— Teraz idź do Johnsona, rzekł Hatteras, a ja zatrzymam się trochę, aby zwieść nieprzyjaciela.
— Tylko śmiało kapitanie, rzekł doktór.
— Bądź spokojnym, a nie pokazujcie się aż po strzale.
Doktór skoczył za pagórek osłaniający Johnsona.
— I cóż? zapytał tenże.
— Czekajmy! odpowiedział doktór; kapitan poświęcił się dla ocalenia nas wszystkich.
Doktór był bardzo wzruszony, patrzał on na niedźwiedzia widocznie zaniepokojonego, jakby przeczuwał grożące mu niebezpieczeństwo.
W kwadrans potem, foka pełzała po lodzie, kryjąc się często po za wielkiemi bryłami, dla tem lepszego oszukania niedźwiedzia; kapitan znajdował się wtedy w odległości pięćdziesięciu sążni od zwierza, który skoro go spostrzegł, zaczął się kurczyć i przyczajać.
Hatteras nadzwyczaj zręcznie naśladował ruchy foki i gdyby doktór nie wiedział o podstępie, samby go był wziął za wodnoziemnego czworonoga.
— Dobrze! doskonale, ot tak! wybornie! szeptał uradowany Johnson.
Mniemana foka zachodziła pomału z boku niedźwiedzia, udając wciąż że go nie spostrzega, i szukając niby otworu na lodzie, przez który mogłaby się zanurzyć w wodę.
Niedźwiedź znowu ze swej strony skradał się do niej z największą przezornością, ślepie jego pałały żądzą zdobyczy; pościł od miesiąca, lub od paru miesięcy może, a tu oto nastręczała się mu zdobycz!
Foka zbliżyła się na odległość dziesięciu kroków do swego nieprzyjaciela, który podniósł się nagle i jednym olbrzymim susem poskoczył naprzód i przerażony stanął, bo Hatteras zrzuciwszy z siebie skórę foki, przykląkł i mierzył doń w samo serce.
Strzał rozległ się, a niedźwiedź runął na lód.
— Naprzód! naprzód! wołał Clawbonny, i co tchu wraz z Johnsonem, biegł na miejsce walki.
Niedźwiedź powstał i wyprostował się, jedną łapą machał w powietrzu, a drugą chwytał śnieg i zapychał nim swą ranę.
Hatteras ani się ruszył z miejsca, czekając z nożem w ręku na nieprzyjaciela; lecz widać wymierzył dobrze i strzelił ręką pewną, bo zanim przybyli jego towarzysze, Hatteras już zatopił swój długi nóż w gardle zwierza, który legł u stóp jego bez życia.
— Wiwat! zwycięztwo! krzyczał Johnson uradowany.
— Hura! Hatteras! hura! wołał doktór.
Hatteras stał spokojnie, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, patrząc na ogromne cielsko.
— Teraz na mnie kolej, — rzekł Johnson, — weźmy się do roboty coprędzej, bo jakby to mięso zostało na mrozie, to potem, ani zęby nasze, ani noże nawet nicby nie pomogły.
Zaczął tedy stary retman od zdjęcia skóry z potwornego niedźwiedzia, który wielkością dochodził do rozmiarów sporego wołu; miał on dziewięć stóp długości, i sześć stóp obwodu; z dziąseł wystawały mu dwa ogromne zęby, na trzy cale długie.
Roztworzywszy mu brzuch nożem, Johnson w żołądku zwierzęcia nie znalazł nic prócz wody; widocznie niedźwiedź nic nie jadł od dość dawna; pomimo to był bardzo tłusty, a ważył przeszło tysiąc pięćset funtów. Rozrąbano go na cztery części, z których każda wydała dwieście funtów mięsa; myśliwcy zaciągnęli do domku lodowego ogromny zapas żywności, nie zapominając zabrać i serca ubitego niedźwiedzia, które w trzy godziny po jego zgonie biło jeszcze bardzo silnie.
Zgłodniali towarzysze doktora chętnieby się rzucili na to mięso surowe, lecz on nie dopuścił tego, wzywając ich o cierpliwość aż będzie upieczone.
Clawbonny wchodząc do domku lodowego, uczuł w nim zimno nadzwyczajne, zbliżył się przeto do pieca i spostrzegł, że ogień wygasł zupełnie; Johnson zatrudniony przez cały ranek zapomniał zupełnie o ogniu, o który dbać do niego głównie należało.
Doktór chciał rozniecić na nowo płomień, lecz w wystudzonym popiele, ani jednej nie znalazł iskierki.
Powrócił przeto do sań, aby tam poszukać kawałka hupki, a od Johnsona zażądał krzesiwa, donosząc mu zarazem że ogień wygasł w piecu.
— Ah! to z mojej winy, — rzekł stary marynarz. I zaczął szukać krzesiwa w kieszeni, do której je kładł zwykle, ależ jakie było jego zdziwienie, gdy go tam nie znalazł.
Przeszukał najstaranniej wszystkie inne kieszenie, lecz i w tych nie znalazł czego szukał; następnie bez żadnego skutku przewrócił po kilka razy posłanie na którem noc przepędził.
— No i cóż? wołał zdaleka doktór.
Johnson w osłupieniu powrócił do swych towarzyszy.
— Czy czasem pan nie masz tego krzesiwa, panie Clawbonny? — zapytał nareszcie.
— Nie mam go.
— Ani pan kapitanie?
— Nie! odrzekł Hatteras.
— Przecież ono zawsze było u ciebie, rzekł doktór.
— Nie mam go... nie wiem... jąkał stary sternik blednąc.
— Nie masz? za wołał doktór z przerażeniem.
Nie było drugiego krzesiwa, strata więc tamtego smutne mogła sprowadzić skutki.
— Szukaj no dobrze Johnsonie, zachęcał doktór.
Johnson pobiegł do bryły lodu, z po za której patrzył na niedźwiedzia, dalej na miejsce samej walki, gdzie go ćwiertował, lecz nie znalazł. Wrócił zrozpaczony.
Hatteras patrzał na niego, nie czyniąc mu wszakże wyrzutu.
— To źle, rzekł do doktora.
— Zapewne! odpowiedział tenże.
— Nie mamy nawet żadnego narzędzia optycznego, którego soczewka mogłaby nam posłużyć do zyskania ognia.
— Wiem o tem, rzekł doktór, a szkoda, bo promienie słoneczne dość mocne są w tej chwili i mogłyby jeszcze zapalić hupkę.
— Cóż robić, mówił Hatteras, trzeba tymczasem głód choć surowem mięsem zaspokoić, a potem w dalszą trzeba iść drogę i dojść co najprędzej do okrętu.
— Tak, mówił doktór zamyślony, tak, i to dałoby się zrobić. Czemużby nie? sprobujmy.
— O czem myślisz panie Clawbonny? zapytał kapitan.
— Przyszła mi pewną myśl....
— Myśl panu przyszła doktorze? zawołał Johnson, zatem jesteśmy ocaleni!
— Pytanie tylko, czy mi się uda.
— Jaki jest twój projekt? spytał kapitan.
— Myślę że nie mamy soczewki, ale ją zrobić możemy.
— Z czego? zapytał Johnson.
— Z kawałka lodu.
— Jakto! sądzisz że?...
— Dla czegóżby nie? Chodzi o to, żeby promienie słoneczne sprowadzić do jednego ogniska, a do tego celu tak dobrze lód, jak i najlepszy kryształ posłużyć nam może.
— Czy być może? rzekł Johnson.
— Czemużby nie? tylko wolałbym mieć kawałek lodu z wody rzecznej, niż ze słonej, bo tamten jest twardszy i przezroczystszy.
— Jeśli się więc nie mylę, rzekł Johnson, wskazując na wzgórek nieopodal stojący, ten lód czarny i zielonawy zdaje się być...
— Masz słuszność mój stary, chodźcie przyjaciele; weź ze sobą siekierę Johnsonie.
I trzej ludzie zbliżali się do bryły lodu, rzeczywiście ze słodkiej wody powstałego.
Doktór kazał odrąbać kawał, mogący mieć stopę średnicy i zaczął go z grubego ociosywać najprzód siekierą; następnie nożem zrównał powierzchnię, nakoniec ręką wygładził i tym sposobem otrzymał soczewkę tak przezroczystą, jakby z najpiękniejszego wyrobioną była kryształu.
Wtedy powróciwszy do domku, wziął ztamtąd kawałek hupki i rozpoczął próbę.
Słońce naówczas żywym świeciło blaskiem; doktór wystawił swą soczewkę z lodu na jego promienie i skierował je skupione na hupkę, która zatliła się w kilka sekund.
— Hurra! wrzeszczał Johnson, zaledwie zdolny wierzyć swym oczom. Ah! panie Clawbonny, panie Clawbonny!
Stary żeglarz nie mógł powściągnąć swej radości; biegał tu i tam jak obłąkany.
Doktór wszedł do domku, a w kilka minut potem huczało w piecu i wkrótce miły zapach pieczeni wyrwał Bella z jego odrętwienia.
Łatwo odgadnąć, jak uroczystą być musiała ta uczta; jednakże doktór mocno zalecał wstrzemięźliwość swym towarzyszom, sam przykład z siebie dając najpierwszy.
— Dziś mamy dzień bardzo szczęśliwy, mówił on jedząc, nasz zapas żywności zapewniony jest aż do samego kresu podróży; pomimo to nie zasypiajmy w Kapui rozkoszach i puśćmy się zaraz w dalszą podróż.
— Nie powinniśmy być już dalej od okrętu Porpoise jak o czterdzieści ośm godzin drogi, rzekł Altamont, coraz lepiej głosem władający.
— Spodziewam się, rzekł doktór z uśmiechem, że tam znajdziemy jakie krzesiwo; bo soczewka z lodu chociaż jest dobra, nie zawsze jednak może być użyteczną, gdyż w okolicach podbiegunowych nie zawsze znajdą się promienie słoneczne, przynajmniej na odległości czterech stopni od bieguna.
— Rzeczywiście, odpowiedział Altamont z westchnieniem, mój statek doszedł tam, gdzie żaden przed nim okręt dopłynąć nie zdołał.
— W drogę! zakomenderował Hatteras sucho.
— W drogę, powtórzył doktór, niespokojny wzrok rzucając na obu kapitanów.
Podróżni pokrzepili znacznie swe siły, również jak i psy, którym dostały się w udziale odpadki niedźwiedzia, żwawo więc ruszono ku północy.
W drodze doktór chciał się coś od Amerykanina wywiedzieć o powodach, które go tak daleko zaprowadziły; Altamont jednak wykrętnie odpowiadał.
— Teraz nad obydwoma czuwać potrzeba, szepnął doktór na ucho Johnsonowi.
— Widzę to, odpowiedział stary marynarz.
— Hatteras nie odzywa się wcale do Amerykanina, Altamont zaś bynajmniej nie okazuje się być skłonnym do okazywania wdzięczności. Szczęściem ja tu jestem.
— Wiesz co panie Clawbonny, od czasu jak ten Yankes powrócił do życia, fizyognomia jego wcale mi się nie podoba.
— Jeśli się nie mylę, odrzekł doktór, to on zgaduje zamiary Hatterasa.
— Sądzisz więc że oba jedno mieli na celu?
— Bardzo być może. Amerykanie są bardzo odważni i przedsiębierczy; Amerykanin mógł pragnąć tego samego, czego i Anglik chciał dokonać.
— Myślisz pan przeto, że Altamont?...
— Ja nic nie myślę Johnsonie, odparł doktór, ale położenie jego statku na drodze do bieguna, każe coś wnosić.
— Jednakże Altamont utrzymuje, że został tu wciągnięty mimo swej woli.
— Tak mówił, to prawda, lecz zdawało mi się żem dostrzegł szczególny uśmiech na jego ustach.
— Do licha! panie Clawbonny, sądzę że nie miłą byłaby rzeczą rywalizacya dwóch ludzi takiego hartu.
— Daj Boże abym był w błędzie, Johnsonie, bo współzawodnictwo takie mogłoby doprowadzić do ważnych zawikłań, jeśli nie do strasznej jakiej katastrofy!
— Spodziewam się, że Altamont nie zapomni iż nam winien jest życie.
— A czyż z kolei on naszego nie ocali? Prawda że byłby zginął bez nas, ale z drugiej strony cóżby nas czekało gdyby nie on, nie jego statek ze wszystkiemi jakie on posiada pomocami?
— Ufam panie Clawbonny, że niedopuścisz do niczego złego.
— I ja się tak spodziewam.
Podróż odbywała się bez żadnego wypadku, mięsa było dosyć i używano go też obficie; dzięki humorowi doktora i pogodzie jego umysłu, panował nawet wśród tego małego gronka pewien stopień wesołości. Nieoceniony ten człowiek zawsze miał do powiedzenia coś takiego, co wedle okoliczności zająć i nauczyć potrafiło. Zdrowie wybornie mu służyło, a pomimo trudów przebytych i niedostatku, mało z swej tuszy utracił; przyjaciele jego z Liwerpoolu poznaliby go bez trudności, szczególniej po jego wybornym, a niezmiennym humorze.
W ciągu sobotniego poranku, natura ogromnej lodowej przestrzeni znacznej uległa zmianie; lody powstrząsane, kry zwalone na kupę, wzgórza lodowe poprzypierane do siebie, wskazywały potężne jakieś parcie; może ląd jaki nieznany, może nowa wyspa jaka, sprowadzała ten ruch i przewrót. Coraz częściej napotykane i coraz większe bryły lodu utworzonego z wód słodkich, widocznie blizkość brzegów wskazywały.
W niedalekiej odległości była więc ziemia jakaś nowa, a doktór pałał żądzą wzbogacenia jej nazwą kart półkuli północnej. Co to za rozkosz nieopisana znaleźć nieznaną krainę i oznaczyć ją na mapie, to sprawiłoby doktorowi taką samą radość, jakiejby Hatteras doznał, stawiając pierwszy nogę na lądzie podbiegunowym. Zaiste obmyślając nazwy nie zapomniałby o swych towarzyszach, swych przyjaciołach, ani o Jej Królewskiej Mości i Jej rodzinie, ani o sobie samym nakoniec. Widział już niejako ze sprawiedliwem zadowoleniem „przylądek Clawbonny“ figurujący na mapie.
Noc przepędzono tak samo jak i poprzednią, a każdy z kolei czuwał podczas spoczynku przy tych nieznanych brzegach.
Nazajutrz rano w niedzielę, po wybornem śniadaniu przygotowanem z łap niedźwiedzich, podróżni skierowali się na północ, zbaczając nieco ku zachodowi — i pomimo coraz uciążliwszej drogi, postępowano dość prędko.
Altamont siedząc na saniach, przypatrywał się horyzontowi z gorączkową bacznością, niepokój mimowolny ogarnął wszystkich jego towarzyszy. Ostatnie obserwacye słoneczne wskazały 83°35′ szerokości i 120°15′ długości, — co właśnie było położeniem, w jakiem się miał znajdować okręt amerykański; w tym więc dniu rozstrzygnąć się miała kwestya życia lub śmierci.
Nareszcie około drugiej godziny po południu, Altamont podniósł się, wstrzymał pochód donośnym okrzykiem i wskazując palcem masę jakąś białą, której by na pierwszy rzut oka nikt nie odróżnił od otaczających ją gór lodowych, zawołał silnym głosem:
— Porpoise!
Palmowa niedziela przypadła w tym roku na dzień 24-ty marca. Wielkie to święto nader uroczyście w całej bywa obchodzone Europie; wszędzie rozlega się głos dzwonu i rozchodzi zapach świeżo do życia budzących się ziół, kwiatów i liści.
Lecz jakiż smutek i milczenie w tej ponurej i samotnej krainie lodów odwiecznych! Wicher mroźny, dokuczliwy, nigdzie liścia choćby uschłego, nigdzie źdźbła trawki.
Mimo to, niedziela owa, była dniem wielkiej dla naszych podróżników radości; mieli znaleźć nareszcie obfite źródło wszelkich zapasów, których brak śmiercią im groził niechybną.
Przyspieszali kroku ludzie i psy też ciągnęły z większą coraz energią; Duk szczekał z radości — i tak grono podróżnych przybyło wkrótce do okrętu amerykańskiego.
Porpoise był całkiem przysypany śniegiem; leżał ogołocony z lin, masztów i rei, które złamane, lub poszarpane zostały w chwili rozbicia. Okręt znajdował się jakby osadzony w łożysku skalistem, niewidzialnem prawie; gwałtownem wstrząśnieniem przewrócony na bok, ze spękniętym tułowiem, zdawał się być już całkiem niemieszkalnym.
Przekonali się o tem kapitan, doktór i Johnson, z trudnością dostawszy się do wnętrza statku; chcąc dojść do głównej ściany, musieli uprzątać lody grubości piętnastu blizko stóp, lecz z radością ogólną przekonano się, że dzikie zwierzęta, których liczne ślady wokoło na śniegu znajdowano, nie naruszyły bynajmniej szacownych zapasów żywności.
— Nie zbraknie nam tu żywności i paliwa, rzekł Johnson, ale mieszkać na tym okręcie niepodobna.
— Trzeba więc zbudować dom ze śniegu, odpowiedział Hatteras i jak można mieszkać na lądzie.
— Zapewne, odezwał się doktór, lecz nie spieszmy się, róbmy wszystko pomału, a dobrze; od biedy możnaby się czasowo i na okręcie pomieścić, póki nie stanie dom trwały, któryby nas od zimna i napadu dzikich zwierząt zabezpieczył. Ja podejmuję się być architektem takiego budynku i zobaczycie, że zrobić to potrafię!
— Nie wątpię o twych zdolnościach panie Clawbonny, rzekł Johnson, lecz sądzę, że potrzebaby najprzód dobrze obejrzeć wszystko co się na tym okręcie znajduje. Ze smutkiem jednak widzę, że niema tu ani czółna, ani szalupy najmniejszej, a reszta jest w zbyt złym stanie, aby się nadała do zbudowania jakiego statku.
— Kto wie! odrzekł doktór, z czasem i przy rozwadze wiele rzeczy niepodobnych nawet na pozór, zrobić można. W tej chwili nie chodzi nam wszakże o to na czem żeglować będziemy, ale gdzie znajdziemy ciepłe i bezpieczne schronienie; radzę więc o tem tylko myśleć jedynie.
— Doktór ma słuszność zupełną, rzekł Hatteras; zacznijmy od tego co jest najpilniejsze.
Wszyscy trzej tedy powrócili do sań i o postanowieniu swem uwiadomili Bella i Amerykanina. Bell oświadczył się z gotowością do pracy, Amerykanin potrząsł głową na wiadomość, że okręt jego na nic się nie przyda; lecz ponieważ dyskusya w tym względzie na nicby się nie przydała w tej chwili, przeto zgodzono się na przeniesienie się czasowe do okrętu i budowanie potem obszerniejszego mieszkania na wybrzeżu.
O czwartej godzinie po południu, podróżni jak mogli tak się pomieścili na dolnym pomoście rozbitego okrętu. Ze szczątków masztowych i belek Bell urządził podłogę, na której ustawiono posłania; piec dostarczył ożywczego ciepła. Altamont wsparty na ramieniu doktora, bez trudności przeszedł do kącika dla siebie przeznaczonego. Przy wstępowaniu na swój okręt, Amerykanin odetchnął z zadowoleniem, z czego stary Johnson złą na przyszłość wyprowadzał wróżbę.
— Czuje się u siebie, pomyślał retman; ma minę jakby nas za gości uważał.
Resztę dnia poświęcono na wypoczynek; silny wiatr zachodni zapowiadał zmianę pogody, termometr wystawiony na powietrze, wskazywał trzydzieści dwa stopnie zimna.
Porpoise znajdował się poza zimnym biegunem i pod szerokością stosunkowo mniej lodowatą, choć bardziej na północ posuniętą.
Tego dnia zjedzono resztki mięsa niedźwiedziego, wraz z sucharami i herbatą, już na okręcie amerykańskim znalezionemi; po wieczerzy strudzeni wszyscy w głęboki sen zapadli.
Nazajutrz, Hatteras i jego towarzysze zbudzili się trochę późno, a myśl ich na nowe weszła tory; nie gnębiła ich już niepewność jutra, zajmowali się tylko osiedleniem w sposób jak można najznośniejszy. Uważali się za kolonistów przybyłych do miejsca swego przeznaczenia, a zapominając przebytych trudów, troskali się teraz o urządzenie się dogodne.
— Oh! zawołał doktór przeciągając się, co to za przyjemna rzecz, nie mieć kłopotu o to gdzie przyjdzie nocować dziś wieczór i co będzie się jadło jutro.
— Ale potrzeba zrobić inwentarz nowego naszego gospodarstwa, odpowiedział Johnson.
Porpoise był doskonale przygotowany i zaopatrzony we wszystko na daleką wyprawę.
Przy spisywaniu inwentarza znaleziono zapasy w ilościach następujących: sześć tysięcy pięćset pięćdziesiąt funtów mąki, sadła i rodzynków na pudyngi; dwa tysiące funtów wołowiny i wieprzowiny solonej; tysiąc pięćset funtów mięsa zasuszonego; siedmset funtów cukru i tyleż czokolady; półtorej skrzynki, czyli dziewięćdziesiąt sześć funtów herbaty; pięćset funtów ryżu; kilkanaście baryłek owoców i jarzyn zakonserwowanych; znaczną ilość soku cytrynowego, ziarn warzęchy, szczawiu i rzeżuchy; trzysta gallonów (337½ garncy) rumu i wódki; wielki zapas prochu, kul, szrutu i ołowiu, oraz drzewa i węgla. Doktór z radością prócz tego znalazł narzędzia fizyczne i instrumenta do żeglugi niezbędnie potrzebne, a nawet silny stos Bunzena, zabrany umyślnie na statek, w celu robienia doświadczeń z elektrycznością.
Ogół zapasów wszelkiego rodzaju mógł dla pięciu ludzi najmniej na dwa lata wystarczyć, wobec czego, znikała wszelka obawa o śmierć z zimna lub głodu.
— Skoro byt nasz w taki sposób jest zapewniony, rzekł doktór do kapitana, możemy więc teraz bezpiecznie myśleć o dostaniu się do bieguna.
— Do bieguna! powtórzył Hatteras ze drżeniem.
— Bezwątpienia, mówił doktór, bo podczas letnich miesięcy, lądem nawet możemy prowadzić dalsze nasze poszukiwania.
— Lądem zapewne! lecz czy i morzem?
— Alboż nie zdołamy z desek i balów okrętu Porpoise, zbudować jakiejś szalupy?
— Szalupy amerykańskiej, nieprawdaż? z pogardą odrzekł Hatteras, i pod dowództwem tego Amerykanina!
Doktór zrozumiał wstręt kapitana i dlatego zakończył na tem tak drażliwą kwestyę, zwracając rozmowę na inny całkiem przedmiot.
— Teraz gdy już wiemy jakie są nasze zapasy, mówił Clawbonny, trzeba zbudować na nie składy i mieszkanie dla nas; materyału nam nie brak i zdaje się, że będziemy mogli wygodnie się urządzić. Bell zechce się zapewnie popisać, mówił dalej doktór, zwracając się do cieśli, a ja z mej strony służyć mu będę dobrą radą.
— Gotów jestem panie Clawbonny, odpowiedział cieśla; w razie potrzeby z tych ogromnych brył lodu jestem w stanie zbudować całe miasto z domami, ulicami i t. d.
— A po cóż nam tak wiele? Bierzmy przykład z agentów kompanii zatoki Hudsońskiej; budują oni fortece, zdolne ich zabezpieczyć od dzikich zwierząt i napadu Indyan. Tego i nam właśnie potrzeba; z jednej strony zbudujemy składy, z drugiej mieszkanie i osłonimy to wszystko dwoma bastyonami. Będę się starał przypomnieć sobie com wiedział o zakładaniu osady.
— Na honor! panie Clawbonny, rzekł Johnson, pewny jestem, że pod twoim kierunkiem potrafimy zrobić coś wybornego.
— A więc moi przyjaciele, zacznijmy od wyboru miejsca; dobry inżynier przedewszystkiem musi znać grunt, na którym ma działać. Pójdziesz z nami panie Hatteras?
— Polegam w zupełności na tobie doktorze, odrzekł kapitan. Ja tymczasem zwiedzę wybrzeże.
Altamont zanadto jeszcze słaby, aby mógł mieć jaki udział w tych zajęciach, pozostał na pokładzie swego okrętu; Anglicy zaś udali się na ląd.
Pogoda była pochmurna, powietrze ciężkie, termometr o południu wskazywał dwadzieścia trzy stopnie zimna, pomimo to temperatura była znośną, bo nie było wiatru.
Sądząc z położenia wybrzeży, wnosić wypadało, że rozległe morze, zamarznięte w tej chwili zupełnie, rozciągało się daleko na wschód; wschodni jego brzeg był nieco jakby zaokrąglony, poprzerzynany dość głęboko wchodzącemi w ląd odnogami i wznosił się nagle po dwieście yardów (około 329 łokci) od morza. Tym sposobem wybrzeże tworzyło tu dość obszerną zatokę, najeżoną niebezpiecznemi skałami, na których właśnie rozbił się okręt Porpoise; w dali widać było górę, której wysokość doktór oceniał na pięćset blizko sążni. Ze strony północnej, niewielki przylądek osłaniający część zatoki, kończył się w morzu. Mała wysepka sterczała na polu lodowem, w odległości trzech mil od brzegu — i gdyby nie trudny przystęp do przystani, bardzoby ubezpieczała schronienie dla statków. Był nawet na pozębionym brzegu maleńki port, co niemałą miało wartość, jeśli prawdziwemi były opisy Belchera i Penny, że w ciągu letnich miesięcy morze to oczyszczało się z lodów.
Doktór zwrócił uwagę na pewną okrągłą płaszczyznę, której średnica mogła mieć około stu łokci; z trzech stron wznosiła się ona ponad zatoką, a z czwartej zamknięta była ostro sterczącą ścianą, wysoką na dwadzieścia sążni, na której szczyt można było wejść tylko po schodach przez samą naturę utworzonych. Miejsce to jednozgodnie uznano za nawłaściwsze do budowania się i natychmiast przystąpiono do roboty.
Po trzech dniach mozolnej pracy nad rozrąbywaniem lodów, ukazał się nareszcie grunt uformowany z bardzo twardego granitu drobnoziarnistego, którego kanty były jak szkło ostre, a oprócz tego zawierał on w sobie dość znaczną ilość granatów i wielkich kryształów feldspatowych.
Wtedy doktór podał plan i rozmiary zamierzonego budynku (dom śniegowy), który miał być długim na stóp czterdzieści, szerokim na dwadzieścia, i na dziesięć stóp wysokim. Plan wskazywał trzy pokoje, salon, sypialnię i kuchnię. Więcej też nie było potrzeba: Kuchnia oznaczoną była z lewej, sypialnia z prawej strony, a salon w środku.
Przez pięć dni pracowano z ogromną usilnością i zapałem; o materyał było nie trudno; ściany lodowe musiały być dość grube, aby nie stopniały podczas odwilży, bo trudno się było wystawiać na brak schronienia, nawet w lecie.
Dom w miarę wznoszenia się, coraz kształtniejsze przybierał rozmiary: posiadał on cztery okna z frontu, to jest dwa od salonu, jedno od kuchni i jedno od sypialni; szyby, według zwyczaju u Eskimosów przyjętego, zastąpiono ogromnemi taflami lodu, przepuszczającemi słabe światło, takie właśnie jakie dają szkła matowe.
Przed salonem, pomiędzy dwoma jego oknami, ciągnął się dość długi korytarzyk, prowadzący do domku; wejście to opatrzono mocnemi drzwiami, wyjętemi z dużej kajuty okrętowej. Po zupełnem ukończeniu pracy, doktór zachwycał się swem dziełem. Trudno oznaczyć jaki był styl tej budowy, chociaż architekt przyznawał mu gotycki, tak rozpowszechniony w Anglii; mniejsza jednak o to, chodziło tu głównie o trwałość. Słupy fasady dźwigały dach mocno spadzisty, oparty z drugiej strony o skałę granitową, przy której także wyprowadzono kominy.
Gdy dom został ukończony, zajęto się urządzeniem go wewnątrz. Z okrętu sprowadzono łóżka przenośne, które ustawiono naokoło pieca w sypialni. Ławki, krzesła, fotele, stoły i szafy umieszczone zostały w salonie, który służył zarazem za pokój jadalny, a kuchni dostały się ogniska okrętowe, ze wszystkiemi sprzętami gospodarskiemi. Dywany zastąpiono płótnem rozciągniętem na podłodze; z tegoż samego materyału porobiono i portyery do pokojów, zamiast drzwi.
W ogóle wszystkie ściany domu miały po pięć stóp grubości, a otwory okien podobne były do strzelnic działowych.
Wszystko było nadzwyczajnie trwale zbudowane — i czegóż więcej wymagać można? Ach gdyby chciano słuchać doktora, ileż by to rzeczy można zrobić ze śniegu i z lodu, tych materyałów tak łatwo nadających się do różnych kombinacyj. Clawbonny snuł projekta przez dnie całe, niekoniecznie dlatego, aby je chciał urzeczywistnić, ale dla rozrywki i zajęcia pracujących.
Doktór czytał był kiedyś dość rzadką książkę M. Krafta, zatytułowaną: „Szczegółowy opis domu lodowego, zbudowanego w Petersburgu w r. 1740, i wszystkich przedmiotów znajdujących się w nim.“ Wspomnienie tej książki podżegało jego wynalazczy umysł, i opowiadał swym towarzyszom o cudach owego pałacu z lodu.
— I my moglibyśmy zrobić coś podobnego dodał doktór, bo nam nie brak do tego nic, nawet fantazyi.
— Czy to było bardzo piękne? zapytał Johnson.
— Czarodziejskie, mój przyjacielu! Dom zbudowany z rozkazu Cesarzowej Anny, i w którym się odbyło wesele jednego z Jej nadwornych błaznów, był tak obszerny niemal jak nasz. Sześć armat z lodu stało przed nim na lawetach; strzelano z nich kilka razy a nie pękły, ani moździerze z lodu zbudowane do bomb sześćdziesięciofuntowych. Moglibyśmy sobie stworzyć groźną artyleryę, a materyał na nią spada nam z nieba. Sztuka też i smak wykształcony, przyłożyły się do ozdobienia tego pałacu. Front jego świetniał posągami z lodu, w przysionku stały wazony z kwiatami i krzewami cieplarnianemi, utworzonemi także z lodu. Był tam także słoń ogromny wyrzucający wodę w ciągu dnia, a w nocy płonącą naftę. Co za wspaniałą menażeryę moglibyśmy sobie tu urządzić, gdybyśmy tylko chcieli!
— Co do zwierząt wtrącił Johnson, tych nam tu pewnie nie braknie; nie będą one z lodu, ale niemniej będą interesujące.
— To i dobrze, odparł wojowniczy doktór, niech przyjdą, a odeprzemy ich napaść. Wracając do domu w Petersburgu, dodam, że były w nim stoły, toalety, zwierciadła, kandelabry, świece, łóżka, materace, poduszki, firanki, zegary, krzesła, karty do gry, szafy i kredensy ze wszelkiemi naczyniami — słowem co potrzeba, a wszystko z lodu dłutowane, rzeźbione, giloszowane.
— Więc to był prawdziwy pałac? zapytał Bell.
— Tak jest, pałac. Ach lód! jakże Opatrzność łaskawa, że go stworzyła, skoro on się nadaje do tylu użytków i skoro z niego biedne rozbitki takie mają korzyści!
Na urządzaniu i zagospodarowaniu domu zeszło do 31 marca, w którym przypadało pierwsze święto Wielkiej Nocy; dzień ten poświęcono na zupełny wypoczynek i czytanie biblii w salonie służącym za miejsce zebrań.
Zaraz po świętach, przystąpiono do budowania magazynów i prochowni, co znowu zabrało tydzień, licząc w to i czas potrzebny na wyładowanie okrętu Porpoise, które z niemałą dopełniło się trudnością, bo przy wielkich mrozach nie można było długo na powietrzu pracować. Nakoniec 8-go kwietnia wszystkie zapasy żywności, paliwa i amunicyi, znajdowały się już na lądzie i w całkiem bezpiecznem schronieniu. Składy urządzono w północnej, a prochownię w południowej stronie płaszczyzny, w odległości około sześćdziesięciu stóp od domu; prócz tego przy składach postawiono pewien rodzaj psiarni, na pomieszczenie zaprzęgu grenlandzkiego; budynek ten doktór przezwał szumnie Psim pałacem (Dog-Palace). Co do Duka, ten zamieszkał w budynku dla ludzi przeznaczonym.
Po ukończeniu tego wszystkiego, doktór przystąpił do obwarowania placu. Pod jego kierunkiem płaszczyzna opasaną została prawdziwemi fortyfikacyami z lodu, które mogły ją bezpiecznie zasłonić od wszelkiej napaści: przy pomocy tak wybornego materyału jakim był śnieg, nie trudno było prowadzić roboty i szybko i dobrze. Tym sposobem doprowadzono mur do grubości siedmiu stóp; zresztą wyniosłe położenie płaszczyzny panującej nad zatoką, o wiele ułatwiało wzmocnienie pozycyi i oszczędziło pracy budowania skarp, przeciwskarp, krytych chodników, i t. p. dzieł inżynieryi wojskowej. Roboty ukończone zostały około 15-go kwietnia. Doktór zachwycał się swem dziełem.
Rzeczywiście, tak opasane płaskowzgórze mogłoby długi i skuteczny stawić opór całemu nawet pokoleniu Eskimosów, gdyby podobnego rodzaju nieprzyjaciel mógł się znaleźć pod tą szerokością. Hatteras badając zarysy zatoki, nie spotkał nic przypominającego chatki budowane przez plemiona grenladzkie; podróżni nasi pierwsi jak się zdaje postawili stopę na gruncie tych okolic całkiem nieznanych. Jeśli jednak nie było potrzeba obawiać się ludzi, to groziło jeszcze niebezpieczeństwo od dzikich zwierząt; schronienie zatem powinno było być niedostępne dla nich.
Przez czas trwania tych przygotowań do zimowiska, Altamont zupełnie powrócił do zdrowia i odzyskał dawne siły, tak że mógł nawet pomagać przy wyładowywaniu okrętu.
Pomału odzyskiwał naturalną swą fizognomię tęgiego i krwistego mieszkańca Stanów Zjednoczonych; nie trudno w nim było poznać człowieka zdolnego i energicznego, zuchwałego, przedsiębierczego i gotowego na wszystko Amerykanina. Rodem on był z New-Yorku, żegludze poświęcił się od młodości, jak to sam opowiadał nowym swym towarzyszom. Okręt jego Porpoise, zbudowany został, uekwipowany i spuszczony na morze, kosztem stowarzyszenia bogatych kupców Unii, na czele którego stał głośny Grinnel, ten sam zamożny armator Stanów Zjednoczonych, który łożył koszta na wyprawę doktora Kane.
Pomiędzy Altamontem i Hatterasem zachodziło pewne podobieństwo charakterów i usposobień, ale nie sympatyj, dlatego też o przyjaźni tych ludzi nie mogło być mowy. Zresztą baczny spostrzegacz łatwo by dopatrzył pomiędzy niemi wielkie różnice. Altamont zdawał się być otwartszy, a jednak mniej był szczerym niż Hatteras i nie tyle budził zaufania, ile ponury i na pozór zamknięty w sobie kapitan. Ten ostatni powiedział swoje raz i już milczał; tamten prawił czasem dużo, a bez istotnej treści.
Doktór poznał charakter Amerykanina i nie bez słuszności przeczuwał blizką niechęć, a nawet nienawiść może, pomiędzy dowódzcami Forwarda i Porpoise.
Z dwóch tych dowódzców wszakże jeden był tylko potrzebnym. Zaiste, Hatteras mógł wymagać posłuszeństwa od Amerykanina, bo miał za sobą prawo starszeństwa i siły; lecz jeśli jeden stał na czele swych ludzi, drugi znajdował się na pokładzie swego okrętu. Dawało się to uczuwać.
Czy to przez prostą politykę, czy też wiedziony instynktem, Altamont przylgnął od razu do doktora; wprawdzie zawdzięczał mu życie, lecz sympatya więcej niż wdzięczność skłaniała go ku temu zacnemu człowiekowi. Takie było nieuniknione następstwo charakteru poczciwego Clawbonny: przyjaciele sami zewsząd skłaniali się ku niemu, jak rośliny ku słońcu. Pisano o ludziach którzy wstawali o godzinie piątej rano, aby sobie robić nieprzyjaciół — doktor wstawszy i o czwartej nawet pewnoby tego dokazać nie potrafił.
Doktór postanowił skorzystać z okazywanej mu przez Amerykanina przyjaźni, dla poznania prawdziwego powodu jego obecności na morzach podbiegunowych; lecz Altamont mimo obfitości słów nic nie powiedział prawdy, i tylko przytoczył znowu swą historyjkę o przejściu północno-zachodniem.
Doktór domyślał się czegoś innego, tego właśnie czego obawiał się Hatteras; dlatego też postanowił nie dopuścić nigdy, aby dwaj przeciwnicy w tym przedmiocie ze sobą mówili, chociaż mu się to niezawsze udawało. Każda najzwyczajniejsza rozmowa, mogła się zwrócić na tę drażliwą kwestyę i zapalić iskrę zobopólnej niechęci.
Czego się obawiał Clawbonny, to się i stało wkrótce. Po ukończeniu domu, doktór otwarcie jego chciał uczcić biesiadą, zaprowadzając niejako tym sposobem stare zwyczaje Europy, na nieznanym zupełnie lądzie. Bell zabił właśnie kilka kuropatw i zająca białego, pierwszego zwiastuna zbliżającej się wiosny.
Festyn ten odbył się w niedzielę 14-go kwietnia, przy bardzo pięknej pogodzie i suchem zupełnie powietrzu, a do tego w mieszkaniu dobrze ogrzanem.
Obiad był wspaniały: świeża zwierzyna wybornie smakowała przy suszonem i solonem mięsie, a doskonały pudding sporządzony własną ręką doktora, dwa razy z półmiska na talerze przechodził. Doktór opasany fartuchem i z nożem w ręku, taką w kulinarnej sztuce okazał biegłość, że się go nie powstydziłaby kuchnia nawet wielkiego kanclerza Anglii. Przy deserze ukazały się napoje, bo Amerykanina nie wiązały w tym względzie żadne prawa, ni zastrzeżenia, nie widział przeto potrzeby wstrzymywać się od użycia szklanki dżynu (gin), lub wódki (brandy); inni biesiadnicy, jakkolwiek ludzie wstrzemięźliwi, na ten jeden raz odstąpili z polecenia doktora od zwyczaju pod koniec uczty. Przy wznoszeniu toastu na cześć Unii, Hatteras zachował najgłębsze milczenie.
Wtedy to doktór wyprowadził na plac kwestyę bardzo zajmującą.
— Moi przyjaciele, rzekł on, niedość żeśmy przebyli morza, ławice i pola lodowe i doszliśmy aż do tego miejsca; mamy jeszcze coś do zrobienia. Proponuję, aby nadać nazwiska tej ziemi gościnnej, na której znaleźliśmy ocalenie i wypoczynek; wszakże ten zwyczaj przechowuje się oddawna u żeglarzy wszystkich krajów! Potrzeba koniecznie, abyśmy za powrotem do rodzinnego kraju złożyli wiadomości o hydrograficznej konfiguracyi tych wybrzeży, podając nazwy przylądków, zatok, cyplów i przystani.
— Doktór ma słuszność! zawołał stary Johnson; zresztą skoro miejsce jakie ma już swą nazwę to i lepiej wygląda i człowiekowi jakoś nie tak bardzo przykro, że wyrzucony jest na ląd całkiem nieznany.
— Co więcej, dorzucił Bell, nazwiska upraszczają wszelkie rozkazy i rozporządzenia, ułatwiając zarazem dokładne ich spełnienie. Może potrzeba zmusi nas do rozłączenia się, w celu zrobienia jakiej wyprawy, lub polowania, a cóż w takim razie lepszego, jak po nazwisku poznać punkt z którego się wyszło, lub w którym zebranie ogólne będzie wskazane.
— Ponieważ tedy wszyscy się na jedno zgadzamy pod tym względem, rzekł doktór, porozumiejmy się jakie imiona tym nadać ziemiom, a w nomenklaturze tej nie zapominajmy drogich nazwisk kraju naszego i przyjaciół. Ja miarkuję po sobie że nic mi takiej nie sprawia radości, jak gdy spotkam imię którego z mych towarzyszy, położone obok przylądka lub na jakiem morzu.
— Masz racyę doktorze, powiedział Amerykanin, a przytem przedstawiasz to w sposób podnoszący wartość pomysłu.
— Przystępujmy więc do czynności porządkiem, rzekł znowu doktór.
Hatteras nie brał dotąd udziału w rozmowie; był zamyślony. Gdy jednak oczy jego towarzyszy zwróciły się na niego, podniósł się i rzekł:
— Jeśli nikt nic przeciw temu mieć nie będzie, i lepszego nie poda pomysłu, to myślę (a mówiąc to patrzył na Altamonta), że należy naszemu pomieszkaniu nadać nazwę naszego budowniczego, najlepszego między nami człowieka, i nazwać je „Domem doktora.“
— Zapewne, rzekł Bell.
— Zgoda, przytakiwał Johnson, Dom doktora.
— Trudno coś lepszego wymyśleć, dodał Altamont, niech żyje doktór Clawbonny!
Potrójny okrzyk podniósł się na cześć doktora; Duk przyłożył się do niego potwierdzającem swem szczekaniem.
— Niech więc ten dom nosi nazwę swego twórcy, mówił Hatteras, dopóki nie odkryjemy nowego lądu, któremu nadamy imię naszego przyjaciela.
— Ah! zawołał Johnson, gdyby raj ziemski nie miał jeszcze nazwiska, to mu nazwa Clawbonny przystawałaby wybornie.
Doktór wzruszony, chciał się bronić przez skromność od tego zaszczytu, ale na nic się to nie zdało; musiał się zgodzić. Tak więc uznano i przyjęto, że wesoła ta uczta odbyła się w wielkim salonie Domu doktora, sporządzoną została w kuchni Domu doktora, i że uczestnicy bankietu, poszli po ukończeniu jego na spoczynek do sypialni w Domu doktora.
— Teraz, rzekł doktór, przejdźmy do ważniejszych miejsc kraju przez nas odkrytego.
— Jest, rzekł Hatteras, ogromne, otaczające nas morze, na wodach którego aż dotąd żaden jeszcze okręt nie postał.
— Jakto żaden? zawołał Altamont, sądzę, że Porpoise nie powinien być pominiętym, chyba że może lądem się tu dostał, dorzucił z przekąsem.
— Rzeczywiście takby myśleć można, odpowiedział Hatteras, sądząc po skałach na których on pływa w tej chwili.
— Zawsze to więcej warto, odparł urażony Altamont, aniżeli wylecieć w powietrze, jak to uczynił Forward.
Hatteras chciał już porywczo odpowiedzieć, gdy wdał się doktór.
— Ależ moi przyjaciele, rzekł, nie idzie tu by najmniej o okręty, lecz o morze nieznane.
— Nie jest ono nieznane, powiedział Altamont, owszem wskazane już jest i nazwane na wszystkich kartach krain podbiegunowych. Nazywa się ono Oceanem północnym i nie sądzę aby potrzeba było zmieniać jego nazwę; może później, gdy przekonamy się, że ono tworzy tylko oddzielną jakąś zatokę, lub ciaśninę, wtedy zobaczymy co zrobić wypadnie.
— Niechże i tak będzie, rzekł Hatteras.
— Otóż to tak lubię! zawołał doktór, żałujący niemal, że potrącił o przedmiot brzemienny współzawodnictwem narodowości.
— Przejdźmyż więc do lądu, po którym obecnie stąpamy, rzekł Hatteras, bo ten zapewne nie został jeszcze nazwanym, na kartach nawet najświeższych.
To mówiąc utopił wzrok w Altamonta, który nie zmięszany bynajmniej odpowiedział:
— Kto wie panie Hatteras! i w tym punkcie jeszcze mylić się możesz.
— Jakto! mylić się mogę? więc ta ziemia nieznana, ten grunt nowy...
— Ma już swoje nazwisko, spokojnie odrzekł Amerykanin.
Hatteras zamilkł; wargi mu drżały.
— Jakież to jest to nazwisko? zapytał doktór, trochę zdziwiony twierdzeniem Amerykanina.
— Zwyczajem jest, odrzekł Altamont, a nawet obowiązkiem dobrego żeglarza, nazywać każdy ląd do którego on pierwszy przybije. Sądzę, że w okolicznościach obecnych mogłem i powinienem był użyć tego prawa niezaprzeczonego...
— Jednakże... odezwał się Johnson, któremu nie podobał się imponujący chłód Amerykanina.
— Bo trudno temu zaprzeczyć, ciągnął dalej Altamont, że Porpoise pierwszy przybił do tych brzegów; znajduje się przy nich, choćby się nawet lądem tu miał dostać, mówił dalej patrząc na Hatterasa.
— Pretensya według mnie jest niesłuszna, rzekł Hatteras poważnie, powstrzymując gniew tajony; aby mieć prawo do nadawania nazwiska jakiemu krajowi, trzeba go najprzód odkryć, a pan tego, jak mi się zdaje, nie uczyniłeś. Zresztą, gdyby nie pomoc przez nas ci dana, cóżby się stało z tobą mój panie, który nam teraz pragniesz narzucać warunki? Byłbyś zginął, zakopany na dwadzieścia stóp pod śniegiem.
— A gdyba nie ja znowu mój panie, żywo odparł Amerykanin, gdyby nie mój okręt, w cóż byście wy się obrócili? pomarlibyście z zimna i z głodu!
— Ależ moi przyjaciele, rzekł doktór, usiłując pogodzić wzburzonych dowódzców; uspokójcie się tylko, a przyjdziemy przecie do porozumienia.
— Ten pan, mówił dalej Altamont wskazując na kapitana, będzie miał prawo nazwać wszystkie inne ziemie jakie odkryje, jeżeli odkryje jakie; lecz ten ląd do mnie należy! niepozwolę nawet, aby on nosił dwie nazwy, jak ziemia Grinnel’a, którą także nazywają krajem księcia Alberta, dlatego, że jednocześnie prawie poznał ją Anglik i Amerykanin. Tu rzecz się ma całkiem inaczej. Ja mam za sobą niezaprzeczone prawo pierwszeństwa! Mój statek najpierwszy przybił do tych wybrzeży, żadna stopa ludzka przedemną nie postała na tym lądzie, któremu ja nadałem nazwisko — i takowe zachować musi.
— A jakież jest to nazwisko? zapytał doktór.
— Nowa Ameryka! odpowiedział Altamont.
Hatteras zacisnął pięści, lecz jeszcze powstrzymał się od wybuchu.
— Czy możecie mi dowieść, mówił dalej Altamont, że Anglik jaki był tu wprzód niż Amerykanin?
Johnson i Bell milczeli, choć ich zarówno dotykał wyniosły ton zuchwałego Yankesa — lecz w tym razie naprawdę nie było co odpowiedzieć.
Po chwili przykrego milczenia, doktór znowu głos zabrał i rzekł:
— Moi przyjaciele, najpierwszem prawem ludzkiem, jest prawo słuszności, bo z niej płyną wszystkie inne. Bądźmyż przeto sprawiedliwymi i nie dajmy się powodować żadnemi ubocznemi względami. Nie możemy w żaden sposób zaprzeczyć Altamontowi pierwszeństwa, a przy tem pewny jestem, że my jako reprezentanci Anglii nie jednę tu jeszcze znajdziemy sposobność do robienia odkryć i nadawania im nazw jakie zechcemy. Pozostawmy temu lądowi nazwisko Nowej Ameryki. Lecz ponieważ Altamont nie ponazywał różnych punktów tej miejscowości, nie widzę zatem żadnej przeszkody, w nadaniu tej przystani imienia Wiktorya.
— Dobrze, odpowiedział Altamont, jeśli ten oto przylądek zachodzący w morze, nosić będzie nazwę Waszyngtona.
— Mogłeś pan wybrać imię mniej przykre dla ucha Anglika, zawołał Hatteras z uniesieniem.
— Ale nie mogłem znaleźć przyjemniejszego dla Amerykanina, z dumą odpowiedział Altamont.
— Niema się o co sprzeczać, rzekł doktór, zadający sobie dużo pracy dla utrzymania zgody stron obu; o to nie może być sporu. Pozwólmy Amerykanom szczycić się wielkimi ludźmi swego narodu! geniusze wszędzie mają swe prawa, a skoro Altamont zrobił swój wybór, mówmyż teraz i my o nas i o naszych. Niech nasz kapitan...
— Ponieważ ta ziemia jest amerykańską, przerwał Hatteras, ja nie chcę aby tu moje nazwisko figurowało.
— Czyż takie jest nieodwołalne twe postanowienie? zapytał doktór.
— Bezwątpienia, odrzekł Hatteras.
Doktór nie nalegał dłużej.
— A więc na nas kolej, rzekł zwracając się do cieśli i starego marynarza; pozostawmy tu jakiś ślad naszego przejścia. Wnoszę, aby wyspę którą ztąd widać na morzu w odległości trzech mil, nazwać wyspą Johnsona, na cześć naszego poczciwego retmana.
— Oh! panie Clawbonny, jąkał zmięszany Johnson.
— Górę zaś, którąśmy widzieli w stronie zachodniej, nazwijmy górą Bella, jeśli nasz cieśla zgadza się na to.
— Zbytek zaszczytu dla mnie, odpowiedział Bell.
— To jest tylko sprawiedliwość odparł doktór.
— I nic sprawiedliwszego! dodał Altamont.
— Więc pozostaje nam już tylko ochrzcić naszą fortecę, mówił dalej doktór; ponieważ ani Jej Królewskiej Mości Królowej Wiktoryi, ani Waszyngtonowi, lecz Bogu samemu zawdzięczamy ocalenie i to schronienie nasze, nazwijmy je więc Szańcem Boskiej Opatrzności.
— Wyborna myśl! zawołał Altamont.
— I jak to brzmi dobrze: Szaniec Boskiej Opatrzności. Tak tedy powracając z wycieczki naszej na północ, około przylądka Waszyngtona, dostaniemy się do przystani Wiktorya; ztamtąd do Szańca Boskiej Opatrzności, aż znajdziemy spoczynek i pożywienie w Domku Doktora.
— Tymczasem na tem staje, mówił doktór, później, w miarę odkryć przez nas dokonywanych, znajdziemy inne jeszcze nazwiska, które bez sprzeczki, mam nadzieję, będą przyjęte. Bo tutaj, przyjaciele moi kochać się i wspierać powinniśmy nawzajem. Na tym odległym kawałku ziemi, my przedstawiamy ludzkość całą; nie dajmyż się unosić i powodować tym obrzydłym namiętnościom rujnującym społeczeństwa; siłę i jedność zachowajmy na przeciwności, jakie nas spotkać mogą. Któż może przewidzieć, co jeszcze przed powrotem do rodzinnej ziemi, wycierpieć będziemy zmuszeni. Bądźmyż więc pięciu jak jeden; dajmy pokój rywalizacyi, która tu mniej jak gdziekolwiekbądź przynieść nam może korzyści. Rozumiesz mnie panie Altamont? i ty kapitanie Hatteras?
Obaj zagadnięci milczeli, ale doktór udawał że zna ich odpowiedź. Rozmowa tymczasem przeszła na inny przedmiot, a przedewszystkiem zaczęto robić projekta wycieczek myśliwskich, dla urozmaicenia żywności. Z wiosną powrócić miały kuropatwy, zające, lisy, a nawet niedźwiedzie; postanowiono zatem nie opuścić ani jednej sposobności przyjaznej, i częste robić wycieczki po lądzie Nowej Ameryki.
Nazajutrz o wschodzie słońca, Clawbonny drapał się po niewygodnych szczerbach na ścianę skalistą, do której przylegał Domek Doktora i która kończyła się wierzchołkiem jakby ściętym. Nie bez trudu wdarł się na ten szczyt, z którego wzrok obejmował ogromną, nierówną płaszczyznę, będącą jakoby wynikiem silnych wstrząśnień wulkanicznych. Ląd i morze okryte były ogromnym białym całunem, i odróżnić ich od siebie nie można było.
Widząc że punkt wyniosły, na którym się obecnie znajdował, panował nad całą obszerną okolicą, doktór powziął myśl której nikt ze znających go nie byłby się dziwił. Myśl tę rozważał, obrabiał i zupełnie ją opanował, gdy wracając do domku lodowego, postanowił udzielić ją swym towarzyszom.
— Przyszło mi do głowy, rzekł, aby na szczycie wierzchołka góry wznoszącej się nad płaszczyzną, wystawić latarnię morską.
— Latarnię? a to na co?
— Tak, latarnię, z której podwójny osiągniemy pożytek: raz, że będzie ona przewodnikiem naszym w powrocie ze wszystkich wycieczek, a powtóre, że oświecać nam będzie płaszczyznę przez ciąg długich ośmiu miesięcy zimowych.
— Zapewne, rzekł Altamont, przyrząd taki mógłby być bardzo pożyteczny, ale z czegóż go zrobić?
— Z czego zrobić? z jednej z latarń okrętowych znajdujących się na Porpoise.
— Zgoda, ale czemże ją opalać będziesz? czy tłustością z fok może?
— Bynajmniej! światło z tego tłuszczu nie ma tak wielkiej mocy; zaledwieby je przez mgłę dojrzeć było można.
— Czy nie masz czasem zamiaru wydobyć wodoród z naszego zapasu węgla i robić z niego gaz oświetlający?
— O! i to światło jeszczeby nie było wystarczające, a prócz tego, pochłonęłoby znaczną część naszego materyału opałowego.
— Zatem, rzekł Altamont, nie widzę sposobu....
— Co do mnie, odezwał się Johnson, po zrobieniu kuli z merkuryuszu, soczewce z lodu i wybudowaniu Szańca Boskiej Opatrzności, sądzę że pan Clawbonny zdolnym jest wszystko co zechce.
— Powiedzże nam więc doktorze, mówił Altamont, jaki to rodzaj latarni urządzić zamyślasz?
— Poprostu, odpowiedział doktór, latarnię ze światłem elektrycznem.
— Ze światłem elektrycznem!
— Bezwątpienia, na pokładzie twego okrętu panie Altamont, znalazłem stos Bunsena, w wybórnym przechowany stanie?
— Cóż z tego? spytał Amerykanin.
— Zabierając go z sobą, widocznie mieliście zamiar robienia doświadczeń; dla czegóżbyśmy dziś nie mogli wydobyć z niego elektryczności, która i światła da nam wiele i takowe nic kosztować nie będzie?
— Wybornie! zawołał stary retman, a im prędzej weźmiemy się...
— Do roboty zatem! materyału mamy dosyć; w ciągu jednej godziny możemy wznieść słup lodowy na dziesięć stóp wysoki, co aż nadto będzie wystarczającem.
Doktór udał się na wierzchołek ściany skalistej, prowadząc za sobą swych towarzyszy; robota rozpoczętą, i szybko ukończoną została. Na wierzchu świeżo wzniesionego słupa ustawiono latarnię przeniesioną z okrętu; doktór umieścił w niej druty przewodnie, dotykające drugim końcem stosu ustawionego w salonie Domku Doktora, dla zabezpieczenia go od wpływu zimna. Skoro zmrok nastał, zajaśniała wiązka natężonych promieni światła, którego wiatr ani przyćmić, ani zagasić nie zdołał. Śliczny był widok tych drżących promieni, których blask walczący z białością śniegu uwydatniał cień wszystkich okolicznych krawędzi. Stary Johnson oklaskami radość swą objawiał.
— Otóż, zawołał, pan Clawbonny teraz słońce nam zrobił.
— Wszystko człowiek przy dobrej woli zrobić może, ze skromnością odpowiedział doktór.
Mróz położył koniec uniesieniom, i wszyscy uciekli przed nim pod kołdry.
Tryb życia rozbitków był bardzo regularny. W ciągu następnych dni od 15-go do 20-go kwietnia, pogoda była bardzo niepewna. Temperatura zmieniała się często, o dwadzieścia stopni, a w atmosferze odbywały się zmiany niespodziewane.
W sobotę jednak wiatr ucichł, co pozwoliło na zrobienie wycieczki; postanowiono dzień jeden poświęcić na polowanie, w celu odświeżenia zapasów.
Raniuteńko, chociaż niebo jeszcze było zachmurzone, Altamont, Bell i doktór puścili się w drogę, uzbrojeni w dubeltówki, amunicyę, siekiery i noże, na przypadek, gdyby potrzebowali wyżłobić sobie schronienie w śniegu.
Podczas ich nieobecności, Hatteras miał zwiedzić wybrzeże i poczynić potrzebne obserwacye. Doktór odchodząc nie zapomniał zapalić latarni, której światło dzielnie, rywalizowało z jasnością promieni słonecznych. Światło elektryczne, wyrównywające blaskowi trzech tysięcy świec, lub trzechset dziobków gazowych, samo tylko może być przyrównanem do światła dziennego.
Mróz był suchy, lecz dokuczliwy, pomimo powietrza bardzo spokojnego. Myśliwcy skierowali się ku przylądkowi Waszyngtona, z łatwością stąpając po stwardniałym śniegu. Przylądek odległym był od Szańca Opatrzności o trzy mile; przestrzeń tę przebyli w ciągu pół godziny. Duk biegał naokoło, wietrząc zwierzynę.
Wybrzeże pochylało się ku wschodowi, a wysokie szczyty przystani Wiktorya, przeciwnie, ku północy. To naprowadzało na wniosek, że Nowa Ameryka mogła być wyspą; lecz nie o konfiguracyę jej szło w ową chwilę.
Myśliwi szybko szli brzegiem morza, nie napotykając nigdzie ani najdrobniejszych śladów bytności człowieka, słowem, stąpali po dziewiczym gruncie.
Idąc tak ciągle przez trzy godziny, uszli z piętnaście mil drogi, a nawet posiłek spożyli, nie zatrzymując się ani na chwilę. Zdawało się że polowanie będzie bezowocne, bo zaledwie gdzieniegdzie napotykali ślad zająca, lisa, lub wilka; tylko ptaki tak zwane śniegowe (snow-birds) ukazujące się tu i owdzie, zapowiadały powrót wiosny, a z nią i zwierząt północnych.
Trzej podróżni nieraz długo musieli kołować chcąc obejść głębokie parowy i ostre skały łączące się z górą Bella. Po dość znacznem nadłożeniu drogi, wrócili znowu do brzegu morskiego. Lody jeszcze nie puściły, owszem, morze było mocno zamarznięte, choć ślady fok świadczyły już o wychodzeniu ich na lodowe pole, dla odetchnięcia świeżem powietrzem, a niektóre, jak to trop wskazywał, na ląd się nawet posunęły.
Zwierzęta te bardzo lubią promienie słoneczne i chętnie wylegają się na brzegu przez całe godziny, używając rozkoszy ożywczego ciepła.
Doktór zwrócił na to uwagę swych towarzyszy.
— Zauważmy dobrze to miejsce, mówił, bo bardzo być może, iż z nadejściem lata, spotykać tu będziemy foki secinami; w krajach niewiele przez ludzi nawiedzanych, dają one z łatwością do siebie dostąpić, a przeto i do schwytania nie są trudne. Lecz trzeba się bardzo strzedz, aby ich nie przestraszać, bo raz spłoszone nikną i nigdy już więcej w to miejsce nie powracają. Nieraz się przytrafiało, że niezręczni rybacy zamiast zabijać pojedyńczo, atakowali je często w masie, z hałasem i bardzo natarczywie, na czem bynajmniej nie zyskało ich przedsięwzięcie.
— Czy na foki polują dla skór tylko samych, czy też i dla tłuszczu? zapytał Bell.
— Europejczycy szukają obojga, a Eskimosi jedzą je nawet, żyją niemi, pożerają je mięszając z krwią i tłuszczem. Przysmak to jak się zdaje nie osobliwy, a jednak ja znam sposób przyrządzania wybornych kotletów, któreby każdemu z pewnością smakowały, gdyby tylko zdołał przezwyciężyć wstręt do czarnego koloru mięsa.
— Ja z góry przyrzekam jeść to co pan z mięsa foki zrobić zechcesz, odezwał się Bell.
— Niedojdziesz mój przyjacielu, rzekł doktór, do takiej doskonałości jak Grenlandczyk, pożerający do piętnastu funtów tego mięsa dziennie.
— Piętnaście funtów! zawołał cieśla, no, winszuję im tak zdrowych żołądków!
— Są to żołądki mieszkańców północy, ogromne żołądki rozpychające się dowolnie i z równąż łatwością głód znosić zdolne. Siadając do stołu, Eskimos jest chudy, wstając od obiadu jest już dobrze podtuczony. Bo też obiad jego nierzadko trwa dzień cały.
— Widocznie zatem, spytał Altamont, żarłoczność ta właściwą jest wszystkim mieszkańcom zimnych krajów?
— Tak sądzę, od rzekł doktór; W krajach północnych jeść potrzeba wiele, nietylko dla nabrania siły, ale i dla utrzymania życia. Dlatego też Kompania zatoki Hudsońskiej przeznacza dla każdego człowieka albo ośm funtów mięsa, albo dwanaście funtów ryby, lub nareszcie dwa funty zasuszonego ekstraktu mięsnego dziennie.
— Otóż to co się nazywa porcya porządna, odezwał się cieśla.
— Nie tak bardzo jak sądzisz mój przyjacielu i upewnić cię mogę, że Indyanin obdarowany taką racyą, nie więcej pracuje, jak każdy Anglik spożywający swój funt wołowiny i kwartę piwa. Niemniej nas zadziwiać może uczta takich Eskimosów. Sir John Ross zimując w kraju Boothia, podziwiał żarłoczność swych przewodników. Opowiada on naprzykład w jednem miejscu, że dwaj ludzie, dwaj powtarzam, w ciągu jednego poranka zjedli ćwierć wołu piżmowca; krajali oni to mięso na długie wązkie pasy wlekące się aż po ziemi, i tak pomału, trzymając w ustach, pożerali, jak wąż boa połykający wołu — i tak jak on czynili to leżąc wyciągnięci na ziemi.
— A! niechże ich licho porwie z taką ucztą! zawołał Bell z obrzydzeniem.
— Każdy ma swój sposób biesiadowania, filozoficznie wtrącił Amerykanin; a ponieważ w klimacie północnym jeść wiele koniecznie potrzeba, nic też dziwnego, że we wszystkich relacyach podróży po tych krajach, natrafiamy zawsze na wzmianki o jedzeniu.
— I ja także, dodał doktór, tę samą zrobiłem uwagę, pochodziło ztąd, że ponieważ w kraju gdzie tyle jadać potrzeba, nie zawsze łatwo jest zdobyć sobie żywność, przeto ciągle o niej myślą i mówią.
— Jednakże, mówił znowu Altamont, jeśli mnie pamięć nie myli, w najzimniejszych prowincyach Norwegii, wieśniacy nie potrzebują tak wielkiej ilości pożywienia: wystarcza im nabiał, jaja, chleb z kory brzozowej, niekiedy trochę łososia; mięsa nie jadają nigdy, a przecież są tam chłopy tęgie, rosłe i silne ogromnie.
— Dzieje się to skutkiem ustroju organicznego, którego ja wytłomaczyć już nie potrafię, rzekł doktór; jednakże sądzę, że drugie, lub trzecie pokolenie Norwegów, przesiedlone do Grenlandyi, potrzebowałoby już zapewne takiego pożywienia jakie potrzebne jest dla Eskimosów. I my, dłużej tu pozostawszy, zamienilibyśmy się pod tym względem w Eskimosów, choćbyśmy podobno nie stali się nigdy tak wyrafinowanymi jak oni smakoszami.
— Ja, rzekł Bell, słuchając pana Clawbonny, czuję już jak mi apetyt wzrasta.
— Ja zaś przeciwnie, powiedział Altamont, czuję rosnący w sobie wstręt do mięsa foki. Możemy zaraz przekonać się o naszych usposobieniach, bo jeśli się nie mylę, to widzę na lodzie rozciągniętą jakąś ruszającą się masę.
— Cielę morskie! zawołał doktór, baczność! ostrożnie naprzód!
I rzeczywiście, ogromny zwierz ziemnowodny leżał na lodzie, w odległości dwustu yardów (około 320 łokci) od podróżnych, wylegając się rozkosznie na słońcu.
Trzej myśliwi rozeszli się w taki sposób, żeby otoczyć zwierzę ze wszech stron i przecięć mu drogę do ucieczki; tak idąc i kryjąc się poza wyniosłościami, zbliżyli się do niego i dali ognia.
Zwierzę rzucało się w podskokach, usiłowało zdruzgotać lód by dostać się do wody, lecz Altamont rzucił się na nie z siekierą i przeciął mu płetwy na grzbiecie; próbowało na chwilę obrony, lecz nadaremnie — aż nowe strzały położyły je, broczące się we krwi własnej.
Zwierz ubity był niezwykłej wielkości, miał bowiem około 15 stóp długości od chrapu do końca ogona, i niezawodnie byłby wydał kilkanaście baryłek tłuszczu.
Doktór wyrąbał z mięsa części najsmaczniejsze a resztę porzucił na pastwę krukom, już w tej porze roku, coraz częściej ukazującym się w powietrzu.
Ponieważ zmrok zapowiadał nadejście nocy, pospieszono przeto z powrotem do Szańca Boskiej Opatrzności. Niebo było pogodne, oświecone milionami gwiazd błyszczących.
— Ruszajmy w drogę, rzekł doktór, bo już dość późno; polowanie nasze nie bardzo się powiodło, ale narzekać nie mamy powodu, skoro dostarczyło nam wieczerzy. Drogę obierzmy najkrótszą, ale potrzeba dobrze uważać na gwiazdy, żeby nie zabłądzić.
Ale w stronach gdzie gwiazda północna błyszczy prostopadle nad głową wędrowca, niedogodnie jest brać ją za przewodnika; bo w istocie gdy punkt północny jest na samym wierzchołku sklepienia niebios, trudno oznaczyć inne punkta kardynalne. Szczęściem że księżyc i wielkie konstellacye pomogły doktorowi do oznaczenia drogi. Żeby ją skrócić, postanowił nie wracać już wygięciami pobrzeża, ale iść po linii przekątnej. Byłoto prościej, ale mniej bezpiecznie. To też po kilku godzinach pochodu, mały oddział zbłąkał się zupełnie.
Zaczęto myśleć o przepędzeniu nocy w domku lodowym i doczekać dnia żeby się łatwiej oryentować, choćby wrócić na brzeg i przy nim posuwać się — lecz doktór nie chcąc niepokoić Hatterasa i Johnsona, nalegał aby iść dalej.
— Duk nas prowadzi, mówił, a Duk omylić się nie może; instynkt jego nie potrzebuje gwiazd i busoli. Idźmy za nim.
Duk biegł naprzód, a podróżni spuścili się zupełnie na jego zmyślność. I nie omylili się, bo wkrótce na horyzoncie ukazało się żywe światło, którego nie można było wsiąść za gwiazdę, bo ze zbyt niskiej mgły wychodziło.
— Aha! zawołał doktór, otóż i nasza latarnia!
— Czy tak sądzisz? panie Clawbonny, zapytał cieśla.
— Jestem tego pewny. Idźmy śmiało.
I rzeczywiście, im bliżej, tem światło było wyraźniejsze, tak że wkrótce otoczeni zostali atmosferą świetlaną; szli w ogromnym promieniu, a długie cienie daleko padały za niemi na ziemię pokrytą śniegiem.
Zdwoili kroku, i wpół godziny potem znajdowali się już w obrębie Szańca Boskiej Opatrzności.
O ile Hatteras i Johnson mocno byli niespokojni o swych towarzyszy, o tyle znowu ci uszczęśliwieni zostali powrotem do wygodnego i bezpiecznego swego schronienia. Powietrze pod wieczór bardzo się oziębiło; termometr wskazywał trzydzieści jeden stopni niżej zera.
Myśliwi strudzeni byli niezmiernie i przeziębli, lecz w mieszkaniu ożywcze ciepło utrzymywały piece dobrze ogrzane. Doktór, przyszedłszy trochę do siebie, zabrał się zaraz do kuchni i sporządził naprędce kilka kotletów z mięsa cielęcia morskiego. O dziewiątej godzinie wieczorem, pięciu biesiadników siadło do posilnej wieczerzy.
Wszyscy jedli z ogromnym, jak Eskimosi, apetytem. Kotlety uznano za wyborne, czego najlepszym dowodem było to, że ani jeden nie został na półmisku.
Na wety doktór wedle zwyczaju przygotował kawę; nie pozwalał on nikomu przyrządzać tego doskonałego napoju, który sam własną ręką robił na maszynce opalanej spirytusem i wrzącą prawie podawał towarzyszom, gdyż utrzymywał, że inna niegodna jest jego gardła. Tego wieczora pił ją tak gorącą, że towarzysze nie mogli go naśladować.
— Ależ doktorze, poparzysz sobie wnętrzności, rzekł Altamont.
— Nic mi nie będzie mój kapitanie, odpowiedział doktór.
— Chyba masz pan podniebienie miedzią podbite, wtrącił Johnson.
— Bynajmniej, moi przyjaciele i zaręczam, że w tym względzie możecie brać przykład ze mnie. Są ludzie, a ja właśnie do liczby tych należę, którzy piją kawę gorącą na pięćdziesiąt pięć stopni.
— Pięćdziesiąt pięć stopni! za wołał Altamont, ależ ręka nie wytrzymałaby takiego gorąca.
— Masz słuszność kapitanie, bo też ręka nie może znieść więcej jak pięćdziesiąt stopni gorąca w wodzie; lecz podniebienie i język są wytrzymalsze niż ręka.
— Zadziwiasz mnie doktorze, rzekł Altamont.
— A więc przekonam was że tak jest.
Wziąwszy termometr wiszący w salonie, doktór zanurzył go w filiżance kawy wrzącej, a skoro takowy wskazał pięćdziesiąt pięć stopni gorąca, wypił ulubiony swój napój z prawdziwą przyjemnością.
Bell chciał go naśladować, lecz poparzył sobie usta, że aż krzyknął.
— Brak przyzwyczajenia, rzekł doktór.
— Powiedz nam panie Clawbonny, odezwał się Altamont, jaką najwyższą temperaturę znieść może ciało człowieka.
— Są to rzeczy, odrzekł doktór, już doświadczeniem stwierdzone i w tej materyi posiadamy fakta bardzo ciekawe. Niektóre z nich pamiętam, a te przekonają was, że można z łatwością do wszystkiego się przyzwyczaić, a nawet nie upiec się w gorącu dostatecznem do usmażenia befsztyku. Czytałem naprzykład, że dziewczęta posługujące w piekarni miejskiej w La Rochefoucauld (we Francyi), mogły przez dziesięć minut pozostawać w piecu, skoro ten ogrzany był do temperatury stu trzydziestu dwóch stopni, to jest do temperatury o trzydzieści dwa stopnie wyższej niż ją posiada woda wrząca — a w około nich tymczasem gotowały się kartofle i mięso, jak być może najlepiej.
— A to osobliwe dziewczęta! zawołał Altamont.
— Posłuchajcie teraz, opowiem wam inny jeszcze przykład. Dziewięciu naszych rodaków: Fordyce, Banks, Solander, Blagdin, Home, Nooth, lord Seaforth i kapitan Philips, w 1774 roku wytrzymali temperaturę gorącą na sto dwadzieścia ośm stopni Celsiusza, w której gotowały się jaja i piekł doskonale rostbef.
— I to Anglicy! rzekł Bell z pewnem uczuciem dumy.
— Tak jest, odpowiedział doktór.
— Oh! Amerykanie byliby lepiej zrobili, odezwał się Altamont.
— Boby się popiekli, dorzucił doktór z uśmiechem.
— A choćby i tak? odrzekł Amerykanin.
— Ponieważ jednak nie próbowali tego, pozostaję przy moich rodakach, a tymczasem opowiem jeszcze jeden, ostatni fakt, który wydałby się niepodobnym do wiary, gdyby w wątpliwość podać było można zeznanie naocznych świadków. Książę Raguzy i doktór Jung, to jest Francuz i Austryak, widzieli pewnego Turka kąpiącego się w wodzie mającej ciepła siedmdziesiąt ośm stopni.
— I cóż w tem dziwnego? zapytał Johnson, przecież to daleko mniej aniżeli wytrzymały dziewczęta z La Rochefoucauld i nasi dzielni rodacy.
— O przepraszam, odpowiedział doktór, wielka to różnica pozostawać w powietrzu gorącem i w wodzie gorącej; powietrze gorące sprowadza transpiracyę, która ciało zabezpiecza, kiedy tymczasem w wodzie gorącej ciało nie transpiruje tylko się parzy. Dlatego też najwyższa temperatura, jaką oznaczają dla kąpieli, jest czterdzieści dwa stopnie. Turek ten przeto był człowiekiem nadzwyczajnym, skoro taki stopień ciepła znieść potrafił.
— Panie Clawbonny, zapytał Johnson, jakaż jest zwykła temperatura istot żyjących?
— Rozmaita, odpowiedział doktór, odpowiednio do natury tychże. I tak: najwięcej ciepła mają w sobie ptaki, a między niemi na szczególniejszą uwagę zasługują kaczki i kury; ciepło ich ciała przechodzi bowiem czterdzieści trzy stopnie, kiedy sowa ma tylko czterdzieści stopni ciepła. Po nich idą dopiero zwierzęta ssące, a w tej liczbie i ludzie; cieplik Anglików wynosi pospolicie trzydzieści siedm stopni.
— Jestem pewny, rzekł śmiejąc się Johnson, że pan Altamont będzie reklamował w imieniu Amerykanów.
— Bo i rzeczywiście, mówił Altamont, jestem przekonany, że rodacy moi bardzo wiele posiadają ciepła, lecz nie mogę dokładnie go oznaczyć, ponieważ nie zanurzałem w nich termometru.
— Różnica, rzekł doktór, pomiędzy ludźmi ras rozmaitych nie jest wielka, skoro ci znajdują się w jednakich okolicznościach, choćby i pokarmy przez nich używane były rozmaite; powiedziałbym nawet, że cieplik w człowieku jest prawie ten sam tak pod równikiem, jak i pod biegunem.
— Tak więc, rzekł Altamont, ciepło w nas jest takie samo tu jak i w Anglii.
— Bezmała takie same, odpowiedział doktór; inne zwierzęta ssące, mają w ogóle wyższą w sobie temperaturę od człowieka. Najwięcej zbliżają się do niego, koń, zając, słoń i tygrys; lecz kot, wiewiórka, szczur, pantera, baran, wół, pies, małpa, kozioł i koza, mają ciepło nieco wyższe, a świnia jeszcze wyższe, bo przeszło czterdzieści stopni.
— To jest dla nas trochę upokarzające, powiedział Altamont.
— Dalej następują, ziemnowodne zwierzęta i ryby, których cieplik jest tak różny, jak temperatura wód w jakich przebywają. Wąż ma zaledwie trzydzieści stopni ciepła, żaba dwadzieścia pięć, rekin tyleż prawie. Owady zdają się posiadać temperaturę wody i powietrza.
— Wszystko to dobrze: odezwał się milczący dotąd Hatteras, i dziękuję doktorowi za to, że dzieli się z nami swemi wiadomościami naukowemi, ale uważam, że dotąd o samem tylko cieple mówiono, jak gdyby nas czekały ogromne upały. Czy nie byłoby właściwszem, pomówić o zimnie, dowiedzieć się na co jeszcze narażeni być możemy, i jakie najniższe temperatury aż dotąd były obserwowane?
— Słuszne jest żądanie pana kapitana, rzekł Johnson.
— Ale i owszem, odparł doktór, mogę i w tym względzie dać objaśnienia.
— Naturalnie, zauważył stary retman, czegóżbyś też pan nie wiedział panie Clawbonny.
— Moi drodzy, ja wiem to tylko czego się od innych nauczyłem, a gdy to wam powiem będziecie tacy mądrzy jak i ja. Otóż co wam mogę powiedzieć o mrozach, jakie się w Europie przytrafiały w różnych czasach: Dość znaczna jest liczba zim pamiętnych mrozami i zdaje się, że one peryodycznie wracają co czterdzieści jeden lat mniej więcej, co odpowiada epokom ukazywania się najliczniejszych plam na słońcu. Przytaczam pomiędzy innemi zimę 1364 roku, kiedy Rodan zamarzł aż po Arles; zimę 1408 r. w której Dunaj pokrył się lodem na całej swej swej długości; zimę 1509 r., podczas której Adryatyk i morze Śródziemne, zamarzły pod Wenecyą, Cettą i Marsylią, a morze Baltyckie jeszcze w dniu 10-go kwietnia pokryte były lodem; zimę 1608 r., podczas której w Anglii wyginęło wszystko bydło; zimę 1789 r., gdy Tamiza pokryta była lodem aż po Gravesend, to jest o 6 mil poniżej Londynu; zimę 1813 r., której straszną pamięć Francuzi zachowali, i nakoniec 1829 r. najwcześniejszą i najdłuższą ze wszystkich zim dziewiętnastego stulecia. Tyle co do Europy.
— Lecz powiedz nam doktorze, do jakiego stopnia zimno dojść może tutaj, poza kołem biegunowem? zapytał Altamont.
— Sądzę odpowiedział Clawbonny, żeśmy przebyli w tym roku największe mrozy, jakie były kiedykolwiek na świecie, bo pewnego dnia, termometr alkoholowy wskazywał pięćdziesiąt ośm stopni Celsjusza, niżej zera, a jeśli mnie pamięć nie myli, największe mrozy jakie podróżujący w tych stronach znosili, były: czterdzieści dziewięć stopni na wyspie Melville, pięćdziesiąt dwa w porcie Felix, i pięćdziesiąt sześć stopni w Fort-Reliance.
— Tak jest, rzekł Hatteras, niesłychanie ostra zima zatrzymała nas w podróży i to bardzo nie w porę.
— Zatrzymała was? spytał Altamont, bacznie patrząc w oczy kapitana.
— W naszej podróży na wschód, spiesznie odpowiedział doktór.
— Tak tedy, mówił dalej Altamont, najwyższy i najniższy stopień temperatury, jaką człowiek znieść może, trzyma środek pomiędzy dwustoma blisko stopniami.
— Tak jest rzekł doktór, termometr wystawiony na wolne powietrze w cieniu, nigdy nie podnosi się wyżej jak do pięćdziesięciu siedmiu stopni nad zero, a w czasie najtęższych mrozów nie opada nigdy niżej jak do pięćdziesięciu ośmiu stopni poniżej zera. Mamy się więc w czem poruszać.
— A gdyby słońce zagasło zapytał Johnson, to czy na ziemi uczuć by się dały tęższe jeszcze mrozy.
— Słońce nie zagaśnie, odrzekł doktór, a gdyby nawet i zagasło, to i tak jeszcze według wszelkiego prawdopodobieństwa, mrozyby większe być nie mogły jak te, o których dopiero co mówiłem.
— To mi się dziwnem wydaje, rzekł Johnson.
— Wiem, mówił doktór, że dawniej sądzono, iż w przestrzeniach znajdujących się poza atmosferą, zimno dochodzić może do tysięcy stopni; lecz w obec doświadczeń dokonanych przez pewnego uczonego Francuza, p. Fourrier, cała ta teorya upada. Dowiódł on bowiem, że gdyby ziemia znajdowała się w przestrzeni pozbawionej wszelkiego ciepła, to natężenie zimna, jakie obserwujemy obecnie pod biegunem, byłoby o wiele znaczniejszem, i że byłaby niezmierna różnica pomiędzy temperaturą dnia i nocy. Ztąd wynika moi przyjaciele, że w odległości całych milionów nawet mil, nie może być zimniej jak jest tutaj.
— A powiedz mi panie doktorze, zapytał Altamont, czy temperatura Ameryki nie jest niższą od temperatury innych krajów na kuli ziemskiej?
— Bezwątpienia tak jest, odpowiedział doktór, lecz nie chciejże chluby z tego szukać, panie Altamont, dodał z uśmiechem.
— A czemże się tłomaczy ten fenomen?
— Objaśnienia na to długo szukano, lecz napróżno. Halleyowi zdawało się, że kometa jakiś potrąciwszy niegdyś o ziemię, zmienił położenie jej osi obrotowej, to jest jej biegunów. Według jego teoryi biegun północny, znajdujący się dawniej przy zatoce Hudsońskiej, przez ten wypadek bardziej na wschód posuniętym został; zatem kraje leżące pod dawnym biegunem skrzepłe przez czas długi, pozostały tak zimne, że działanie słońca przez całe wieki ogrzać ich dotąd nie mogło.
— Więc pan nie podzielasz tej teoryi?
— Bynajmniej, bo gdyby się to nawet dało zastosować do wschodnich brzegów Ameryki, nie stosuje się ani trochę do wybrzeży jej zachodnich, których temperatura wyższą jest znacznie.
— Wiesz panie doktorze, odezwał się stary Johnson, że przyjemnie jest pogawędzić o zimnie, w okolicznościach, w jakich się obecnie znajdujemy.
— Zapewne mój stary przyjacielu, bo wszelką teoryę możemy zaraz stwierdzić praktyką. Kraina w której przebywamy, jest wielkiem laboratoryum do robienia doświadczeń nad najniższą temperaturą. Tylko ostrzegam was, bądźcie zawsze uważni i ostrożni; a jeśli odmrozicie jaką część ciała, nie zaniedbujcie wycierać ją natychmiast śniegiem silnie, aby w niej przywrócić zwykłe krążenie krwi. Gdy zaś zbliżacie się do ognia, czyńcie to bardzo ostrożnie, bo nie spostrzeżecie się nawet, jak sobie popalicie ręce i nogi. Wypadek podobny wymaga natychmiastowej amputacyi, a nie trzeba żeby cokolwiek pozostało po nas w tych północnych stronach. A teraz, kochani przyjaciele, sądzę że nie źle byłoby zasnąć na kilka godzin.
— Bardzo chętnie! odpowiedzieli towarzysze doktora.
— A kto zostaje na straży przy piecu?
— Ja, odezwał się Bell.
— Czuwajże mój przyjacielu, żeby czasem ogień nie wygasł, bo mróz jest dyabelski.
— O! bądź spokojnym panie Clawbonny; ja sam czuję mróz potężny, a jednak patrz pan jakie niebo czerwone.
— Tak! to wspaniała zorza północna! zawołał doktór, zbliżając się do okna. Co za urocze zjawisko! napatrzeć go się nie można.
Istotnie, doktór podziwiał zawsze te fenomena kosmiczne, na które towarzysze jego mało zwracali uwagi. Spostrzegł on, że zaburzenia igły magnesowej poprzedzają zawsze to zjawisko, i zamierzał napisać o tem swe uwagi do wydawanej przez admirała Fitz Bog, publikacyi, zawierającej wszystkie fakta metereologiczne.
Bell pozostał na straży, inni zaś udali się na spoczynek.
Życie pod biegunem jest nader smutnie jednostajnem. Człowiek zupełnie jest zawisłym od kaprysów atmosfery, jednostajnie naprowadzającej swoje burze i mrozy. Przez większą część roku pogoda jest taka, że wyjść na powietrze niepodobna, a biedni ludzie zmuszeni tam zimować, siedzą zamknięci w swych domkach z lodu. Pędzą życie jak krety chowające się pod ziemią.
Następnego dnia termometr opadł znacznie, powietrze zapełniło się tumanami śniegu, resztę światła zupełnie zaciemniającemi. Doktór nie mogąc wyjść z domu siedział z założone mi rękami. Nie było co robić, chyba tylko odmykać często drzwi od korytarza, aby nie zamarzły, lub wycierać ściany lodowe, na które występowała wilgoć, wskutek ciepła wewnątrz utrzymywanego. Domek Doktora tak dobrze i trwale był zbudowany, że zamieć śniegowa nie tylko że mu nie zaszkodziła, ale owszem przyczyniła się jeszcze do trwałości, zwiększając objętość jego murów.
Składy również się dobrze trzymały. Wszystkie przedmioty wydobyte i przeniesione z okrętu, złożone w nich zostały w największym porządku; w tych, jak je doktór nazywał „dokach towarowych“. Chociaż znajdowały się one w odległości sześćdziesięciu tylko kroków od mieszkania, jednak w dniach silnych zamieci, niepodobna było przejść do nich; dlatego też pewną ilość zapasów żywności musiano w kuchni przechowywać na potrzeby codzienne.
Bardzo pożyteczną, okazała się przezorność wydobycia wszystkiego z okrętu i przeniesienia w inne bezpieczniejsze miejsce. Porpoise powolnie i nieznacznie, lecz wciąż i jednostajnie był przygniatany, większym coraz ciężarem spadającego nań śniegu i lodu — tak że wkrótce szczątki tylko na nic nie przydatne pozostać z niego mogły. Doktór jednak nie tracił nadziei, że potrafi z nich sklecić jaką szalupę, na którejby można było do Anglii powrócić, choć na robotę odpowiednią czas nie przyszedł.
Zimujący przepędzili większą część czasu w najzupełniejszej bezczynności. Hatteras leżał ciągle na łóżku głęboko zamyślony. Altamont pił lub spał, a doktór nie myślał ich budzić z senności, obawiając się ciągle starć między niemi. Dwaj ci ludzie rzadko mówili z sobą.
Dlatego też przy stole rozsądny Clawbonny tak kierował i naprowadzał rozmowę, aby nigdy nie zadrasnąć niczyjej miłości własnej; zmuszało go to do ciągłej baczności. Uczył, zabawiał, rozrywał swych towarzyszy; jeśli nie robił notat podróżnych, to głośno opowiadał coś z historyi, geografii, lub meteorologii, stosownie do potrzeby i chwilowych okoliczności. Rzecz przedstawiał zazwyczaj w sposób żartobliwy i filozoficzny, wyciągając pożytek z drobnych nawet okoliczności; bystra i szczęśliwa pamięć była dlań niewyczerpanem źródłem materyału do rozpraw, które zwykł był ożywiać i popierać silnemi, niezaprzeczonemi argumentami.
Słowem śmiało powiedzieć można, że zacny doktór był duszą tego niewielkiego towarzystwa, duszą, od której wiały czyste uczucia szczeroty i sprawiedliwości. Wszyscy też mieli w nim nieograniczone zaufanie, i sam nawet Hatteras ulegał mu przez przyjaźń i życzliwość; a przytem doktór mówił i robił wszystko z taką swobodą, z pewnością siebie, że ci ludzie znajdujący się w odległości sześciu tylko stopni od bieguna, uważali swe istnienie obecne za zupełnie prawidłowe. Gdy doktór mówił, słuchano go jakby rozprawiał w swym gabinecie w Liwerpoolu.
A jednakże, o ileż położenie tych rozbitków, różniło się od położenia rozbitków wyrzuconych na wyspy Oceanu Spokojnego, owych Robinsonów, których historya, zawsze ma tyle powabu dla czytelników! Tamci mieli grunt żyzny, natura ze wszystkiemi swemi bogactwami była im na każdym kroku ogromną pomocą, dając tysiączne środki egzystencyi; tam, z niewielkim zasobem wyobraźni i pracy, łatwo sobie było stworzyć dobrobyt materyalny. Polowanie i rybołóstwo dostatecznie mogły zaspokoić wszystkie jego potrzeby; drzewa obficie rodziły, groty dawały schronienie, strumienie orzeźwiały spragnionych, rozłożyste konary roztaczały szeroki cień, osłaniający przed skwarem słońca, a podczas łagodnej zimy, nigdy mróz ostry nie dokuczył. Ziarnko niedbale rzucone na tę płodną ziemię, w kilka miesięcy później wyrastało w kłos bujny; była to prawdziwa szczęśliwość z daleka od ludzi. Wreszcie uroczy ten i szczęśliwy zakątek, znajdował się na drodze uczęszczanej przez okręty; rozbitek miał ciągle nadzieję, i czekał cierpliwie dopóki go okręt jaki nie zabierze i nie zawiezie do ojczyzny.
Cóż za różnica w położeniu naszych podróżnych, na wybrzeżach Nowej Ameryki! Doktór nieraz w myśli robił to porównanie, lecz nie odzywał się z niem głośno, najbardziej go trapiła przymusowa bezczynność.
Gorąco pragnął on doczekać się odwilży, dla rozpoczęcia na nowo wycieczek, choć z drugiej strony obawiał się tej chwili, mogącej sprowadzić ważne pomiędzy Hatterasem i Altamontem nieporozumienia. Gdyby udało się dotrzeć do bieguna, do czegóżby doprowadzić mogła rywalizacya tych dwóch ludzi!
Wypadało więc być przygotowanym na wszelki przypadek, przysposobić tych współzawodników do porozumienia się szczerego w danym razie, do otwartego zwierzenia się ze swych myśli i projektów. Ale pogodzić Amerykanina z Anglikiem, dwóch ludzi, których właśnie wspólność pochodzenia tem zawziętszymi na siebie czyniła, z których jeden przesiąknięty był dumą wyspiarską, a w charakterze drugiego przebijał zmysł spekulacyjny, przebiegłość i zuchwałe brutalstwo — pogodzić dwa tak sprzeczne żywioły, to zadanie nie lada!
Myśląc o tem zawziętem współubieganiu się ludzi, o tej walce narodowości, doktór nie wzruszał ramionami, bo nigdy tego nie czynił, ale smucił się widokiem ludzkich słabości.
Częste w tym przedmiocie rozmowy prowadził z Johnsonem, a stary marynarz w zupełności podzielał zdanie doktora; szukali oni sposobów wyjścia z trudności i przewidywali liczne w przyszłości kłopoty.
Tymczasem pogoda była jak najgorsza, ani na chwilę nie można było wydalić się z Domu Doktora; wszyscy nudzili się okropnie, jeden tylko Clawbonny zawsze potrafił znaleźć sobie zajęcie.
— Czyż niema sposobu rozerwać się jakkolwiek? zapytał nareszcie pewnego wieczora Altamont. Żyjemy tu jak gady zasypiające na zimę — czyż to życiem nazwać można?
— Niestety! odpowiedział doktór, za mało nas tu jest, abyśmy mogli urządzić systematyczne jakieś rozrywki!
— Sądzisz więc doktorze, że łatwiej byłoby zwalczać nudy i znieść taką bezczynność, gdyby nas było więcej?
— Zapewne. Wiadomo, że gdy całe osady zimowały na morzach północnych, to nie doznawano takich jak my nudów.
— Ciekawy byłbym wiedzieć, rzekł Altamont, jak sobie radzono? trzeba było prawdziwego geniuszu, żeby wynaleźć coś wesołego w takiem położeniu. Przecież nie zadawano sobie szarad do odgadywania, jak przypuszczam?
— Szarad nie, ale coś zbliżonego, wprowadzano dwa potężne przeciw nudom środki: pismo peryodyczne i teatr.
— Jakto! mieli swą, gazetę? pytał Amerykanin.
— I grali komedyę? zawołał Bell.
— Tak jest, i wielką mieli w tem przyjemność, rzekł doktór. Podczas zimowiska na wyspie Melville, kapitan Parry podał myśl zajęcia się w ten sposób, a towarzysze jego bardzo chętnie ją przyjęli.
— Doprawdy, wtrącił Johnson, chciałbym był być z niemi; musiało to być bardzo ciekawe.
— Ciekawe i zajmujące, odparł doktór. Porucznik Beechey został dyrektorem teatru, a kapitan Sabine, redaktorem „Kroniki zimowej, czyli Gazety Georgii północnej“.
— Tytuł wyborny! rzekł Altamont.
Pismo to wychodziło co poniedziałek od 1 listopada 1819, aż do 20 marca 1820 roku. Opisywano w niem wszystkie wypadki zimowiska, polowania, wiadomości bieżące, różne wydarzenia, spostrzeżenia meteorologiczne i atmosferyczne; była tam i kronika, mniej więcej zabawna. Zapewne, trudno tam było o dowcip Sterna, lub powabne artykuły „Daily-Telegrapha,“ ale czytelnicy nie byli wybredni, i zawód dziennikarza musiał tam być wdzięczniejszy niż gdziekolwiek.
— Na honor, rzekł Altamont, ciekawy byłbym poznać wyciągi z tej gazety, której artykuły musiały być zamrożone od pierwszego do ostatniego wyrazu.
— Bynajmniej, bynajmniej, odpowiedział doktór; w każdym razie to, coby się wydać mogło nieco naiwnem Towarzystwu filozoficznemu w Liwerpoolu, albo akademii londyńskiej, wystarczało w zupełności osadzie okrętowej zakopanej w śniegu. Sami osądźcie.
— Jakto? pamiętałżebyś doktorze?...
— Nie, ja nie pamiętam, ale na pokładzie Porpoise’a znalazłem podróże kapitana Parry i chcę wam przeczytać własne jego opowiadanie.
— Prosimy oto, zawołali wszyscy.
— Nic łatwiejszego, moi drodzy.
To mówiąc, doktór poszedł do szafy stojącej w salonie, wyjął z niej książkę wspomnianą i odszukał ustęp o którym mowa.
— Oto macie, rzekł, niektóre ustępy „z Gazety Georgii Północnej.“ Jest tam list adresowany do redaktora:
„Z prawdziwą przyjemnością przyjęto pańską propozycyę założenia dziennika; przekonany jestem że pod pańskim kierunkiem, stanowić on dla nas będzie niemałą rozrywkę i uciechę przez ciąg stu dni ciemnych, które tu przebyć musimy.
„Ponieważ ta sprawa mnie obchodzi, badałem więc wrażenie jakie pańska zapowiedź wywarła na naszem całem towarzystwie, i mogę panu zaręczyć słowy uświęconemi w takich zdarzeniach przez prasę londyńską, że ogłoszenie to zwróciło uwagę całej publiczności.
„Zaraz nazajutrz po ukazaniu się prospektu, na pokładzie okrętu było nieznane i niepraktykowane dotąd żądanie atramentu. Zielone sukno naszych stolików, nagle pokryło się mnóstwem zrzynków od piór, z wielkiem niezadowoleniem jednego z naszych służących, który zmiatając takowe, wpakował sobie jeden za paznokieć.
„Dalej, doszło do mojej wiadomości, że sierżant Martin, tegoż dnia musiał ostrzyć aż dziewięć scyzoryków.
„Stoliki nasze jęczą pod ciężarem pulpitów do pisania przygotowanych, które od dwóch już miesięcy świata Bożego nie oglądały, a z magazynów otwieranych obecnie bardzo często, wydobyto całe ryzy papieru, któremu tym sposobem przerwano niespodzianie, niczem dotąd nie zakłócony wypoczynek.
„Nie wypada mi pominąć i tego, że możesz pan w redaktorskiej swej skrzynce znaleźć artykuły pozbawione charakteru oryginalności i obrobienia, a przeto nie przypadające do twego planu. Mogę cię naprzykład zapewnić panie redaktorze, iż nie dawniej jak wczoraj w wieczór widziałem jak jeden z improwizowanych autorów, pochylony nad pulpitem, ślęczał nad otwartym tomem Spektatora, z którego coś wypisywał, a inny tymczasem rozgrzewał swój atrament nad płomieniem lampy. Ostrzegam więc pana, abyś się miał na baczności przeciw podobnym podstępom; nie przystoi abyśmy spotykali w Kronice zimowej to, co przodkowie nasi przed stu laty czytywali przy śniadaniu.“
— Doskonale! wybornie! wołał Altamont, gdy doktór czytać przestał, — jest w tem humor i dowcip! autor listu musiał być tęgi chłopak i nie w ciemię bity.
— Zapewne, odpowiedział doktór, ale posłuchajcie dalej, bo są tu jeszcze rzeczy dość zabawne:
„Poszukiwaną jest kobieta w średnim wieku, przyzwoitej konduity, do posług przy toalecie dam należących do składu trupy „królewskiego teatru Georgii północnej.“ Zapewnia się jej odpowiednie i przyzwoite wynagrodzenie, oraz herbaty i piwa ile zechce. Adresa nadsyłać należy do Komitetu teatralnego. Wdowy mieć będą pierwszeństwo.“
— Na honor, zawołał Johnson, tęgie chłopcy!
— Znalazła się jaka wdowa? zapytał Bell.
— Tak się zdaje, odpowiedział doktór, bo oto zaraz następuje odpowiedź, adresowana do komitetu teatralnego:
„Panowie! jestem wdową, mam lat dwadzieścia sześć i mogę przedstawić świadectwa bardzo pochlebne, polecające mą konduitę i zdolności. Lecz zanim przyjmę te obowiązki przy waszych aktorkach, zastrzegam sobie, aby mi do pomocy dodano, kilku silnych i barczystych majtków, którzyby pomagali sznurować te damy. Jeśli ten warunek będzie przyjęty, możecie liczyć na waszą najniższą sługę.
A. B.
„P. S. Czy nie możnaby obiecanego piwa wódką zastąpić?“
— Ha! ha! ha! brawo! krzyczał Altamont, wyborni są, nieporównani ci towarzysze kapitana Parry!
— Jak wszyscy, którzy osiągnąć zdołali cel zamierzony, zauważył Hatteras.
Po zrobieniu tej uwagi, kapitan zapadł w zwykłe milczenie; doktór nie chcąc podnosić poruszonego przezeń przedmiotu, coprędzej wrócił do dalszego czytania.
— Teraz, mówił on, następuje opis niektórych utrapień i przykrości podbiegunowych. Możnaby je urozmaicać do nieskończoności, ale niektóre
z tych uwag są bardzo trafne. Posłuchajcie:
„Wyjść rano na spacer i skąpać się w morzu w otworze przez kucharza urządzonym.
„Pojechać na polowanie, spotkać ogromnego renifera, zmierzyć się do niego, i niewystrzelić z powodu zamoknięcia podsypki.
„Wyjść w drogę, mając w kieszeni na zapas kawałek świeżego chleba, a gdy się poczuje apetyt, znaleźć chleb tak od mrozu stwardniały, że zęby na nim pokruszyć można, zamiast coby go one skruszyć miały.
„Zerwać się pośpiesznie od stołu na wiadomość że w blizkości przechodzi wilk, a za powrotem znaleźć obiad zjedzony przez kota.
„Wracać z przechadzki głęboko zamyślonym nad pożyteczną rzeczą, i znaleźć się nagle w uściskach ogromnego niedźwiedzia.“
— I my moglibyśmy także coś powiedzieć o nieprzyjemnościach pobytu pod biegunem, dodał doktór; kiedy się już czegoś ciężkiego doznało, to potem przyjemnie jest opowiadać o tem.
— Doprawdy, odezwał się Altamont, zabawne to było pisemko ta „Kronika zimowa“ i szkoda, że nie możemy jej prenumerować.
— A gdybyśmy sprobowali — założyć tu gazetę? rzekł Johnson.
— Pięciu nas jest, to zaledwieby z tego utworzyć można było radakcyę, a któż czytać będzie?
— Tak samo nie mielibyśmy widzów, gdybyśmy chcieli teatr urządzić.
— Ale, ale, rzekł znowu Johnson, powiedzno panie Clawbonny coś o tym teatrze kapitana Parry; czy grywano w nim jakie nowe sztuki?
— Bezwątpienia; najprzód odegrano wszystkie komedye, jakie się znajdowały w dwóch tomach zabranych z Anglii na pokład Hekli; przedstawienia odbywały się co dni piętnaście. Po wyczerpaniu tego repertuaru, autorowie improwizowani wzięli się do roboty, a nawet Parry sam napisał na święta Bożego Narodzenia komedyę okolicznościową pod tytułem: „Przejście Północno-Zachodnie, czyli Koniec Podróży,“ która miała wielkie powodzenie.
— Tytuł wspaniały, rzekł Altamont, ale przyznam się, że gdybymi przyszło pisać w tym przedmiocie, to doprawdy nie wiedziałbym jakie dać rozwiązanie.
— Masz pan słuszność, rzekł Bell, bo Bóg wie jeszcze jak się to skończyć może!
— Co tu myśleć, zawołał doktór, o końcu sztuki, kiedy pierwsze akty idą tak dobrze? Rozwiązanie pozostawmy Opatrzności, a sami odegrywajmy role nasze jak można najlepiej, a przytem ufajmy, że wielki nasz autor sztukę swą pomyślnie zakończyć potrafi.
— Więc idźmy śnić o tem, odezwał się Johnson, a ponieważ nadeszła godzina spoczynku, to chodźmy na spoczynek.
— Pilno ci coś dzisiaj mój stary przyjacielu, rzekł doktór.
— Cóż chcesz panie Clawbonny, tak mi dobrze na mojem posłaniu! a zresztą, lubię marzyć o ciepłych krajach; prawdę powiedziawszy, jednę połowę życia spędziłem pod równikiem, a drugą u bieguna.
— Winszuję ci panie Johnson, tak szczęśliwej organizacyi, rzekł Amerykanin.
— A więc panowie, nie męczmy dłużej naszego zacnego Johnsona, — czeka go słońce podzwrotnikowe. Idźmy spać.
W nocy z 26-go na 27-my kwietnia pogoda się odmieniła; termometr opadł znacznie, a mieszkańcy Domu Doktora uczuli to po zimnie, dokuczającem im nawet pod ciepłemi kołdrami. Altamont odbywający straż przy piecu, czuwał nad ogniem i zasilał go bezustannie, chcąc utrzymać w mieszkaniu temperaturę dziesięciu stopni ciepła.
To oziębienie temperatury zapowiadało wielką pociechę doktora, zbliżający się koniec burzy; zwolna wraca się do zwykłych zatrudnień: polowania, wycieczek i zwiedzania okolic. Przerywa to bezczynną samotność, wśród której najlepsze charaktery kwaśnieją.
Nazajutrz rano doktór bardzo wcześnie zerwał się z posłania i najprzód poszedł torować sobie, przez lody nagromadzone, drogę do latarni.
Wiatr zwrócił się na północ; atmosfera była czysta; po stwardniałym śniegu stąpać było można bardzo bezpiecznie.
Wkrótce też i inni wyszli z ukrycia; pierwszem ich zatrudnieniem było, oczyścić dom ze zwalonych na niego śniegów zlodowaciałych. Nie można już było poznać położenia, śnieg wyrównał falistości gruntu, i leżał na piętnaście stóp wysoko, tak że już i budynków nie było widać.
Po dwóch godzinach usilnej pracy, ukazała się nareszcie podstawa granitowa i ułatwionym został przystęp do magazynów i prochowni.
Lecz ponieważ w klimacie tak niestałym poprzednio, stan rzeczy mógł się codzień powtórzyć, zatem znowu do kuchni przeniesiono pewną ilość zapasów żywności. Żołądki przeładowane zbytecznem użyciem mięsa solonego, uczuwały gwałtowną potrzebę świeżego mięsa; postanowiono zatem pomyśleć o zaopatrzeniu śpiżarni czemś urozmaicającem, i odpowiednie ku temu celowi poczyniono przygotowania.
Pomimo to, koniec kwietnia bynajmniej nie zapowiadał wiosny, na którą jeszcze ze sześć tygodni czekać byłej potrzeba. Zbyt słabe promienie słoneczne, nie mogły jeszcze ani śniegu roztopić, ani z gruntu wydobyć choć nędznych okazów flory północnej. W takim stanie rzeczy, obawiać się jeszcze było można niedostatku zwierząt i ptastwa. Zając, kilka par kuropatw, a choćby lis młody, byłyby bardzo pożądane na stole mieszkańców Domu Doktora. Myśliwi postanowili usilnie polować i nieprzepuścić żadnej sztuce, któraby się na strzał zbliżyła.
Doktór, Bell i Altamont, podjęli się przepatrzeć okolice. Amerykanin był strzelcem wybornym, choć trochę zarozumiałym i samochwalcą; należał więc do wyprawy, również jak i Duk niemniej pożyteczny a nie samochwał.
Trzej myśliwi zszedłszy ze wschodniego wierzchołka góry, puścili się na ogromną, okiem niezmierzoną białą płaszczyznę; lecz nie potrzebowali iść bardzo daleko, bo w odległości dwóch mniej więcej mil od Szańca Opatrzności znaleźli ślady bardzo liczne, ciągnące się aż do brzegu przystani Wiktorya, i zdające się okrążać, miejsce pobytu ludzi.
Przypatrzywszy się bacznie tym śladom, strzelcy spojrzeli po sobie, a doktór pierwszy odezwał się.
— Kochani koledzy, to są widoczne ślady niedźwiedzia.
— Doskonała to zwierzyna, odpowiedział Altamont, lecz ma dla nas jedną wadę.
— A to jaką, zapytał doktór.
— Że jest w zbyt wielkiej ilości, odrzekł Amerykanin.
— Nie rozumiem cię panie Altamont, rzekł znowu Bell.
— Spostrzegam najwyraźniejsze ślady aż pięciu niedźwiedzi, a to za wiele na pięciu ludzi.
— Jestżeś pan tego pewnym? zapytał doktór.
— Patrzcie i przekonajcie się sami: ten oto ślad wcale nie jest podobnym do tamtego; na jednym pazury szerzej są wyciśnięte niż na drugim, a zatem widoczna, że jeden niedźwiedź większy jest, a drugi mniejszy. Jeśli się dobrze i uważnie przypatrzycie, to sami będziecie mogli na niewielkiej przestrzeni rozróżnić ślady pięciu różnych niedźwiedzi.
— Tak jest, pan Altamont ma słuszność, rzekł Bell dobrze się przypatrzywszy.
— W takim razie, mówił doktór, niema co bawić się w zuchów, ale owszem, strzedz się spotkania z nieprzyjacielem. Przy końcu tak ostrej zimy jak tegoroczna, zwierzęta te muszą być bardzo wygłodzone, więc tem niebezpieczniejsze, a ponieważ wątpić nie można o ich liczbie....
— Ani o ich zamiarach, dodał Amerykanin.
— Sądziłżebyś, panie Altamont, że zwietrzyły naszą obecność na tem wybrzeżu?
— Zapewne, jeśli tylko nie wpadliśmy na ślady przejścia niedźwiedzi. Lecz dla czegóż by tropy szły naokoło, zamiast ginąć w prostej linii? Czekajcie no! zdaje mi się, że nadciągnęły tu one od południo-wschodu, zatrzymały się w tem miejscu i ztąd rozpoczęły swe poszukiwania.
— To prawda, rzekł doktór, a nawet na pewno twierdzić można, że były tu tej nocy.
— A może już i poprzednich nocy, lecz śnieg pokrył ich ślady.
— Nie, odpowiedział doktór, podobniejszem jest do prawdy, że niedźwiedzie czekały końca burzy przynaglone głodem, wyszły ku brzegom przystani, w zamiarze złowienia jakiej foki, a tymczasem nas zwietrzyły.
— To być bardzo może, mówił Altamont, zresztą, nie trudno będzie poznać, czy wrócą dzisiejszej nocy.
— A to jakim sposobem? zapytał Bell.
— Zatrzyjmy te ślady na pewnej przestrzeni, jeśli jutro znajdziemy świeże tropy, to już napewno będziemy wiedzieli, że niedźwiedzie skradają się do Szańca Boskiej Opatrzności.
— Myśl dobra; będziemy przynajmniej wiedzieć czego się trzymać.
Trzej myśliwi zabrali się do roboty, w niedługim czasie zatarli ślady na przestrzeni około stu sążni.
— Dziwna rzecz jednak, rzekł Bell, że zwierzęta te mogły nas zwietrzyć z takiej odległości; nie paliliśmy żadnego tłuszczu, którego woń przyciągaćby ich mogła.
— Oho! mój drogi, rzekł doktór, niedźwiedzie mają wzrok bardzo bystry i węch nader delikatny, nie mówiąc już o tem, że są nadzwyczajnie zmyślne, a może nawet najzmyślniejsze ze wszystkich zwierząt; zwąchały one tutaj coś niezwykłego.
— A kto wie, mówił dalej cieśla, czy podczas burzy; nie podchodziły już one aż pod samo mieszkanie nasze?
— Lecz pocóżby znowu, pytał Amerykanin, zatrzymywały się w tem miejscu dzisiejszej nocy?
— Tak, rzekł doktór, to trudno zrozumieć, a zawsze przypuszczać wypada, że będą one ciągle ścieśniać obręb poszukiwań około Szańca Opatrzności.
— Zobaczymy to wkrótce, odpowiedział Altamont.
— Teraz, rzekł doktór, idźmy dalej, ale miejmy się na baczności.
Po drodze strzelcy zwracali uwagę, czy gdzie za jaką większą bryłą lodu nie siedzi niedźwiedź przyczajony, a nieraz nawet samą bryłę lodu brali za białego niedźwiedzia; lecz na szczęście, były to tylko przywidzenia.
Doszedłszy do połowy wysokości wzgórza, mogli ztamtąd swobodnie ogarnąć okiem całą przestrzeń od przylądka Waszyngtona, aż do wyspy Johnsona, lecz nie dostrzegli nic zupełnie; nie posłyszeli najmniejszego szmeru nawet.
Przyszedłszy do domu, opowiedzieli swą przygodę Hatterasowi i Johnsonowi; postanowiono czuwać jak najbaczniej. Noc nadeszła, lecz nic nie zamięszało spokojności.
Nazajutrz, zaledwie dnieć poczęło, Hatteras i jego towarzysze dobrze uzbrojeni, poszli obejrzeć stan śniegu, i znaleźli świeże tropy jeszcze bliżej. Widocznie nieprzyjaciele sposobili się do oblegania Szańca Opatrzności.
— Otworzyli już drugą paratellę, rzekł doktór.
— Odbyli nawet rekonesans w stronę naszego mieszkania, dodał Altamont.
— Patrzcie panowie, te ślady dochodzące aż do samego prawie Szańca, wykazują niedźwiedzia niezwykłej wielkości.
— Tak, tak, odezwał się Johnson, z tego zbliżania się wnosić można, że mają ochotę napaść na nasze mieszkanie.
— Bezwątpienia i dla tego nie należy się im pokazywać, bo nie mamy sił do walki z powodzeniem.
— Lecz gdzież być mogą te przeklęte niedźwiedzie? zapytał Bell.
— Siedzą zapewne przyczajone gdzie za bryłą lodu w stronie wschodniej, i śledzą nas. Nie narażajmy się nierozważnie.
— A nasze polowanie! spytał Altamont.
— Odłóżmy je na kilka dni, odpowiedział doktór, teraz zaś jeszcze raz zatrzyjmy tropy najbliższe, a jutro rano zobaczymy czy się świeże ukażą; tym sposobem poznamy dokładnie ruchy i zamiary naszych nieprzyjaciół.
Posłuchano rady doktora i zamknięto się w mieszkaniu; obecność tych strasznych zwierząt stała na przeszkodzie do zrobienia jakiejkolwiek wycieczki. Zwracano pilnie oko na okolice przystani Wiktorya. Latarnię uprzątnięto, gdyż w tej chwili nie przynosiła żadnego użytku, a mogłaby tylko ściągnąć uwagę niedźwiedzi. Wszyscy z kolei odbywali straż na wyższem płaskowzgórzu.
I znowu trzeba było znosić przykrą nudotę mimowolnej bezczynności, ale była to konieczność nieunikniona. Ani myśleć było o przyjęciu tak nierównej i niebezpiecznej walki, w której życie każdego musiałoby na niebezpieczeństwo być wystawione. Nie widząc ich, mogły niedźwiedzie zostać zbite z tropu, a gdyby się zjawiały pojedyńczo, można było je zwalczać z nadzieją powodzenia.
Przykrą czynność słodziło czuwanie. Nikt nie żałował że się ma mieć na baczności.
Przez cały dzień 28-go kwietnia, nieprzyjaciel niczem nie dał znać o swem istnieniu. Nazajutrz rano, oglądano ciekawie miejsca w których tropy dnia poprzedzającego były zatarte, i z wielkiem zadziwieniem dostrzeżono, iż śnieg nie przedstawia żadnego śladu.
— Wybornie! zawołał Altamont, omaniliśmy niedźwiedzi! nie miały wytrwałości, znudziło im się czekać i nie dotrzymały placu. Szczęśliwej podróży! a my ruszajmy na polowanie.
— O! powiedział doktór, nie trzeba znowu tak bardzo ufać; dla zupełnego bezpieczeństwa, proszę was jeszcze o jeden dzień czuwania, jakkolwiek widocznem jest, że nieprzyjaciel nie był dzisiejszej nocy, a przynajmniej od tej tu strony.
— Obejdźmy wokoło Szaniec, a będziemy wiedzieli czego się trzymać.
— Bardzo chętnie, rzekł doktór.
Lecz napróżno przeszukano całą przestrzeń na promieniu dwumilowym, nigdzie nie napotkano najmniejszego śladu.
— A cóż, pójdziemy na polowanie? pytał niecierpliwy Amerykanin.
— Poczekajmy do jutra, powtarzał doktór.
— Niechże więc będzie do jutra, odrzekł niezupełnie zadowolony Altamont.
Powrócono do Szańca Opatrzności; jednakże tak jak i dnia poprzedzającego, z kolei każdy godzinę musiał stać na straży.
Gdy przyszła kolej na Altamonta który zastąpił Bena, Hatteras zwołał do siebie swych towarzyszy, którzy pewni byli, że pragnie pomówić z niemi o niebezpieczeństwie obecnego położenia; lecz on nie o tem myślał.
— Moi przyjaciele, rzekł, korzystajmy z nieobecności tego Amerykanina, aby pomówić o naszych interesach; są rzeczy, które go wcale nie obchodzą, i do których nie radbym żeby się mięszał.
Wszyscy spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc jeszcze o co chodziło kapitanowi.
— Chciałbym, rzekł dalej, porozumieć się z wami w przedmiocie dalszych naszych zamiarów.
— Dobrze, odpowiedział doktór, jesteśmy sami, możemy przeto rozmawiać swobodnie.
— Za miesiąc, mówił Hatteras, za sześć tygodni najdalej, nadejdzie stosowna do wielkiej podróży pora. Czy myśleliście o tem, co wypadnie nam przedsięwziąć podczas lata?
— A pan myślałeś, kapitanie? spytał stary Johnson.
— Ja wam powiem, że niema ani jednej godziny, w którejbym zapomniał mej głównej myśli; sądzę, że żaden z was nie marzy już teraz o powrocie do Anglii.
Napomknienie to pozostało bez odpowiedzi.
— Co do mnie mówił dalej Hatteras, pójdę do bieguna północnego, choćbym tam iść miał sam jeden; już nas od niego oddziela tylko trzysta sześćdziesiąt mil. Nikt jeszcze dotąd nie doszedł tak blisko do tego upragnionego punktu, i nie myślę opuszczać tej sposobności, bodaj by mi przyszło próbować rzeczy niepodobnych. Jakież są wasze zamiary w tym względzie?
— Też same co i twoje kapitanie, żywo odparł Clawbonny, do którego i Johnson się przyłączył. Bell zapytany z kolei, odpowiedział:
— Prawda kapitanie, że nie mamy rodziny w Anglii; nikt tam nie tęskni za nami, ale ojczyzna jest zawsze ojczyzną. Czy nie myślisz już o powrocie?
— Powrócić będzie można i po odkryciu bieguna północnego, równie dobrze, a nawet łatwiej to nam przyjdzie, bo posuwając się coraz bardziej w górę, oddalać się stopniowo będziemy od punktów najzimniejszych na kuli ziemskiej. Zapasów żywności i paliwa na długo nam jeszcze wystarczy, grzechem byłoby przeto, nie doprowadzić do końca raz przedsięwziętej myśli.
— A zatem kapitanie, odpowiedział Bell, zgadzamy się wszyscy na to co postanowisz.
— Ani na chwilę nie wątpiłem o was, mówił dalej Hatteras; powiedzie się nam, i zjednamy Anglii sławę wielkiego odkrycia.
— Lecz pomiędzy nami znajduje się jeden Amerykanin, powiedział Johnson.
Hatteras z gniewem poruszył się na tę uwagę.
— Wiem o tem, rzekł głosem poważnym.
— Nie możemyż go przecie tutaj zostawić, wtrącił doktór.
— Nie! nie możemy! machinalnie od powiedział Hatteras; pójdzie z nami, ale przy kimże będzie dowództwo?
— Przy tobie kapitanie.
— I gdy wy mnie słuchać będziecie, śmiałżeby ten Yankes być nieposłusznym?
— Nie sądzę, powiedział Johnson; lecz nareszcie, gdyby nie chciał poddać się pod twe rozkazy?..
— W takim razie ze mnąby miał do czynienia.
Trzej Anglicy w milczeniu spoglądali na Hatterasa.
— W jakiż sposób odbywać będziemy podróż? zapytał doktór.
— Ile możności trzymać się ciągle będziemy brzegów, odpowiedział Hatteras.
— Lecz jeśli, co być może, znajdziemy morze z lodów oczyszczone?
— To je przepłyniemy.
— A na czemże?
Hatteras zamilkł; widocznie był zakłopotany.
— Możeby, rzekł Bell, z resztek Porpoise’a dała się zrobić jaka szalupa.
— Nigdy, gwałtownie zawołał Hatteras.
— Nigdy? zapytał Johnson.
Doktór potrząsał głową, pojmował wstręt kapitana.
— Nigdy! raz jeszcze powtórzył Hatteras. Szalupa zrobiona z drzewa okrętu amerykańskiego, byłaby amerykańska.
— Ależ kapitanie!.... rzekł Johnson.
Clawbonny znakiem powstrzymał go od dalszego nalegania, które lepiej było odłożyć do chwili bardziej stanowczej. Doktór nie podzielał uprzedzeń kapitana i nie tracił nadziei, że go od nich odwieść zdoła.
Zwrócił przeto rozmowę na inny przedmiot; mówił o możności posuwania się wybrzeżem dalej ku północy, o punkcie, który nazywają biegunem północnym. I tak utrzymywał Hatterasa myśl zdala od drażliwego przedmiotu, aż do chwili powrotu Altamonta.
Tak przeszedł dzień, a po nim noc upłynęła spokojnie. Niedźwiedzie znikły widocznie!
Nazajutrz pomyślano o urządzeniu polowania, w którem Hatteras, Altamont i cieśla mieli wziąść udział. Niepokojące ślady już się nie pokazywały; widocznie niedźwiedzie wyrzekły się napadu, bądź to obawiając się nieznanych przeciwników, bądź dlatego, że nic im nie odkrywało bytności żywych istot pomiędzy kawałami śniegu.
Doktór miał pod nieobecność myśliwych dotrzeć aż do wyspy Johnsona, dla wyrozumienia stanu lodów i dokonania kilku badań hydrograficznych. Zimno było bardzo ostre, ale rozbitki łatwo je znosili, bo naskórek okrywający ich ciało przywykł już do takiej wyjątkowej temperatury .
Johnson miał w domu pozostać i pilnować go.
Trzej myśliwi uzbroili się w dubeltówki gwintowane o stożkowatych kulach; wzięli z sobą pewną ilość suszonego mięsa na przypadek gdyby ich noc zaskoczyła przed powrotem do domu — prócz tego, każdy zaopatrzył się w nóż do wyżłabiania śniegu, narzędzie niezbędne w tych okolicach, i w siekierkę zatkniętą za pas ze skóry jeleniej. Tak zaopatrzeni, uzbrojeni i odziani, daleko iść mogli, a że im nie zbywało na zręczności i odwadze, mogli więc obiecywać sobie że ich wycieczka pomyślnym będzie nagrodzona skutkiem.
Wyszli o ósmej rano; Duk poprzedzał ich skacząc radośnie. Wstąpili na pagórek leżący od wschodu, okrążyli wierzchołek na którym była latarnia i zapuścili się na równinę kończącą się górą Bella.
Doktór ze swej strony umówiwszy się z Johnsonem o sygnały trwogi, na przypadek jakiego niebezpieczeństwa, zstąpił ku brzegowi ku różnokształtnym lodom, jeżącym się w zatoce Wiktoryi.
Retman pozostał sam w Szańcu Opatrzności, ale nie próżnował. Uwolnił najprzód psy grenlandzkie szamocące się w zamknięciu; zachwycone swobodą, skakały i tarzały się po śniegu. Potem Johnson zajął się licznemi szczegółami gospodarczemi. Miał zrobić zapas paliwa i spiżarniany, uporządkować składy, sporządzić niejedno narzędzie zepsute, wyreperować kołdry i przygotować obówie na długą w lecie wycieczkę. Roboty mu więc nie brakło i zajął się nią ze sprawnością właściwą żeglarzowi, który musi umieć potrosze wszystkie rzemiosła.
Zajmując się tem i owem, rozmyślało wczorajszej rozmowie z kapitanem, o jego uporze, bardzo zresztą bohaterskim i zaszczytnym, nie pozwalającym aby Amerykanin lub szalupa amerykańska dotarła wprzód niż on, lub z nim razem do bieguna.
— A przecież, zdaje mi się niepodobieństwem, mówił do siebie, przebyć ocean bez statku; jeśli spotkamy morze przed sobą, będziemy musieli koniecznie puścić się na nie. Nie można przebyć wpław trzystu mil, choćby się było najodważniejszym ze wszystkich Anglików. Patryotyzm ma swe granice; zresztą zobaczymy, mamy jeszcze czas przed sobą. Clawbonny nie wyrzekł jeszcze swego ostatniego słowa; jestto sprytny człowiek, i może odwieść kapitana od jego zamiaru. Pewny nawet jestem, że idąc ku wyspie, rzuci okiem na resztki okrętu Porpoise, i wyrozumie na co się one przydadzą.
Myśliwi już od godziny wyszli, a Johnson wciąż rozmyślał, gdy w tem dał się słyszeć wyraźnie i silnie strzał o dwie lub trzy mile pod wiatr.
— Oho, pomyślał sobie Johnson, znaleźli coś i pewno niedaleko, skoro ich słychać tak wyraźnie. Bo też i atmosfera bardzo jest czystą!
Drugi strzał dał się słyszeć, a potem i trzeci jeden po drugim.
— Doskonale się im wiedzie, rzekł stary retman do siebie.
Trzy nowe strzały i już bliższe, zabrzmiały.
— Sześć strzałów! pomyślał, to już powystrzelali swoje dubeltówki. Zaszło tam coś gorszego! A gdyby przypadkiem....
Johnson zbladł na myśl, która go w tej chwili uderzyła; wybiegł pośpiesznie z domu śniegowego, wskoczył coprędzej na platformę, wdarł się na jej wierzchołek i zadrżał na to co zobaczył.
— Niedźwiedzie! krzyknął.
Trzej myśliwi i Duk z niemi, biegiem zdążali ku domowi, ścigani przez pięciu olbrzymich niedźwiedzi; sześć strzałów nie zdołało ich zwalić i zbliżyły się coraz więcej do uciekających. Hatteras pozostawszy sam z tyłu za innymi, dla utrzymania zwierząt ciągle w jednej od siebie odległości, rzucał im z kolei swą czapkę, siekierę, a nawet fuzyę; niedźwiedzie zatrzymywały się według swego zwyczaju, wąchały ciekawie przedmiot rzucony, a tymczasem odległość między niemi i uciekającymi zwiększała się.
W tento sposób Hatteras, Altamont i Bell, zdyszani zbliżyli się do Johnsona, i razem z nim zsunęli się ze wzgórza ku domkowi śniegowemu. Niedźwiedzie dotykały ich już prawie; kapitan nożem swoim odbił jedną łapę wyciągniętą ku niemu.
W mgnieniu oka Hatteras i jego towarzysze zamknęli się w domu; zwierzęta zatrzymały się na wyższej platformie utworzonej ze złomów wierzchołka.
— Nakoniec, zawołał Hatteras, będziemy mogli bronić się korzystniej, pięciu na pięciu.
— Czterech na pięciu, odparł Johnson, cały przerażony, pokazując, że w sali nikogo już więcej niema.
— A doktór?
— Poszedł ku wyspie.
— Nieszczęśliwy! zawołał Bell.
— Nie możemy go opuścić, rzekł Altamont.
— Biegnijmy, krzyknął Hatteras, otwierając drzwi gwałtownie.
Ale ledwie zdołał je zamknąć, znowu niedźwiedź o mało mu nie rozbił czaszki zamachem swej łapy.
— Otóż i są! zawołał kapitan.
— Wszystkie? pytał Bell.
— Wszystkie! od parł Hatteras.
Altamont rzucił się do zawalania otworów okiennych, lodem wyrwanym ze ścian; towarzysze naśladowali go nic nie mówiąc; tylko głuche ujadanie Duka przerywało milczenie.
Trzeba jednak przyznać, że czterej ci ludzie jedną tylko myśl mieli; zapomnieli o własnem niebezpiecznem położeniu, a troskali się o doktora. Biedny Clawbonny! taki dobry, taki wylany dla wszystkich, dusza maleńkiej kolonii! Pierwszy to raz nie był z niemi, a straszne niebezpieczeństwo, zgon niechybny zbliża się ku niemu. Będzie on powracał spokojnie po ukończeniu swej wycieczki, i u progu swego schronienia spotka się ze strasznemi zwierzętami! I niema sposobu żeby go przestrzedz.
— Jednakże, mówił Johnson, nie wątpię że doktór ma się na baczności; wasze strzały tak często powtarzane, powinny go były ostrzedz że tu się dzieje coś nadzwyczajnego.
— Lecz jeśli wtedy był daleko, rzekł Altamont, i nie zrozumiał? w każdym razie, podobniej jest że będzie wracał do domu o niczem nie wiedząc, a nawet i zdaleka nie spostrzeże niedźwiedzi, które stoją ukryte za skarpą ściany.
— Trzeba zatem pozbyć się tych niebezpiecznych nieprzyjaciół, zanim doktór powróci, rzekł Hatteras.
— Ale jak? spytał Bell.
Odpowiedź była niełatwa. Niepodobna było zrobić wycieczkę. Zabarykadowano przejście w korytarzu, lecz niedźwiedzie łatwo mogły usunąć te przeszkody, gdyby im to tylko przyszło na myśl. Znały one już teraz liczbę i siły swych przeciwników.
Oblężeni rozłożyli się po całym domku, by każdy z innego punktu czuwał nad oblegającymi, którzy chodzili, mruczeli i drapali ściany domku swemi ogromnemi łapami.
Trzeba jednak było coś robić, bo czas naglił. Altamont postanowił wyżłobić w ścianie otwór, przez który możnaby strzałami razić nieprzyjaciela; w kilka minut zrobił dziurę w lodzie i wprowadził w nią fuzyę, lecz zaledwie ją wysunął, niedźwiedzie wyrwały mu ją z rąk, zanim wystrzelić zdołał.
— Do licha! zawołał, źle z nami! i jak najśpieszniej starał się zatkać napowrót strzelnicę.
Takie położenie trwało już z godzinę i trudno było przewidzieć na czem się to skończy. Jeszcze raz naradzano się, czyby nie wyjść naprzeciw nieprzyjaciela, lecz zaniechano tego zamiaru z tego mianowicie powodu, że nie można było niedźwiedzi atakować pojedyńczo. Niemniej jednak Hatteras i towarzysze jego chcieli już raz z tem skończyć, bo i wstyd ich było siedzieć w więzieniu strzeżonem przez zwierzęta. Już tedy decydowano się na napad na przeciwnika, gdy wtem Hatteras wymyślił nowy sposób obrony: Wziął on długi drążek żelazny, używany do poprawiania w piecu, włożył go w ogień, a tymczasem w ścianie zrobił otwór, lecz niezupełnie na wylot, tylko tak aby z zewnątrz pozostała cieniutka skorupa lodu. Gdy już żelazo rozpaliło się do czerwoności, wtedy rzekł do swych towarzyszy.
— Tem żelazem gorącem odpędzać będę niedźwiedzie, a wy tymczasem bezpiecznie przez otwór strzelać do nich możecie; lnie wyrwą wam broni.
— Wyborny pomysł, zawołał Bell, stając przy Altamoncie.
Hatteras porwał z pieca drążek rozpalony i szybko wysunął go na zewnątrz. Lód zamieniający się w parę zasyczał głucho i to sprowadziło dwóch niedźwiedzi, którzy uchwyciwszy żelazo, odskoczyli coprędzej ze strasznym rykiem, a tymczasem cztery strzały padły jeden po drugim.
— Trafione! zawołał Amerykanin.
— Trafione! powtórzył Bell.
— Zaczynajmy na nowo, rzekł Hatteras zatykając na chwilę otwór, a tymczasem rozpalano żelazo.
Bell i Altamont nabiwszy broń stanęli w pogotowiu, lecz tym razem drążek trafił na opór i nie mógł być wysuniętym.
— Przekleństwo! zawołał Amerykanin.
— Co to jest? spytał Johnson.
— Te przeklęte bestye znoszą tu ogromne bryły lodu i chcą nas zamurować, pogrzebać żywcem w naszym domku.
— To być nie może.
— Widzisz przecie, że drążka już wysunąć nie można! A! doprawdy, to zaczyna być zabawne!
Gorzej jak zabawne, bo niebezpieczne. Położenie się pogorszało; niedźwiedzie znosiły coraz więcej brył lodu.
— To przykra rzecz, rzekł Johnson; kiedy ludzie traktują się w ten sposób, to ujdzie — ale niedźwiedzie!
Upłynęło blizko dwie godziny, a w położeniu więźniów nic się nie zmieniło: Wyjście z domu było niepodobnem; ściany zgrubiałe nie przepuszczały już odgłosu z zewnątrz. Altamont przechadzał się szybkim krokiem, jak człowiek którego gniewało niebezpieczeństwo wyższe nad jego odwagę. Hatteras z przerażeniem myślał o doktorze i o grożącem mu nieszczęściu, gdyby chciał powracać.
— Ah! zawołał Johnson, gdyby to pan Clawbonny był z nami!
— I cóżby on tu poradził, rzekł Altamont.
— Niewiem coby zrobił, ale pewny jestem że potrafiłby nas wyratować.
— Ale jakimże sposobem, zawołał Amerykanin zniecierpliwiony.
— Żebym to ja wiedział, odrzekł Johnson, to byśmy się i bez niego obeszli. Jednakże wiem, że jednę radę dałby nam z pewnością w tej chwili.
— Jaką?
— Abyśmy co zjedli, bo jesteśmy bardzo głodni. Cóż ty na to panie Altamont?
— Jedzmy, odpowiedział tenże, kiedy tak chcecie, chociaż to bardzo głupie i upokarzające położenie.
— Ręczę, powiedział Johnson, że po obiedzie znajdziemy jakiś sposób wydobycia się z biedy.
Johnson wychowany w szkole doktora, w nieszczęściu usiłował być filozofem, ale mu to jakoś nie szło, i dławił się własnemi żartami. Więźniowie w coraz przykrzejszem byli położeniu; w mieszkaniu tak hermetycznie teraz zewsząd zamkniętem, powietrze stawało się dusznem, a nie mogło się odświeżyć przez otwór komina, gdyż i tam przeciąg był niewielki. Należało się nawet obawiać, aby wkrótce i ogień nie wygasł zupełnie; wtedy miejsce kwasorodu pochłoniętego przez płuca i ognisko plecowe, zastąpiłby kwas węglowy, którego zgubny wpływ na oddychanie, znany jest każdemu.
Hatteras pierwszy spostrzegł to nowe niebezpieczeństwo i nie chciał go ukrywać przed swemi towarzyszami.
— A więc, rzekł Altamont, niech się dzieje co chce; wychodźmy ztąd, bo inaczej pomrzemy.
— Tak jest, rzekł Hatteras, wyjść potrzeba koniecznie, ale poczekajmy aż noc nadejdzie; tymczasem zróbmy otwór w sklepieniu, dla zyskania świeżego powietrza. Jeden z nas będzie mógł czatować przy tymże otworze i ztamtąd ustawicznie strzelać do niedźwiedzi.
— To myśl bardzo praktyczna, powiedział Amerykanin.
Na tem przeto stanęło i czekano tylko zbliżenia się nocy, aby zamiar do skutku doprowadzić. Altamont tymczasem przeklinał taki stan rzeczy, w którym człowiek nie był zdolnym obronić się od napaści zwierząt.
Noc nadeszła; światło lampy zawieszonej w salonie, blednąć poczęło w atmosferze ubogiej w kwasoród.
O ósmej wieczorem ukończono przygotowania; bronie były nabite i przystąpiono do zrobienia otworu w sklepieniu domku.
Robota, do której zabrał się Bell z wielką zręcznością, trwała już kilkanaście minut, gdy nagle z sypialni przybiegł Johnson przestraszony.
— Co ci jest? zapytał kapitan.
— Nic... odpowiedział Johnson... a jednak...
— Ale cóż przecie takiego? wołał Altamont.
— Cyt! ostrzegał Johnson, czy nie słyszycie jakiegoś niezwykłego szmeru?
— Gdzie?
— Tu z tej strony! coś tam świdruje w ścianie.
Bell zatrzymał się przy robocie; wszyscy słuch natężyli wśród najgłębszego milczenia.
Usłyszano szmer oddalony w przeciwległej ścianie, jak gdyby kto dziurę przewiercał w lodzie.
— Skrobią lód! szepnął Johnson.
— Tak się zdaje, odpowiedział Altamont
— Czy to niedźwiedzie? zapytał Bell.
— Nikt inny, odrzekł Amerykanin.
— Więc zmieniły taktykę, mówił stary marynarz; nie chcą zatem nas udusić.
— Lub myślą żeśmy już uduszeni! rzekł Altamont wściekły z gniewu.
— To widać będziemy mieli z niemi rozprawę, rzekł znowu Bell.
— Więc będziemy walczyć zblizka, odrzekł Hatteras.
— Do stu tysięcy dyabłów! krzyknął Altamont, tak już wolę! sprzykrzyli mi się ci nieprzyjaciele niewidzialni! niech już raz przecie spotkam ich i rozprawię się z niemi!
— Ale strzelać nie można, rzekł Johnson, na tak wązkiej przestrzeni.
— Mamy noże i topory!
Szmer ciągle wzrastał; skrobanie pazurów po ścianach coraz wyraźniej słyszeć się dawało. Niedźwiedzie dobierały się do wnętrza w tem właśnie miejscu, gdzie ściana stykała się ze śniegiem leżącym na pochyłości skalistego wzgórza.
— Zdaje mi się, rzekł Johnson, że nieprzyjaciele nasi, najwięcej już o sześć tylko stóp od nas się znajdują.
— Masz słuszność Johnsonie, powiedział Amerykanin, lecz mamy dość czasu, aby się przygotować na ich przyjęcie.
To mówiąc, Altamont wziął topór w jedną, nóż w drugą rękę, wsparł się na prawej nodze, ciało odrzucił w tył i tak czekał przygotowany do ataku: za jego przykładem poszli Bell i Hatteras. Johnson miał w pogotowiu strzelbę nabitą na wszelki przypadek.
Szmer stawał się coraz silniejszym, lód trzeszczał pod gwałtownym naciskiem pazurów.
Nareszcie już tylko cienka skorupa dzieliła napastnika od jego przeciwników; po krótkiej chwili skorupa ta pękła jak papier naciągnięty na obręcz pod naciskiem klowna, i ogromne, czarne jakieś ciało ukazało się w pokoju na pół ciemnym.
Altamont podniósł uzbrojoną rękę i gotów był uderzyć.
— Wstrzymaj się na Boga! zawołał głos dobrze znany.
— Doktór! doktór! krzyczał uradowany Johnson.
I rzeczywiście byłto doktór, który własnym ciężarem porwany, runął na środek izby.
— Jak się macie przyjaciele? zawołał podnosząc się raźno.
Przyjaciele byli zdziwieni, ale po zdziwieniu nastała radość; każdy spieszył uścisnąć zacnego człowieka. Hatteras wzruszony, dłużej niż wszyscy trzymał go w swem objęciu. Doktór odpowiedział mu szczerym, serdecznym uściskiem dłoni.
— Więc to naprawdę ty jesteś panie Clawbonny! mówił stary Johnson.
— Ja sam mój poczciwcze, więcej się o was troszczyłem, niż wy o mnie myśleć zdołaliście.
— Lecz z kądże mogłeś wiedzieć, że jesteśmy napastowani przez stado niedźwiedzi? zapytał AItamont; my się najbardziej obawialiśmy tego, abyś nie wracał do domu nie wiedząc o niczem.
— Oh! widziałem ja wszystko co się dzieje, odrzekł Clawbonny; ostrzegły mnie wasze strzały. Zajęty byłem wówczas oglądaniem szczątków twego, panie Altamont, okrętu; posłyszawszy huk broni, wdrapałem się na pagórek i widziałem jak was pięciu niedźwiedzi ścigało. Drzałem o was moi drodzy, lecz nareszcie ochłonąłem nieco, widząc żeście się zsunęli do domu, a zwierzęta się zawahały. Pojąłem, że mieliście czas do zabarykadowania się w domu. Wtedy zacząłem się i ja zwolna ku Szańcowi Opatrzności posuwać, jużto pełzając na czworakach, już sunąc pomiędzy bryłami lodu, patrzyłem zblizka na robotę olbrzymich zwierząt, które znosząc ogromne kawały lodu i nagarniając śnieg, żywcem was chciały tu zamurować. Dobrze jeszcze, że im nie przyszło na myśl staczać z góry bryły lodu, bobyście na miazgę zgruchotani zostali.
— Lecz nie byłeś pan bezpieczny, rzekł Bell, bo niedźwiedzie co chwila mogły cię zwietrzyć i porzuciwszy swe zajęcie, zwrócić się ku tobie.
— Nie myślały o tem. Przecież bliżej nich były psy grenlandzkie wypuszczone przez Johnsona, i podchodziły ku nim a przecież niedźwiedzie do nich się nie zwróciły, pewne smaczniejszej zwierzyny.
— Dziękujemy za komplement, z uśmiechem rzekł Altamont.
— Niema się z czego tak bardzo wynosić! Gdy zbadałem taktykę nieprzyjaciół, postanowiłem dostać się do was, lecz przezorność nakazywała oczekiwać nocy. Skoro mrok zapadł, cichuteńko podsunąłem się ku pochyłości od strony magazynu prochowego; umyślnie wybrałem ten punkt, bo chciałem sobie zrobić przejście. Wziąwszy się do żłobienia lodu, wybornym nożem jaki miałem przy sobie, przez trzy godziny skrobałem, wierciłem, kopałem, i oto jestem głodny, spracowany, ale cały.
— Chcesz dzielić z nami nasze losy, rzekł Altamont.
— Żeby was ocalić. Ale dajcież mi kawałek suchara i mięsa, bo upadam z głodu i znużenia.
Wkrótce Clawbonny zapuścił swe białe zęby w porządny kawał mięsa; jednocześnie jadł i odpowiadał na czynione mu zapytania.
— Ocalić nas! powtórzył Bell.
— Naturalnie, odpowiedział doktór, przełykając co miał w gębie.
— Zapewne, mówił znowu cieśla, skoroś pan do nas doszedł, to moglibyśmy wyjść tą samą drogą.
— I zostawić panami placu tych szkodników, którzyby zrabowali nasze składy i magazyny!
— Trzeba pozostać, rzekł Hatteras.
— Trzeba pozostać, powiedział doktór, a jednak pozbyć się nieprzyjaciela.
— A jest na to sposób? spytał Bell.
— Jest, i bardzo nawet pewny, odrzekł doktór.
— A co, nie mówiłem! zawołał Johnson zacierając ręce; przy doktorze nie trzeba się lękać niczego; on na wszystko sposób znajdzie w swym worze nauki.
— Mój worek strasznie jest chudy, kochany Johnsonie, ale poszukawszy dobrze...
— Czy tylko niedźwiedzie nie dostaną się do nas tą samą drogą, którą ty przyszedłeś doktorze? spytał Altamont.
— Nie! zatkałem starannie wejście do otworu; ale za to my możemy dojść do magazynu prochowego, o czem one zupełnie wiedzieć nie będą.
— No, a teraz powiedże nam, jakim sposobem zamyślasz pozbyć się tych zabawnych gości?
— Sposobem bardzo prostym, którego początek jest już wykonany. Ale zapominam, że nie sam tu przyszedłem.
— A z kimże? zapytał Johnson.
— Zaraz wam przedstawię mego towarzysza.
To mówiąc doktór wyciągnął z przejścia podziemnego ciało świeżo ubitego lisa.
— To owoc mego rannego polowania, skromnie odpowiedział doktór; przekonacie się zaraz że nigdy jeszcze lis nie był ubity bardziej w porę.
— Lecz nareszcie co robić zamyślasz? pytał Amerykanin.
— Mam zamiar, odpowiedział doktór, wysadzić wszystkich naszych niedźwiedzi w powietrze, razem ze stoma funtami prochu.
Wszyscy z podziwieniem spojrzeli na doktora.
— Ale zkąd dostać tyle prochu!
— Przecież go mamy dosyć w magazynie, a do niego dojdziemy przez tę galeryę, którą umyślnie wyżłobiłem na długość dziesięciu sążni.
— Gdzież myślisz urządzić tę minę? spytał Amerykanin.
— Przy samej spadzistości pagórka, to jest w punkcie najdalszym od naszego mieszkania, od składu żywności i magazynu prochowego.
— Lecz jakże tam sprowadzić niedźwiedzie?
— Biorę to na siebie; teraz weźmy się do dzieła; przez noc musimy przejście przedłużyć jeszcze na pięćdziesiąt łokci. Robota to utrudzająca; ale podołamy jej w pięciu, luzując się kolejno. Bell niechaj zaczyna, a my tymczasem idźmy na spoczynek.
— Doprawdy, zawołał Johnson, im więcej się zastanawiam, tem praktyczniejszym wydaje mi się projekt pana Clawbonny.
— Udać się musi, powiedział doktór.
— Tak ci wierzę panie Clawbonny, jakbym już miał na plecach skóry tych niedźwiedzi.
— A więc do roboty.
Doktór zapuścił się w ciemne przejście; za nim szedł Bell, bo gdzie Clawbonny się zmieścił, tam innym nie było ciasno. Doktór dał cieśli instrukcye potrzebne, a sam powrócił do domku.
Pracując przez godzinę, cieśla wyżłobił przejście na dziesięć stóp długie, przez które na czworakach przesunąć się było można. Następnie do pracy poszedł Altamont i ten zrobił prawie to samo; śnieg wydobyty z galeryi zniesiono do kuchni, gdzie go doktór kazał stopić przy ogniu, aby mniej miejsca zajmował.
Amerykanina zluzował kapitan, a tego znowu Johnson z kolei; w dziesięć godzin, to jest około ósmej godziny rano, przejście było całkiem gotowe.
Z pierwszym brzaskiem zorzy, doktór poszedł do magazynu prochowego i z tamtąd, przez otwór umyślnie w ścianie zrobiony, obserwować począł nieprzyjaciela.
Cierpliwe zwierzęta nie ustępowały z placu i z godną naśladowania wytrwałością krążyły w około domku, zasypanego naniesionemi przez nie bryłami. Zniecierpliwiły się przecież nakoniec i nagle rozrzucać poczęły nagromadzone przez się stosy lodu.
— Wybornie rzekł doktór, do stojącego przy sobie kapitana.
— Co one robią? zapytał tenże.
— Zdaje mi się, że chcą zniszczyć swą poprzednią robotę i szturmem do nas się dostać; lecz same wprzód zniszczone zostaną. W każdym jednak razie, nie mamy czasu do stracenia.
Doktór wsunął się szybko do miejsca, w którem mina miała być zasadzoną, kazał rozszerzyć przestrzeń na całą szerokość i wysokość pochyłości, tak że w górnej części pozostała już tylko cienka skorupa lodowa, na stopę zaledwie gruba, którą podeprzeć było potrzeba, z obawy ażeby się nie zawaliła.
Słupek mocno oparty o granit podłogi, służył za podporę; na wierzchołku jej umieszczono lisa zabitego, a u podstawy przywiązano długi sznur, przez całą galeryę ciągnący się aż do magazynu prochowego.
Towarzysze doktora spełniali jego rozkazy, nie rozumiejąc ich znaczenia.
— Oto wyborna przynęta, rzekł wskazując na lisa.
U spodu słupa postawiono beczułkę, zawierającą około sta funtów prochu.
— A tu oto gotowa mina! dodał doktór.
— Ale czy razem z niedźwiedziami i my nie wylecim w powietrze? zapytał Hatteras.
— Nie! Jesteśmy dostatecznie oddaleni od miejsca wybuchu; przytem dom nasz jest mocny, a choćby się trochę i nadwerężył, to warto będzie popracować nad przyprowadzeniem go do porządku.
— Wszystko to dobrze, powiedział Altamont, lecz cóż dalej robić mamy?
— Oddaliwszy się ztąd, przez silne pociągnięcie sznura obalimy podporę, podtrzymującą warstewkę lodu po nad miną; lis stanie się widzialnym i łatwo przypuścić, że zgłodniałe zwierzęta rzucą się z zajadłością na tę zdobycz niespodziewaną.
— Zgoda.
— Wtedy podkładam ogień pod minę i wyrzucam w powietrze ucztę i ucztujących.
— Wybornie! doskonale! wolał Johnson, z żywem zajęciem słuchający opowiadania.
Hatteras mając nieograniczone w swym przyjacielu zaufanie, nie żądał żadnych objaśnień; czekał spokojnie. Lecz Altamont pragnął wszystko wiedzieć aż do końca.
— Powiedzże mi jeszcze doktorze, jak zdołasz obliczyć palenie się lontu dochodzącego do miny, aby wybuch nastąpił we właściwej chwili?
— Nie potrzeba na to żadnego obrachowania.
— Masz więc przygotowany knot na pięćdziesiąt łokci długi?
— Bynajmniej.
— Zatem myślisz podsypać prochu na całej tej przestrzeni?
— I to mogłoby zawieść.
— Musi się przeto kto poświęcić dla podłożenia ognia?
— Jeśli potrzeba, rzekł Johnson, ja gotów jestem na twe rozkazy doktorze.
— Dziękuję ci mój zacny przyjacielu, powiedział doktór podając rękę starcowi; życie każdego z nas jest nazbyt drogie, i oszczędzimy je.
— W takim razie rzekł Amerykanin, odgadnąć już nie umiem.
— Kochany przyjacielu, na cóżbyśmy się uczyli fizyki, gdybyśmy w tak łatwej okoliczności poradzić sobie nie umieli.
— Aha! zawołał Johnson z twarzą od radości promieniejącą, fizyka!
— Tak jest, czyż nie mamy tu stosu elektrycznego, i drutów przy nim dość długich, przy pomocy których zapalaliśmy naszą latarnię?
— I cóż z tego?
— To że zapalimy minę w każdej chwili kiedy nam się podoba, i bez żadnego dla nas samych niebezpieczeństwa.
— Hura! niech żyje doktór! krzyknął stary Johnson.
— Hurra! powtórzyli wszyscy towarzysze, nie dbając już o to, że nieprzyjaciel posłyszeć ich może.
Przeprowadzono bezzwłocznie druty elektryczne w galeryi od Domku Doktora, aż do miejsca gdzie mina była przygotowaną, zanurzając końce ich w beczce z prochem, w małej od siebie odległości. O godzinie dziewiątej z rana wszystko było gotowe i w samą porę, bo niedźwiedzie wściekle pracowały nad rozwaleniem lodów.
Doktór uważał tę chwilę za bardzo stosowną. Johnsona postawił w magazynie prochowym i polecił mu pociągnąć mocno sznur od podpory, za danym znakiem, sam zaś zajął miejsce przy stosie elektrycznym.
— Teraz rzekł do swych towarzyszy, przygotujcie broń, na przypadek, gdyby niedźwiedzie nie zostały od razu zabite; stańcie przy Johnsonie, i natychmiast po wybuchu wybiegnijcie na zewnątrz.
— Dobrze, odpowiedział Amerykanin.
— No, zrobiliśmy wszystko co człowiek uczynić może dla swego ocalenia, niechajże nam dalej niebo pomaga.
Hatteras, Bell i Altamont, poszli do magazynu prochowego; doktór pozostał sam... i wkrótce zdaleka doszedł do niego głos Johnsona wołającego:
— Baczność!
— Czuwam, odkrzyknął doktór.
Johnson pociągnął silnie za linę i zaraz poskoczył do otworu, aby widzieć co się dzieje.
Niedźwiedzie spostrzegłszy ciało lisa nad złamami oberwanego z pochyłości lodu, zdziwione zrazu, wkrótce gromadą rzuciły się na niespodziewaną zdobycz.
— Ognia! krzyknął Johnson.
Doktór wywołał prąd pomiędzy drutami; nastąpił straszny wybuch, od którego zadrżał dom jak przy trzęsieniu ziemi i ściany popękały. Hatteras, Bell i Altamont, wyskoczyli z magazynu prochowego z gotową do strzału bronią.
Broń jednak okazała się bezpotrzebną: cztery niedźwiedzie siłą wybuchu rozerwane na kawałki, leżały tu i owdzie rozrzucone po ziemi, piąty zaś nawpół osmalony, umykał co mu nóg starczyło.
— Wiwat! wiwat! wiwat! krzyknęli towarzysze doktora, chwytając go uśmiechającego się w swe objęcia.
Wyswobodzeni z grożącego im niebezpieczeństwa, gorąco dziękowali doktorowi Clawbonny. Stary Johnson żałował trochę skór niedźwiedzich popalonych, a przeto niezdatnych do żadnego użytku — żal ten jednakże nie popsuł mu dobrego humoru.
Reszta dnia przeszła na reparacyi domku, bardzo wybuchem nadwerężonego. Uwolniono go od lodów naniesionych przez niedźwiedzi, i wzmocniono popękane ściany; robota szła szybko, ożywiona wesołemi piosenkami rozpromienionego retmana.
Nazajutrz temperatura o wiele się polepszyła; przy nagłej zmianie kierunku wiatru, termometr podniósł się do dziewięciu stopni pod zero. Tak nagła różnica, znakomity wywarła wpływ na ludzi i wszystko co ich otaczało. Powiew wiatru południowego był pierwszą zapowiedzią wiosny podbiegunowej.
Tak ocieplona niejako temperatura trwała przez wiele dni z rzędu; termometr zawieszony w miejscu osłoniętem od wiatru wskazywał nawet tylko jeden stopień zimna, co zapowiadało odwilż.
Lody pękać zaczynały; tu i owdzie ukazała się na powierzchni struga wody słonej; w kilka dni potem spadł deszcz obfity.
Ze śniegów wydobywała się gęsta para, wróżąca blizkie topnienie tych mass niezmiernych. Blada tarcza słoneczna rumieniła się wyraźniej, zataczając coraz większe koło nad horyzontem; noc trwała zaledwie trzy godziny.
Drugim nie mniej znaczącym symptomatem wiosny, było ukazanie się kuropatw, siewek, gęsi, kur i temu podobnego ptastwa, powracającego ogromnemi stadami. Powietrze zapełniało się tym ogłuszającym wrzaskiem, który znany już był osadzie z przeszłej wiosny. Zające, na które polowano z powodzeniem, pokazały się na wybrzeżu zatoki, oraz myszy podbiegunowe, których małe nory tworzyły system regularny komórek.
Doktór zwrócił uwagę swych towarzyszy na to, że wszystkie prawie te zwierzęta i ptaki tracą swe pióra lub sierść białą zimową, i przywdziewają odzież letnią „wywiośniają się“ bardzo prędko — a natura, sposobi im pożywienie, wypuszczając z łona ziemi mchy, maki, zioła i trawki karłowate. Czuć było z pod śniegu wychylające się nowe całkiem życie.
Lecz jednocześnie z bezbronnemi zwierzętami powrócili i ich zgłodniali nieprzyjaciele; lisy i wilki błąkały się szukając zdobyczy, a podczas krótkich nocy, rozlegało się bezustannie ponure ich wycie.
Wilk tamtych krain jest bardzo blizkim krewnym psa; szczeka tak samo jak on i nieraz omylić zdoła najwprawniejsze nawet ucho psów samych; niektórzy podróżni twierdzą, że wilk używa tego podstępu, aby przywabić do siebie psy i pożerać zwabione. Fakt ten obserwowano na lądach przyległych zatoce Hudsońskiej, a doktór sprawdził go w Nowej Ameryce. Johnson dobrze pilnował swoich psów grenlandzkich, aby się tym sposobem złapać nie dały. Duk zanadto był zmyślny, aby się mógł dostać w paszczę wilka.
Przez parę tygodni, polowanie było pomyślne na różnego rodzaju kuropatwy i ortolany zimowe, bardzo delikatne w jedzeniu; zapas świeżego mięsa wciąż był obfity. Myśliwi nie potrzebowali nawet bardzo się oddalać od domu, bo drobniejsza zwłaszcza zwierzyna sama prawie na strzał przychodziła. Ożywiła ona bardzo swą bytnością milczącą dotąd okolicę; zatoka Wiktoryi przybrała widok niezwyczajny i rozweselający oko.
Dwa tygodnie po wielkiej z niedźwiedziami rozprawie, spędzono na różnych zajęciach.
Odwilż codzień stawała się widoczniejszą; termometr wskazywał zero, w wąwozach płynęły z szumem potoki, na spadzistościach pagórków utworzyło się tysiące wodospadów.
Doktór oczyściwszy akr gruntu (1½ morga), zasiał na nim rzerzuchę, szczaw i warzęchę (cochlearia), które są wybornemi środkami przeciw szkorbutowi; po pewnym przeciągu czasu już drobne listeczki poczęły się wychylać z ziemi, gdy nagle i całkiem niespodziewanie mróz zawładnął znów swem państwem.
Przy nader gwałtownym wietrze północnym, w ciągu jednej nocy termometr opadł do dwudziestu dwóch stopni pod zero. Wszystko naokoło zostało zmrożone: ptaki, czworonożne i wodnoziemne zwierzęta znikły odrazu, jakby na znak czarodziejskiej laski; otwory fok zamknęły się, spękania ścisnęły, lód odzyskał swą twardość granitową — kaskady mrozem w biegu pochwycone, zawisły w powietrzu jak zwoje przezroczystych kryształów.
Ogólny widok zmienił się nie do poznania, a nastąpiło to w nocy z 11-go na 12-sty maja. Bell wyścibiwszy nos na ten mróz piorunujący, o mało go nie zostawił na dworze.
— Oh! naturo północna! wołał doktór zawiedziony nieco w swych nadziejach, oto są twoje zwyczajne figle! Niechże i tak będzie, posieję moje nasiona raz jeszcze.
Hatteras rzecz tę brał mniej filozoficznie, bo mu pilno było rozpocząć na nowo swe poszukiwania. Musiał jednak się zrezygnować.
— Czy długo jeszcze potrwa taki stan powietrza? zapytał Johnson.
— Nie, mój przyjacielu — nie, odpowiedział Clawbonny, są to ostatnie wysiłki mrozu, który zresztą w swym domu ma prawo robić co mu się podoba, i nie można go wypędzić, dopóki sam ustąpić nie zechce.
— A jest uparty, jak na teraz, rzekł Bell trąc sobie twarz.
— Istotnie, mówił doktór, powinienem to był jednak przewidzieć i nie tracić na darmo moich nasion jak nieuk jaki, tem więcej, że mogłem był wzrost ich przyspieszyć ciepłem naszego pieca kuchennego.
— Jakto, rzekł Altamont, więc mogłeś był przewidzieć tę zmianę temperatury?
— Bezwątpienia! na to nie trzeba być czarownikiem. Trzeba było po prostu zasiewy moje oddać pod opiekę świętych, Pankracego, Serwacego i Bonifacego, których uroczystości przypadają na 12-ty, 13-ty i 14-ty tego miesiąca.
— A jakiżto wpływ, kochany doktorze, mogą mieć ci święci na temperaturę? zapytał Amerykanin.
— Bardzo wielki, jeśli mamy wierzyć ogrodnikom, nazywającym ich „Trzej święci lodowaci.“ Bo zazwyczaj w maju bywają zimna i najczęściej to obniżenie temperatury ma miejsce pomiędzy 11-ym a 14-ym tego miesiąca.
— Ciekawy to jest fakt, rzekł Amerykanin, lecz czemże on się tłomaczy?
— Objaśnić go można w dwojaki sposób: albo przez znajdowanie się w tej porze roku większej liczby asteroid, pomiędzy ziemią i słońcem, albo też poprostu przez topnienie śniegów, które rozpuszczając się, pochłaniają bardzo znaczną ilość ciepła. Te dwa powody są najbardziej do prawdy podobne, ale czy można wierzyć w nie zupełnie — tego nie wiem; ale jeśli nie wiem, co warte jest takie tłómaczenie zjawiska? Powinienem był pamiętać o zjawisku samem i nie narażać mych nasion.
Doktór miał słuszność; czy z tego, czy z innego powodu, dość że do końca maja mrozy były bardzo silne; polowanie musiało być przerwane, nie tyle z powodu ostrości temperatury, jak raczej dla zupełnego braku zwierzyny. Na szczęście zapas mięsa świeżego dosyć jeszcze był znaczny.
Zimownicy skazani zostali na nową bezczynność. W ciągu dwóch tygodni następnych, to jest od 11-go do 25-go maja, jednostajność nudnego życia, przerwana tylko została nagłą i ważną chorobą Bella, który niespodzianie dostał silnego bardzo zapalenia gardła; jednakże doktór potrafił zaraz i nader skutecznie zapobiedz rozwinięciu się słabości, tym prostym i łatwym sposobem, że kazał choremu trzymać przez pewien czas w ustach małe kawałki lodu. Po upływie dwudziestu czterech godzin, Bell zdrów był zupełnie.
Gdy się dziwiono tak cudownej kuracyi, doktór rzekł:
— Tu jest ojczyzna wszelkich zapalnych słabości, tu na nie zaraz i lekarstwo być musi.
— Lekarstwem najlepszem jest doktór, rzekł Johnson, w umyśle którego Clawbonny olbrzymie przybierał rozmiary.
Korzystając z tego przymusowego wypoczynku, doktór postanowił rozmówić się stanowczo z Hatterasem we względzie dalszej podróży, bez szalupy, bez czółna, bez kawałka drzewa, na któremby można przebyć morze lub jego odnogę, jeśli się zdarzy. Kapitan uparty w swoich pojęciach, oświadczył się był stanowczo przeciw wszelkiemu statkowi z amerykańskiego materyału.
Nie tak to wszakże łatwo było zawiązać rozmowę w tym drażliwym przedmiocie, który przecież musiał być odgadniony coprędzej; zbliżał się bowiem czerwiec, miesiąc najwłaściwszy na wielkie wycieczki. Nakoniec doktór po długim namyśle, odprowadził pewnego dnia na stronę kapitana i ze zwykłą sobie łagodną dobrocią rzekł:
— Hatterasie, czy wierzysz że jestem twoim przyjacielem?
— Zapewne, odpowiedział kapitan, najlepszym a nawet jedynym.
— Gdybym ci dał pewną radę, jakkolwiek nie żądasz jej odemnie, czy uwierzysz, iż jest bezinteresowną?
— Uwierzę, bo wiem, że nigdy nie powodujesz się względami osobistemi; lecz do czego to wszystko prowadzi?
— Poczekaj, jeszcze jedno pytanie. Czyś przekonany o tem, że jestem tak dobrym jak i ty Anglikiem, że równie jak ty, dbam o wielkość i sławę mej ojczyzny?
Hatteras wlepił w doktora oczy.
— Tak jest, rzekł badawczo wpatrzony w niego.
— Pragniesz dojść do bieguna, mówił doktór, pojmuję dobrze i podzielam z tobą tę szlachetną żądzę; lecz aby dopiąć tego celu, trzeba robić to, co jest niezbędnie w tym względzie potrzebnem.
— Czy dotąd nie robiłem, nie poświęciłem wszystkiego?
— Nie Hatterasie, nie zdołałeś poświęcić twych uprzedzeń osobistych, i w tej jeszcze nawet chwili widzę, że gotów jesteś odrzucić jedyne i niezbędne środki dostania się do bieguna.
— Ah! odpowiedział Hatteras, chcesz zapewne mówić o tej szalupie, o tym człowieku...
— Mówmy chłodno, rzekł doktór, bez uniesienia i ze wszech stron zbadajmy tę kwestyę. Wybrzeże, na którem przepędziliśmy zimę, może nie ciągnie się bez przerwy na przestrzeni sześciu jeszcze stopni w stronę północną — i jeśli wierzyć mamy do końca wieściom, na zasadzie których doszliśmy aż do tego punktu, to w czasie letnich miesięcy znajdziemy przed sobą ogromne morze, z lodów całkiem oczyszczone. Cóż w takim razie uczynimy, nie mając żadnych środków przeprawy?
Hatteras nic nie odpowiedział.
— Chceszże w takiem znaleźć się położeniu, mówił doktór dalej, że będziesz o kilka tylko mil od bieguna oddalonym i dojść do niego nie zdołasz?
Hatteras zakrył twarz rękami.
— A teraz, ciągnął doktór, zbadajmy kwestyę z moralnego punktu widzenia. Rozumiem, że Anglik zdolny jest dla chwały swej ojczyzny poświęcić majątek i życie. A jeśli czółno zrobione, z desek rozbitego i żadnej nie mającego wartości okrętu amerykańskiego, przepłynie Ocean i pierwsze dobije do lądów nieznanych, czyż to ma zmniejszyć sławę odkrycia? Przyznaj kapitanie, że gdybyś sam znalazł gdzie kadłub jakiego opuszczonego okrętu, nie wahałbyś się z pewnością użyć go do podróży. Czyż to nie samemu tylko naczelnikowi wyprawy przypisywanem bywa każde odkrycie? A zresztą powiedz, czy szalupa zrobiona przez czterech Anglików i niosąca ich na sobie, przez to samo już nie będzie całkiem angielską?
Hatteras milczał ciągle.
— Tak, tak, mówił dalej Clawbonny, przyznaj się kapitanie, że nie o szalupę, lecz o tego ci idzie człowieka.
— Zgadłeś doktorze, odpowiedział Hatteras, z całą nienawiścią na jaką Anglik zdobyć się może, nie cierpię tego Amerykanina, tego człowieka, którego fatalność jakaś na mojej postawiła drodze.
— Aby ci życie ocalił.
— Aby mnie zgubił! Zdaje mi się, że on drwi sobie ze mnie, że jak władca jaki tu rozkazuje, że wyobraża sobie, iż losy moje w jego spoczywają ręku, że odgadł moje zamiary. Czyż nie okazało się co on mniema przy nadawaniu nazwisk tym lądom nowym? czyż powiedział kiedy po co przybył pod tę odległą szerokość geograficzną? Nie potrafisz odjąć mi myśli, która mnie zabija, że ten człowiek jest naczelnikiem wyprawy, wysłanej przez rząd Stanów Zjednoczonych, w celu robienia odkryć.
— A gdyby i tak było, odparł doktór, jakiż dowód masz na to, że ta wyprawa chciała dotrzeć do bieguna? Czyż Ameryka nie może równie jak Anglia szukać przejścia północno-zachodniego? W każdym razie, Altamont nic nie wie o twym zamiarze, bo ani Bell, ani Johnson, ani ja, ani ty sam, żadnem słówkiem nie zdradziliśmy się przed nim w tym względzie.
— Niechże już się nigdy o tem nie dowie.
— Dowiedzieć się musi nareszcie, boć go tu samego zostawić nie możemy.
— A dla czegóżby nie? zapytał kapitan zapalczywie; czyż nie może pozostać w Szańcu Boskiej Opatrzności?
— Nie zgodzi się na to, odparł doktór; a zresztą, zostawić tu człowieka nie mając pewności, że go znajdziemy z powrotem, byłoby, nie powiem już nierozsądnie, lecz nieludzko. Altamont pojedzie z nami, potrzeba koniecznie aby pojechał; lecz gdy niczego się nie domyśla, nie mamy potrzeby objaśniać go. Nic nie mówiąc przeto, zbudujemy szalupę, przeznaczoną jakoby do zwiedzenia i dokładniejszego poznania tych wybrzeży.
Hatteras nie mógł się pogodzić z zamiarami swego przyjaciela, który też napróżno czekał na jakąś od niego odpowiedź.
— A gdyby ten człowiek nie chciał zezwolić na rozebranie okrętu? rzekł nareszcie kapitan.
— W takim razie miałbyś prawo kazać zbudować szalupę wbrew jego woli.
— Daj Boże zatem, aby odmówił swego zezwolenia! zawołał Hatteras.
— Lecz zanim to nastąpi, odpowiedział doktór, trzeba go najprzód zapytać; biorę to na siebie.
Tegoż samego jeszcze dnia przy wieczerzy, Clawbonny naprowadził rozmowę na projekta wycieczek, podczas letnich miesięcy mających się przedsięwziąść, celem robienia spostrzeżeń hydrograficznych na wybrzeżach.
— Sądzę, panie Altamont, że zechcesz zająć się tem wspólnie z nami?
— Naturalnie, odpowiedział tenże, trzebaż przecie raz poznać, jak daleko ciągnie się ta ziemia Nowej Ameryki.
Hatteras w czasie tej rozmowy, oka nie spuścił ze swego rywala.
— I w tym celu, ciągnął dalej Amerykanin, zróbmy jak można najlepszy użytek ze szczątków Porpoise’a, zbudujmy z nich mocną szalupę, która by nas daleko poniosła.
— Czy słyszysz Bell, żywo zapytał doktór, od jutra zaraz zabieramy się do roboty!
Nazajutrz Bell, Altamont i doktór, udali się do okrętu Porpoise. Drzewa było podostatkiem; dawniejsza szalupa od okrętu trzymasztowego, rozbita uderzeniem o lody, mogła dostarczyć głównych części do nowej. Cieśla wziął się więc natychmiast do roboty; trzeba było zbudować statek zdatny do żeglugi morskiej, a jednak dosyć lekki, aby można go było przenosić na saniach.
W ostatnich dniach maja ociepliło się, termometr doszedł do punktu marznięcia wody. Wiosna wróciła na dobre tym razem, i trzeba było odrzucić zimowe odzienie. Deszcze padały częste, a śnieg zaczął wkrótce zamieniać się w strumienie, spadające kaskadami po każdej pochyłości gruntu.
Hatteras nie mógł powściągnąć swego zadowolnienia, widząc na polach lodowych pierwsze oznaki odwilży. Wolne od lodów morze i dla niego było wolnością. Poprzednicy jego mogli się mylić lub nie mylić w mniemaniach swych o morzu podbiegunowem; co do niego, dowie się o tem wkrótce stanowczo. Powodzenie jego przedsięwzięcia zależało od tego.
Raz wieczorem, po dniu dosyć ciepłym, w którym bardzo już widoczne były dowody topnienia lodów, Hatteras zaczął mówić o interesującem go w najwyższym stopniu morzu wolnem od lodów. Przytoczył cały szereg rozumowań dobrze mu znanych, a popierających mniemanie o morzu wolnem od lodu pod biegunem. Jak zwykle, tak i teraz doktór gorącym był stronnikiem tej teoryi, bo też wnioskom z niej czerpanym nie zbywało na trafności.
— Widoczne jest, mówił, że skoro ocean uwalnia się z lodów przy zatoce Wiktoryi, to i część jego południowa wolna od nich będzie aż do Nowej Kornwalii i do kanału Królowej. Widzieli to Penny i Belcher i zapewne widzieli dobrze.
— To samo i ja mniemam, odpowiedział doktór, i nic nie upoważnia do powątpiewania o dobrej wierze słynnych tych żeglarzy. Usiłowano wytłómaczyć ich zeznania, zwalając na zwodniczy obraz mirażu; ale oni zbyt stanowcze złożyli twierdzenie, żeby nie mieli być najzupełniej przekonani o tej rzeczy.
— Tak też i ja o tem myślałem zawsze, rzekł Altamont mięszający się do rozmowy; wody podbiegunowe ciągną się nietylko na zachód, ale i na wschód.
— W istocie, można to przypuszczać, odpowiedział Hatteras.
— Należy to przypuszczać, mówił dalej Amerykanin; bo jeśli Penny i Belcher widzieli morze wolne od lodów na wybrzeżach Griunolu, to Morton porucznik Dra Kanne’go, widział je takież same w ciaśninie noszącej nazwisko tego śmiałego uczonego.
— Nie jesteśmy na morzu Kanne’go, sucho odparł Hatterns, nie możemy zatem sprawdzić.
— To przynajmniej można fakt przypuścić, rzekł Altamont.
— Zapewne, rzekł doktór, pragnący uniknąć niepotrzebnych rozpraw. Zdaje się być prawdą co Altamont mówi; bo jeśli niema jakich wyjątkowych szczegółów w układzie lądów, to pod jedną i tą samą szerokością jeograficzną te same okazują się objawy fizyczne. To też ja wierzę w morze wolne od lodów tak dobrze na wschodzie jak i na zachodzie.
— W każdym razie mało nas to obchodzi, rzekł Hatteras.
— Nie powiedziałbym tego, odparł Amerykanin dotknięty umyślną obojętnością kapitana; mogłoby to mieć dla nas niejakie znaczenie.
— A w jakimże to razie? proszę, zawołał Hatteras.
— Gdy pomyślimy o powrocie.
— O powrocie? wykrzyknął Hatteras, a któż o nim myśli?
— Nikt, odpad Altamont, ależ przecie musimy się gdzieś zatrzymać, jak mi się zdaje.
— A gdzieżto? zapytał Hatteras.
Pierwszy to raz postawiono wprost to pytanie Amerykaninowi. Doktór byłby rękę oddał, żeby wstrzymać tę rozmowę.
Ponieważ Altamont nie odpowiadał, kapitan zatem powtórzył swe pytanie.
— Gdzież tedy, mówił z naciskiem.
— Tam, dokąd dążymy, chłodno odpowiedział Amerykanin.
— A któż to wie, wtrącił godzący sprawę doktór.
— Utrzymuję zatem, rzekł Altamont, że jeśli w powrocie chcemy korzystać z wód podbiegunowych, moglibyśmy sprobować dostać się na zatokę Kanne’a, zkąd już prostsza droga do morza Baffińskiego.
— Tak pan sądzisz? ironicznie zapytał kapitan.
— Tak sądzę i przekonany jestem, że tą, jako najprostszą drogą wszyscy dążyć powinni na Ocean północny, jeśli on będzie kiedy dostępny. Zaprawdę, wielkiem jest odkrycie doktora Kanne!
— Doprawdy? mruknął Hatteras, aż do krwi gryząc sobie wargi.
— Tak, tak! mówił doktór, nie można temu zaprzeczyć, i każdemu sprawiedliwość oddać należy.
— Tem więcej, ciągnął dalej uparty Amerykanin, że przed tym sławnym marynarzem nikt inny nie posunął się tak daleko na północ.
— Zdaje mi się jednak, cedził Hatteras, że obecnie Anglicy są jeszcze dalej.
— I Amerykanie! dodał Altamont.
— Amerykanie? powtórzył Hatteras.
— A któż ja jestem? z dumą odparł Altamont.
— Pan jesteś, odpowiedział Hatteras tonem zaledwie powściąganym, pan jesteś człowiekiem który przypadkowi, równy jak nauce chce dać udział w sławie! Wasz kapitan amerykański daleko wprawdzie posunął się na północ, ale przypadek tylko...
— Przypadek! zawołał Altamont, pan śmiesz utrzymywać że nie energii i nauce doktora Kanne świat zawdzięcza to odkrycie?
— Ja utrzymuję, odrzekł Hatteras, że nazwisko doktora Kanne nie ma znaczenia w kraju, gdzie błyszczą imiona takich jak Parry, Franklin, Ross, Belcher i Penny podróżników — na tych morzach, gdzie Anglik Mac-Clure znalazł przejście północno-zachodnie...
— Mac-Clure! żywo odparł Amerykanin, odmawiasz, panie Hatteras, przypadkowi wszelkiego udziału w sławie odkryć i jednocześnie wymieniasz to nazwisko? Czyż nie sam tylko przypadek mu pomógł?
— Nie, zawołał Hatteras, zapalając się. Odwaga jego, wytrwałość z jaką przepędził cztery zimy wśród lodów...
— Łatwo to zrobić, gdy nie można inaczej, odrzekł Amerykanin; nie mógł wracać, a w końcu porzucił swój okręt Investigator, by do Anglii powrócić.
— Moi przyjaciele, mówił doktór...
— Zresztą! ciągnął dalej Altamont, przerywając doktorowi, nie mówmy o osobach, lecz zobaczmy rezultaty. Mówisz pan o przejściu północno-zachodniem, które dotąd jeszcze nie jest bynajmniej wynalezione.
Hatteras podskoczył do góry słysząc te wyrazy; nigdy jeszcze drażliwsza kwestya nie została poruszoną, pomiędzy dwiema narodowościami współzawodniczącemi ze sobą.
Doktór jeszcze raz próbował swego pośrednictwa.
— Mylisz się panie Altamont, rzekł on.
— Nie mylę się i obstaję przy mem zdaniu, wołał z uporem zaciętym Amerykanin; przejście północno-zachodnie jeszcze nie jest wynalezione, wreszcie jeszcze nie przebyte, jeśli tak wolicie! Ani Mac-Clure, ani żaden inny żeglarz do dnia dzisiejszego, wypłynąwszy z ciaśniny Behringa, nie dostał się na morze Baffińskie.
I rzeczywiście nie było co odpowiedzieć Amerykaninowi, bo fakt przezeń przytoczony był prawdziwy.
Jednakże Hatteras powstał i rzekł.
— Nie zniosę, aby w mojej obecności napadano na sławę angielskiego dowódzcy okrętu!
— Nie zniesiesz pan! odpowiedział Amerykanin powstając także, ale fakta są, a władza twa za słaba aby je zniweczyć.
— Mości panie! krzyknął Hatteras blady z gniewu.
— Uspokójcie się moi przyjaciele, prosił doktór, toż przecie rozmawiamy o rzeczach naukę obchodzących.
Poczciwy Clawbonny widział naukowy spór tam, gdzie była w grze nienawiść wzajemna Anglika i Amerykanina.
— Pomówimy jeszcze o tych faktach, z groźbą zawołał Hatteras, nie słuchając już żadnych uwag.
— I ja będę miał także co do powiedzenia, odparł Amerykanin.
Johnson i Bell nie wiedzieli jak się mają zachować.
— Panowie! zawołał doktór silnym głosem, pozwólcież mi mówić, żądam tego, fakta o których mowa znam tak dobrze jak wy, a nawet lepiej od was — a przyznacie, że mogę mówić o nich bezstronnie.
— Tak! tak, zawołali razem Bell i Johnson, którzy zaniepokojeni obrotem tej sprzeczki, stanęli po stronie doktora.
— Mów panie Clawbonny, rzekł Johnson, ci panowie wysłuchają cię a i my przytem czegoś się dowiemy.
— Mów więc doktorze! powiedział Amerykanin.
Hatteras zajął swe miejsce, dając znak że się zgadza, i założył ręce na piersiach.
— Opowiem wam fakta jak najrzetelniej, mówił doktór, a wy możecie mnie poprawić moi bracia, jeśli przekręcę lub opuszczę szczegół jaki.
— Znamy cię dobrze panie Clawbonny, rzekł Bell, możesz mówić bez obawy.
— Oto jest karta mórz podbiegunowych, mówił doktór niosąc w ręku dowody mające decydować o sprawie; łatwo na niej dojdziemy jaką drogą płynął Mac-Clure i osądzimy rzecz całą.
Doktór rozłożył na stole jednę z wybornych kart, wydanych z polecenia Admiralicyi, na których były oznaczone wszystkie odkrycia nowoczesne, dokonane w krajach północnych, a następnie tak mówić zaczął:
— Wiecie, że w roku 1848 wystane zostały na ciaśninę Behringa dwa okręty: Herald z kapitanem Kellet, i Plover, którym dowodził starszy porucznik Moore, dla odszukania śladów Franklina; poszukiwania ich zostały bezowocnemi. W roku 1850 przyłączył się do nich Mac-Clure, dowódzca okrętu Investigator, na którym w 1849 roku odbywał podróż pod rozkazami kapitana Jakóba Rosa. Za nim na okręcie Enterprise płynął zwierzchnik jego kapitan Collinson; lecz Mac-Clure wyprzedził go, a przybywszy do ciaśniny Behringa, oświadczył że nie chce dłużej czekać — że popłynie sam, na własną odpowiedzialność, i... czy słyszysz dobrze panie Altamont? — i wynajdzie Franklina, albo przejście północno-zachodnie.
Altamont nie potwierdzał, ale też i nie przeczył.
Dnia 5-go sierpnia 1850 r., mówił dalej doktór, skomunikowawszy się po raz ostatni ze statkiem Plover, puścił się na morza wschodnie, drogą prawie nieznaną. Patrzcie, zaledwie niektóre lądy są tu na tej karcie oznaczone. Dnia 30 sierpnia młody oficer opłynął przylądek Bathurst; 6 września odkrył ziemię Baringa — wedle jego zdania stanowiącą część ziemi Banksa, dalej ziemię księcia Alberta. Następnie puścił się śmiało na wydłużoną ciaśninę pomiędzy dwiema temi wielkiemi wyspami, i nazwał ją cieśniną księcia Walii.
Puśćcie się myślą za odważnym żeglarzem. Spodziewał się on wyjść tamtędy na zatokę Melville, którą i my przebywaliśmy, a nadzieja ta była uzasadnioną. Ale na końcu ciaśniny napotkał w lodach nieprzebytą zaporę. Wtedy to zatrzymany mimowolnie, Mac-Clure zimował z 1850 na 1851 r.; w tym czasie, robiąc wycieczki na ławicę lodową, zapewnił się o komunikacyi ciaśniny z zatoką Melville’a.
— To prawda, rzekł Altamont, ale tej drogi przebyć nie zdołał.
— Cierpliwości, rzekł doktór. Podczas tego zimowiska, oficerowie Mac-Clure’a zwiedzali brzegi sąsiednie; Creswell ziemię Baringa, Haswelt kraj księcia Alberta na południu, a Wynniat przylądek Walkera na północy. W lipcu, jak skoro pierwsze lody puszczać zaczęły, Mac-Clure powtórnie usiłował wprowadzić swój okręt na zatokę Melville i już tylko o mil dwadzieścia był od niej; tylko o dwadzieścia mil, powtarzam! lecz wiatry zapędziły go na południe, czemu oprzeć się nie zdołał. Wtedy postanowił iść w dół ciaśniną księcia Walii i opłynąć ziemię Banksa, probując czy nie uda mu się na zachodzie to, czego nie mógł na wschodzie dokonać. Dnia 18-go mija przylądek Kelleta, 19-go przylądek księcia Alfreda, o dwa stopnie wyżej leżący. Po długich i uporczywych walkach z ogromnemi górami lodowemi, statek jego zamarzł na przejściu przy ziemi Banksa, właśnie przy samem już wejściu na szereg ciaśnin, prowadzących do morza Baffińskiego.
— Ale nie zdołał ich przebyć. zauważył Altamont.
— Poczekaj jeszcze panie Altamont; bądź tak cierpliwym jak Mac-Clure, który 26-go września obrał sobie pozycyę na zimowisko w zatoce Mercy, na północnym krańcu ziemi Banksa i tam pozostał aż do roku 1852. — Z nadejściem kwietnia, Mac-Clure miał już tylko na ośmnaście miesięcy zapasów żywności; jednakże niechciał wracać. Posuwa się naprzód, na saniach przebywa ciaśninę Banksa i przybywa na wyspę Melville’a. Idźmyż za nim. Spodziewał się on na tych wybrzeżach spotkać okręty Austina, wysłanego na jego spotkanie przez morze Baffińskie i ciaśninę Lankastra; 28-go kwietnia przybija do Przystani Zimowej (Winter-Harbour) w tym samym punkcie, w którym Parry zimował przed trzydziestu trzema laty. Lecz nie spotkał okrętów, tylko znalazł nasyp (cairn) a w nim dokument, z którego dowiedział się, że Mac-Clintock, pomocnik Austina przepływał tamtędy w roku zeszłym i odjechał. Niezrażożony tem wszystkiem Mac-Clure, w tymże samym nasypie umieszcza nowy od siebie dokument, a w nim oznajmia swój zamiar powrócenia do Anglii przez północno-zachodnie przejście które odkrył przez ciaśninę Lankastra i morze Baffińskie. Jeśli potem nie słyszano już o nim, to dlatego, że został zapędzonym na północ, lub na zachód od wyspy Melville’a. Następnie, jeszcze niezrażony przeciwnościami powraca do zatoki Mercy, dla odbycia trzeciego już zimowiska z r. 1852 na 1853.
— Nigdy nie wątpiłem o jego męztwie, tylko o powodzeniu, rzekł Amerykanin.
— Idźmy za nim dalej, mówił doktór. W marcu w skutek bardzo ostrej zimy, a przeto zupełnego braku zwierzyny, musiano zwykłą racyę osady zmniejszyć o jedną trzecią część. Mac-Clure postanowił odesłać do Anglii połowę swych ludzi, bądź przez morze Baffińskie, bądź przez rzekę Mackensie i zatokę Hudsońską; druga połowa osady, miała Inwestigator’a odprowadzić do Europy. Wybrał ludzi mniej silnych i zdrowych, którymby zaszkodzić mogło czwarte zimowisko. Już przygotowano wszystko do ich odjazdu oznaczonego nadzień 15-go kwietnia, gdy wtem 6-go kwietnia Mac-Clure chodząc po lodzie ze swym porucznikiem Creswelem, spostrzegł przybiegającego od strony północnej jakiegoś człowieka, dającego znaki. Człowiekiem tym był porucznik Pim z okrętu Herald, porucznik tegoż samego kapitana Kelleta, którego przed dwoma laty zostawił w ciaśninie Behringa, jak to już wspomniałem poprzednio. Kellet doszedłszy do Winter-Harbour, znalazł pismo Mac-Clure’a, a dowiedziawszy się tym sposobem że tenże przebywa w Zatoce Mercy, wysłał doń swego porucznika Pima. Z porucznikiem przybył oddział marynarzy z Heralda, pomiędzy któremi znajdował się podchorąży okrętu francuzkiego, niejaki pan Bray, służący jako ochotnik w sztabie kapitana Kelleta. Temu spotkaniu zapewne nie zechcesz pan zaprzeczyć.
— Bynajmniej, odpowiedział Altamont.
— Zobaczmyż teraz co się później stało i czy rzeczywiście nie zdołano przebyć tego przejścia północno-zachodniego. Proszę zwrócić uwagę na to, że jeśli do odkryć kapitana Parry dodamy odkrycia Mac-Clure’a, wypadnie że północne wybrzeże Ameryki opłynięte zostało.
— Ale to nie jeden okręt zrobił, odpowiedział Altamont.
— Tak, ale jeden i tenże sam człowiek. Idźmy dalej. Mac-Clure poszedł odwiedzić kapitana Kelleta na wyspie Melville’a; w dwunastu dniach przebył on przestrzeń stu siedmdziesięciu mil, dzielącą zatokę Mercy od Winter-Harbour. Umówił się z dowódzcą Heralda, że mu przyśle swych chorych i powrócił do swego okrętu. Każdy inny na miejscu Mac-Clure’a sądziłby, że już aż nadto zrobił; lecz nieustraszony młodzieniec chciał jeszcze poprobować losu. Wtedy, i na to właśnie zwracam szczególniejszą waszą uwagę, wtedyto powtarzam, porucznik z jego okrętu Creswell, w towarzystwie chorych i nieudolnych z osady Ivestigatora wyszedł z zatoki Mercy, dotarł do Winter-Harbour, a ztamtąd odbywszy po lodach podróż czterysta siedmdziesiąt mil wynoszącą, 2-go czerwca przybył na wyspę Beechey, a kilka dni później z dwunastoma swemi ludźmi wsiadł na pokład okrętu Phenix.
— Na którym i ja podówczas służyłem, rzekł Johnson, pod rozkazami kapitana Inglefield i z nim powróciliśmy do Anglii.
— A 7-go października 1853 r., mówił dalej doktór, Creswell przybył do Londynu, przebywszy wprzód całą przestrzeń leżącą pomiędzy ciaśniną Behringa i przylądkiem Farewell.
— Jakżeż tedy, rzekł Hatteras, jeśli kto przybędzie jedną stroną, a wypłynie drugą, czy to się nazywa że przeszedł?
— Tak, odpowiedział Altamont, ale po przejściu czterystu siedmdziesięciu mil po lodach.
— I cóż to znaczy?
— Właśnie w tem rzecz cała, odpowiedział Amerykanin. Czy okręt Mac-Clure’a przebył to przejście?
— Nie, odrzekł doktór, po czwartem zimowisku, Mac-Clure był przymuszonym zostawić go wśród lodów.
— W podróżach morskich, odparł Altamont, okręt, a nie człowiek przechodzi. Jeśli kiedykolwiek będzie można przebyć przejście północno-zachodnie, to z pewnością na okręcie, a nie na saniach. Okręt zatem musi odbyć tę podróż, lub w braku okrętu, szalupa.
— Szalupa! wykrzyknął Hatteras, przenikając z tych słów, myśl Amerykanina.
— Panie Altamont, wtrącił pospiesznie doktór, dziecinne, błahe stawiasz wyróżnieniu, i w tym względzie wszyscy musimy ci odmówić słuszności.
— O to u was nie trudno, moi panowie, odpowiedział Amerykanin, jesteście czterej przeciw mnie jednemu. To mi jednak nie przeszkodzi zachować moje zdanie.
— Zachowaj je więc, zawołał Hatteras, i tak, aby go więcej nikt z nas nie słyszał.
— A jakież pan masz prawo, w ten sposób przemawiać do mnie? spytał Amerykanin zapalczywie.
— Mam moje prawa dowódzcy, odpowiedział Hatteras gniewnie.
— Czyż ja jestem pod twemi rozkazami? odparł Altamont.
— Bezwątpienia! i biada ci jeśli...
Doktór, Bell i Johnson wdali się między nich w samą porę; dwaj przeciwnicy mierzyli się wzrokiem. Doktorowi serce się ściskało.
Po kilku wyrazach perswazyi, Altamont pogwizdując narodową pieśń swoją „Yankee Doodle“ rzucił się na swe posłanie i czy spał, czy nie, ale już więcej nic nie mówił.
Hatteras wyszedł z namiotu i zaczął chodzić wielkim krokiem; dopiero w godzinę później powrócił i także się położył, nie wyrzekłszy ani słowa.
Dnia 29-go maja słońce nie zaszło już wcale; tarczą swą zaledwie dotknęło horyzontu i podniosło się natychmiast. Rozpoczął się peryod dni trwających po dwadzieścia cztery godzin, bez nocy. Następnego dnia słońce otoczone było świetnem kołem (halo), jaśniejącem wszystkiemi kolorami pryzmatu. Zjawisko to, dość zresztą częste pod tą szerokością geograficzną, zawsze żywo zajmowało doktora; za każdym razem najskrupulatniej notował datę ukazania się i rozmiary fenomenu, który tem się wyróżniał tym razem, że miał kształt eliptyczny.
Z powrotem ciepłych dni, powróciły znów różne gatunki ptaków. Były tam stada dropiów i wielkich gęsi kanadyjskich, przelatujące z dalekich krain Florydy, lub Arkansas; z nadzwyczajną szybkością ciągnęły ku północy, przynosząc wiosnę pod swemi skrzydłami. Doktór zabił ich kilka, równie jak trzy czy cztery wcześniejsze żórawie i jednego samotnego bociana.
Tymczasem śniegi ze wszech stron topniały, pod wpływem słońca; woda słona, przez rozpadliny i przyręble służące fokom za otwory do wychodzenia, wydobywająca się na powierzchnię lodu, przyspieszała jego tajanie; lód pomięszany z wodą morską, tworzył brudną i lepką masę na kształt ciasta, którą żeglarze mórz północnych nazywają „slush“. Obszerne bagniska tworzyły się na pobrzeżach zatoki, a ziemia odmarzająca poczęła wydawać płody wiosny podbiegunowej.
Doktór wtedy na nowo rozpoczął swe zajęcia ogrodnicze, do czego nasion mu nie brakło. Z podziwieniem dostrzegł on pewien gatunek szczawiu, dziko pomiędzy oschłemi już kamieniami rosnący, i podziwiał siłę twórczą natury, potrzebującej tak mało by się objawić. Rzerzucha zasiana przez niego, po upływie trzech tygodni, miała już listki blisko na cal długie.
Wrzosy także niedługo poczęły już wychylać bojaźliwe swe kwiatki blado różowe. W ogóle jednak flora Nowej Ameryki nader była słabą, jakkolwiek i ta wegetacya bardzo rozweselała oko biednych rozbitków. Na więcej nie mogły się zdobyć słabe promienie słońca, ostatni dar Opatrzności, która nie zapomniała o tych krainach oddalonych.
W końcu naprawdę zaczęło być ciepło; dnia 15-go czerwca termometr wskazywał czternaście stopni nad zero (Celsiusza); doktór zaledwie oczom swoim mógł wierzyć. Kraj całkiem nową przybierał postać; niezliczone kaskady spadały z licznych wierzchołków gór i wyniosłości, ogrzanych ciepłem promieni słonecznych; lody się rozchodziły; ważna kwestya morza zupełnie oczyszczonego wkrótce się miała rozstrzygnąć. Powietrze napełniał łoskot zsuwających się z wyżyn śnieżyc, i ogłuszający trzask łamiących się lodów.
Zrobiono wycieczkę aż do wyspy Johnsona, która zresztą była nieznaczącą wysepką pustą i jałową. Niemniej wszakże cieszyło starego marynarza to, że nazwisko jego nadano tym kilku odłamkom skalistym, zabłąkanym wśród rozległej przestrzeni wód morskich. Chciał nawet wyryć na jednej ze skał wyższych, miano wysepki, i omało nie przypłacił skręceniem karku, tej zachcianki.
Podczas swych przechadzek, Hatteras usiłował poznać wszystkie lądy ciągnące się aż poza przylądek Waszyngtona. Topnienie śniegów znacznie zmieniło widok okolicy; tam gdzie obszerna śnieżna opona zdawała się osłaniać płaszczyznę jednolitą, ukazały się pagórki, wąwozy i rozpadliny.
Dom Doktora jak również składy i magazyny groziły co chwila ruiną; wciąż je naprawiać i podtrzymywać było potrzeba. Na szczęście, temperatura na czternaście stopni ciepła rzadkiem jest pod tą szerokością zjawiskiem, a największa jej średnia wysokość rzadko kiedy przechodzi stopień rozmarzania.
Około połowy czerwca, robota szalupy bardzo już była posuniętą. Bell i Johnson usilnie nad nią pracowali; towarzysze ich tymczasem robili myśliwskie wycieczki, na których udało im się zabić kilku reniferów. Zwierzęta to są nadzwyczaj płochliwe i zbliżyć się do nich bardzo trudno; w tym razie Altamont skorzystał z metody Indyan amerykańskich i zastosował ją przy polowaniu. Pełzał on po ziemi, trzymając strzelbę i ręce tak podniesione, aby wyobrażały rogi renifera i tym zposobem zbliżywszy się na stosowną odległość, mógł strzelać na pewniaka.
Najpożądańsza jednak zwierzyna, wół piżmowiec, którego Parry tak liczne stada spotykał na wyspie Melville, nie widzialny był dotąd na wybrzeżach przystani Wiktorya. Postanowiono zatem odbyć dalekę wycieczkę, jużto dla poznania wschodnich okolic kraju — bo jakkolwiek Hatteras nie miał zamiaru tą stroną dostawać się do bieguna, doktór jednakże chciał mieć wyobrażenie o całości tego lądu. Wyprawa tedy puściła się na wschód od Szańca Opatrzności, a ponieważ Altamont liczył na polowanie, zabrano więc w podróż i Duka.
Dnia 17-go czerwca, przy bardzo pięknej pogodzie, termometr wskazywał pięć stopni ciepła, atmosfera była czysta i spokojna. Trzej myśliwi, uzbrojeni w dubeltówki, toporki i noże do rozdzielania śniegów, o szóstej godzinie zrana wyszli z Domku Doktora, na dwa lub trzy dni w żywność zaopatrzeni.
W ciągu dwóch godzin uszli przeszło siedm mil (angielskich) nie napotkawszy żadnej zwierzyny, tak, że wyprawa ich myśliwska, zaczęła zmieniać się na prostą wycieczkę.
Nowy ten kraj przedstawiał obszerne płaszczyzny nie dające się objąć wzrokiem, urozmaicone tylko licznemi, świeżo z roztopów powstałemi strumieniami. Bagniska nieruchome jak stawy, błyszczały pod ukośnemi promieniami słońca. Porozpadane pokłady lodu odsłaniały grunt napływowy naniesiony przez wody, rozciągnięty na całej powierzchni kuli ziemskiej. Spotykano także niekiedy głazy erratyczne, których obecność w tem miejscu trudna była do wytłomaczenia. Pełno było wszędzie siwego łupku, rożnych ziem wapiennych, a nadewszystko ciekawych kryształów, przezroczystych, bezbarwnych i odbijających światło jak spat islandzki.
Doktór nie miał dość czasu, aby się bawić w geologiję, choć i nie polował — tak towarzysze jego szli szybko. Badał grunt jednak i mówił ile mógł, bez niego panowałoby nieprzerwane milczenie, bo Altamont nie miał ochoty odzywać się do kapitana, a ten, mniej jeszcze radby był mu odpowiadać.
Do dziesiątej godziny rano, już myśliwi uszli około dwunastu mil na wschód; horyzont zakrył morze. Doktór zaproponował krótki odpoczynek dla posiłku; po półgodzinnem wytchnieniu puszczono się w dalszą drogę.
Grunt zniżał się w łagodnych pochyłościach; płaty śniegu, który się układał jeszcze bądź osłonięty skałami, bądź wzgórkami, wyglądały jak gromada owiec rozsypanych po obszernem błoniu, albo jak piana fal wyrzuconych przez wzburzone morze.
Okolica wciąż przedstawiała widok płaszczyzny pozbawionej wszelkiej wegetacyi, nie zamieszkałej, jak się zdawało, nigdy przez żyjące stworzenia.
— Rzeczywiście, rzekł Altamont do doktora, nie mamy szczęścia do polowania; prawda, że jałowy grunt żadnej dla zwierzyny nie daje paszy, ależ i ta zwierzyna nie ma tak bardzo prawa być wymagającą i mogłaby się nam na pożywienie ofiarować.
— Nie zniechęcajmy się jeszcze, rzekł doktór. Lato zaledwie się rozpoczęło, a jeśli Parry tyle rozmaitego zwierza mógł znaleźć na wyspie Melville’a, to nie widzę powodu, abyśmy go tu również napotkać nie mieli.
— Posunęliśmy się przecież o wiele dalej na północ, rzekł Hatteras.
— Zapewne, ależ ten wzgląd nic tu nie znaczy. Wszystko stanowi biegun zimny, a raczej ta niezmierzona przestrzeń lodu, wśród której zimowaliśmy z Forwardem. Otóż w miarę jak oddalamy się od tego punktu, odsuwamy się jednocześnie od miejsca najzimniejszego na kuli ziemskiej; powinnibyśmy więc powyżej niego znaleźć to samo, co poniżej napotykali, Parry, Ross i inni żeglarze.
— W rezultacie jednak, rzekł Altamont z westchnieniem, dotąd więcej na podróżnych niż na myśliwych wyglądamy.
— Cierpliwości! odrzekł doktór; postać okolicy zmienia się coraz widoczniej i niepodobna, abyśmy nie znaleźli zwierzyny w tych nizinach i wąwozach, do których wegetacya wcisnęła się już więcej.
— Przyznasz jednak doktorze, iż kraj który obecnie przebywamy jest całkiem i niezamieszkały i niemieszkalny!
— Niemieszkalny! na to się nie zgadzam bynajmniej; nie wierzę aby kraj jaki mógł być niemieszkalnym. Człowiek, siłą ofiar przez wiele pokoleń ponoszonych i przy wszystkich naukowych środkach agronomii, użyzniłby nakoniec i takie jak ta, okolice.
— Tak sądzisz? rzekł Altamont.
— Niezawodnie. Gdyby zwiedzić najsławniejsze w starożytności krainy, miejsca gdzie stały Teby, Niniwa, Babilon, owe przez naszych praojców sławione niegdyś z urodzajności doliny, zdawałoby się, że niepodobna aby tam ludzie kiedyś żyć mogli, bo i atmosfera nawet sama zmieniła się i popsuła, od chwili opuszczenia ziemi przez człowieka. Takie jest prawo natury, że gdzie człowiek jeszcze nie zamieszkał albo przestał już mieszkać, tam przestrzenie stają się niezdrowe i nieurodzajne. Człowiek kraj stwarza swoją obecnością, swemi zwyczajami, swym przemysłem — więcej powiem, swoim oddechem. Zmienia on pomału wyziewy ziemi i warunki atmosferyczne, i lepszemi je dla zdrowia czyni przez to samo, że w nich żyje i oddycha. Zgadzam się więc, że mogą być kraje nie zamieszkałe, ale nigdy niemieszkalne!
Tak rozmawiając, myśliwi zamienieni w naturalistów szli ciągle, aż przybyli nareszcie do jakiejś niziny odkrytej i dość rozległej, przez którą wiła się rzeczka prawie już całkiem rozmarzła; południowa jej wystawa przyczyniała się już do jakiej takiej wegetacyi na jej brzegach i na najbliższem wzniesieniu. Grunt objawiał tam wyraźną do rodzajności skłonność, gdyby mu dać kilka cali ziemi odpowiedniej. Doktór zwrócił na to uwagę swych towarzyszy.
— Patrzcie, mówił, czyżby tu od biedy nie mogli osiąść jacy przedsiębiorczy koloniści, przemyślni a wytrwali, którzyby przy pracy zamienili ten kawałek pustyni — nie powiem już na sioło stref umiarkowanych, ale na kraj prawdziwie mieszkalny. Zdaje mi się nawet, że spostrzegam już jakichciś mieszkańców czworonogich. Znają oni dobre miejsca.
— Prawda! są to zające podbiegunowe! zawołał Altamont gotując się do strzału.
— Czekaj! zawołał doktór, poczekaj myśliwcze zapalony! te biedne zwierzątka ani myślą uciekać przed nami. Zostawmy je w spokoju, toć same do nas idą.
I rzeczywiście, trzy lub cztery młode zajączki, skacząc pomiędzy karłowatemi krzewinami i mchem wychylającym się z ziemi, szły prosto do trzech ludzi, których obecność, jak się zdawało, wcale ich nie przestraszała. Jednak naiwne ich miny nie rozbroiły Altamonta.
Piękne te stworzonka podbiegły do nóg doktora, który je głaskał powtarzając:
— Poco strzelać do tych którzy dopominają się od nas pieszczot? ich śmierć mało nam przyniesie korzyści.
— Masz słuszność doktorze, powiedział Hatteras, darujmy im życie.
— Czy i tym kuropatwom lecącym do nas? zawołał Altamont, — i tym czaplom, poważnie na wysokich nogach postępującym?
Całe stada pierzatych stworzeń zbliżały się do myśliwych, nie podejrzywając nawet niebezpieczeństwa, które doktór od nich odwrócił. Duk nawet się powściągnął i podziwiał.
Ciekawy to był i rozrzewniający widok, jak zwierzęta i ptaki zbliżały się do ludzi bez bojaźni, z wesołością w podskokach, siadały na ramionach zacnego Clawbonny, kładły się u nóg jego dla odebrania pieszczot. Zdawały się czynić co mogły, aby jak najlepiej przyjąć nieznanych gości. Ptaki wydawały radosne okrzyki, przywołując inne, które przybywały z różnych stron jaru. Doktór wyglądał wśród nich, jak czarnoksiężnik.
Posuwając się dalej wzdłuż wilgotnych brzegów strumienia, i otoczeni rojem stworzeń jakby już przyswojonych, podróżni napotkali niewielkie stado reniferów, gryzących mech wydobywający się z pod śniegu. Wdzięczne te i spokojne zwierzęta, noszące bez różnicy płci rozgałęzione zębate różki na głowie, w odzieży jakby wełnistej, zmieniały już białą barwę zimową na letnią, brunatno-szarą. Nie zdawały się one lękliwsze jak zające i ptastwo tej okolicy. Taki sam musiał być stosunek pierwszego człowieka, z pierwszemi zwierzętami w pierwszych latach stworzenia świata.
Tym razem jednak, doktór z trudnością zaledwie powstrzymał rękę Altamonta skorą do strzału. Amerykanin nie mógł z zimną krwią patrzeć na tak wspaniałą zwierzynę; Hatteras przeciwnie, z rozrzewnieniem spoglądał na niewinne stworzenia, z taką ufnością kładące swe mordeczki na sukni doktora, tego przyjaciela wszystkich istot żyjących.
— Ależ nareszcie, rzekł Altamont, czyśmy tu nie przyszli umyślnie na polowanie?
— Na polowanie, to prawda, ale tylko na woły piżmowce, odpowiedział Clawbonny. Cóżbyśmy robili z tą zwierzyną? zapasów mamy dosyć. Dozwól nam panie Altamont cieszyć się tym rozkosznym i wzruszającym widokiem zwierząt, bez bojaźni zbliżających się do człowieka.
— To dowodzi, rzekł Hatteras, że one dotąd nigdy jeszcze ludzi widzieć nie musiały.
— To niezawodne, odpowiedział doktór, i z tego właśnie spostrzeżenia możnaby wyprowadzić wniosek, że zwierzęta te nie pochodzą z Ameryki.
— A to czemu? spytał Altamont.
— Bo gdyby zrodzone były na ziemi Ameryki północnej, wiedziałyby pewnie co mniemać o tem ssącem, dwunożnem, dwurękiem zwierzęciu, zwanem pospolicie człowiekiem; na widok nasz uciekłyby niezawodnie. Podobniejszem jest do prawdy, że przyszły one tu z północy, że pochodzą z tych nieznanych krain Azyi, gdzie dotąd jeszcze noga ludzka nie postała — i że przybyły tu przez ląd graniczący z biegunem. Tak więc panie Altamont, nie możesz rościć prawa jakby do swoich rodaków.
— Oh! rzekł Altamont, na takie rzeczy myśliwiec nie zwraca uwagi; wszelka zwierzyna pochodzi z kraju zdobywcy.
— Uspokój się dzielny Nemrodzie! wolałbym się wyrzec raczej strzelania na całe życie, niż zgodziłbym się rzucić popłoch między te roskoszne stworzenia. Patrz oto, Duk nawet pobratał się i oswoił z niemi. Bądźmy dobrymi o ile to być może; dobroć jest potęgą.
— Dobrze! dobrze! odpowiedział Altamont, nie bardzo rozumiejący te czułości, ale chciałbym doktorze, widzieć cię z twoją dobrocią wśród stada wilków lub niedźwiedzi!
— Oh! ja też bynajmniej nie myślę podobać się drapieżnym zwierzętom, mówił doktór; nie bardzo wierzę w Orfeusza czarującego dzikie bestye. Zresztą ani wilki, ani niedźwiedzie same do nas nie przyjdą, jak te zajączki, reny i kuropatwy.
— A dla czegóżby nie, jeśli także nie znają dotąd człowieka? zapytał Amerykanin.
— Bo te zwierzęta są drapieżne z natury, a drapieżność tak samo jak złośliwość bywa podejrzliwą; spostrzeżenie to sprawdzić można zarówno na człowieku, jak i na zwierzętach. Kto jest zły, jest też i podejrzliwy, a kto może innych przerazić, ten i sam się boi.
Rozmowa zakończyła się tą maleńką lekcyą filozofii naturalnej. Cały dzień spędzono w tym jarze, który doktór chciał nazwać Arkadyą podbiegunową, na co się też i towarzysze jego zgodzili. Wieczorem, po bankiecie nie kosztującym życia ani jednego ze stworzeń zamieszkujących tamtą okolicę, myśliwi ułożyli się do spoczynku w wydrążeniu skały, jakby umyślnie na schronienie dla nich przygotowanem.
Nazajutrz doktór i dwaj jego towarzysze, zbudzili się po wybornie spędzonej nocy, choć nad ranem dał się im czuć chłód, nieco przejmujący. Dobrze jednak byli odziani, spali więc doskonale pod strażą spokojnych zwierząt.
Czyste niebo zapowiadało piękną pogodę. Postanowiono cały ten dzień jeszcze poświęcić na zwiedzanie kraju i szukanie piżmowców, boć nareszcie trzeba było Altamontowi dać sposobność do strzelania. Postanowiono tedy, że choćby te zwierzęta najnaiwniejsze były, będzie mógł je zabijać. Bo też i mięso ich, choć mocno przejęte zapachem piżma, smaczne jest i posilne; nie zaszkodziłoby więc przynieść do Szańca Opatrzności kilka kawałków tej zwierzyny.
W rannych godzinach nic osobliwszego nie zdarzyło się myśliwym. Posuwając się na północo-wschód uważali, że kraj zmienia się widocznie. Kilka podniosłości gruntu, pierwsze falistości górzystej okolicy, kazały się domyślać czegoś nowego. Wnoszono, że jeśli Nowa Ameryka nie była lądem stałym, to przynajmniej bardzo rozległą wyspą; zresztą nie chodziło tu wcale o sprawdzenie tego punktu geograficznego.
Duk wysunął się naprzód, lecz wkrótce stanął do tropu piżmowców, a potem nagle poskoczył naprzód i znikł z oczów myśliwcom. Zwrócili się za głośnem szczekaniem, którego natarczywość zapowiadała, że nieme zwierzę znalazło wreszcie czego tak pragnęło.
Po półtoragodzinnym szybkim pochodzie, spotkali dwoje zwierząt dość dużych o groźnej zewnętrzności. Zdawały się być bardziej zdziwione niż przestraszone napaścią Duka; nie zważając na niego, szczypały mech różowawy, ukazujący się tu i owdzie na gruncie ze śniegu oczyszczonym. Doktór poznał je łatwo po średnim ich wzroście, po rogach bardzo rozgałęzionych u wierzchu a skupionych przy osadzie, po charakteryzującym je braku pyska, wypukłym łysie, i bardzo krótkim ogonie. Dla tejto właśnie budowy szczególnej, naturaliści dają tym zwierzętom nazwisko „ovibos“ doskonale malujące połączenie kształtów owcy i wołu. Skóra ich pokryta była długiemi i gęstemi kłakami, w rodzaju brunatnego i cienkiego jedwabiu.
Na widok ludzi, zwierzęta pierzchnęły; myśliwcy gonić je poczęli, ale bezskutecznie, bo już po półgodzinnym biegu zdyszani stanęli.
— Do licha! zawołał Altamont.
— Tak, do licha! powtórzył doktór tchu zaczerpnąwszy. Te przeżuwające zwierzęta muszą pochodzić z Ameryki; ale widać nie tęgą mają opiniję o swych rodakach skoro uciekają przed nimi.
— To dowodzi, odrzekł Altamont, że dobrze strzelamy.
Piżmowce widząc że ich już nie gonią zatrzymały się w postawie zdziwionej. Gdy strzelcy spostrzegli, że ich nie dościgną, zaczęli przemyśliwać jakby je otoczyć ze trzech stron. W tym celu pozostawiwszy Duka żeby niepokoił zwierzęta, sami przez poblizki wąwóz spuścili się na dół i okrążyli płaszczyznę. Altamont i doktór ukryci za skałami, z bronią do strzału gotową czekali na zwierzynę, którą na nich miał napędzić Hatteras nagle się z przeciwnej strony ukazujący.
— Spodziewam się, że teraz już mi strzelać nie zabronicie, rzekł Amerykanin.
— O bynajmniej! tu już jest otwarta wojna, odpowiedział Clawbonny, który przy całej dobroci serca, w gruncie był myśliwym.
Tak rozmawiając, strzelcy ujrzeli wkrótce wypadające na nich, przez uporczywie napastującego je Duka i przez krzyczącego na całe gardło Hatterasa, pędzone zwierzęta. Poskoczyli naprzeciw tej wspaniałej zdobyczy.
Woły zatrzymały się i mniej się obawiając jednego nieprzyjaciela niż dwóch, zwróciły się na Hatterasa. Nie uląkł się ich i czekał na nie. Wymierzył, strzelił, ale mimo że kula ugodziła zwierzę w czoło, nie wstrzymało go to bynajmniej. Drugi strzał także nic nie zrobił, tylko podżegł zwierzęta. Rzuciły się na myśliwca i przewróciły go w oka mgnieniu.
— Zgubiony! zawołał doktór.
W chwili gdy doktór wyrzekł te wyrazy, Amerykanin posunął się na ratunek kapitana; zatrzymał się jednak, walcząc z sobą i ze swemi uprzedzeniami.
— Nie! zawołał, byłoby to podłością.
I rzucił się za Clawbonnym na pole walki.
Wahanie się jego nie trwało dłużej jak pół sekundy. Jeśli doktór dojrzał co się działo w duszy Amerykanina, to Hatteras zrozumiał, on, który dałby się zabić raczej, niż wzywać swego współzawodnika na pomoc. Zaledwie jednak miał czas zdać sobie sprawę z tego co widział, a już Altamont stanął przy nim.
Hatteras wywrócony usiłował odpierać ciosy zadawane mu nogami i kopytami dwóch nieprzyjaciół; walka ta jednak nie mogla się długo przeciągnąć. Już blizkim był rozszarpania na kawałki, gdy nagle zabrzmiały dwa strzały; Hatteras słyszał kule świszczące mu nad głową.
— Śmiało! krzyknął Altamont, rzucając na ziemię swą dubeltówkę wystrzeloną i skoczył na rozjuszone zwierzęta.
Jedno z nich ugodzone w samo serce, padło na miejscu; drugie miało już zmiażdżyć kapitana, gdy nagle przyskakujący Altamont utopił nóż w otwartej jego paszczęce, a jednocześnie toporkiem w drugiej ręce trzymanym, rozdwoił mu głowę potężnym ciosem.
Wszystko to stało się tak szybko, że byłoby dosyć jednej błyskawicy na oświecenie tej sceny. Drugi wół zachwiał się na nogach i padł bez życia.
Hatteras został ocalonym.
Zawdzięczał więc życie Amerykaninowi, którego nienawidził więcej niż cokolwiek na świecie. Cóż się dziać musiało w tej chwili w jego duszy? jakież uczucie ludzkie a nieprzeparte, owładnęło jego całą istność? Jestto jedna z tajemnic serca, nie dająca się rozbierać. Jakkolwiek bądź, Hatteras bez wahania się postąpił ku swemu rywalowi i przemówił do niego poważnie:
— Ocaliłeś mi życie Altamoncie.
— I tyś mi je był ocalił Hatterasie, odrzekł Amerykanin, a po chwili milczenia dodał: — Kwita między nami.
— Nie, rzekł Hatteras; gdy cię doktór wydobył z twego lodowego grobu, nie wiedziałem kim byłeś; ty zaś wiedząc kim jestem, ocaliłeś mnie z narażeniem własnego życia
— Eh! odparł Altamont, jesteś moim bliźnim, Amerykanin zaś nie jest nikczemnikiem.
— Naturalnie że nie, wtrącił doktór, to taki sam człowiek jak i ty Hatterasie.
— I równie jak ja będzie miał udział w należnej mu chwale, rzekł kapitan.
— W chwale dojścia do bieguna północnego, wtrącił Altamont.
— Tak jest, wspaniale odparł Hatteras.
— A więc zgadłem, zawołał Amerykanin. Więc ośmieliłeś się powziąć podobny zamiar! odważyłeś się na usiłowanie dotarcia do punktu nieprzystępnego! Ah! jakże to wzniosłe! jakże wspaniałe!
— A ty, zapytał Hatteras, nie miałżeś zamiaru tego samego co i my, dostać się do bieguna?
Altamont zdawał się wahać nim odpowiedział.
— No i jakże? naciskał doktór.
— Nie, zawołał Amerykanin, nie! prawda iść winna przed miłością własną. Nie! nie powziąłem tej wielkiej myśli, która was tutaj przywiodła. Starałem się przeprowadzić mój okręt przez północno-zachodnie przejście, i nic więcej.
— Altamoncie! rzekł Hatteras wyciągając rękę do Amerykanina, bądźże więc uczestnikiem naszej chwały, idź z nami na odkrycie bieguna północnego!
I dwaj ci ludzie spletli swe dłonie w szczerym i serdecznym uścisku.
Gdy się zwrócili do doktora, spostrzegli że płacze.
— Ach! przyjaciele moi! szeptał ocierając sobie oczy, serce moje nie może objąć radości którą je przepełniacie. Ah drodzy towarzysze! poświęciliście sobie nawzajem wasze uprzedzenia i podaliście sobie ręce do wspólnego dzieła. Powiedzieliście sobie że Ameryka i Anglija nie mogą wam przeszkodzić do popierania się w osiągnięciu wielkiego celu. Jeśli biegun północny odkryty zostanie, mniejsza kto go odkryje! Nad Anglika, nad Amerykanina, człowiek wyżej stanie.
Zacny doktór ściskał pojednanych nieprzyjaciół, a dwaj nowi przyjaciele czuli się jeszcze więcej zjednoczeni we wspólnej dla nich przyjaźni doktora. Clawbonny nie mógł się powściągnąć, żeby nie narzekać na próżność współubiegania się narodów, żeby nie zalecać jedności i zgody niezbędnej dla opuszczonych i dalekich od rodzinnego kraju. Jego łzy, słowa, uściski, wszystko to tryskało z głębi jego zacnego serca.
Nareszcie, uściskawszy Hatterasa i Altamonta po dwudziesty już raz może, doktór się nieco uspokoił.
— A teraz, rzekł, do roboty! Nie zdałem się na nic jako myśliwy, to niechże inne moje talenta zostaną spożytkowane.
I zaczął oprawiać wołu, nazywając go „wołem zgody“ a sprawiał się zręcznie, jakby jaki biegły chirurg przy kunsztownej amputacyi.
Dwaj jego towarzysze uśmiechali się patrząc na tę jego robotę. Wkrótce biegły operator odłączył od reszty z jakie sto funtów mięsa najlepszego, rozdzielił je na trzy części, po jednej dla każdego, i ruszono z powrotem do Szańca Boskiej Opatrzności.
O dziesiątej wieczorem myśliwcy powrócili do Domku Doktora, gdzie już ich czekała wyborna uczta. Ale nim zasiedli do stołu, doktór zawołał głosem tryumfującym, wskazując na dwóch swych towarzyszy w wyprawie myśliwskiej:
— Słuchajno Johnsonie, wszak wyszedłem w towarzystwie Anglika i Amerykanina, nieprawdaż?
— Tak jest panie Clawbonny, odpowiedział retman.
— No, otóż powróciłem z dwoma braćmi.
Dwaj żeglarze radośnie uściskali dłoń Altamonta. Doktór opowiedział im co kapitan amerykański zrobił dla kapitana angielskiego, i tej nocy domek ze śniegu osłonił pięciu ludzi najzupełniej szczęśliwych.
Następnego dnia pogoda się całkiem odmieniła, przez kilka dni było zimno; deszcz, śnieg i zawieje kolejno po sobie następowały.
Bell wykończył szalupę; była ona zbudowaną dobrze i odpowiednio do celu na jaki służyć miała. Opomostowana w części, wysokie miała burty i z pomocą żagla mogła trzymać się na morzu nawet podczas burzy. Lekka też była dostatecznie i nie obciążała zbytecznie sań, przez psy ciągnionych.
Nareszcie przyszła ważna chwila, mająca w stanie morza biegunowego stanowczą, uczynić zmianę. Wzruszyły się lody w zatoce. Wyższe z nich, tłoczone ciągłemi uderzeniami, za pierwszą większą burzą miały się oderwać od brzegów i odpłynąć w postaci gór ruchomych. Jednakże Hatteras nie chciał czekać na zupełne puszczenie lodów. Ponieważ podróż i tak lądem odbywać się miała, nie wiele przeto dbał o to, czy morze oczyści się zupełnie czy nie; na wyjazd zatem oznaczył stanowczo dzień 25-ty czerwca, obliczywszy, że na ten termin wszelkie przygotowania będą mogły być ukończone. Johnson i Bell zajęli się przyprowadzeniem sań do zupełnego porządku. Podróżni rachowali wiele na te kilka tygodni pogody, jakie natura udziela w każdym roku owym krainom północy. Cierpienia będą teraz mniej straszne, trudności łatwiejsze do przezwyciężenia.
Na kilka dni przed odjazdem, dnia 20-go czerwca, lody tak już puściły, że można było pomiędzy niemi przepływać swobodnie, z czego skorzystano, dla wypróbowania szalupy; urządzono zatem wycieczkę wodą do przylądka Waszyngtona. Wiele jeszcze brakowało do tego, aby morze zupełnie już było wolne od lodów; ale nie było już stwardniałą przestrzenią, i niepodobieństwem byłoby przechodzić po krach lodowych.
Kilkugodzinna żegluga przekonała o dobroci zbudowanego statku.
Podczas powrotu, żeglarze byli świadkami ciekawego wypadku. Ogromny niedźwiedź upędzał się za foką; tak był nią zajęty, że nie spostrzegł szalupy, za którą byłby się puścił w pogoń niezawodnie. Widać, że foka przez otwór skoczyła do wody, bo niedźwiedź z cierpliwością myśliwca, albo raczej rybaka, czatował nad otworem przyczajony, jakby bez życia.
Nagle woda na powierzchni otworu poruszyła się, foka miała się wychylić dla odetchnienia; niedźwiedź natychmiast położył się na lodzie tuż przy otworze i otoczył go łapami. Gdy foka głowę wychyliła, nie miała już czasu jej cofnąć do wody; łapy niedźwiedzia jakby sprężyną ściągnięte pochwyciły zdobycz z nieprzepartą siłą i wyciągnęły ją z wody. Walka była krótka, foka szamotała się przez kilka sekund, ale zduszona została na piersiach olbrzymiego przeciwnika. Uniósł ją lekko mimo jej ogromu, i przeskakując z jednej kry na drugą, dostał się do lądu i zniknął ze swą zdobyczą.
— Szczęśliwej podróży! wołał Johnson za uchodzącym niedźwiedziem; ta bestya rozporządza za wielką łap liczbą.
Wkrótce potem szalupa zawinęła z powrotem do niewielkiej przystani, jaką Bell umyślnie dla niej przy brzegu urządził.
Za cztery już dni podróżni nasi mieli się puścić w dalszą drogę. Hatteras przyspieszał ostatnie przygotowania; pilno mu było opuścić tę Nową Amerykę, tę ziemię obcą, nie przez niego nazwaną. Nie czuł się na niej u siebie.
Dnia 22-go czerwca zaczęto na sanie pakować zapasy żywności, namiot i przybory podróżne. Zabrano dwieście funtów mięsa solonego, trzy skrzynie jarzyn i mięsa suszonego, pięćdziesiąt funtów soku cytrynowego i solnego, trzysta ośmdziesiąt funtów mąki, pakę rzeżuchy i warzęchy pochodzących z plantacyi doktora, dwieście funtów prochu, rozmaite narzędzia, broń, różne drobiazgi. Wszystko to razem, z ciężarem szalupy i wagą sań, stanowiło około tysiąca pięciuset funtów, co było zbyt wiele na siły czterech psów grenlandzkich; co więcej, psy te u Eskimosów gdy dłużej nad cztery dni z rzędu do pracy nie bywają używane, tu zaś miały codzień chodzić w zaprzęgu. To też podróżni gotowi byli naprzemian pomagać im w pracy, i zamierzali niewiele drogi dziennie przebywać. Odległość od przystani Wiktoryi do bieguna, wynosić mogła najwyżej trzysta sześćdziesiąt mil (angielskich); robiąc zatem po dwanaście mil dziennie, można ją było przebyć w ciągu jednego miesiąca. Zresztą gdy już nie będzie lądu stałego, szalupa pomoże do wodnej podróży, bez utrudzenia psów i ludzi.
Zdrowie w ogóle służyło wszystkim bardzo dobrze; zima chociaż ostra, ukończyła się w przyjaznych warunkach dobrobytu, a rady doktora ustrzegły od wielu chorób właściwych tamtejszemu klimatowi. Trochę schudli wszyscy, co zacnego Clawbonny, osobiście bardzo cieszyło; ale za to ciało i dusza przywykły do ciężkiego istnienia. Już teraz zaaklimatyzowani podróżni, stawić mogli czoło najsilniejszym mrozom i największe pokonać trudy.
Wreszcie zbliżali się już do celu swej podróży, do owego niedostępnego bieguna, poczem już tylko uśmiechał się im miły powrót do ojczyzny. Wzajemna sympatya łącząca obecnie wszystkich pięciu rozbitków, pomoże im do osiągnięcia celu śmiałej ich podróży, i ani jeden nie wątpił o pomyślnym jej skutku.
W widokach dalekiej wyprawy, doktór radził swym towarzyszom, aby się do niej wcześnie przygotowywali i „utrenowali się“ jak najstaranniej.
— Nie żądam od was, mówił on, abyście naśladowali żokejów angielskich, którzy po dwóch dniach trenowania tracą ośmnaście funtów wagi, a po pięciu dniach, dwadzieścia pięć funtów; ale trzebaż przecież cóś uczynić, żeby się znaleźć w najlepszych do podróży warunkach. Otóż pierwszą podstawą utrenowania się jest pozbycie się tłuszczu, a to za pomocą środków lekarskich i wielkiego ruchu ciała. Żokeje wiedzą do jakich się niespodziewanych dochodzi przez to rezultatów. To też nie jeden z nich niezdolny przed trenowaniem ubiedz jednej mili bez utraty tchu, po trenowaniu przebiega dwadzieścia pięć mil z łatwością. Wymieniają pewnego Townsed’a zdolnego przebiedz sto mil w dwudziestu godzinach, bez zatrzymania się ani na chwilę.
— Kiedy tak, rzekł Johnson, to jeśli trzeba schudnąć jeszcze bardziej....
— Ależ nie, odparł doktór, tylko chciałem okazać, że trenowanie może mieć dobre skutki. Daje ono kościom większą siłę oporu, muskułom elastyczność, czyni słuch wrażliwszym a bystrzejszym wzrok. Nie należy zatem zapominać o tem.
W niedzielę 23-go czerwca wszystko już było w pogotowiu i dzień ten, jako świąteczny, na zupełny poświęcono wypoczynek.
Mieszkańcy Szańca Opatrzności z pewnem wzruszeniem oczekiwali chwili wyruszenia w drogę. Żal im trochę było porzucać ten domek lodowy, który im tak wyborne dawał schronienie; tę przystań Wiktoryi, to wybrzeże gościnne, na którem ostatnie miesiące zimowiska przepędzili, Czyż za powrotem znajdą to wszystko w takim samym stanie? Czy promienie słońca nie stopią do reszty ścian ukochanego Domu Doktora?
Bo też nie jedna dobra godzina tam upłynęła. Przy wieczerzy przypomniał doktór towarzyszom owe wzruszające chwile, i nieomieszkał podziękować niebu za widoczną nad rozbitkami opiekę.
Po czem wszyscy wcześnie udali się na spoczynek, aby nazajutrz wstać bardzo rano. Tak przeszła ostatnia noc spędzona w Szańcu Boskiej Opatrzności.
Nazajutrz o świtaniu, Hatteras dał znak do wyruszenia w drogę. Psy zostały do sań zaprzęgnięte; dobrze utrzymywane i dostatecznie wypoczęte, po zimie spędzonej we wszelkiej możliwej wygodzie, były one w stanie wysługiwać się w lecie. Ochotnie też stawiły się do zaprzęgu.
Wyborne to są wreszcie zwierzęta te psy grenlandzkie. Te które towarzyszyły rozbitkom, pozbyły się już w części dzikiej swej natury; zacierało się ich podobieństwo do wilków, a coraz podobniejsze się stawały do Duka, tego skończonego wzoru psiego rodu, jednem słowem cywilizowały się. Zaiste, Duk mógł się pochlubić, że się w znacznej części przyłożył do tej cywilizacyi, przykładem swym towarzyskości. Jako Anglik, a więc bardzo drażliwy na wszystko co dotyczy dobrego tonu, długo się nie wdawał z temi psami, których mu nikt nie przedstawił, i z zasady, nie obcował z niemi; długie jednak wspólne niebezpieczeństwa, wspólny niedostatek, wspólne losy, zbliżyły zwolna zwierzęta te do siebie. Duk dobre miał serce i sam pierwszy zwrócił się do swych towarzyszy, i wkrótce cały ten psi ród tworzył przyjacielską gromadkę. Doktór głaskał nieraz Grenlandczyków, a Duk bez zazdrości patrzył na te pieszczoty.
Ludzie niemniej dobrze się mieli jak zwierzęta; jeśli po tych ostatnich można się było spodziewać, że tęgo ciągnąć będą, to pierwsi dzielnie mogli nóg swoich używać w zamierzonej podróży.
Przy pięknej pogodzie, wyruszono o szóstej godzinie z rana. Po obejściu przystani Wiktorya, gdy mijali przylądek Waszyngtona, Hatteras wskazał najprostszą drogę na północ wiodącą; w godzinę potem, podróżni stracili już z oczu najwynioślejsze nawet punkta Szańca Opatrzności.
Podróż zaczynała się dobrze, a nadewszystko lepiej daleko, aniżeli owa wyprawa wśród najtęższej zimy przedsięwzięta w celu szukania węgla. Naówczas Hatteras pozostawiał okręt z osadą zbuntowaną i zrozpaczoną, nie będąc zupełnie pewnym celu, do którego dążył; ludzie których zostawiał, umierali prawie z zimna, a ci co z nim szli, znękani byli w ostrym klimacie północy; on sam, człowiek za jakąbądź cenę dążący ku północy, mimowolnie wracał na południe! Jakaż różnica z obecną chwilą! wśród przyjaciół dzielnych i cieszących się najlepszem zdrowiem, Hatteras szedł do bieguna, owego celu marzeń całego swego życia. Byłże kto kiedy bliższy urzeczywistnienia zamiaru który miał mu zjednać chwałę, a ojczyznie jego sławę niepożytą?
Chwila obecna bardzo naturalnie mogła mu nasunąć wszystkie te myśli, których Clawbonny domniemywał się w swym przyjacielu, widząc go tak pełnym zapału. Szanowny doktór cieszył się tem co Hatterasa cieszyło; od czasu pogodzenia się dwóch kapitanów, dwóch swoich przyjaciół, on, któremu tak obce były uczucia nienawiści, zazdrości, współzawodnictwa, miał się za najszczęśliwszego z ludzi. Co się dalej stanie? Jakie owoce wyda niniejsza podróż? Tego przewidzieć nie było można; dość że zaczynała się bardzo dobrze, a to już wiele znaczyło.
Zachodni brzeg Nowej Ameryki przedstawiał od zachodu rzęd zatok, aż poza przylądek Waszyngtona; żeby uniknąć obchodzenia ich, a zatem kołowania, podróżni przebywszy pierwsze pochyłości Góry Bella, skierowali się ku północy, przez płaskie wyżyny. Znaczna to była oszczędność drogi; Hatteras chciał, o ile nieprzewidziane przeszkody, jak góry, zatoki, na to dozwolą, wytknąć prostą linię, długą na trzysta pięćdziesiąt mil, od Szańca Opatrzności do bieguna.
Podróż szła bardzo pomyślnie: na wyniosłych płaszczyznach dostateczna ilość śniegu, dozwalała saniom, których płozy siarką zostały natarte, sunąć z łatwością; ludzie także stąpali bardzo wygodnie, mając nogi zabezpieczone obuwiem odpowiedniem.
Termometr wskazywał trzy stopnie wyżej zera. Pogoda wprawdzie nie ustaliła się jeszcze, bo raz niebo czyste było, to znowu gęstemi osłonięte chmurami; lecz ani mróz, ani zawieje nie byłyby wstrzymały w podróży ludzi, którzy postanowili koniecznie posuwać się naprzód.
Drogę łatwo było oznaczać przy pomocy kompasu, na którym w miarę oddalania się od bieguna magnetycznego, igiełka żwawiej i wyraźniej się poruszała, choć zwracała się zawsze ku punktowi magnetycznemu, a przeto idącym na północ wskazywała, że tak powiemy, południe. Odwrotne to wskazywanie północy, nie mogło bynajmniej wpływać na wybór kierunku drogi.
Zresztą doktór obmyślił bardzo prosty sposób niezboczenia z drogi, nawet bez ustawicznego uciekania się do busoli. W czasie pogodnym, podróżni upatrzyli sobie jakiś wydatny punkt, leżący w stronie północy w odległości dwóch, lub trzech mil, i do niego już stale dążyli; doszedłszy do oznaczonej mety, powtarzali znowu poprzednie postępowanie, i tym sposobem bardzo niewiele zbaczano z prostej drogi.
Przez pierwsze dwa dni podróży, robiono po dwadzieścia mil w ciągu dwunastu godzin, resztę czasu poświęcając na jedzenie i spoczynek, podczas którego namiot osłaniał od chłodu dostatecznie.
Powietrze coraz się bardziej ocieplało; w niektórych miejscach śnieg stopniał zupełnie; w innych, gdzie słońce nie dochodziło, leżał w całej swej poprzedniej grubości. Od czasu do czasu napotykano dość znaczne zbiory wód, obszerne stawy, które możnaby nawet brać za jeziora; podróżni wchodzili często do wody po kolana. Improwizowane te kąpiele bawiły ich, a szczególniej doktora.
— W tych stronach, mówił on, jest to nadużyciem ze strony wody, jeśli przybiera stan płynny; powinna bywać tylko lodem lub parą.
W czasie pochodu nie przepomniano i o polowaniu, bo ono dostarczało świeżego pożywienia. Bell z Altamontem, nie oddalając się bardzo od reszty towarzystwa, przepatrywali kotliny przy drodze leżące, dla ubicia kuropatwy, gęsi, nurka lub szaraka; zwolna jednak i te stworzenia stawały się coraz płochliwszemi i tak już trudno się było zbliżyć do nich, że bez pomocy Duka nieraz niepodobna było zabić cośkolwiek.
Hatteras jednak ciągle ich upominał, aby nie odchodzili dalej jak na milę, bo szkoda było każdej straconej chwili, tembardziej, iż nie można było liczyć na więcej, jak na trzy miesiące łagodnej temperatury.
Prócz tego, konieczną było rzeczą, aby każdy pilnował swego przy saniach obowiązku, i czynnie pomagał im do przebycia jakiego jaru albo stromej pochyłości; wówczas bowiem ludzie musieli podtrzymywać sanie. Czasem nawet trzeba było wyładowywać je zupełnie, a mimo to wszystko nieraz Bell musiał dokonywać reparacyi sań, nadwerężonych gwałtownem uderzeniem, którego nie można było uniknąć.
Trzeciego dnia, to jest we środę 26 go czerwca, podróżni doszli do jeziora znacznej wielkości, całkiem jeszcze zamarzniętego; lód na nim był tak gruby, że mógł utrzymać cały ciężar ludzi i sań wyładowanych. O ile wnosić można było, lato północne nie topiło tam nigdy lodu, w skutek zasłonięcia go przez otaczające jezioro wyżyny. Spostrzeżenie to potwierdziła i ta jeszcze okoliczność, że na brzegach jeziora leżał śnieg suchy, którego niższe pokłady zapewne z poprzednich lat pochodziły.
Grunt od tego miejsca stawał się coraz niższym, z czego doktór wywnioskował, że nie mógł się rozciągać daleko jeszcze na północ; prawdopodobnie Nowa Ameryka była tylko wyspą, i ląd jej nie dochodził do bieguna. Grunt przedstawiał coraz równiejszą płaszczyznę; na wschodzie tylko widać było jakieś pagórki mało się uwydatniające dla oka z powodu odległości, i tonące w mgle niebieskawej.
Aż dotąd, podróż odbywano bez wielkiego utrudzenia, i nie znano innej dolegliwości, jak ból oczów, w skutek łamania się promieni światła na śniegu. W innym czasie i tej nieprzyjemności możnaby było uniknąć, podróżując tylko nocami, lecz wówczas nocy nie było wcale. Na szczęście, śniegi topniały, powoli zamieniały się na wodę i traciły swą białość olśniewającą oko.
Dnia 28-go czerwca temperatura podniosła się do siedmiu stopni nad zero, przyczem spadł deszcz bardzo obfity, który nietylko że z wytrwałością, ale chętnie nawet przyjętym został przez podróżnych, albowiem przyłożył się do stanowczego roztopienia śniegów. Potrzeba było zmienić obuwie i sposób posuwania sań. Prawda, że mogło to opóźnić nieco drogę, ale w każdym razie nie wstrzymywało jej zupełnie, jeśliby się ważniejsze nie nastręczyły przeszkody.
Niekiedy doktór znajdował po drodze kamienie okrągłe lub przypłaszczone, jakby je ruch fal morskich wygładził, i wtedy sądził, że jest w bliskości morza przybiegunowego; jednakże płaszczyzna, jak oko zasięgło, rozciągała się daleko.
Nigdzie nie było widać najmniejszego śladu mieszkań ludzkich; podróżni widocznie pierwsi stąpali po tej ziemi nieznanej. Grenlandczycy, których pokolenia koczują po krainach północnych, nigdy nie posuwają się tak daleko. A jednak polowanie bardzo byłoby tam pomyślne dla tych biedaków, zawsze głodnych. Często widziano ciągnące za karawaną niedźwiedzie, nie okazujące wszakże zamiarów nieprzyjaznych: woły piżmowcowe i renifery ukazywały się z daleka w dość licznych nawet stadach. Doktór pragnął bardzo dostać parę reniferów, aby ich użyć do zaprzęgu; ale były tak trwożliwe, iż w żaden sposób żywcem schwytać ich nie było można.
Dnia 29-go Bell zabił lisa, a Altamont wołu średniej wielkości, przekonywając towarzyszy przy tej sposobności o swej krwi zimnej i zręczności. Był to rzeczywiście strzelec wyborny, a znający się na tem doktór, podziwiał go. Mięso ubitego zwierza dało spory zapas świeżego pożywienia, co prawdę powiedziawszy, było zawsze dla podróżnych nader pożądanem. Doktór sam nawet często mawiał:
— Nie żałujmy sobie; dobra uczta jest rzeczą bardzo ważną pod biegunem.
— Tem więcej, dodawał Johnson, gdy ona zależy od mniej lub więcej trafnego strzału.
— Masz słuszność mój stary przyjacielu, odpowiadał doktór, bo w rzeczy samej, nie z takiem upragnieniem myśli się o jedzeniu gdy się jest przekonanym, że kuchnia napewno codzień ma co gotować.
Następnego dnia, wbrew oczekiwaniu zmienił się widok okolicy; tu i owdzie ukazywały się nierówności, powstałe jakby wskutek wybuchów i wstrząśnień wulkanicznych. Wzgórza, ostre szczyty, dochodziły niekiedy do znacznej wysokości. Powstał dość gwałtowny wiatr południowo-wschodni, który wkrótce zamienił się w huragan prawdziwy. Przedzierał się pomiędzy skałami uwieńczonemi śniegiem, między górami lodem pokrytemi, które tu, na stałym lądzie, miewały kształty gór lodowych przez ocean wytworzonych. Doktór, który wszystko umiał wytłómaczyć, tej okoliczności wytłómaczyć nie mógł.
Po burzy nastał czas ciepły, wilgotny i prawdziwa zjawiła się odwilż; lody trzeszczały naokoło, a trzask ich zlewał się z łoskotem obsuwających się śniegowisk. Podróżni unikali w swym pochodzie podnóży wzgórz, a nawet rozmawiania głośnego, które wstrząsając powietrze, mogło wywołać jaką katastrofę; widzieli niejednokrotnie obsunięcie się lodów tak nagłe, że niezdołaliby byli go uniknąć. Nagłość ta obsuwania się lodowisk podbiegunowych, stanowi właśnie ich charakterystykę; tem właśnie różnią się one od śniegowisk szwajcarskich i norwegskich. Te ostatnie powstają z kulki śniegu małej z razu, która spadając, porasta śniegiem i odłamami skał, ze zwiększającą się staczając się szybkością, wywraca ona lasy, zasypuje wioski — ale potrzebuje pewnego czasu na spadnięcie. Pod zimnem podbiegunowem inaczej to bywa. Tam lód odrywa się nagle, a chwila ta jest niemal zarazem i chwilą jego spadnięcia; ktoby się znalazł na linii tego spadku, niezdołałby go uniknąć. Kula działowa, piorun, nie szybciej biegną; dla lawiny podbiegunowej usuwać się, spaść i zdruzgotać wszystko pod sobą, jedną jest chwilą. Towarzyszą temu straszliwie rozbrzmiewające łoskoty, i echa ich, odzywające się raczej jak skarga niż jak groźba.
To też w oczach zdumiałych widzów odbywały się nagłe zmiany położeń: góra stawała się równiną pod wpływem gwałtownej odwilży. Woda deszczowa powciskawszy się w szpary ogromnych głazów i zamarzłszy tam przez jedną noc, rozrywała zawierające ją skały, potężniejsza jeszcze w postaci lodu niż w stanie pary. Zjawisko to objawiało się z niepojętą szybkością.
Sanie i wiodący je ludzie żadnemu nie ulegli wypadkowi, przedsięwzięto bowiem wszelkie odpowiednie ostrożności. Zresztą okolica najeżona wzgórzami i skałami, nie bardzo była rozległa; w trzy dni potem, to jest 3-go lipca, podróżni dotarli do płaszczyzny łatwiejszej do przebywania.
Ale tam nowe zjawisko wzrok ich uderzyło, zjawisko które długo zajmowało badaczów obu półkul ziemi. Orszak przebywał długi grzbiet gór nie mających więcej nad pięćdziesiąt stóp wysokości, które na całej swej pochyłości od strony wschodu, pokryte były śniegiem czerwonym.
Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie, osłupienie nawet podróżnych, na niespodziewany widok ogromnego szkarłatnego kobierca. Doktór usiłował jeśli nie uspokoić zupełnie, to przynajmniej objaśnić w tym względzie swych towarzyszy; znał on bowiem i tę osobliwość z opisów, i rezultaty rozbiorów chemicznych, jakich dokonali Wollaston, Candolle i Baüer; opowiadał zatem, że śnieg taki spotyka się nietylko w krajach północnych, ale i w Szwajcaryi na Alpach. W roku 1760 Saussure zebrał znaczną ilość takiego śniegu na górze Brevent, a w późniejszym czasie kapitan Ross, Sabine i inni żeglarze przywozili go ze swych wypraw na morze północne.
Altamonta, pytającego o naturę tej substancyi niezwykłej, doktór objaśnił, że barwa ta pochodziła jedynie z obecności ciałek organicznych na śniegu. Przez długi czas chemicy nie byli pewni, czy ciałka te były natury zwierzęcej, czy też roślinnej; lecz nareszcie doszli, że należały one do rodziny grzybów mikroskopijnych z rodzaju „Uredo“ — a Baüer proponował, aby je nazywać „Uredo nivalis“ (Uredo śniegowe).
Rozkopując śnieg długim okutym kijem, doktór przekonał swych towarzyszy, że ta szkarłatna warstwa miała dziewięć stóp głębokości; z tego kazał im wnosić, ile na przestrzeni kilku mil mogło być tych grzybów, których, jak uczeni obliczyli, znajdowało się do czterdziestu trzech tysięcy na powierzchni jednego centimetra kwadratowego. Barwie tych grzybów nie szkodzi ani ewaporacya, ani tajanie śniegów.
Zjawisko to, jakkolwiek objaśnione, niemniej wszakże było dziwnem; kolor czerwony rzadko się w naturze napotyka na tak rozległych przestrzeniach. Odbicie się promieni słonecznych na tym purpurowym dywanie, dziwny sprawiało effekt; wszystkie bowiem otaczające przedmioty, skały, ludzie i zwierzęta wyglądali jakby wśród płomienia; a gdy te śniegi topniały, zdawało się, że strugi krwi płyną pod nogami podróżnych.
Doktór napełnił kilka butelek tą substancyą, której nie mógł zebrać na morzu Baffińskiem.
Po trzygodzinnym pochodzie, przez to, jak je doktór nazywał „Krwawe Pole,“ okolica przybrała zwykły widok.
Przez cały dzień 4-go lipca, mgła gęsta zalegała atmosferę. Kierunek na północ tylko z trudnością dał się utrzymać; co chwila potrzeba było sprawdzać go z kompasem. Żaden jednak wypadek, podczas ciemności przez mgłę sprawionej nie wydarzył się; tylko Bell rozdarł swoje obuwie śniegowe o wystający ostry brzeg skały.
— Doprawdy, rzekł Johnson, sądziłem, że kto bywał na Merseyu i Tamizie, ten już zna mgłę najgrubszą jaka być może; lecz teraz widzę, że byłem w błędzie.
— Bo też powinnibyśmy, mówił Bell, zapalić pochodnie, jak to robią w Londynie i Liverpoolu.
— A dla czegóżby nie? rzekł doktór, myśl wcale niezła; niewiele to oświeci drogę, ale przynajmniej będzie można widzieć przewodnika.
— Ale zkądże wziąść pochodni? zapytał Bell.
— Zrobimy je z pakuł namoczonych w spirytusie, które zatkniemy na końcach naszych kijów.
— Wyborna myśl, zawołał Johson, i do wykonania wcale nietrudna.
W kwadrans potem podróżni w dalszą puścili się drogę, już przy blasku pochodni, rozświecających wilgotną mgły ciemnicę. Ale jeśli z pomocą pochodni łatwiej było trzymać się prostej drogi, to nie można było pośpieszać, bo mgła opadła dopiero 6-go lipca. Wiatr północny zerwał ją z oziębionej ziemi, jakby łachmany podarte.
Zaraz po rozjaśnieniu się atmosfery, doktór zdjął pozycyę i przekonał się, że przez owe dwa dni mgliste robiono zaledwie po ośm mil dziennie.
Chcąc odzyskać czas stracony, wyruszono w drogę bardzo rano. Altamont i Bell, jak poprzednio, znowu szli przodem, badając grunt i poszukując zwierzyny; Duk towarzyszył im nieodstępnie. Niezmierna zmienność pogody podbiegunowej obdarzyła teraz podróżnych powietrzem bardzo suchem i jasnem; choć przewodnicy byli w odległości dwóch mil od sań, jednak doktór widział ich doskonale i mógł rozróżnić wszystkie ich poruszenia.
Zdziwił się przeto niepomału, gdy ujrzał ich zatrzymujących się nagle jakby zdumionych, i patrzących w dal jakby widnokrąg badali.
Następnie pochylili się ku ziemi, przypatrywali się czemuś bacznie i powstali nadzwyczajnie zadziwieni. Bell nawet, jak się zdawało, chciał iść naprzód, lecz Altamont przytrzymał go za rękę.
— Co oni tam robią? mówił doktór do Johnsona.
— Patrzę i ja na nich, ale nic zrozumieć nie mogę, odpowiedział stary marynarz.
— Znaleźli widać jakieś ślady zwierząt, rzekł Hatteras.
— To być nie może, odparł doktór.
— Dlaczego?
— Bo w takim razie słychaćby było szczekanie Duka.
— Jednakże oni widocznie ślady jakieś obserwują.
— Idźmy ku nim, rzekł Hatteras, to dowiemy się prawdy.
Johnson popędził psy w zaprzęgu idące i ruszono śpieszniej.
W dwadzieścia minut później, Hatteras, Johnson i doktór Clawbonny dzielili ździwienie swych towarzyszy.
Na śniegu widzieć się dawały wyraźne, niezaprzeczone i zupełnie świeże, jakby od wozoraj dopiero datujące ślady stóp ludzkich.
— Zapewne tu są Eskimosi, rzekł Hatteras.
— Bardzo być może, odpowiedział doktór, bo widzę ślady obuwia przez nich używanego.
— Tak sądzisz panie Clawbonny? rzekł Altamont.
— Jestem tego pewny.
— A te kroki? mówił dalej Amerykanin, wskazując na inny ślad, dość daleko po śniegu się ciągnący.
— Te kroki?...
— Czy także są śladami Eskimosów?
Doktór oniemiał z podziwienia, ślad zwyczajnego trzewika europejskiego, z podeszwą gwoździami podkutą, wyraźnie odciśnięty był na śniegu; wątpić już nie było można, że człowiek jakiś przechodził tędy.
— Europejczycy tutaj! zawołał Hatteras.
— Widocznie, dodał Johnson.
— A jednakże, mówił doktór, zdaje się to być rzeczą tak do prawdy niepodobną, że nie wypada mówić o tem i sądzić zbyt pochopnie.
Doktór przeto z największą bacznością, po razy kilka jeszcze przypatrywał się śladom i nareszcie musiał uznać rzeczywiste, choć niepojęte ich pochodzenie.
Bohater Dawida Foë[1] nie więcej był zapewne zdziwionym, gdy znalazł ślad stopy ludzkiej na piasku swej wyspy; ale jeśli on się przeraził, to Hatterasa jątrzyła myśl, że tak blisko bieguna jakiś Europejczyk znajdować się może.
Ślad ten ciągnął się w prostej linii na przestrzeni ćwierć mili, a potem zwracał się na zachód.
Przybywszy do tego punktu, podróżni zastanowili się, czy iść dalej za śladem.
— Idźmy, rzekł Hatteras, idźmy!..
Dalszą mowę przerwał mu krzyk doktora, który na śniegu znalazł przedmiot stanowczo rozstrzygający o pochodzeniu właściciela jego. Było to szkło od lunety kieszonkowej.
— Teraz już ani wątpić nie można o obecności jakiegoś cudzoziemca!...
— A więc naprzód! zawołał Hatteras.
Wyrazy te z taką wyrzekł energią, że wszyscy poszli za nim i sanie znowu posunęły się po śniegu.
Każdy rozpatrywał się w widnokręgu z wytężoną uwagą; jeden tylko Hatteras gniewem przejęty, na nic patrzeć nie chciał. A jednak można było wpaść na gromadę nieznanych ludzi. W położeniu obecnem byłoby nieszczęściem prawdziwem spotkać podróżnych, którzyby uprzedzili Hatterasa na tej drodze nieznanej. Doktora nawet, przy całej jego filozofii, gniewała nieco ta przygoda niepodziewana. Altamont zdawał się także niezadowolniony; Johnson i Bell szeptali pod nosem groźne wyrazy.
— No, śmiało naprzód! rzekł doktór, stawmy czoło losowi.
— Trzeba przyznać, rzekł Johnson, że byłoby nieprzyjemnie być uprzedzonym przez kogoś. Odebrałoby to wszelki interes podróżom do bieguna.
— A jednak, dodał doktór, myśl moja daremnie się trudzi nad wytłomaczeniem tego cośmy widzieli. Chciałbym wmówić w siebie, że to nieprawdopodobne, niemożliwe, a nie mogę. Przecież obuwie nie mogło się odbić na śniegu, jeśliby nie było przyczepione do nogi, a noga sama bez reszty ciała przyjść tu także nie mogła. Wybaczyłbym, gdyby to byli Eskimosi, ale Europejczyk!...
— Tak to wygląda, dodał Johnson, jakby ktoś zajął nam łóżka, któreśmy zamówili sobie w oberży na końcu świata.
— No! zobaczymy, rzekł doktór, tylko idźmy.
W ciągu całego tego dnia nie spotkano nikogo w tej części Nowej Ameryki. Wieczorem zatrzymano się na zwykły wypoczynek.
Ponieważ zerwał się mocny wiatr północny, trzeba więc było dla rozbicia namiotu szukać miejsca spokojniejszego w wąwozie. Niebo było groźne; wydłużone chmury szybko przerzynały powietrze bardzo blisko ziemi, szmaty ich wlokły się nieraz po gruncie, a namiot ledwie się opierał dęciu huraganu.
— Piękną będziemy mieli noc! rzekł Johnson po wieczerzy.
— Może nie tyle zimną ile hałaśliwą, odpowiedział doktór; trzeba namiot zabezpieczyć dużemi kamieniami.
— Masz słuszność panie Clawbonny, bo Bóg wie gdziebyśmy go znaleźli, gdyby został przez huragan porwanym.
Zrobiono wszystko co było można; zmęczeni podróżni, we śnie próbowali szukać wypocznienia.
Lecz napróżno; wściekła burza z południa na północ przerzucała się z gwałtownością nadzwyczajną; chmury pędzone wiatrem rozchodziły się w powietrzu, jak para wychodząca z kotła pękniętego, ostatnie lawiny pędzone potokami z deszczu powstałemi, spadały z hukiem przez smętne powtarzanym echa. Atmosfera stała się teatrem zaciętej walki wody z powietrzem; ognia tylko brakło, by wdał się do walki żywiołów.
Rozbudzony słuch wyróżniał w tym trzasku ogólnym, szczególne odgłosy; nie mętny łoskot padających ciał ciężkich, ale przenikliwe trzeszczenie ciał które się kruszą. Słychać było wyraźnie trzask krótki i brzmienny, jakby łamiącej się stali, w pośród przeciągłych łoskotów burzy. Korzystając z krótkich chwil spokojniejszych w których huragan zdawał się siły nabierać, aby ją wyzionąć tem gwałtowniej, podróżni udzielali sobie wzajemnych spostrzeżeń.
— Dzieje się tam, rzekł doktór, coś takiego, jakby kry i lody uderzały o siebie.
— Tak, dodał Altamont, zdaje się, że się skorupa ziemi rozpada. Czy słyszycie?
— Gdybyśmy byli w bliskości morza, odparł doktór, sądziłbym naprawdę, że to lody tak pękają.
— Rzeczywiście, rzekł Johnson, trudno sobie inaczej ten huk wytłomaczyć.
— Czyżbyśmy się mieli zbliżyć do brzegu morskiego? mówił Hatteras.
— Niema w tem nic niepodobnego, odpowiedział doktór. Czy słyszysz ten trzask nadzwyczajny? to wyraźne pękanie lodów, i bardzo być może, iż znajdujemy się w niewielkiej od oceanu odległości.
— Gdyby tak było, rzekł Hatteras, bez wahania puściłbym się na pola lodowe.
— Ależ, mówił doktór, po burzy tak gwałtownej lody pokruszyć się musiały zupełnie. Zobaczymy to jutro. W każdym razie, jeśli jacy ludzie przymuszeni byli podróż odbywać wśród takiej nocy, to żałuję ich z całego serca.
Huragan trwał przez dziesięć godzin bez przerwy, a podróżni przez cały ten czas oka ani na chwilę zmrużyć nie mogli; noc całą przepędzili bardzo niespokojnie.
Rzeczywiście, w okolicznościach w jakich się znajdowali, każdy nowy wypadek, burza, zamieć, lawina, mógł stać się powodem znacznego opóźnienia; doktór chciał wyjść z namiotu aby się przekonać o stanie powietrza, lecz niepodobna było wystawiać się na wicher rozhukany.
Na szczęście, huragan uspokoił się równo ze świtaniem. Jak tylko można było wyjść z namiotu, Hatteras z Johnsonem i doktorem weszli na pagórek wyniesiony na blisko trzysta stóp, na który się dość łatwo wdarli; ztamtąd wzrokiem ogarnąć mogli całą okolicę, której postać zmieniła się zupełnie. Lody znikły na całej przestrzeni. Jedna burza od razu ostrą zimę na lato zamieniła; śnieg zmieciony wichrami nie miał nawet czasu roztopić się i w wodę zamienić. Grunt przedstawił się w całej swej pierwotnej dzikości.
Hatteras wzrok chciwie zwrócił na północ; horyzont w tej stronie wydawał się jakby skąpany w czarniawej parze.
— Zapewne wyziewy te wydobywają się z oceanu, rzekł doktór.
— Masz słuszność panie Clawbonny, odpowiedział Hatteras, i ja sądzę, że tam musi być rozległe morze.
— Jestto barwa, która się rozścieła nad morzem wolnem od lodów. Śpieszmy do tego oceanu nieznanego.
— A więc do sań! zawołał Hatteras.
— Serce ci się raduje kapitanie, rzekł doktór.
— Tak! odparł kapitan z zapałem; wkrótce dotrzemy do bieguna. A ciebie zacny doktorze, czyż ta nadzieja nie uszczęśliwia?
— Jam zawsze szczęśliwy, odparł doktór, a szczególniej gdy widzę szczęśliwych około siebie.
Trzej Anglicy powrócili do wąwozu, a skoro sanie były gotowe, zwinięto obóz i wyruszono w dalszą drogę. Wszyscy obawiali się napotkania znowu śladów wczorajszych, których też w rzeczy samej i nie znaleziono. Po trzygodzinnym pochodzie podróżni przybyli do brzegu morskiego.
— Morze, morze! dał się słyszeć okrzyk jednogłośny.
— I do tego, morze oczyszczone z lodów! zawołał kapitan.
Była wtedy dziesiąta godzina rano.
W rzeczy samej huragan oczyścił morze podbiegunowe; lody w postaci wielkich brył i gór lodowych, zewsząd widzieć się dawały na pełnem morzu. Silny wicher szturmem zdobył pole lodowe, które pokruszone na drobne odłamy, zmiażdżone na proch, pokrywały nadbrzeżne skały. Resztki lodu trzymającego się jeszcze tu i owdzie brzegu zdawały się być niejako spruchniałe; woda spławiała na brzeg szerokolistne rośliny wodne, między kępy mchu wypłowiałego.
Przestrzeni oceanu oko objąć nie było zdolne; wzrok nie zatrzymywał się na żadnej wyspie, na żadnym kawałku nieznanego lądu.
Wybrzeże od strony wschodniej i zachodniej formowało dwa przylądki, pochyło schodzące w morze; woda morska rozbita o ich krańce w postaci lekkiej piany, na skrzydłach wiatru unosiła się w powietrzu. Tak tedy, ląd Nowej Ameryki gładkiem i spokójnem kończył się wybrzeżem, zachodząc nieznacznie w ocean północny i zaokrąglając się w dość wygodną przystań, ograniczoną dwoma przylądkami. W samym środku sterczący brzeg dużej skały, stanowił port naturalny, łączący się z lądem za pomocą rzeczki, utworzonej ze śniegów topniejących, wyglądającej w tej chwili jak gwałtowny strumień.
Hatteras poznawszy dokładnie konfiguracyę brzegu morskiego, postanowił tegoż samego dnia jeszcze rozpocząć przygotowania do dalszej podróży i bezzwłocznie kazał spuścić szalupę na morze, a sanie na nią włożyć, jako mogące być potrzebnemi jeszcze.
Zatrudnienia te mogły resztę dnia zająć; ustawiono zatem namiot, a posiliwszy się, przystąpiono do roboty. Doktór tymczasem zabrawszy narzędzia, poszedł zdjąć hydrograficzny plan wybrzeża i przystani.
Hatteras naglił — pilno mu było odjeżdżać. Chciał opuścić co najprędzej ziemię, a dostać się na wodę, aby uprzedzić wszystkich, na przypadek, gdyby się inni jeszcze podróżni, zdążający do bieguna, znaleźli.
O piątej godzinie wieczorem, Bell i Johnson ukończyli robotę. Szalupa wdzięcznie się kołysała w porcie, mając ustawione już i gotowe do drogi oba swe maszty. Przeniesiono na jej pokład części sań rozebranych, oraz zapasy żywności i amunicyi. Na lądzie pozostał tylko namiot z należącemi do obozowania przyrządami, co wszystko dopiero nazajutrz miało być władowane.
Doktór za powrotem znalazł już wszystko gotowe. Widząc szalupę tak dobrze zabezpieczoną od wiatrów, wpadł na myśl, aby dać imię temu wielkiemu portowi i zaproponował w tym celu nazwisko Altamonta.
Zgodzono się na to bez najmniejszego sporu. Port zyskał nazwę Altamont-Harbour. Według obliczeń doktora, znajdował się on pod 87° 05′ szerokości i 118° 35′ długości na wschód od Greenwich, to jest o mniej niż trzy stopnie od bieguna. Od przystani Wiktorya do portu Altamonta, podróżni przebyli przestrzeń dwustu mil.
Nazajutrz od samego już rana Bell i Johnson zajęli się przenoszeniem na szalupę przyrządów obozowych; o ósmej godzinie wszystko już było gotowe. W chwili opuszczenia tego kraju, doktór pomyślał raz jeszcze o podróżnych których ślady napotkano; wypadek ten pomimowolnie mocno go zajmował. Czy i oni także udawali się na północ? mieliż sposoby przebycia oceanu? przyjdzież jeszcze spotkać się z nimi i na tej wodnej drodze?
Od trzech dni nie napotkano już więcej śladów świadczących o ich obecności, i zdawało się, że nie zdołali zapewne dojść do przystani Altamonta. Na miejscu tem nie postała jeszcze stopa żadnego człowieka.
Doktór trapiony swemi myślami, raz jeszcze chciał okiem rzucić na okolicę. W tym celu wszedł na wyniosłość koło stu stóp wynoszącą; ztamtąd mógł wzrokiem ogarnąć cały horyzont południowy.
Przybywszy na sam szczyt, przyłożył lunetę do oczu; lecz jakże się zdziwił, gdy nietylko w dali na płaszczyznie, ale i wokoło siebie nic nie widział. Nie mogąc pojąć co to znaczy, zaczął oglądać starannie swą lunetę i dostrzegł nareszcie, że brakuje w niej szkła jednego.
— Mój objektyw! — zawołał.
Łatwo pojąć, jakie nagłe rozjaśnienie dokonało się w umyśle doktora; jego okrzyk doszedł do uszu jego towarzyszy, ze zdziwieniem patrzących na zstępującego pędem z pagórka doktora.
— Cóż się tam stało znowu? zapytał Johnson.
Clawbonny zadyszany nie mógł przemówić i słowa. Nareszcie począł jąkać:
— Ślady..... kroki..... oddział.....
— No cóż? wolał Hatteras, czy jacy ludzie obcy tu się znajdują?
— Nie!..... nie!.... bąkał doktór... objektyw..... mój objektyw..... mój.....
I pokazywał że mu brak szkła w lunecie.
— Ah! zgubiłeś pan objektyw od lunety, rzekł Amerykanin.
— Tak!
— A cóż znaczyły te ślady?
— To nasze własne moi przyjaciele, zawołał doktór. Zbłądziliśmy podczas mgły, a zrobiwszy duże koło, trafiliśmy znowu na własne ślady.
— A te trzewiki wyraźnie na śniegu wyciśnięte? rzekł Hatteras.
— To były trzewiki Bella, który rozdarłszy o kamień swe obuwie śniegowe, przez cały dzień chodził w trzewikach.
— To prawda, odezwał się cieśla.
Rozwiązanie zagadki tak było jasne, że wszyscy wybuchnęli śmiechem oprócz Hatterasa, który jednak nie mniej od innych był rad z tego odkrycia.
— Jakżeśmy byli śmieszni, rzekł doktór po przejściu ogólnej wesołości; jakieto zabawne wyprowadzaliśmy wnioski! Obcy ludzie na tem wybrzeżu! Cóż znowu! Doprawdy, że tutaj trzeba dobrze się zastanowić nad tem, co się ma powiedzieć. Lecz teraz, skoro już pod tym względem jesteśmy uspokojeni, nie pozostaje nam nic, jak wybierać się w drogę.
— Tak, w drogę! powtórzył Hatteras.
W kwadrans potem każdy zajmował swe miejsce na szalupie, która pod rozpiętemi żaglami wypłynęła z portu Altamonta.
Wycieczka ta morska zaczęła się we środę, dnia 10-go lipca. Żeglarze znajdowali się w bardzo niewielkiej od bieguna odległości, bo zaledwie o sto siedmdziesiąt pięć mil (280 wiorst); jeśli w tym punkcie kuli ziemskiej ląd jaki się znajdzie, to żegluga bardzo krótko potrwa.
Wiatr był słaby, ale przyjazny. Termometr wskazywał dziesięć stopni nad zero; było zatem prawdziwe ciepło.
Szalupa w czasie podróży na saniach, w niczem uszkodzoną nie została i szła po wodzie wybornie; Johnson pilnował steru, doktór, Bell i Altamon siedzieli przy pakunkach porozmieszczanych jużto po moście, już na spodzie statku.
Hatteras stał na przodzie z okiem wlepionem w ten punkt tajemniczy, do którego czuł się ciągnionym nieprzepartą jakąś siłą, jak igła magnesowa do magnetycznego bieguna. Gdyby napotkano brzeg jaki, on pragnął go widzieć najpierwszy, i ten zaszczyt słusznie mu się należał.
Po niewielkiej falistości powierzchni oceanu, kapitan łatwo domyślał się blizkości lądu; doktór podzielał w zupełności jego zdanie pod tym względem.
Łatwo zrozumieć, dlaczego Hatteras tak bardzo pragnął znaleźć ląd stały przy biegunie północnym. Jakiegoż doznałby zawodu spotykając morze, więc przestrzeń niepewną, niepochwytną! Kawałek ziemi, choćby najmniejszej rozległości, do jego zamiarów był koniecznie potrzebnym! Bo i rzeczywiście, jak nadać oddzielną nazwę nieograniczonej przestrzeni oceanu? Jakże na falach morskich zatknąć flagę swego kraju? Jak wejść w posiadanie płynnego żywiołu, w imieniu swej najdostojniejszej monarchini?
Dlatego też z okiem w jeden punkt wlepionem, z busolą w ręku, Hatteras pożerał wzrokiem północ.
Na całej zresztą przestrzeni oceanu, jaką okiem objąć zdołał, nic wód jego nie ograniczało; mieszały się one w dali z krańcem jasnego widnokręgu. Tylko czasem góry lodu płynące szybko zdawały się usuwać, jakby dla zrobienia wolnej drogi zuchwałym żeglarzom.
W ogóle charakter całej tej strefy miał w sobie coś dziwnie szczególnego. Czyby to wrażenie przypisać należało wzruszonym umysłom podróżników, zbyt może nerwowych? trudno z pewnością powiedzieć; dość że doktór Clawbonny w swoich notatkach codziennych opisał tę dziwną zewnętrzność oceanu. Powtarza on prawie toż samo, co mówił Penny, który utrzymuje, że „ta przestrzeń wód przedstawia najzupełniejszą sprzeczność z morzem ożywionem milionami istot żyjących“.
Płynna ta płaszczyzna zabarwiona niepewnemi odcieniami, była niezmiernie przezroczystą, co pozwalało ją przejrzeć do niedającej się ocenić głębokości. Zdawało się, że morze to przybiegunowe oświecone było od spodu, jakby jakie niezmierne akwaryum. Przypuszczać można było, że jakiś fenomen elektryczny odbywający się na dnie oceanu, wodę jego rozjaśniał do najgłębszych głębin. Szalupa była jakby zawieszona nad przepaścią niezmierzoną.
Nad powierzchnią tych dziwnych wód unosiły się niezliczone stada ptastwa, podobne do chmury burzą brzemiennej. Ptaki przelotne, nadbrzeżne i tak zwane masztowe, przedstawiały próbki wszystkich gatunków wielkiej rodziny ptastwa wodnego, począwszy od albatrosa, tak pospolitego w krajach australskich, aż do tłuściela (pingwina) mórz północnych — wszystko w proporcyach olbrzymich. Ogłuszające ich krzyki wciąż napełniały powietrze. W obec takiego chaosu, doktór zmalał ze swemi wiadomościami z historyi naturalnej; z nazwiska nawet nie znał wielu gatunków, i ze zdziwieniem schylał głowę, gdy ta czereda skrzydlata rozbijała warstwy powietrza z siłą niewypowiedzianą.
Niektóre z tych olbrzymów powietrznych miały skrzydła na dwadzieścia stóp długie, tak że w przelocie okrywały sobą szalupę, a pomiędzy niemi były całe legijony takich ptaków, których nomenklatura nigdy nie ukazała się dotąd w „Index Ornithologus“ wydawanym w Londynie.
Doktór z pomocą nauki nie umiał sobie poradzić z tą mięszaniną pierzastą i skrzydlatą; gdy zaś wzrok zwrócił na powierzchnię tego morza tak spokojnego, twory królestwa zwierzęcego nie mniejsze na nim sprawiły wrażenie. Widział naprzykład meduzy, których szerokość do trzydziestu stóp dochodziła; służyły one za zwykły pokarm całej powietrznej czeredy, pływając jak wyspy po powierzchni morza, wśród olbrzymich porostów wodnych. Jakaż to dziwna sprzeczność z temi meduzami mikroskopijnej małości, które Scoresby obserwował na morzach Grenlandzkich i liczbę których, na przestrzeni dwóch mil kwadratowych oznaczył na dwadzieścia trzy trylijony, ośmset ośmdziesiąt ośm bilijonów milijardów[2].
Ogromna masa ryb różnego rodzaju napełniała głębinę morza. Jedne zapadały w głębię płynną, malały szybko dla oka i znikały jak widziadła fantastyczne; inne przerzynały żywioł płynny wznosząc się ku powierzchni i wzrastając w rozmiarach. Olbrzymy morskie bynajmniej nie zdawały się być wystraszone obecnością szalupy na tych wodach; owszem, przepływały one swobodnie dotykając jej brzegów swemi ogromnemi pletwami. Żeglarze nasi nawzajem, tak mało obeznani byli z grożącem sobie ciągle niebezpieczeństwem, że najmniejszej nie okazali trwogi na widok tych potworów, przed któremi zadrżałby z pewnością każdy najwytrawniejszy wielorybnik.
Młode cielęta morskie igrały wesoło; jednorożec morski (narwal) uzbrojony długim wązkim rogiem stóżkowatej formy, służącym mu do przecinania pustyń lodowych, ścigał bojaźliwsze od siebie wieloryby, które w ucieczce wyrzucały z nozdrzy wysokie słupy wody i klejowatej materyi, napełniając powietrze właściwem gwizdaniem. Ciężkie, leniwe wieloryby białe, poważnie połykały również spokojne i ospałe mięczaki. Najrozmaitsze gatunki fok, psów, koni, niedźwiedzi, lwów i słoni morskich staczały ze sobą w głębinie walki nieustanne, tak, że nieraz powierzchnia wód czerwieniła się od krwi szeroko. Doktór podziwiał te wszystkie cuda, jakby w przezroczystej sadzawce jakiego ogrodu zoologicznego.
Ileż powabu, rozmaitości i potęgi w naturze! Jak wszystko wydawało się dziwne, czarodziejskie w tych okolicach podbiegunowych!
Atmosfera nadzwyczajnie czysta, zdawała się być przeciążoną tlenem; żeglarze z rozkoszą wdychali w siebie to świeże powietrze, jakby wciągając nowe zapasy sił żywotnych. Niewiedząc o niczem, trawili się ogniem wewnętrznym; spełniali z nadludzką energiją wszelkie czynności organizmu, jak trawienie, oddychanie, wrzenie namiętnościami. Myśli rozbudzone w ich mózgach, prawdziwie wielkie były; w ciągu jednej godziny przeżywali oni dobę całą.
Szalupa tymczasem posuwała się spokojnie, popychana siłą wiatru umiarkowanego, silnie tylko niekiedy poruszanego skrzydłami ogromnych albatrosów (żaglościg).
Wieczorem dopiero, Hatteras i jego towarzysze utracili z oczu wybrzeża Nowej Ameryki. Pora nocna przychodzi tak dobrze dla stref umiarkowanych, jak i dla okolic równonocnych; ale tutaj słońce toczyło się równolegle do powierzchni oceanu, po coraz szerszej linii spiralnej. Szalupa kąpiąc się w promieniach, niewychodziła z posuwającego się z nią razem kręgu świetlanego. Jednakże wszystkie stworzenia strefy północnej przeczuwały nadejście wieczoru; ptaki i ryby znikły nagle z horyzontu. Lecz gdzie? Czy w niedojrzanych przestrzeniach powietrznych? Czy w niedoścignionej głębinie morza? Nikt niepotrafił odgadnąć! Ale umilkły wszystkie głosy, uspokoiły się fale poruszane bezustannym ruchem; pod błyszczącym okiem słońca noc nie straciła kojącego swego wpływu.
Od chwili opuszczenia portu Altamonta, szalupa posunęła się o cały jeden stopień na północ; nazajutrz nie ukazywały się jeszcze ani wysokie wierzchołki gór, zdaleka zwiastujące ziemię, ani żaden ze znaków, po których wprawny żeglarz rozpoznaje blizkość wysp lub lądów.
Wiatr przyjazny, choć niebardzo silny, stale się utrzymywał, morze było spokojne. Gromady ryb i ptaków w tej samej co i dnia poprzedzającego obfitości powracały — i tylko czasami, oderwana od większych mass bryła lodu, przerywała na chwilę jednostajność oceanu.
W ogóle jednak, lody pojawiały się bardzo rzadko i nie mogły bynajmniej tamować swobodnej żeglugi. Szalupa znajdowała się naówczas o dziesięć stopni od zimnego bieguna. Nic dziwnego, że w tej porze wody były wolne od lodów, i takiemi właśnie być musiały przy przejściu z zatoki Disko na morze Baffińskie. Statek mógłby tam bezpiecznie żeglować podczas lata.
Spostrzeżenie to jest bardzo ważne w praktyce. I rzeczywiście, jeśli kiedy wielorybnicy zdołają wypłynąć na ocean podbiegunowy, czy to przez morza północnej Ameryki, czy przez morza północnej Azyi, zawsze mogą być pewni obfitego połowu, bo tę część oceanu możnaby nazwać zwierzyńcem całego świata, ogólnym rezerwoarem, w którym znajdują schronienie foki, wieloryby i wszystkie morskie zwierzęta.
W południe nic jeszcze spostrzegać się nie dawało; doktór zaczął powątpiewać o istnieniu jakiego lądu, pod tą szerokością geograficzną. A jednak po dokładnej rozwadze musiał przyjść do przekonania, że musi być jakiś ląd u samego bieguna.
Wistocie, przy stworzeniu świata, po ostygnięciu skorupy ziemskiej, wody powstałe ze zgęstnienia par atmosferycznych ulegając sile odśrodkowej, musiały zwrócić się do stref podrównikowych, i opuścić nieruchome biegunowe punkta globu. Dlatego też zatopione być musiały okolice sąsiadujące z niemi. Rozumowanie to trafnem się zdawało doktorowi, i Hatterasowi także.
Dlatego też kapitan wytężonem okiem radby był przebić mgły na horyzoncie; nie odejmował lunety od oczu. Z koloru wód, z kształtu fal, z wiatru, słowem ze wszystkiego chciał dojść do jakiejś wskazówki blizkiego lądu. Czoło jego wychyliło się naprzód. Ktoby nie znał jego myśli, musiałby go jednak podziwiać; cała jego postawa wyrażała niezłomne pragnienie i pełne niepokoju pytanie.
Czas upływał wśród takiej niepewności. Na tym ogromnym, poziomie oprócz nieba i morza, nic innego dostrzedz nie było można. Na powierzchni fal nigdzie nie zabłąkał się nawet listek lub trawki kawałek, zapędzony z lądu, podobnie do tego, na którego widok zadrżało serce Krzysztofa Kolumba, dążącego na odkrycie Ameryki.
Hatteras patrzył wciąż przed siebie.
Nareszcie około szóstej godziny wieczorem ujrzał jakąś mgłę kształtu niewyraźnego, unoszącą się nad poziomem morza, i wyglądającą jakby pióropusz z dymu. Niebo zupełnie było czyste, nie można więc było brać tej mgły za chmurę, tem więcej, że znikała ona chwilowo i znowu się ukazywała, jakby miotana powietrzem.
Hatteras pierwszy zwrócił uwagę na to zjawisko, i pochyciwszy za lunetę, obserwował je przez całą godzinę.
Nagle, spostrzegłszy widać jakąś już pewniejszą wskazówkę, wyciągnął ręce z radością i głosem drżącym od wzruszenia zawołał:
— Ziemia! ziemia!
Na te wyrazy wszyscy zerwali się ze swych miejsc, jakby poruszeni wstrząśnieniem prądu elektrycznego.
Jakiś rodzaj dymu wznosił się widocznie po nad morzem.
— Widzę! widzę! zawołał doktór.
— Tak jest! tak! powtórzył Johnson.
— Ależ to obłok, rzekł Amerykanin.
— Ziemia! ziemia! powtórzył Hatteras z niewzruszonem przekonaniem.
Wszyscy z największą uwagą rozpatrywać zjawisko poczęli.
Lecz jak się to często zdarza z przedmiotami niewyraźnemi z powodu zbytniego oddalenia, i im zdawało się, że znikł punkt obserwowany. Wkrótce jednak ukazał się na nowo, a doktorowi nawet zdawało się, że dostrzegł błysk jakiś w odległości dwudziestu może, lub dwudziestu pięciu mil na północ.
— To wulkan! krzyknął.
— Wulkan? powtórzył Altamont.
— Ani wątpić, odparł doktór.
— Pod tą szerokością geograficzną! zauważył Altamont.
— A dla czegóżby nie? odrzekł doktór; a Islandya nie jestże ziemią wulkaniczną, a nawet powiedzieć można, składającą się z samych wulkanów?
— Tak, Islandya! to co innego, odpowiedział Amerykanin, ale nie tak blizko bieguna!
— I nasz znakomity rodak kommodor Jakób Ross także potwierdza, że na lądzie Australii istnieją Erebus i Terror dwie góry ogień wybuchające i ciągle czynne, a to pod setnym siedmdziesiątym stopniem długości i siedmdziesiątym ósmym stopniem szerokości. Dla czegóżby zatem wulkany nie mogły się znajdować pod biegunem północnym?
— W rzeczy samej, być to może, odpowiedział Amerykanin.
— Ah! zawołał doktór, tak jest, widzę bardzo wyraźnie..... to wulkan!
— Spieszmy więc do niego, wołał Hatteras.
Tymczasem wiatr silny zaczął rzucać szalupę na wszystkie strony i pomimo najzręczniejszych manewrów Johnsona, oddalił ją od punktu obserwowanego, tak że zupełnie znikł z oczu.
Pomimo to, wątpić już nie było można o blizkości brzegów. Cel podróży dojrzany został, choć niedosięgnięty jeszcze. W przeciągu najwięcej dwudziestu czterech godzin, staną na tej ziemi nieznanej. Opatrzność dozwoliwszy im zbliżyć się do niej, nie zechce im stawiać przeszkód do wylądowania na nią.
Nikt jednak z towarzystwa, wśród obecnych okoliczności, nie okazał po sobie uszczęśliwienia, jakiemby każdego napełniać było powinno to wielkie odkrycie. Każdy zamknął się w samym sobie i rozmyślał o tej nieznanej ziemi podbiegunowej. Zwierzęta zdawały się uciekać od niej: wieczorną porą, ptaki zamiast szukać na niej przytułku, z szybkością nadzwyczajną ulatywały na południe. Byłże więc ten ląd tak pustym i niegościnnym, że mewa i kuropatwa schronienia na nim znaleźć nie mogły? W przezroczystej wodzie widzieć także było można, jak ogromne wieloryby uchodziły na pełne morze. Zkądże pochodziło to uczucie wstrętu, jeśli nie z obawy, jakiej doznają wszystkie istoty żyjące, które zwiedzają tę część kuli ziemskiej?
I podróżni nasi ulegli ogólnemu wrażeniu; każdy myślał o położeniu obecnem i nieznacznie uczuwał sen ciążący na swych powiekach.
Na Hatterasa straż przypadała; siadł on przy sterze, a doktór, Altamont, Bell i Johnson położywszy się tymczasem na ławkach, usnęli jeden po drugim i wkrótce pogrążyli się w świat marzeń.
Hatteras usiłował czuwać, nie chcąc stracić ani jednej chwili; lecz powolny ruch szalupy ukołysał go pomału nieprzepartą sennością.
Statek tymczasem posuwał się bardzo wolno; wiatr nie wydymał jego obwisłych żagli. W dali na zachodzie widzieć było można kilka nieruchomych brył lodu odbijających na sobie promienie słoneczne i wyglądających jakby rozpalone do białości blachy rozwieszone nad wodami oceanu.
Hatteras począł śnić; wypadki życia całego przebiegał myślą z ową szybkością nadzwyczajną, snom tylko właściwą, której żaden mędrzec obliczyć nie zdoła. Cofnął się w dni ubiegłe: przypomniał swe zimowisko w zatoce Wiktoryj. Szaniec Boskiej Opatrzności, Domek doktora, i znalezienie Amerykanina pod lodami.
Następnie dalej jeszcze myślą zasięgnął w swą przeszłość: marzył o swym okręcie, spalonym Forwardzie, o swych towarzyszach, o nikczemnikach którzy go opuścili. Co się też z nimi stało, z Shandonem, Wallem i gburowatym Pennem? Gdzie się teraz obracają? Czy zdołali po lodach przedostać się na morze Baffińskie?
Potem, rozbudzona wyobraźnia przerzuciła się na odjazd z Anglii, na podróże poprzedzające, na chybione wysilenia i przecierpiane nieszczęścia. Wtedy zapomniał o położeniu obecnem, o swych zamiarach już ziszczonych prawie, z radości przeszedł nagle do trosk i udręczeń.
Stan taki trwał całe dwie godziny; nagle myśl jego na nowy tor się zwróciła, wiodąc go do bieguna, owego już lądu angielskiego, na którym już powiewała flaga Wielkiej Brytanii.
Podczas snu kapitaną, ogromna chmura oliwkowego koloru zaległa widnokrąg i zaciemniła powierzchnię nad całą przestrzenią oceanu.
Trudno sobie wyobrazić, z jaką piorunującą szybkością zrywają się huragany na morzach podbiegunowych. Pary powstałe w okolicach podrównikowych, gęstnieją ponad rozległemi lodowiskami północy i z niepowstrzymaną gwałtownością sprowadzają ogromne masy mającego je zastąpić powietrza. To nam tłomaczy ową niezwykłą siłę burz północnych.
Pierwsze mocniejsze uderzenie wiatru, odrazu postawiło na nogi kapitana i jego towarzyszy.
Morze było bardzo niespokojne i ciskało fale bardzo wysokie, o wązkiej podstawie; szalupa gwałtownie kołysana, raz zanurzała się w przepaść głęboką, to znowu chwiała się na powierzchni ostro wyskakującego bałwana, pochylając się prawie pod kątem prostym.
Hatteras silną dłonią uchwycił rudel, a Bell i Johnson tymczasem wciąż wylewali wodę z szalupy.
— Na tę burzę pewnośmy nie liczyli, rzekł Altamont trzymając się swej ławki.
— Tutaj wszystkiego spodziewać się trzeba, odpowiedział doktór.
Rozmowie tej towarzyszył świst gwałtownego wiatru i szum bałwanów, wichrem na tumany wilgotne rozbijanych; prawie niepodobieństwem było słyszeć się wzajemnie. Trudno też było kierować się ku północy, bo i mgła gęsta nic widzieć nie dozwalała, i wszelkie pojmowanie położenia niemożliwe było. Ta niespodziewana burza, przypadająca właśnie w samej chwili zbliżania się do celu podróży, była jakby surową przestrogą, którą naprężone już i tak umysły wzięły za zakaz posuwania się dalej. Czyżby natura sama chciała wzbronić przystępu do bieguna? Czy do tego punktu kuli ziemskiej nie dopuszczały otaczające go zewsząd burze i huragany?
Jednakże, patrząc na pełne energii twarze tych ludzi, łatwo było odgadnąć, że nie ustąpią ani przed wichrem, ani przed falą, że dojdą aż do wytkniętego sobie celu.
Walczyli oni tak przez dzień cały, stawiając czoło niechybnej śmierci na każdym kroku; nie posuwali się ku północy, ale też i nie cofali się w innym kierunku. Przemokli od deszczu, a podskakujące w szalupie paki, tłukły im ciało. Powietrze napełniał głuchy świst wiatrów i przerażające krzyki spłoszonego ptastwa.
Około szóstej godziny wieczorem, nagle wszystko ucichło; wiatr ustał jakby za wpływem cudu, morze stało się odrazu gładkiem i spokojnem, jakby go burza nigdy nie tłukła. Huragan zdawał się chcieć uszanować tę część oceanu podbiegunowego.
Było to zjawisko nadzwyczajne, niepojęte, jakie już raz widział kapitan Sabine w swoich podróżach na morza Grenlandzkie.
Mgła jakkolwiek nie opadła, stała się jednak bardzo przezroczystą.
Szalupa żeglowała w pasie światła elektrycznego; ogromny ogień Ś-go Elma błyszczał, ale nie ogrzewał. Maszty, żagle i wszystkie części statku czarno rysowały się na fosforycznem tle nieba, z niezrównaną czystością. Twarze żeglarzy tonęły w kąpieli światła przejrzystego, a postacie ich barwiły się płonącym blaskiem. Nagła cisza na tej części oceanu pochodziła zapewne z podnoszenia się kolumn powietrza, podczas gdy burza z rodzaju trąby wrzała gwałtownie nad spokojną przestrzenią.
Ognista atmosfera nasunęła Hatterasowi pewną myśl.
— To wulkan! zawołał.
— Czy to być może? zapytał ciekawie Bell.
— Nie! nie! odpowiedział doktór, gdyby płomienie wulkanu aż do nas dochodziły, to udusilibyśmy się niezawodnie.
— Może wśród mgły widzimy tylko odbicie tych płomieni, rzekł Altamont.
— Także nie, bo należałoby przypuszać, że jesteśmy bardzo blizko lądu, a w takim razie słyszelibyśmy trzask towarzyszący wybuchowi.
— Więc cóż to jest?... zapytał kapitan.
— Zjawisko kosmiczne, odpowiedział doktór, zjawisko mało jeszcze dotąd zbadane. Jeśli posuniemy się dalej, to wydostaniemy się wkrótce z tego świetlanego okręgu i znów spotkamy ciemność i burzę.
— Cokolwiek bądź nas czeka, idźmy naprzód, zawołał Hatteras.
— Naprzód! powtórzyli jego towarzysze, nie myślący bynajmniej o odpoczynku w tym spokojnym obwodzie.
Żagle ognistemi fałdami wisiały wzdłuż iskrzących się masztów; wiosła zatapiające się w gorejące fale rozpryskiwały krople wody błyszczącej jak iskry.
Hatteras z busolą w ręku puścił się w dalszą na północ drogę. Pomału mgła traciła najprzód swą jasność, następnie przezroczystość; o kilka sążni wył wicher gwałtowny i wkrótce szalupa w pas burzy wpłynęła.
Na szczęście huragan zwrócił się na południe; statek przeto mając wiatr z tyłu, z szybkością niepomiarkowaną dążył do bieguna, bez względu na to, że lada chwila mógł się rozbić o skałę ukrytą, lub niedostrzeżoną wśród mgły górę lodową.
Jednakże ludzie płynący na nim nie zastanawiali się, nie zważali na nic, jakby trawieni gorączką szukania niebezpieczeństw; paliło ich pragnienie poznania miejsc dotąd nieznanych nikomu. Biegli tak nie ślepi, lecz zaślepieni, a szybkość biegu jeszcze nie odpowiadała ich niecierpliwości. Hatteras mocno trzymał rudel zawsze w niezmiennym kierunku, wśród pieniącej się fali wichrem biczowanej.
Bliskość brzegów coraz bardziej czuć się dawała; powietrze dziwnemi jakiemiś dyszało objawami. Nagle mgła rozpadła się, jakby zasłona wiatrem na wpół rozdarta, i przez chwilę, krótką jak ukazanie się błyskawicy, na horyzoncie widzieć było można słup płomienia wzbijający się ku niebu.
— Wulkan! wulkan!
Jeden głos wyrwał się z piersi wszystkich obecnych, lecz fantastyczne widmo znikło. Nagle zmieniający się wiatr południowo-wschodni porwał szalupę i odwrócił jej kierunek, jakby chcąc zmusić ją do uciekania od tego lądu nieprzystępnego.
— Przeklęty wiatr! krzyknął Hatteras; już tylko o trzy mile najwięcej byliśmy od brzegu!
Nie mogąc się oprzeć gwałtowności burzy, Hatteras płynął ukośnie do kierunku wiatru. Szalupa przechyliła się raz tak bardzo, że mogła zostać od razu zatopioną; powstała jednak dzięki umiejętnemu kierowaniu steru, jak rumak gdy się potknie i powstaje od razu znaglony ostrogą jedźca, zręcznie uzdą władającego.
Hatteras stojący z rozwianym włosem przy sterze, zdawał się być duszą tej wątłej barki, jednę z nią stanowić całość, jak koń z człowiekiem w czasach centaurów.
Nagle okropny widok uderzył jego oczy: nie dalej jak w odległości dziesięciu sążni, na wzburzonych bałwanach morskich kołysała się ogromna bryła lodu, grożąc co chwila zgnieceniem szalupy, gdyby się na nią zwaliła. Obok tego niebezpieczeństwa, groziło inne jeszcze nie mniej wielkie, bo na tej bryle wedle woli fal płynącej, stała gromada białych niedźwiedzi zbitych w kupę i odurzonych przestrachem.
— Niedźwiedzie! niedźwiedzie! wołał Bell przytłumionym z przerażenia głosem.
Płynąca bryła lodu wykonywała zwroty przerażające; niekiedy tak się pochylała, że zwierzęta staczały się jedne na drugie i wtedy wydawały odgłosy walczące siłą z łoskotem burzy. Okropnym był koncert tej menażeryi pływającej!
Niech by się wywrócił ten prom lodowy, a pewnie niedźwiedzie rzuciłyby się ku szalupie żeby się na nią dostać.
Przez kwadrans może, który się jednak wiekiem zdawał, szalupa płynęła równo z bryłą lodu, raz oddalona od niej na jakie dwadzieścia sążni, to znowu tak blisko, że prawie się o nią ocierała. Psy Grenlandzkie drżały z przestrachu; Duk stał nieporuszony.
Hatteras i towarzysze jego milczeli jak niemi; nikt nie pomyślał o odsunięciu się od tak niebezpiecznego sąsiedztwa, wszystkim głównie szło o niezboczenie z drogi.
Umysły ich opanowało dziwne jakieś uczucie zadziwienia raczej, aniżeli przestrachu; przerażający ów widok uzupełniała niejako walka żywiołów.
Nareszcie góra lodowa oddalać się powoli zaczęła odpychana wiatrem, któremu opierała się ożaglowana szalupa; zniknęła wreszcie pośród mgły, z której niekiedy tylko do żeglarzy dochodziły jeszcze ryki jej potwornej osady.
W tej chwili właśnie burza z podwójną zaczęła silić się gwałtownością, w atmosferze powstała ulewa niezmierna. Szalupa rzucana po falach, zaczęła się kręcić zawrotnym wirem; oderwał się od niej wielki żagiel i jak ptak biały uleciał w przestrzeń. Wśród miotanych gwałtownie fal powstał otwór okrągły jakby nowy Maelstrom; pochwyceni w tę otchłań żeglarze, obiegali ją z taką nieobliczoną szybkością, że krawędzie statku zdawały się im nieruchome. Szalupa coraz głębiej w otwartą zapadała otchłań, nadnie której wytwarzała się ssąca potęga wciągająca w siebie statek i grożąca połknięciem go z ludźmi. Wszyscy pięciu stali nieruchomi, zbłąkanem patrząc okiem na to co się działo. Powstało w nich, nieokreślone poczucie przepaści.
Lecz nagle szalupa stanęła, prawie pionowy jej przód wydostał się po za linię niebezpiecznego wiru, którego gwałtowność wyrzuciła ją na pełne morze z siłą kuli wypuszczonej z działa.
Altamont, doktór, Bell i Johnson upadli na swe ławki.
Gdy w chwilę potem powstali przyszedłszy do siebie, nie było Hatterasa.
Chronometr wskazywał drugą godzinę z rana.
Po krótkiej chwili osłupienia, z piersi czterech, ludzi wydarł się krzyk.
— Hatteras? pytał doktór.
— Znikł! wołali Bell i Johnson.
— Zginął! zakrzyknął Altamont.
Obejrzeli się na około, lecz nic nie było widać na powierzchni wzburzonego morza. Duk szczekał żałośnie i chciał się rzucić w wodę; Bell zaledwie powstrzymać go zdołał.
— Usiądź przy sterze, panie Altamont, rzekł doktór i płyńmy dla odszukania naszego nieszczęśliwego kapitana.
Johnson i Bell silnie robili wiosłami przez całą godzinę, pływając we wszystkich kierunkach po miejscu, gdzie wypadek nastąpił. Szukano, lecz napróżno! Nieszczęsny Hatteras przepadł porwany siłą huraganu.
Zginął, i to tak blizko bieguna! tak blizko celu który dojrzał zaledwie!
Doktór krzyczał, wołał, strzelał; głos jego mięszał się z żałosnem wyciem Duka, lecz obaj przyjaciele kapitana żadnej nie otrzymywali
odpowiedzi. Clawbonny był w rozpaczy prawdziwej; ukrył twarz w dłoniach i rzewnie płakać począł.
W takiej odległości od lądu, bez wiosła, bez kawałka drzewa, za któryby się uczepić było można, Hatteras żywy nie mógł się dostać do brzegu, i chyba trup jego dotknie ziemi będącej marzeniem całego życia jego.
Po godzinnem poszukiwaniu, trzeba było nareszcie płynąć dalej w stronę północną, walcząc z ostatniemi szałami burzy.
Dnia 11-go lipca, o piątej godzinie rano, fale uspakajały się zwolna, niebo do swej zwykłej podbiegunowej wróciło jasności. W oddaleniu trzech mil najwyżej, ląd w całym blasku się ukazał.
Ziemia ta była niczem innem jak wyspą, albo raczej wulkanem, jak latarnia morska wznoszącym się na północnym biegunie kuli ziemskiej.
Góra w pełnym wybuchu wyrzucała z siebie masę kamieni i skał do białości rozpalonych; ziajania jej podobne były do przyspieszonego oddechu olbrzyma, poruszającego się pod wpływem silnych wstrząśnień. Massy wyrzucane wznosiły się do ogromnej wysokości, wśród słupów płomienia i lawy spływającej po bokach góry, raz wężykowato, wązką smugą, drugi raz w postaci szalonego potoku, pędzącego na oślep do wrzącego w tem miejscu morza.
Wulkan, jak się zdawało, jeden tylko miał otwór, ziejący ogromny słup ognia, przerabiany błyskawicami ognia; elektryczność zapewne niemałą w tem wspaniałem zjawisku odgrywała rolę. Dym wydobywający się z pośrodka płomieni, czerwonawy u spodu, czarny zupełnie w górze, wspaniale wznosił się ku niebu, roztaczając naokoło gęste swe kłęby.
Atmosfera do znacznej wysokości zachowała kolor popielaty; ciemność podczas burzy, której doktór wytłomaczyć sobie nie umiał, pochodziła widocznie ze słupów popiołu, przesłaniających słońce grubą, nieprzejrzystą zasłoną. — Przypomniał on sobie wtedy fakt, jaki zaszedł w 1812 roku na wyspie Barbados, którą w samo południe zaległy głębokie ciemności, pochodzące z massy popiołu wyrzuconego przez krater wulkanu na wyspie Ś-go Wincentego.
Ta ogromna skała ogień wybuchająca, umieszczona w pośrodku oceanu, miała tysiąc sążni wysokości, była zatem prawie tak wyniosłą jak Hekla.
Linija od jej wierzchołka do podstawy poprowadzona, tworzyła z horyzontem kąt, trzymający około jedenastu stopni.
W miarę zbliżania się szalupy, wyspa zdawała się wynurzać powoli z łona oceanu; nie było na niej najmniejszego śladu wegetacyi, nawet wybrzeży nie było żadnych, boki jej bowiem poziomo prawie zapadały w morze.
— Czy będziemy tu mogli przybić? zapytał doktór.
— Wiatr nas doniesie, odpowiedział Altamont.
— Ależ nie widzę ani kawałka równej płaszczyzny, na której moglibyśmy wypocząć, rzekł doktór.
— To tak się zdaje z daleka, mówił Johnson, ale zaręczam, że będziemy mieli gdzie pomieścić nasz statek, a tego nam tylko potrzeba.
— Płyńmy więc, rzekł doktór smutnie, bo go już tak bardzo nie zajmował ląd podbiegunowy; znalazł go wprawdzie, lecz utracił człowieka który go odkrył.
W odległości pięciuset kroków od skały, morze wrzało pod działaniem ogni podziemnych. Wyspa sama mogła mieć najwyżej ośm do dziesięciu mil obwodu i według obliczeń była bardzo blizką bieguna, jeśli nawet nie przez nią samą przechodziła oś ziemi.
Zbliżywszy się do wyspy, żeglarze spostrzegli maleńką przystań, w której szalupa ich bezpieczne znaleźć mogła schronienie. Zwrócili się ku niej, ale serca ich biły silniej z obawy, aby nie napotkali ciała kapitana, wyrzuconego na brzeg przez burzę.
Trudno wszakże było, aby tam trup mógł spocząć, albowiem morze spłukiwało spadzistą skałę; przyległą zaś powierzchnię pokrywała gruba warstwa popiołu, nienaruszona dotąd stopą ludzką, a tak wysoko wyniesiona, że jej bałwany morskie dosięgnąć nie mogły.
Skoro szalupa zawinęła do swego portu, żałosne wycie Duka powiększyło się w dwójnasób. Biedne zwierzę wzywało kapitana swoim niezrozumiałym dla innych językiem; u nielitościwego oceanu, u skał bez echa, domagało się jego powrotu. Biedne psisko szczekało napróżno! Doktór z rozczuleniem głaskał wiernego Duka, gdy nagle tenże, jakby chcąc zastąpić swego pana, gwałtownym skokiem pierwszy wdarł się na skałę, wśród kurzawy popiołu, gęstym otaczającej go obłokiem.
— Duk! pójdź tu! Duk! wołał za nim doktór.
Lecz Duk nie słyszał wołania i popędził dalej. Wtedy przywiązawszy dobrze szalupę, Clawbonny i trzej jego towarzysze wstąpili na ziemię.
Altamont zaczął wdzierać się na dużą gromadę kamieni, gdy posłyszał nadzwyczaj mocne szczekanie Duka, nie tyle zajadłość, ile raczej boleść wyrażające.
— Czy słyszycie? spytał doktór.
— Musiał napotkać jakieś zwierzę, rzekł Johnson.
— Nie! nie! rzekł Clawbonny; skarży się to biedne stworzenie, płacze! tam musi być trup Hatterasa.
Wszyscy czterej pobiegli za śladem Duka, kopiąc się przez grubą warstwę popiołu, zasypującego im oczy. Przybyli nad małą zatoczkę, dziesięć stóp może wrzynającą się w skałę, którą fale morskie łagodnie lizały. Duk stał tam nad trupem swego pana.
— Hatteras! Hatteras! krzyknął doktór rzucając się na ciało swego przyjaciela. I nagle z piersi jego wyrwał się okrzyk trudny do opisania; uczuł bowiem pod swą dłonią tętno tego ciała krwią zbroczonego i nieżywego na pozór.
— Żyje! żyje! zawołał.
— Tak, słyszeć się dał głos bardzo słaby, żyję na lądzie biegunowym, na który burza mnie wyrzuciła, żyję na wyspie królowej!
— Wiwat Anglija! wykrzyknęło pięć głosów jednozgodnych.
— I Ameryka także! zakończył doktór, podając jedną rękę Hatterasowi, a drugą wyciągając do Altamonta.
Duk także wołał wiwat! na swój sposób, szczekaniem radosnem.
W pierwszej chwili towarzysze Hatterasa w takiem byli uniesieniu z odzyskania swego zacnego dowódcy, że powieki każdego z nich zwilżyła łza prawdziwego szczęścia.
Doktór chciał się przekonać o stanie zdrowia Hatterasa, który jak się pokazało, nie był tak bardzo ciężko rannym. Wiatr porwał go i uniósł do brzegu, na który dostać się było trudno; odważny marynarz unoszony kilka razy przez fale i znów przez nie przypierany do skały, zdołał nareszcie uczepić się kawałka skały i używszy całej energii, wedrzeć się na nią i zawisnąć nad rozhukanem morzem. Tam owinął się flagą, ale wycieńczony z sił zemdlał, i powrócił do zmysłów dopiero rozbudzony szczekaniem i pieszczotami Duka.
Po udzieleniu pierwszej pomocy, Hatteras mógł się podnieść i wiedziony pod rękę przez doktora, pójść do szalupy.
— Biegun! biegun północny! powtarzał wciąż przez drogę.
— Szczęśliwym być musisz kapitanie? zapytał doktór.
— Tak, szczęśliwy jestem! a ty mój przyjacielu czy nie doznajesz radości, że się tu znajdujesz? Ziemia po której stąpamy jest ziemią biegunową; morze któreśmy przybyli, jest morzem biegunowem; powietrze którem oddychamy, to powietrze biegunowe! O witajże mi, witaj biegunie północny!
Mówiąc to, Hatteras był pod wpływem silnej egzaltacyi, cały zgorączkowany; doktór napróżno starał się go uspokoić. Z oczu tryskał mu blask nadzwyczajny, myśl wrzała w mózgu. Ten stan wzburzenia umysłu Clawbonny przypisywał przebytym przez kapitana, strasznym niebezpieczeństwom.
Hatteras widocznie potrzebował wypoczynku, zajęto się więc wyszukaniem miejsca na urządzenie obozowiska.
Altamont wynalazł w niedługim czasie bardzo wygodną grotę, pomiędzy skałami; Johnson i Bell przenieśli tam zapasy żywności i puścili na wolność psy Grenlandzkie.
Około godziny jedenastej uczta była zupełnie gotową; płótno namiotu służyło za obrus. Śniadanie składało się z mięsa suszonego, solonego, sucharów, kawy i herbaty.
Lecz zanim przystąpiono do posiłku, Hatteras prosił aby zdjęto pozycyję wyspy, chciał bowiem dokładnie i z wszelką wiedzieć pewnością, gdzie się znajduje.
Hatteras z Altamontem wziąwszy potrzebne narzędzia, rozpoczęli obserwacye, z których wypadło, że grota leży pod 89° 59′ 15″ szerokości. Długość nie miała tu żadnego znaczenia, bo o kilkaset stóp wyżej, wszystkie południki łączyły się ze sobą.
A zatem rzeczywiście znajdowali się pod samym właśnie biegunem północnym, gdyż dziewięćdziesiąty stopień szerokości, był już tylko o czterdzieści pięć sekund oddalony, co znaczy trzy ćwierci mili, albo 1237 metrów. Punkt ten leżał na szczycie wulkanu.
Po ukończeniu tej pracy, Hatteras prosił aby spisano protokół jej w dwóch egzemplarzach, z których jeden miano złożyć na wybrzeżu, w umyślnie na to urządzonym wzgórku kamiennym.
Nie odkładając tej sprawy, doktór wziął pióro i zredagował dokument następujący, którego jeden egzemplarz dotąd się znajduje w Archiwach Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie.
„Dziś dnia 11-go lipca 1861 roku, pod 89° 59′ 15″ szerokości północnej, odkrytą została Wyspa Królowej na biegunie północnym, przez dowódzcę brygu Forward z Liwerpoolu, kapitana Hatterasa, który podpisuje ten akt wraz ze swymi towarzyszami.
Ktokolwiek bądź znajdzie ten dokument, proszonym jest aby go przesłał do Admiralicyi (ministeryum marynarki).
Podpisano: Jan Hatteras, dowódzca Forwarda; doktór Clawbonny; Altamont dowódzca okrętu Porpoise; Johnson sternik; Bell cieśla“.
— A teraz moi przyjaciele, siadajmy do stołu, rzekł doktór.
Rozumie się, że w braku krzeseł, do uczty musiano zasiąść na ziemi.
Doktór Clawbonny nie byłby oddał wszystkich stołów i wszystkich na świecie sal jadalnych, za jeden obiad spożyty pod ośmdziesiątym dziewiątym stopniem, pięćdziesiątą dziewiątą minutą i piętnastą sekundą szerokości północnej.
Myśli wszystkich zajęte były teraźniejszością, położeniem obecnem, a najwięcej biegunem północnym. Niebezpieczeństwa już przebyte w drodze do niego i te z jakiemi jeszcze walczyć przyjdzie przy powrocie, niknęły wobec wielkiego wypadku; spełniło się to, czego ani starożytni, ani nowocześni, ani Europejczycy, ani Amerykanie, ani Azyaci dokonać nie mogli.
Dlatego też wszyscy z wielkiem zajęciem słuchali tego, co doktór przy swej nauce i pamięci niewyczerpanej mógł im powiedzieć o położeniu ich obecnem.
Zaczął on od toastu na cześć kapitana, który wniósł z wielkim zapałem.
— Zdrowie Jana Hatterasa! zawołał.
— Zdrowie Jana Hatterasa! jednym głosem powtórzyli wszyscy towarzysze.
— Na cześć bieguna północnego! odpowiedział kapitan z ogniem, niezwykłym temu tak zimnemu aż dotąd człowiekowi.
Potrącano filiżankami, a po wypiciu podano sobie serdecznie ręce.
— Otóż, mówił doktór, jestto najważniejszy w naszej epoce fakt geograficzny. Któżby uwierzył, że odkrycie to spełni się wprzód, aniżeli poznanie środka Afryki lub Australii? Rzeczywiście, wyżej cię stawiam kapitanie od Sturt’ów i Livingstone’ów, Burton’ów i Barth’ów. Cześć ci i chwała Hatterasie!
— Masz słuszność doktorze, odezwał się Altamont; zdawało się, że biegun północny, z powodu trudności dostania się do niego, powinien był być ostatnim punktem na ziemi, jaki kiedykolwiek miał być odkryty. Gdyby jaki rząd postanowił dokonać bezwarunkowo zbadania środka Afryki, niezawodnieby dokazał tego czyniąc ofiarę z ludzi i pieniędzy; lecz tu się rzecz ma całkiem inaczej, bo tu można napotkać zawady nieprzebyte, trudności niepokonane!
— Nieprzebyte! niepokonane! nie powiem tego, rzekł Hatteras, jest tylko różnica między mniej lub więcej niezłomną i wytrwałą wolą!
— Dość że przybyliśmy tutaj, rzekł Johnson, i rzecz skończona. Ależ nareszcie, powiedzże mi już raz kochany panie Clawbonny, co w tym biegunie jest tak szczególnego?
— Co jest szczególnego? to mój stary, że on na całej kuli ziemskiej jest jedynym punktem nieruchomym, gdy wszystkie inne obracają się wciąż z szybkością nadzwyczajną.
— Lecz mnie się nie zdaje wcale, odpowiedział Johnson, abyśmy tu mniej się poruszać mieli, aniżeli w Liwerpoolu.
— Nie spostrzegasz mój drogi dla tego, że w obu wypadkach sam przyjmujesz udział tak w ruchu jak i w spoczynku. Fakt jednak nie mniej jest pewnym. Ziemia odbywa ruch wirowy, dokonywający się w przeciągu dwudziestu czterech godzin około osi, której dwa końce przechodzą przez biegun północny i biegun południowy. Otóż jesteśmy właśnie u jednego z końców tej osi, koniecznie nieruchomej.
— Tym więc sposobem, rzekł Bell, gdy my tu zostajemy w zupełnym spoczynku, rodacy nasi kręcą się bardzo szybko.
— Tak prawie, bo niedoszliśmy jeszcze do samego bieguna.
— Doktór ma słuszność, rzekł Hatteras poważnie i wstrząsając głową, bo jeszcze brak czterdziestu pięciu sekund, abyśmy stanęli u samego bieguna.
— To bagatela, powiedział Altamont, już tu możemy się uważać za nieporuszalnych.
— Gdy tymczasem, mówił dalej doktór, mieszkańcy każdego punktu równika, odbywają trzysta dziewięćdziesiąt sześć mil na godzinę.
— A jednak to ich nie utrudza? zapytał Bell.
— Bynajmniej!
— Ależ, powiedział znowu Johnson, czy oprócz tego ruchu wirowego, ziemia nie ulega innemu jeszcze obrotowi, około słońca.
— Tak jest, ulega ruchowi postępowemu, którego dokonywa w ciągu jednego roku.
— Czy ten ruch jest prędszym, lub powolniejszym od tamtego? zapytał cieśla.
— Nieskończenie prędszy i dodam nawet, że chociaż jesteśmy u bieguna, pociąga on nas za sobą tak samo jak i wszystkich mieszkańców ziemi. Tak więc nasza mniemana nieporuszalność jest tylko chimerą; jesteśmy bowiem nieruchomi w stosunku do innych punktów ziemi, ale nie w stosunku do słońca.
— Otóż masz, zawołał Bell, komicznie żałosnym tonem; sądziłem że tu jestem już zupełnie spokojnym, a tymczasem pokazuje się że byłem w błędzie. Widać, że na tym świecie człowiek ani jednej chwili wypoczynku mieć nie może!
— Oj to prawda, rzekł Johnson. A czy możesz nam powiedzieć panie Clawbonny, jaka jest szybkość tego obrotu postępowego?
— Bardzo znaczna, odrzekł doktór; ziemia krąży na około słońca siedmdziesiąt sześć razy prędzej, jak dwudziesto-cztero funtowa kula armatnia, przebiegająca sto dziewięćdziesiąt pięć sążni na sekundę. Ruch ten jest zatem znacznie szybszy niż na równiku obrót około osi.
— Doprawdy, trudno temu dać wiarę; gdyby mi to kto inny mówił, a nie ty panie Clawbonny! Kilka mil (28 wiorst) na sekundę! Tymczasem ziemia mogłaby była pozostać zupełnie nieruchomą, gdyby się tak panu Bogu podobało.
— W takim razie nie byłoby ani dnia ani nocy, ani wiosny, ani jesieni, ani lata, ani zimy, rzekł Altamont.
— Nie mówiąc już o bardzo prostej, a okropnej z tego wynikłości, dodał doktór.
— Jakiej? spytał Johnson.
— Że wpadlibyśmy na słońce.
— Wpadlibyśmy na słońce? powtórzył zdziwiony Bell.
— Bezwątpienia. Gdyby ten ruch postępowy ustał, ziemia wpadłaby na słońce w przeciągu sześćdziesięciu czterech dni i pół.
— Spadać przez sześćdziesiąt cztery dni! szeptał Johnson przerażony.
— Ani mniej, ani więcej, odpowiedział doktór; bo musiałaby przebiedz odległość wynoszącą trzydzieści ośm milijonów mil (francuzkich).
— A jakiż jest ciężar kuli ziemskiej? zapytał Altamont.
— Pięć tysięcy ośmset ośmdziesiąt jeden kwadrylijonów tonnów.
— Masz tobie cyfrę! zawołał Johnson, która bardzo gładko wpada w ucho, ale jej wcale zrozumieć nie można!
— Żebyś łatwiej zrozumiał mój stary, dam ci dwa rodzaje porównania. Pamiętaj że siedmdziesiąt pięć księżyców ważyłyby tyle co jedna kula ziemska, a trzysta pięćdziesiąt tysięcy kul ziemskich, dopiero wagą swoją dorównałyby ciężarowi słońca. Lecz wracam do bieguna, bo nigdy jeszcze może lekcya kosmografii nie była bardziej w porę, jak w obecnej chwili — i dalej wam opowiadać będę, jeśli was tylko to nie nudzi.
— Cóż znowu panie doktorze! rzekł Johnson.
— Mówiłem wam, rzekł doktór, równie chętny do mówienia jak jego towarzysze do słuchania, że biegun jest punktem nieruchomym, w porównaniu z innemi punktami ziemi. Otóż wracam raz jeszcze do tej kwestyi, aby wam objaśnić, że nie jest to prawdą zupełną i bezwarunkową; albowiem biegun nie zawsze na zupełnie tem samem pozostaje miejscu. Dawniej, gwiazda polarna była więcej jak teraz oddaloną od bieguna niebieskiego. Nasz biegun przeto porusza się widocznie i opisuje koło w przeciągu mniej więcej dwudziestu sześciu tysięcy lat. Pochodzi to z ruchu wstecznego punktów równonocnych, o czem zaraz mówić zamierzam.
— A czy nie mogłoby się wydarzyć, zapytał Altamont, żeby się biegun posunął od razu na większą odległość?
— Mój kochany panie Altamont, dotykasz wielkiej i ważnej kwestyi, nad którą uczeni długi czas spór wiedli, wskutek szczególniejszego odkrycia.
— Jakiegoż to?
— W r. 1771 na brzegach morza Lodowatego znaleziono zmarzniętego nosorożca, a w 1799 takiegoż samego słonia, na wybrzeżach Syberyi. Jakim sposobem pod podobną szerokością znalazły się zwierzęta klimatów najgorętszych? Ztąd powstały teorye i spory pomiędzy geologami, którym dopiero uczony francuski p. Elijasz de Beaumont dowiódł, że ciała tych zwierząt przyniesione zostały przez wody rzek i potoków aż do miejsc, gdzie znalezione zostały. Lecz zanim jeszcze rozeszło się to objaśnienie, zgadnijcie co wymyśliła bujna uczonych wyobraźnia?
— Oh! uczeni zdolni są do wszystkiego! rzekł z uśmiechem Amerykanin.
— Zapewne, że gotowi wszystko wytłomaczyć jednym faktem naukowym. Otóż zaczęli przypuszczać, że biegun ziemski był dawniej tam gdzie równik, a równik tam gdzie biegun.
— Czy być może?
— Tak jest, rzeczywiście. Otóż gdyby tak było, to ponieważ ziemia przy biegunie jest spłaszczoną na przestrzeni przeszło pięciu mil (francuzkich), to morze przeniesione siłą odśrodkową do nowego równika pokryłoby góry dwa razy wyższe jak Himalaja; wszystkie kraje graniczące z kołem biegunowem, Szwecya, Norwegija, Rosya, Syberya, Grenlandya i Nowa Brytanija na pięć mil głęboko stanęłyby pod wodą, a okolice podrównikowe przerzucone do bieguna, uformowałyby płaszczyzny na pięć mil wysokie.
— Co za dziwne nastąpiłyby zmiany! zawołał Johnson.
— I czemże oni tłomaczyli podobne przewroty? zapytał Altamont.
— Uderzeniem komety. Kometa jest prawdziwem „Deus ex machina“. Ile razy kosmografia rady sobie z czem dać nie może, zawsze na pomoc przyzywa komety, jako najgrzeczniejsze i najusłużniejsze ze wszystkich ciał niebieskich. Kometa na pierwszy znak uczonego wszystko do góry nogami wywraca, aby nowy nastał porządek.
— Więc tedy, rzekł Johnson, według twego zdania panie Clawbonny, przewrót taki jest niepodobnym?
— Najniepodobniejszym i całkiem niemożliwym.
— A gdyby się przytrafił, to co?
— Gdyby się przytrafił, to równik zostałby zamrożonym w przeciągu dwudziestu czterech godzin.
— Doskonale! zawołał Bell; gdyby się to stało teraz naprzykład, to jeszcze powiedzianoby żeśmy nie dopłynęli do bieguna.
— Bądź o to zupełnie spokojnym, mój chłopcze. Wracając do nieruchomości osi ziemskiej, powiem, że gdybyśmy się w tem miejscu znajdowali podczas zimy, to widzielibyśmy jak gwiazdy zakreślają w około nas dokładne koło. Co się tyczy słońca, to ono w dniu wiosennego porównania dnia z nocą, to jest 23-go marca ukazałoby się nam na dwoje przedzielone widnokręgiem i podnosiłoby się zwolna, formując bardzo przedłużone linije krzywe. Lecz teraz osobliwem jest i to, że gdy się słońce tutaj raz pokaże, to wciąż jest widzialnem przez całe sześć miesięcy; potem znowu tarcza jego zniża się do horyzontu w czasie jesiennego przesilenia dnia z nocą (22-go września), i gdy wtedy się skryje, to nie widać go już przez całą zimę.
— Mówiłeś pan niedawno o spłaszczeniu ziemi przy biegunach, rzekł Johnson; zechciejże mi to lepiej wyjaśnić, panie Clawbonny.
— Dobrze mój przyjacielu. Ponieważ ziemia przy tworzeniu się była w stanie płynnym, zatem ruch jej obrotowy musiał pewną część jej masy ruchomej odpychać do równika, przy którym siła odśrodkowa mocniej czuć się dawała. Gdyby ziemia była nieruchomą, to byłaby pozostała kulą foremną; lecz właśnie w skutek fenomenu jaki wam opisałem, musiała przybrać kształt elipsy, a punkta biegunowe są przez to o pięć i jednę trzecią mili bardziej do środka przybliżone, aniżeli punkta równikowe.
— Tym więc sposobem, rzekł Johnson, gdyby nasz kapitan chciał nas ztąd poprowadzić do środka ziemi, to mielibyśmy podróż o pięć mil bliższą, jak z każdego innego punktu.
— Najniezawodniej, mój przyjacielu.
— To możeby, kapitanie, korzystać z tej sposobności, bo druga taka może się już nam nie przytrafi.
Hatteras nic nie odpowiedział, widocznie nie słuchał rozmowy, albo też może słuchał nie słysząc.
— Niektórzy uczeni, rzekł doktór, powiedzieliby, że naprawdę wyborna przedstawia się sposobność do probowania podobnej wyprawy.
— Byłaby bardzo zajmująca, zauważył Johnson.
— Kiedyindziej pomówimy o tem, a teraz pozwól mi skończyć, mówił dalej doktór. Teraz radbym ci wyjaśnić, dla czego spłaszczenie ziemi przy biegunach jest przyczyną zmiany punktów porównania dnia z nocą, to jest, dla czego, co rok porównanie wiosenne przypada o jeden dzień wcześniej, aniżeliby to się przytrafiało, gdyby ziemia była zupełnie okrągłą. To po prostu ztąd pochodzi, że przyciąganie słoneczne w odmienny całkiem sposób działa na wypukłą część kuli ziemskiej przy równiku, która wtedy podlega ruchowi wstecznemu, i to właśnie porusza nieco z miejsca biegun, jak to już wyżej powiedziałem. Prócz tego, spłaszczenie ziemi innyby jeszcze miało skutek, którybyśmy łatwo spostrzegli, gdybyśmy obdarzeni byli czułością bardziej matematyczną.
— Co przez to rozumiesz doktorze? zapytał Bell.
— Że tutaj jesteśmy ciężsi, aniżeli w Liwerpoolu.
— Ciężsi?
— Tak jest, i my sami i psy, broń i wszystkie przedmioty, jakie mamy ze sobą.
— Czy to być może?
— Niezawodnie, a to z dwóch przyczyn; naprzód dlatego, że jesteśmy bliżej środka ziemi, który przeto bardziej nas przyciąga, a ta właśnie siła przyciągania jest niczem innem jak tylko ciężkością; powtóre dla tego, że siła obrotowa, nieznaczna przy biegunie, jest bardzo silną przy równiku, a przeto wszystkie przedmioty tam będące mają skłonność do oddalaniu się od ziemi, a więc są i lżejsze.
— Jakto, rzekł Johnson, więc rzeczywiście nie wszędzie jednakową mamy wagę?
— Nie wszędzie, mój stary. Według prawa Newtona, ciała przyciągają się w stosunku prostym do mass, a w stosunku odwrotnym do kwadratu z odległości. Tutaj, ważę więcej, bo jestem bliżej punktu przyciągania, a na innej planecie ważyłbym mniej lub więcej, stosownie do masy planety.
— Jakto! rzekł Bell, na księżycu?....
— Na księżycu, mój ciężar który w Liwerpoolu dochodzi do dwustu funtów, wynosiłby zaledwie trzydzieści dwa.
— A na słońcu?
— Oh! na słońcu ważyłby przeszło pięć tysięcy funtów.
— Wielki Boże! zawołał Bell; a to w takim razie, na podniesienie każdej nogi potrzebaby urządzać oddzielną windę.
— Być może, mój drogi, być może! powtarzał doktór, bawiąc się osłupieniem Bella; lecz ta różnica nie dałaby się czuć, i upewniam cię, że przy takiem samem natężeniu muskułów nogi, mógłbyś pod biegunem skoczyć tak wysoko, jak i na bulwarze Mersey.
— Tak, ale na słońcu! mówił Bell nie mogący wyjść z podziwienia.
— Mój przyjacielu, rzekł doktór, z tego wszystkiego wypływa, że dobrze nam jest tu gdzie jesteśmy, i że nie mamy co myśleć o innych punktach wszechświata.
— A sam doktorze mówiłeś niedawno, wtrącił Amerykanin, że możeby to była dobra sposobność zrobienia ztąd wycieczki do środka ziemi! Czy też kto odbywał kiedykolwiek podróż podobnego rodzaju?
— Tak jest, i na tem właśnie zakończę moją z wami gawędę o biegunie. Niema na świecie punktu, któryby dał powód do utworzenia więcej hypotez, przypuszczeń, marzeń nawet! Starożytni, nie znając zupełnie nauki kosmografii, właśnie w środku ziemi umieszczali swój ogród Hesperyd. W średnich wiekach wyobrażano sobie, iż ziemię utrzymywała oś przeciągnięta przez bieguny, na której się ona obracała; lecz gdy spostrzeżono komety swobodnie poruszające się w okolicach biegunowych, zaprzestano wierzyć w tę teoryę. Później znalazł się pewien astronom francuzki, niejaki Bailly, który utrzymywał, że ucywilizowany, a później zaginiony naród Atlantydów, wspominany przez Platona, tu żył właśnie. Nareszcie, w naszych już czasach twierdzono, że przy biegunach istnieje ogromny otwór, z którego wydobywa się światło zórz północnych, i przez który można dojść do ziemi. W tej kuli wydrążonej miały być dwie planety: Pluton i Prozerpina, a zawarte w niej powietrze miało świecić, w skutek ciśnienia prącego na nie.
— Tak utrzymywano? zapytał Altamont.
— I pisano o tem bardzo poważnie i bardzo seryo. Rodak nasz; kapitan Synnes udawał się do uczonego Humphry Davy, a następnie do Humboldta i Arago, z propozycyą próbowania tej podróży, lecz wszyscy trzej mu odmówili.
— I dobrze zrobili.
— Tak mi się zdaje. W każdym jednak razie widzicie moi przyjaciele, że wyobraźnia długo i wiele snuła marzeń w przedmiocie bieguna, a jednak prędzej czy później potrzeba było wrócić do prostej rzeczywistości.
— Zresztą zobaczymy jeszcze, rzekł Johnson, nie wyrzekający się dotąd zupełnie swej myśli.
— A więc pozostawmy do jutra wszelkie wycieczki, rzekł z uśmiechem doktór, widząc że stary marynarz nie dał się całkiem przekonać; a jeśli jest jaki szczególny otwór prowadzący do środka ziemi, to pójdziemy tam wszyscy razem.
Po tej rozmowie pełnej treści, każdy jak mógł najlepsze urządził sobie posłanie w grocie i udano się na spoczynek.
Hatteras czuwał. Dla czego ten niezwykły człowiek nie chciał snem pokrzepić swych strudzonych członków?
Przecież osiągnął już cel swych życzeń; przecież spełnił zuchwałe zamiary niedające mu pokoju! Czemuż więc ta gorąca dusza nie spoczęła po takiej działalności? Nie należałoż przypuszczać, że gdy powodzenie uwieńczy jego wysilenia, Hatteras zapadnie w jakieś wyczerpanie, że wyprężone jego nerwy zapragną wytchnienia? Naturalnemby było nawet, żeby go teraz owładnął jakiś smutek, następujący zwykle po nasyconej żądzy.
Lecz nie, zdawał się być nadzwyczaj rozdrażniony. A jednak nie zajmowała go myśl powrotu. Chciałżeby więc iść jeszcze dalej? Czyż żądza podróżowania nie miała dla niego granic? Czyż po objechaniu świata całego, świat mu się wydał za małym?
Jakkolwiek bądź, dość że spać nie mógł, pomimo że ta pierwsza noc spędzona u bieguna była czystą i spokojną. Wyspa nie była zamieszkalną. W rozognionej jej atmosferze żaden ptak nie bujał, żaden zwierz nie stąpał po gruncie przysypanym grubą warstwą popiołu, żadna ryba żyć nie mogła we wrzących jej wodach. Rozlegał się tylko huk wychodzący z góry, ponad którą unosiły się wciąż gęste i wysokie słupy dymu gorącego.
Gdy się obudzili ze snu towarzysze Hatterasa, nie znaleźli go już przy sobie. Niespokojni, wyszli z groty i spostrzegli kapitana stojącego na skale z okiem wlepionem w szczyt wulkanu; trzymał w ręku narzędzia, przy pomocy których, jak widać, zdejmował dokładną pozycyę góry.
Doktór podszedłszy do niego, po razy kilka odzywał się, zanim go wyrwał z głębokiego zamyślenia; nareszcie gdy kapitan zdawał się pojmować, rzekł do niego:
— No! w drogę! potrzeba okrążyć naszą wyspę, i gotowi już jesteśmy na tę ostatnią wycieczkę.
— Ostatnią! powtórzył kapitał tonem człowieka marzącego głośno; tak, ostatnią rzeczywiście, ale też i najcudniejszą!
To mówiąc czoło przecierał rękami, jakby dla przytłumienia wewnętrznego w niem wrzenia.
W tej chwili nadeszli Altamont, Johnson i Bell; za ich przybyciem zdawało się, że Hatteras oprzytomniał.
— Moi przyjaciele, rzekł głosem wzruszonym, dziękuję wam za odwagę waszą, poświęcenie się i wytrwałość, za wysilenia nadludzkie prawie, których nie szczędziliście i które sprawiły, że stopy nasze depcą tę ziemię.
— Kapitanie, rzekł Johnson, na ciebie spływa cały zaszczyt zasługi, my spełniliśmy jedynie obowiązek.
— Nie, nie! odpowiedział Hatteras z gwałtowną wylewnością; wam zarówno jak i mnie sława się należy! Altamontowi równie jak nam wszystkim! O! pozwólcie zadowolić się sercu memu, przepełnionemu radością i zarazem wdzięcznością dla was.
I ściskał z uniesieniem dłonie swych towarzyszy, biegał, chodził, sam nie wiedział co się z nim dzieje.
— Jako Anglicy spełniliśmy tylko nasz obowiązek, rzekł Bell.
— Obowiązek przyjaciół, dodał doktór.
— Tak jest, lecz nie wszyscy umieli spełnić ten obowiązek! niektórzy nie wytrwali; lecz wybaczyć trzeba tak tym którzy zdradzili, jak i tym którzy się dali uwieść! Biedni ludzie! przebaczam im. Słyszysz doktorze?
— Słyszę, odrzekł Clawbonny, którego mocno niepokoiła ta egzaltacya kapitana.
— Dla tego też, mówił dalej Hatteras, chcę, aby nie utracili tej fortunki, po którą puszczali się w podróż tak daleką. W rozporządzeniu mojem żadna nie zajdzie zmiana; niech będą bogaci.... jeśli kiedykolwiek powrócą do Anglii.
Ton jakim ostatnie te słowa Hatteras wymówił, musiał wzruszyć słuchaczy do głębi duszy.
— Ależ kapitanie, rzekł żartobliwie Johnson, to wygląda na testament.
— Być może! odpowiedział Hatteras poważnie.
— Masz przed sobą długie jeszcze i świetne dni sławy, mówił dalej stary marynarz.
— Kto to wie!
Po tych wyrazach długie nastąpiło milczenie; doktór nie miał odwagi szukać ich znaczenia.
Lecz Hatteras nie dał długo czekać na objaśnienie; głosem, którego porywczość zaledwie powstrzymywał, rzekł.
— Słuchajcie mnie przyjaciele moi! Wieleśmy dotąd zdziałali, lecz wiele jeszcze do zrobienia pozostaje.
Towarzysze kapitana spojrzeli po sobie z wielkiem zdziwieniem.
— Tak! jesteśmy na gruncie biegunowym, ale jeszcze nie u bieguna samego.
— Jakto? spytał Altamont.
— Nie rozumiem! zawołał doktór, obawiający się odgadnąć myśl kapitana.
— Tak jest! rzekł z siłą Hatteras, powiedziałem, że Anglik pierwszy postawi nogę na biegunie i Anglik dokona tego.
— Co? zapytał doktór.
— Jesteśmy jeszcze o czterdzieści pięć sekund oddaleni od punktu nieznanego, mówił Hatteras coraz żywiej, a ja pójdę do niego.
— Ależ to szczyt tego wulkanu! zawołał doktór.
— Pójdę!
— To nieprzystępny wierzchołek!
— Pójdę!
— Jest to krater buchający płomieniem i lawą.
— Pójdę!
Trudno opisać stanowczość, z jaką Hatteras wymawiał ten jedyny wyraz. Przyjaciele jego osłupieli, z przerażeniem spoglądając na górę wyrzucającą w powietrze gęste słupy ognia.
Doktór zaczął nalegać i prosić Hatteresa, aby zaniechał swego zamiaru. Wypowiedział wszystko na co tylko zdobyć się mogła jego wyobraźnia, zacząwszy od próśb najusilniejszych, aż do pogróżek przyjacielskich; lecz nie zdołał zmienić postanowienia kapitana, zostającego pod wpływem dziwnego jakiegoś szału, któryby można nazwać „szałem biegunowym“.
Pozostawało już tylko gwałtem powstrzymać tego szaleńca szukającego swej zguby, lecz tego środka doktór w ostateczności dopiero użyć postanowił. Liczył on jeszcze i na to, że fizyczne niepodobieństwo, że przeszkody niepokonane nie pozwolą Hatterasowi spełnić jego zamiarów.
— Jeśli tak, rzekł do niego, to i my za tobą pójdziemy.
— Dobrze, odpowiedział kapitan, ale tylko do połowy góry, nie dalej! Wy powinniście powieźć do Anglii kopiję protokółu świadczącego o naszem odkryciu.....
— Jednakże kapitanie....
— Niema o czem mówić! zakończył Hatteras tonem stanowczym, a jeśli prośba przyjaciela nie pomoże, to rozkazuję jako kapitan.
Doktór nie chciał dłużej nalegać i w chwilę potem, podróżni z Dukiem na czele ruszyli w pochód.
Niebo jaśniało pogodą; termometr wskazywał jedenaście stopni ciepła. Atmosfera przepełniona była właściwą tej szerokości geograficznej światłością. Pochód rozpoczął się o ósmej godzinie rano.
Hatteras z dzielnym psem swoim wysunął się naprzód; Bell, Altamont, doktór i Johnson tuż za nim podążali.
— Lękam się czegoś, powiedział Johnson.
— Niema obawy, odpowiedział doktór, wszyscy tu przecież jesteśmy.
Wysepka na której się znajdowano widocznie nosiła na sobie cechy świeżej formacyi, a wulkan jej także niedawno powstał.
Skały najeżone jedna na drugiej, utrzymywały się tylko cudem równowagi. Cała góra, prawdę powiedziawszy, była nie czem innem, jak nagromadzoną dużą kupą kamieni, opadłych po wybuchu. Nigdzie ziemi, nigdzie żadnej roślinności, mchu nawet, słowem najmniejszego śladu wegetacyi! Kwas węglowy wydobywający się z krateru nie miał jeszcze czasu połączyć się ani z wodorem, ani z amoniakiem jakim obłoki były nasycone, aby pod dobroczynnym wpływem światła uformować mógł materye organiczne.
Wyspa ta na pełnem morzu powstała widocznie z materyj, wyrzucanych przez często powtarzające się wybuchy wulkanu. Takim sposobem powstało wiele gór na kuli ziemskiej; co same wyrzuciły ze swego wnętrza, wystarczyło do ich utworzenia. Tak Etna wyrzuciła już z siebie większą ilość lawy, aniżeli własna jej wynosi objętość; tak samo góra Monte-Nuovo (Nowa góra) niedaleko Neapolu, powstała w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin z żużlów, które z niej wytrysły.
To nagromadzenie skał stanowiących Wyspę królowej, widocznie wyszłe z łona ziemi, miało charakter plutoniczny. W tem miejscu rozlewało się przedtem morze, zaraz od początku świata powstałe, ze zgęszczenia par wodnych na zastygniętej już kuli ziemskiej; lecz w miarę jak gasły, a raczej zatykały się wulkany starego i nowego świata, musiały je zastąpić inne kratery ogień wybuchające.
W rzeczy samej ziemię możnaby porównać do wielkiego kotła kulistego w którym pod wpływem ciepła wewnętrznego powstaje niezmierna ilość par nagromadzonych w ciśnieniu tysięcy atmosfer; niezawodnie rozsadziłyby one kulę ziemską, gdyby nie klapy bezpieczeństwa znajdujące się na zewnątrz.
Takiemi klapami są właśnie wulkany; gdy jedna się zamyka, otwiera się druga. Przy biegunach, gdzie w skutek spłaszczenia ziemi skorupa jej jest cieńszą, powstanie wulkanu jeszcze mniej dziwić może.
Doktór postępując tuż za Hatterasem, uważał na te dziwne szczegóły; stąpał wciąż po tufie wulkanicznym i pokładach pumeksowych, powstałych z lawy, popiołu i skał wybuchowych. Pokłady te podobne były do syenitów i granitów islandzkich.
Widoczne było, że wyspa bardzo niedawno powstała, bo grunt osadowy nie miał się czasu jeszcze uformować.
Wody także niedostawało. Gdyby Wyspa Królowej liczyła długie wieki istnienia, toby i źródła gorące tryskały już z jej łona, jak to zwykle bywa w okolicach wulkanicznych. Tutaj zaś nietylko jednego atomu wilgoci nie spostrzeżono, ale i pary same wydobywające się ze strumieni lawy, zdawały się całkiem bezwodne. Ze wszystkiego tedy wnosić było można o zupełnie świeżej formacyi tej wysepki, która jak powstała w ciągu dnia jednego, tak samo i zginąć mogła co chwila w głębinach oceanu.
Im wyżej się posuwano, tem pochód stawał się trudniejszym; boki góry stawały się niemal prostopadłe, i trzeba było stąpać bardzo ostrożnie, aby nie spaść na dół. Często ogromne kłęby dymu z popiołem pomięszanego otaczały podróżnych, grożąc im uduszeniem, lub też potoki lawy tamowały im dalszą drogę. Na niektórych powierzchniach poziomych, potoki te zastygłe i stwardniałe z wierzchu, pod skorupą toczyły wrzącą lawę. Potrzeba więc było bardzo ostrożnie badać przejście na każdym kroku, aby nie stąpić na materyę gorącą a płynną.
Od czasu do czasu krater wyrzucał stosy kamieni rozpalonych; niektóre z nich jak bomby pękały w powietrzu, a odłamki ich daleko rozpadały się w różnych kierunkach. Łatwo zrozumieć wszystkie niebezpieczeństwa tej zuchwałej wyprawy, i całe szaleństwo kapitana upierającego się żeby ją odbyć.
Hatteras wchodził na górę z szybkością i zręcznością nadzwyczajną; bez pomocy nawet kija okutego, wstępował na najstromsze spadzistości.
Tak doszedł w krótce do jednej ze sterczących skał, przedstawiającej płaszczyznę około dziesięciu stóp powierzchni mającą, otoczoną wrzącym strumieniem lawy, który rozdzielony u stóp wyżej leżącej skały na dwie odnogi, pozostawiał wąziutkie tylko przejście. Hatteras zuchwale przesunął się tamtędy i jego towarzysze za nim.
Stanąwszy, kapitan zmierzył wzrokiem przestrzeń dzielącą go jeszcze od szczytu góry; w prostej linii brakowało może ze sto sążni do krateru, to jest do matematycznego punktu bieguna; ale dla wdrapujących się, odległość wynosiła jeszcze około tysiąc pięćset stóp. Pomimo że wstępowanie na górę trwało już przeszło trzy godziny, Hatteras jednak nie zdawał się być zmęczonym, chociaż towarzyszom jego sił już brakło zupełnie.
Wierzchołek wulkanu zdawał się całkiem niedostępnym. Doktór postanowił, niedopuścić Hatterasowi dalszego pochodu na górę bez przebierania w środkach. Probował najprzód łagodnej namowy, lecz to się na nic nie przydało, bo egzaltacya kapitana dochodziła do szaleństwa co krok rosnącego. Kto go znał i widywał go w różnych ważnych chwilach jego życia, nie mógł się temu dziwić. W miarę jak się drapał do góry, rosło i naprężenie jego umysłu; zdawał się rosnąć razem z górą.
— Kapitanie! dość już! nie możemy iść dalej!
— A więc zostańcie, zawołał kapitan dzikim głosem, ja pójdę wyżej!
— Ależ to bez potrzeby kapitanie? jesteś tu już przecie u bieguna.
— Wyżej! wyżej! ja pójdę wyżej!
— Mój przyjacielu! posłuchaj! to ja mówię do ciebie, ja doktór Clawbonny! czyż nie poznajesz mnie?
— Wyżej! jeszcze wyżej! powtórzył zgorączkowany szaleniec.
— Ależ my niepozwolimy...
Jeszcze doktór nieskończył mówić, gdy Hatteras nadludzkie robiąc wysilenie, przeskoczył potok lawy, który go oddzielił od towarzyszy. Wydali okrzyk przerażenia, sądząc że kapitan upadł w ognisty strumień; padł on jednak za strumieniem, a za nim skoczył Duk nie chcący go odstąpić.
Znikł za zasłoną z dymu; słyszano tylko głos jego ginący w oddali.
— Na północ! dalej na północ! Na szczyt góry Hatterasa! Pamiętajcie! góry Hatterasa!
Nie można było ani myśleć o zbliżeniu się do kapitana; ani podobna przeskoczyć, lub obejść ten potok ognia. Hatteras przebył go z tą zręcznością i z tem szczęściem, które się zdarzają waryatom. Altamont chciał także skoku probować, ale towarzysze go powstrzymywali, widząc grożące niebezpieczeństwo.
— Hatterasie! Hatterasie! wołał doktór z rozpaczą.
Lecz kapitan nie odpowiadał i słychać było tylko coraz słabsze szczekanie Duka. Postać Hatterasa ukazywała się niekiedy otoczona gęstą chmurą dymu i deszczem popiołu. Z tej zamieci to rękę, to głowę jego dojrzeć było można; później zniknął na chwilę i znowu okazywał się zaczepiony o jaką krawędź skały. Postać jego malała stopniowo z fantastyczną szybkością przedmiotów unoszących się w powietrze; po upływie pół godziny, rozmiary jego osoby zmniejszyły się do połowy.
Atmosferę napełniał głuchy huk wulkanu; góra wrzała jak wielki kocioł parowy, boki jej drgały. Hatteras szedł ciągle naprzód, Duk go nie odstępował. Niekiedy obrywała się za nim skała i pędem przyspieszonym w miarę ciężaru, staczała się po krawędziach, przeskakiwała rozpadliny i zapadała z łoskotem aż w morze otaczające górę. Lecz Hatteras nie oglądał się nawet; kij swój zamienił on na drzewce do którego przyczepił flagę angielską. Towarzysze przerażeni bacznie śledzili wszystkie jego poruszenia; postać kapitana coraz bardziej malała, a Duk doszedł już do rozmiarów wielkiego szczura.
Na wdzierających się ciągle wyżej, wiatr napędził szeroki pas płomienia. Doktór krzyknął przeraźliwie; lecz Hatteras ukazał się znowu, powiewając swą flagą.
Przerażający widok tego wdzierania się na górę trwał przeszło godzinę, godzinę walki z chwiejącemi się skałami, z przepaścistemi zaspami popiołu, w których ten prawdziwy bohater niepodobieństw tonął prawie aż do pasa. To się wspinał wyginając się w łuk i przylegając do skał, to schwyciwszy się wystającej jakiej krawędzi jedną ręką zawisł na niej, a wiatr nim miotał jak zeschłem zielem.
Nakoniec doszedł do wierzchołka wulkanu i stanął nad samym otworem krateru. W serce doktora wstąpiła nadzieja, że ten nieszczęśliwy zapaleniec doszedłszy do swego celu, zechce powrócić, a w powrocie napotka te tylko niebezpieczeństwa, które już raz przebył.
— Hatterasie! Hatterasie! poraz ostatni zawołał doktór.
Ten krzyk doktora wzruszył Altamonta aż do głębi duszy.
— Ja go ocalę! zawołał.
Jednym skokiem przesadził potok lawy i znikł wśród skał.
Clawbonny nie miał czasu go powstrzymać.
Hatteras doszedłszy do szczytu góry, posuwał się nad otchłanią po wystającej nad nią skale, otoczony deszczem spadających na około kamieni. Duk go nie odstępował. Biedne zwierzę widocznie traciło już przytomność nad zawrotną przepaścią. Hatteras wciąż powiewał flagą, na której jaskrawo odbijał się blask płomieni buchających z krateru.
Kapitan w jednej ręce trzymał flagę powiewającą, a drugą wskazywał na zenicie biegun sfery niebieskiej. Zdawało się że nie był jeszcze zupełnie pewnym, że pragnął z matematyczną dokładnością znaleść punkt, w którym się schodzą wszystkie południki kuli ziemskiej, a na którym właśnie chciał postawić nogę.
Ale mu brakło już podstawy. Znikł. Okropny krzyk jego towarzyszy przedarł się aż do szczytu góry. Tak upłynęła sekunda, wiek! Clawbonny sądził że jego przyjaciel zginął, że zapadł na zawsze w przepaści wulkanu. Lecz był tam już Altamont, był i Duk; człowiek i pies, obaj jednocześnie pochwycili nieszczęśliwego szaleńca, właśnie w chwili gdy miał zapaść w otchłań. Hatteras był ocalony mimo swej woli i w pół godziny później dowódzca Forwarda bez zmysłów leżał na rękach swych zrozpaczonych przyjaciół.
Gdy przyszedł do siebie, doktór w niemej boleści badał wzrok jego; lecz w bezwiednem jego spojrzeniu nie znalazł żadnej odpowiedzi.
— Wielki Boże! zawołał Johnson, on wzrok utracił.
— Nie, odpowiedział Clawbonny, nie! Ocaliliśmy samo tylko ciało Hatterasa! dusza jego została na szczycie wulkanu! utracił świadomość.
— Obłąkany! krzyknęli z przerażeniem Altamont i Johnson.
— Obłąkany! odrzekł doktór, a dwie łzy spłynęły po jego twarzy.
W trzy godziny po tem smutnem rozwiązaniu przygód kapitana Hatterasa, Clawbonny, Altamont i dwaj marynarze zebrani w grocie u stóp góry, naradzali się nad tem co dalej czynić.
— Moi przyjaciele, przemówił doktór, nie możemy dłużej pozostać na Wyspie Królowej; mamy przed sobą morze wolne od lodów, żywności nam nie braknie, wróćmy więc co prędzej do Szańca Boskiej Opatrzności, gdzie zazimujemy oczekując przyszłego lata.
— Takie i moje zdanie, mówił Altamont; wiatr jest pomyślny, jutro zaraz wypłyniemy na morze.
Dzień przeszedł w ciężkiem strapieniu. Obłąkanie kapitana smutno nastroiło wszystkich, a gdy Bell, Johnson i Altamont pomyśleli o powrocie, przelękli się swego obecnego osamotnienia; czuli się przerażeni odległością, którą przebyć mieli. Brakowało im nieustraszonej duszy Hatterasa.
Jednakże, jako ludzie mężni, sposobili się do nowych walk z przeciwnościami i z samemi sobą, gdyby podupadli na duchu.
Nazajutrz, w sobotę 13-go lipca przeniesiono bagaże na szalupę i wkrótce wszystko było do odjazdu gotowe.
Lecz przed opuszczeniem na zawsze tej skały, której już nigdy nie miano oglądać, doktor spełniając życzenia Hatterasa, kazał wznieść pagórek w tem właśnie miejscu, gdzie kapitan wydobył się na wyspę; pagórek ten ułożono z wielkich głazów, aby tworzył znak nadbrzeżny i widoczny, byle go nieuszkodziły wybuchy wulkanu. Na jednym z głazów, Bell ostrem żelazem wyrył ten skromny napis:
Kopja dokumentu zamknięta szczelnie w puszcze blaszanej, złożoną została wewnątrz pagórka; rzetelne to świadectwo wielkiego odkrycia zostawiono na pustej skale.
Wtedy, czterej ludzie, kapitan — to jest biedne jego ciało bez duszy i wierny jego Duk zasmucony, wsiedli na szalupę dla odbycia podróży z powrotem. Była godzina dziesiąta rano. Z płótna namiotu zrobiono nowy żagiel; szalupa przy wietrze bardzo pomyślnym opuściła wyspę, a wieczorem, doktór stanąwszy na swej ławie, ostatni raz wzrokiem pożegnał górę Hatterasa, ogniem zalewającą cały naokoło horyzont.
Czysta zupełnie powierzchnia morza, bardzo sprzyjała żegludze i zdawało się, że łatwiej było oddalać się od bieguna, niż zbliżać się do niego.
Hatteras nie był w stanie rozumieć co się dzieje naokoło niego; leżał w szalupie jak niemy, z okiem przygasłem, z rękami na piersiach skrzyżowanemi. Duk nie oddalał się od nóg jego. Napróżno doktór po kilkakroć zwracał mowę do nieszczęśliwego, Hatteras nie rozumiał go wcale.
Przez czterdzieści ośm godzin i wiatr ciągle był przyjazny i morze bardzo mało falowało. Dnia 15-go lipca podróżni ujrzeli na południu Altamont-Harbour; lecz ponieważ ocean północny na całem wybrzeżu zupełnie był z lodów oczyszczony, zamiast na saniach przebywać Nową Amerykę, postanowiono opłynąć ją, i morzem przedostać się do zatoki Wiktoryi.
Ten sposób podróży był i prędszym i łatwiejszym. Rzeczywiście przestrzeń, na przebycie której saniami podróżni potrzebowali dwóch tygodni wodą przebywali w ciągu jednego tygodnia. Płynąc brzegiem poprzerzynanym licznemi zatoczkami, których zarysy sobie zrobili, 23-go lipca w poniedziałek wieczorem zawinęli do zatoki Wiktoryi.
Zarzucono starannie kotwicę szalupy przy brzegu, i udano się z pośpiechem do Szańca Boskiej Opatrzności. Lecz jakież okropne znaleźli spustoszenie! Domek doktora, magazyny, składy, prochownia, fortyfikacye, wszystko to pod działaniem słońca z wodą spłynęło, a zapasy zniszczone zostały przez dzikie zwierzęta.
Podróżni bardzo już mało posiadali żywności i liczyli na zapasy pozostawione w Szańcu Opatrzności. O czemże tu było przepędzić zimę? Nie namyślając się przeto zbyt długo, zdecydowano, aby dostać się najkrótszą jak być może drogą na morze Baffińskie.
— Nic nam innego nie pozostaje, rzekł doktór. Niema i sześciuset mil do morza Bafińskiego; będziemy płynąć dopóki starczy wody dla szalupy, dostaniemy się do cieśniny Jones, a ztamtąd do posiadłości duńskich.
— Tak jest, potwierdził Altamont, zbierzmy co zdołamy żywności i jedźmy.
Poszukawszy dobrze tu i owdzie, znaleziono jeszcze kilka skrzynek mięsa zasuszonego, dwie baryłki mięsa solonego, których dzikie zwierzęta nie zniszczyły. Zebrało się żywności na sześć tygodni i prochu ilość dostateczna. Dzień jeden poświęcono na opatrzenie i naprawę szalupy, a nazajutrz, 24-go lipca, puszczono się na morze.
Około ośmdziesiątego trzeciego stopnia szerokości, ląd zwracał się ku wschodowi; być więc może, iż łączył się on z krajami znanemi pod nazwą ziemi Grinnela, to jest z Ellesmer i Lincoln-Septentrional, które stanowią przybrzeżną linię morza Baffińskiego. Można było przypuścić, że ciaśnina Jones łączy się z morzami wewnętrznemi, tak samo jak ciaśnina Lankastra.
Żegluga wcale nie była trudna; z łatwością można było jeszcze omijać lody pływające. Na wypadek możliwego opóźnienia, doktór zredukował porcye żywności do połowy; że jednak mało pracowano, zdrowie zatem wszystkich było w stanie nader zadowalniającym.
Zresztą nie bez tego, żeby się nie zdarzyło coś ubić ze świeżej zwierzyny: strzelano do kaczek, gęsi i nurków. Zapasu świeżej wody do picia, dostarczały wciąż lody z wód słodkich uformowane, które łatwo było napotkać przy brzegach od których szalupa dla bezpieczeństwa nigdy bardzo nie oddalała się na pełne morze.
W tej porze roku, termometr już ciągle stał niżej punktu zamarzania. Po częstych i obfitych deszczach nastały śniegi, niebo stało się pochmurne i pogoda niepewną; słońce skłaniało swa tarczę, coraz silniej szczerbioną, coraz bliżej horyzontu, aż nareszcie 30-go lipca, po raz pierwszy podróżni całkiem je stracili z oczu, to jest że noce trwały po kilka minut.
Szalupa szybko się posuwała, robiąc niekiedy po sześćdziesiąt, do sześćdziesięciu pięciu mil na dobę. Nie zatrzymywano się ani na chwilę, wiedziano bowiem o ile trudniejszą i przykrzejszą byłaby podróż lądem, bo ciasne tamtejsze morza niedługo już miały zamarznąć; lody tu i owdzie już się ukazywać zaczynały. Pod tą szerokością geograficzną przejście z lata do zimy następuje szybko; niema tam wiosny, ani jesieni. Trzeba więc było pośpieszać.
Dnia 31-go lipca niebo przy zachodzie słońca było bardzo czyste, i wtedy podróżni spostrzegli pierwsze gwiazdy w konstelacyach zenitu; lecz od tej chwili powstała bardzo gęsta i nieustająca mgła, która ważną w podróży stanowiła przeszkodę.
Doktór mocno był zaniepokojony tak raptownem zbliżaniem się zimy; wiedział on z jakiemi trudnościami walczyć musiał sir John Ross, zanim się dostał na morze Baffińskie, po opuszczeniu swego okrętu. Po pierwszej próbie czy mu się nie uda przejść po lodach, musiał powrócić do swego statku i czwarte jeszcze wytrzymać zimowisko; ale miał schronienie na przykrą porę, oraz zapasy żywności i paliwa.
Gdyby podobne nieszczęście spotkało dawną osadę Forwarda, gdyby przyszło zatrzymać się lub powracać, byliby zgubieni. Doktor towarzyszom nie wyjawiał swych obaw, lecz naglił, aby jak najprędzej zdążać ku wschodowi.
Nakoniec 15-go sierpnia, po trzydziestu dniach dość pospiesznej żeglugi, po czterdziestu ośmiu godzinach walki z lodami, nieraz przejście zupełnie tamującemi, po stokrotnem narażeniu na zgubę wątłej szalupy, żeglarze ostatecznie zostali w swej podróży zatrzymani przez lody formujące się ze wszystkich stron; termometr stał średnio na dziewięć stopni niżej zera.
Zresztą, tak od północnej jako i wschodniej strony, łatwo było rozpoznać blizkość brzegów po tych płasko zaokrąglonych kamykach, jakie woda morska liże po nadbrzeżnych lądach; coraz częściej też napotykano lody rzeczne.
Altamont ze skrupulatną dokładnością zdjął pozycyę, i w rezultacie otrzymał 78° 15′ szerokości, a 85° 2′ długości.
— A więc, rzekł doktór, dotarliśmy do Lincolnu północnego u przylądka Eden i właśnie wchodzimy na cieśninę Jones; gdyby nam było szczęście stalej nieco służyło, mogliśmy jeszcze byli zastać wolną od lodów drogę aż do samego morza Baffińskiego. Lecz i tak żalić się nie mamy czego. Gdyby mój biedny przyjaciel Hatteras znalazł był odrazu morze tak podróży jego sprzyjające, byłby bardzo prędko przybył do bieguna, towarzysze nie byliby go opuścili i nie byłby zmysłów utracił pod wpływem ciągłych trosk i niepokoju.
— Zatem, mówił Altamont, nie pozostaje nam jak opuścić szalupę, i na saniach dostać się do wschodniego wybrzeża Lincolnu.
— Na opuszczenie szalupy i podróż saniami zgadzam się, lecz zamiast dążyć do Lincoln, proponowałbym przebyć po lodach ciaśninę Jones i dostać do Devonu północnego.
— A to dla czego? zapytał Altamont.
— Bo im bliżej będziemy ciaśniny Lankastra, tem łatwiej napotkać możemy wielorybników.
— Masz słuszność doktorze, ale obawiam się, czy lody są już dość mocne, abyśmy bezpiecznie po nich przejść mogli.
— Spróbujemy! odpowiedział Clawbonny.
Wyładowano szalupę; Bell i Johnson zajęli się przysposobieniem sań, które w bardzo jeszcze dobrym były stanie. Nazajutrz psy zaprzężono i puszczono się brzegiem najprzód, a następnie wyjechano na rozległą przestrzeń pól lodowych.
Rozpoczęła się tedy na nowo owa tyle razy opisywana, tak powolna i męcząca podróż, Altamont miał słuszność, że nie ufał trwałości lodu: rzeczywiście nie można było przejść cieśniny Jones i wypadało jechać wciąż brzegiem Lincolnu.
Dnia 21-go sierpnia, podróżni wziąwszy się nieco na ukos, doszli do ciaśniny Glacier’a; tam puścili się lodem i następnego dnia dotarli do wyspy Koburg, którą przeszli w przeciągu dwóch dni, walcząc ze śniegową zawieją.
Ztamtąd dopiero wydobyli się na lepszą nieco drogę przez pola lodowe, i nareszcie 24-go sierpnia stanęli na ziemi Devonu północnego.
— Teraz, rzekł doktór, pozostaje nam już tylko przebyć ten ląd i dostać się do przylądka Warender, przy wejściu do ciaśniny Lankastra.
Pogoda tymczasem bardzo się popsuła: powietrze było mroźne, połączone z nieustanną zamiecią śniegową, wyczerpującą resztki sił biednych podróżnych. Zapasy także się wyczerpywały z dniem każdym i musiano ograniczyć się już do jednej trzeciej części zwykłej porcyi, aby tylko psom starczyło żywności odpowiedniej do ich
pracy.
Natura gruntu także nie mało przyczyniała trudów; nierówności wciąż napotykane o wiele opóźniały drogę, a w przepaścistych wąwozach góry Trauter o mało że nie zostali ludzie, psy i sanie. Pomimo przyzwyczajenia się do trudów podróży podbiegunowej, nieszczęśliwi ci ludzie byli całkiem już znękani moralnie i fizycznie. Nie mogło być inaczej, po ośmnastu miesiącach nadludzkich wysileń i bezustannego następstwa rozpaczy lub nadziei. Zresztą i to jeszcze dodać potrzeba, że do jakiegoś celu dąży się z pewną ochotą, przekonaniem, wiarą, których się już nie doznaje przy powrocie. Więc też i podróżni wlekli się z trudnością; możnaby powiedzieć, że szli więcej ze zwyczaju, pobudzani resztką jakiego instynktu zwierzęcego, prawie niezależnego od ich woli.
Dopiero 30-go sierpnia wyszli nareszcie z tego zamętu gór, o których orografija niższych stref najmniejszego nie może dać wyobrażenia; wyszli jednak z tamtąd, jakkolwiek pokaleczeni i na pół przemarznięci. Doktór nie zdołał już podniecać swych towarzyszy, tem mniej, że i on sam siły utracił.
Z gór Trauter wychodziło się na pewien rodzaj płaszczyzny, utworzonej widocznie przez wstrząśnienia góry przy pierwotnem jej powstawaniu.
Tu potrzeba było koniecznie odpocząć dni kilka; podróżni nie mogli już nóg stawiać, a dwa psy z zaprzęgu zdechły w skutek zupełnego sił wyczerpnięcia.
Obrano sobie stanowisko i rozłożono się pod dużą bryłą lodu, na mrozie dziewiętnasto-stopniowym; nikt nie miał siły do rozbicia namiotu.
Zapasy żywności zmniejszyły się niezmiernie i pomimo zaprowadzenia najściślejszej oszczędności, nie mogły wystarczyć dłużej jak na tydzień. Zwierzyna stawała się coraz rzadszą, ptastwo bowiem odlatywało do cieplejszych klimatów. Śmierć głodowa groziła więc nieszczęsnym ofiarom.
Altamont okazujący ciągle najwięcej poświęcenia i prawdziwe zaniedbanie samego siebie, postanowił sprobować szczęścia na polowaniu, żeby dostarczyć żywności swym towarzyszom. Wziął przeto strzelbę, zawołał Duka i puścił się na płaszczyzny północne; doktór, Bell i Johnson z obojętnością prawie patrzyli jak ich opuszczał. Przez godzinę przeszło ani jednego nie usłyszeli wystrzału; wkrótce potem powrócił Altamont jakby czemś przestraszony.
— Cóż tam znowu? zapytał doktór.
— Tam! pod śniegiem! jąkał Altamont, wskazując pewien punkt na widnokręgu.
— Co takiego?
— Cała gromada ludzi!....
— Ludzi? żywych?
— Trupów!.. zmarzniętych.... a nawet...
Amerykanin nie śmiał dokończyć, lecz rysy jego twarzy wyrażały przerażenie trudne do opisania.
Doktór, Johnson i Bell pobudzeni tym wypadkiem, dobyli resztek sił aby się dowlec do miejsca, które wskazywał Amerykanin.
Byłato przestrzeń a raczej wąwóz ze wszech stron zamknięty i zacieśniony; tam okropny widok uderzył oczy widzów. Trupy zesztywniałe od mrozu, na wpół zagrzebane pod białym całunem, tu i owdzie sterczały z pod śniegu; tu ręka, tu noga, tam obie ręce skurczone, dalej twarz nacechowana groźbą i rozpaczą.
Doktór podszedł naprzód, lecz cofnął się naraz blady i zmięszany, a Duk tymczasem ze szczególnym naszczekiwał przestrachem.
— Jakiż okropny widok! zawołał Clawbonny.
— Cóż to jest? spytał stary Johnson.
— Nie poznajecie ich? mówił doktór głosem zmienionym.
— Kogo?
— Patrzcie.
Wąwóz ten był oczywiście widownią ostatniej walki ludzi z klimatem, trudami podróży i głodem, bo szczątki tu i owdzie znajdowane wskazywały jawnie, że ci nieszczęśliwi karmili się trupami ludzkiemi, może nawet drgającem ciałem towarzyszów. Doktór poznał Shandona i Pena i innych niegdyś do osady Forwarda należących; widać że im zabrakło sił i żywności, szalupa zapewne rozbiła się gdzie w przepaści śród śniegów, nie mogli przeto korzystać a morza oczyszczonego z lodów. Może też i zabłądzili w tych okolicach nieznanych. Zresztą, ludzie zbiegli w imię buntu, nie mogli długo pozostać w jedności tak niezbędnie potrzebnej do spełnienia wielkich przedsięwzięć. Shandonowi zapewne wkrótce wypowiedzieli posłuszeństwo, bo naczelnik buntowników wątpliwą mógł mieć nad niemi władzę.
Ta gromadka ludzi widocznie okropne przetrwać musiała cierpienia i niepokoje, zanim przyszła do tego okropnego stanu; lecz tajemnica ich nieszczęść na zawsze pogrzebaną została pod śniegiem podbiegunowym.
— Uchodźmy! uchodźmy ztąd! wołał doktór.
I odciągnął od tego strasznego miejsca swych towarzyszy, którym trwoga dała tyle energii na chwilę, że mogli coprędzej wracać do swego stanowiska.
Poco rozwodzić się zbyt długo nad położeniem ludzi pozostałych przy życiu? Oni sami nawet nie potrafili zachować w pamięci szczegółowych wypadków, wydarzonych w ciągu ośmiu dni po owem strasznem odkryciu resztek dawniejszej osady Forwarda. Zebrawszy ostatek sił i odwagi, 9-go września dowlekli się oni do przylądka Hosburg, leżącego na krańcu Devonu północnego.
Umierali z głodu; nie jedli już od czterdziestu ośmiu godzin, a ostatniem ich pożywieniem było mięso ostatniego psa pociągowego. Bell nie mógł iść dalej, stary Johnson czuł zbliżający się swój koniec.
Byli oni na zamarzniętym brzegu morza Baffińskiego, to jest na drodze do Europy. W odległości trzech mil, morze wolne od lodów wspaniale toczyło swe fale.
Nie pozostawało nic innego, jak czekać na niepewne przybycie jakiego wielorybnika, ale jak długo jeszcze?
Lecz niebo ulitowało się nad nieszczęśliwymi, bo następnego zaraz dnia Altamont ujrzał wyraźnie na horyzoncie rysujący się żagiel. Wiadomo jakie męczarnie znoszą czekający na zbliżenie się dojrzanego w dali okrętu, ile przechodzą obaw aby ich nadzieja nie zawiodła. Okręt zdaje się to zbliżać, to oddalać naprzemian, a czekający cierpią w tych przejściach z nadziei do rozpaczy. Zbyt często niestety się zdarza, że gdy rozbitki mają się za ocalonych, dojrzany okręt oddala się i niknie na widnokręgu.
Doktór i jego towarzysze doznali tego wszystkiego. Dowlekli się oni do samego krańca lodu, popychając lub ciągnąc jedni drugich, i z tamtąd wołali na statek, który nie posłyszawszy ich wołania, znikł im znowu z oczu.
Wtedy to doktór wiedziony ostatniem natchnieniem tego gieniuszu pomysłowego, który im aż dotąd tak częste w podróży wyświadczał usługi, spostrzegłszy nadpływającą ogromną bryłę lodu zawołał na swych towarzyszy.
— Siadajmy! siadajmy coprędzej!
Myśl ta jak błyskawica przebiegła umysły.
— Ah doktorze, doktorze! wołał Johnson całując go po ręku.
Bell z Altamontem pobiegli do sań, wyrwali z nich jeden słupek, ustawili go na lodzie jak maszt, przytwierdzając postronkami, a na żagiel jaki taki podarli płótno namiotu. Wiatr był pomyślny; biedacy zrozpaczeni puścili się na pełne morze po niesłychanem wysileniu.
W dwie godzin potem, ostatni ludzie z osady Forwarda przyjęci zostali na pokład duńskiej łodzi wielorybniczej Hans Christien, płynącej z powrotem do ciaśniny Davisa.
Kapitan statku był człowiek z sercem; zobaczywszy te istoty do widm raczej niż do ludzi podobne, odgadł od razu ich historyę, najtroskliwszemi otoczył ich staraniami i zdołał ocalić im życie.
W dziesięć dni potem, Clawbonny, Johnson, Bell, Altamont i Hatteras wylądowali w Kersoer, na Zelandyi; statek parowy przywiózł ich do portu Kiel, zkąd przez Altonę i Hamburg dostali się do Londynu, gdzie przybyli l3-go tegoż miesiąca, wypoczęci już nieco po długich cierpieniach.
Zaraz po przybyciu, doktór prosił królewskiego Towarzystwa Geograficznego, aby mu pozwoliło złożyć raport o wyprawie i został przyjętym na posiedzeniu dnia l5-go listopada.
Łatwo zrozumieć zdziwienie uczonego grona, i zapał z jakim przyjęto odczytanie dokumentu Hatterasa.
Podróż ta, jedyna w swoim rodzaju, streszczała w sobie wszystkie poprzednie odkrycia, dokonane w krajach podbiegunowych, łącząc wypadki wypraw takich żeglarzy jak Parry, Ross, Franklin i Mac-Clure, a przez dotarcie do samego bieguna mogła uzupełnić kartę krain północnych pomiędzy setnym, a setnym piętnastym południkiem. Jak Anglija Angliją, nigdy jeszcze nie przebiegła jej tak zdumiewająca nowina.
Anglicy namiętnie lubią wszelkie odkrycia geograficzne; nic więc dziwnego, że cała Wielka Brytanija, od największego począwszy magnata i dostojnika, do ostatniego nędzarza, brzmiała jednym, wielkim rozgłosem.
Druty telegraficzne po całym kraju szybko rozniosły wielką nowinę; dzienniki, na czele swych szpalt wypisały nazwisko Hatterasa, a Anglija zadrżała z radości i dumy.
Doktór Clawbonny i jego towarzysze, na uroczystem posłuchaniu przedstawieni zostali królowej przez lorda kanclerza.
Rząd zatwierdził utrzymanie nazwisk: Wyspy królowej, Góry Hatterasa i przystani Altamonta, jakie podróżni nadali miejscom przez siebie odkrytym.
Altamont pokochał szczerze towarzyszy wspólnej niedoli i sławy; razem z nimi pojechał do Liwerpoolu, gdzie ich z nadzwyczajnym przyjęto zapałem, tem więcej, że powszechnie sądzono, wśród odwiecznych lodów pogrzebani zostali.
Całą jednak sławę doktór przypisywał temu, komu się z prawa głównie należała. W opisie swej podróży, pod tytułem: „The Englisch at the North Pole“, wydanym staraniem królewskiego Towarzystwa Geograficznego, wszędzie Hatterasa na równi stawia z najpierwszymi i największymi podróżnikami, którzy poświęcili swe życie, dla pomnożenia naukowych zdobyczy.
A tymczasem ta smutna ofiara szlachetnej namiętności żyła spokojnie w szpitalu Sten-Cottage niedaleko Liwerpoolu, gdzie go umieścił doktór Clawbonny. Obłęd jego był łagodny i spokojny, ale nie mówił nic i nic nie rozumiał, jakby mowę wraz z rozumem utracił. Jedyne uczucie jakie go jeszcze wiązało ze światem, było przywiązanie do Duka, którego mu też pozostawiono. Ten „obłęd polarny“ trwał jednostajnie, bez żadnych objawów szczególnych, gdy naraz doktór Clawbonny odwiedzający codzień swego biednego chorego, uderzony został sposobem jego chodzenia.
Od niejakiego czasu kapitan w towarzystwie swego wiernego psa odbywał długie przechadzki po jednej z alej ogrodu w Sten-Cottage. Za każdym razem gdy doszedł do końca alei, cofał się napowrót tyłem. Jeśli go kto zatrzymał, wskazywał palcem punkt na niebie; gdy go chciano zmusić do obrócenia się przodem, wpadał w gniew, któremu Duk przytakiwał wściekłem szczekaniem.
Doktór obserwujący oddawna to dziwactwo, odgadł nareszcie przyczynę tego osobliwego uporu; zrozumiał czemu ta przechadzka odbywała się w jednym tylko kierunku, jakby pod wpływem siły magnetycznej.
Kapitan Hatteras szedł ciągle ku północy!
Opowiadanie w niniejszem dziełku zawarte, przedstawia historyę usiłowań dążących do znalezienia przejścia północno-zachodniego i zbliżenia się ku północnemu biegunowi, a dokonanych do r. 1860. Przedstawia ono także wiernie podstawy mniemania ustalającego się coraz bardziej, o żeglowności mórz dotykających bezpośrednio bieguna północnego. Najnowsze naukowe pod tym ostatnim względem wiadomości, zdobyte w ostatnich podróżach w tamte nieznane strony, stwierdziły jeszcze domniemania poprzednie; jeśli kiedykolwiek ludzie dotrą do bieguna samego, co się po każdej nowej podróży podbiegunowej prawdopodobniejszem staje, to podobno nie lądem, ale po wodzie. Czy w samym punkcie biegunowym znajdą ląd czy wodę przesądzać niepodobna, w niczem to jednak prawdopodobnie nie zmieni natury samej podróży. Przypadłości jej zaś w skutek warunków klimatycznych pasa przybiegunowego, powinnyby być bardzo podobne do tych, jakie Verne w niniejszej książce opisał, więcej na istotnych faktach i na prawdopodobieństwie, niż na fantazyi swej wsparty. Relacye z dawniejszych równie jak i najnowszych podróży podbiegunowych, są tego dowodem. Oto kilka z tych ostatnich.
W r. 1871 parowiec amerykański „Polaris“ pod wodzą kapitana Hall‘a, dotarł przez morze Baffińskie na zatokę Smith‘a pod 78° 37′ szerokości północnej, gdzie Kane w 1853—1855 r. z powodu lodów zimował. Hall znalazł morze wolne od lodów, puścił się kanałem Kennedy, i z tego wpłynął na nieznany jeszcze nikomu inny kanał, któremu dał nazwę Robeson‘a, ministra ówczesnego marynarki Stanów Zjednoczonych Am. półn. Dotarł nim aż do 82° 16′ d. 3-go września. I jeszcze dalej mógł płynąć, bo ze szczytu masztu widać było rozległe morze, pokryte wprawdzie górami lodowemi, ale jeszcze nie zmarzłe. Było to morze Lincolna. Lękając się zamarznięcia morza, wrócono pod 81° 38′ do zatoki „Dzięki Bogu“ na południowo-zachodnim brzegu kanału Robeson‘a. Hall umarł 2-go listopada. Wyprawa przepędziła w zatoce zimę, podczas której zimno dochodziło do 39° Reaumura. Latem jednak ziemia pokryła się miłą zielonością i kwiatkami o barwach modrych i czerwonych, bezwonnemi jednak, jakiemi są także niektóre i u nas kwiatki. Zwierzęta miały więc tam czem się żywić; to też spotykano niedźwiedzie, lisy, zające a nawet piżmowcowe, widziano motyle i pszczoły, a od południa ciągnęły liczne stada ptastwa wodnego ku północy; pewne one być musiały, że znajdą tam pożywienie. Na lądzie znaleziono ślady mieszkań Eskimosów, zapewne czasowo tu kiedyś przebywających. Grunt złożony z łupku, w którym spotykano skamieniałą trzcinę bambusową i inne rośliny, odmarzł latem na 9 cali. Wyprawa po zgonie Hall‘a zwichniętą została. Dowódzca Buddington postanowił powrócić do domu, z powodu uszkodzenia okrętu przez lody. Ruszono w drogę w połowie sierpnia, ale lody zawalały ciaśniny i kanały, a objąwszy okręt, niosły go z sobą ku południowi. W nocy 15-go października ogromna bryła lodu dostaje się pod okręt, przechyla go. Część osady wysiada na lód, gdzie już dawniej wystawiono domek śniegowy i zniesiono niejakie zapasy. Odcięto dwie łodzie od okrętu, który po skruszeniu się bryły pod nim będącej prostuje się i odpływa w kierunku północy. Pozostali na lodzie, po strasznych niebezpieczeństwach i cierpieniach dostali się nakoniec w końcu kwietnia 1873 r. na parowiec amerykański „Tigres,“ pod 53° szerokości półn. Dzieje tej wyprawy przeczuł niejako Verne opowiadając powrót garstki podróżnych pod wodzą doktora Clawbonny; ale rzeczywistość z jaką walczyła gromadka odcięta od okrętu „Polaris,“ o wiele straszniejszą była od tego, co fantazya Verne‘a wynalazła. O przesadę więc nikt go pomawiać nie może. Ci, którzy pozostali na okręcie, dobili się z mozołem do zachodniego krańca Grenlandyi w zatoce Smith‘a; przezimowali tam z pomocą Eskimosów i z wielkim trudem odbyli dalej podróż powrotną na dwóch łodziach, zbudowanych z niezdatnego do żeglugi okrętu. D. 23-go marca pod 76° szer. półn. niedaleko przylądka York, spotkali szkocki statek Ravenscraig; przyjął ich i oddał innym statkom także szkockim, na których do Europy przybyli.
Inna znowu wyprawa do bieguna, przez rząd szwedzki wysłana pod wodzą profesora Nordenskiolda, wypłynęła w lipcu 1872 r. z Göteborga i w końcu tegoż miesiąca przybyła do zatoki Eisfiord na zachodnim brzegu Spitzbergu. Zamierzano dopłynąć do wysy Parry‘ego pod 80° 40′ szer. półn. złożyć tam zapasy, wiozące je statki (żaglowe) odesłać, a zimą na saniach ruszyć do bieguna. Wczesne lody zniweczyły zamiar posunięcia się wodą do zamierzonego punktu; osiągnięto tylko 79° 53′ sz. półn, w zatoce Mossel. Urządzono na lądzie mieszkanie i obserwatoryum. We wrześniu panowała tam najpiękniejsza pogoda; zieloność pokrywała ziemię, ptastwo ciągnęło na północ. D. 16-go września atmosfera zmieniła się nagle; powstała burza, wicher napędził lodów do zatoki, które się ścięły pod mrozem na 28° Celsiusza, i zamknęły okręty mające odpłynąć do ojczyzny. Zamiast 21 ludzi, było 67 do żywienia. Wkrótce znalazło się innych 60-ciu, rybaków, zaskoczonych zimą i głodem, żądających przytułku i pożywienia. Odesłano ich do zatoki Eisfiord, gdzie były złożone zapasy i gdzie 18-tu się dostało; wszyscy jednak przed wiosną roku następnego zmarli, zapewne na szkorbut. Inni powrócili do domu na swych łodziach, bo w listopadzie burza pokruszyła lody. Nordenskiold przezimował nad zatoką Mossel, i zbogacił naukę ważnemi spostrzeżeniami co do organizmów zwierzęcych żyjących w mule podmorskim, mającym tylko 2° Cel. ciepła, albo w śniegu, w 10-ciu lub 15-tu stopniach zimna (według termometru Cels.), podczas gdy temperatura powietrza wynosiła 38° Cels. W lutym i marcu mrozy były największe i przechodziły 38° Cels. W końcu kwietnia dopiero zdołano puścić się w drogę na saniach i dotarto do wyspy Parry‘ego, oraz na pobliską wyspę Phipps, ale spostrzeżono, że morze zawalone górami i skałami lodowemi, zbitemi mrozem w jedną massę, nie jest do przebycia na saniach. Wrócono do zatoki Mossel inną drogą, przez wyspę Nord-Ost-Land, pokrytą lodem na parę tysięcy stóp grubym, od brzegu do brzegu. Z powodu braku żywności, po puszczeniu lodów wrócono do Szwecyi, gdzie wyprawa stanęła w początkach sierpnia. Z podróży profesora Nordenskiolda wywiedziono wniosek, że saniami niepodobna przebrać się do bieguna.
Wyprawa austryacka na okręcie „Tegethof“ wypłynęła w połowie lipca 1872 roku z Tromsö, przystani na północnym brzegu Norwegii. Zadaniem jej nie było dążyć do bieguna, ale zbadać morze północ Syberyi oblewające, oraz dopływy jego Syberyjskie, a jeśli można dostać się na ciaśninę Behringa rozdzielającą Azyę północną od Ameryki. W tym celu dowódzcy, Weyprecht i Payer, chcieli się dostać najprzód na północną stronę wyspy Nowa Ziemia, a ztamtąd puścić się ku wschodowi. Ale już na zachodnim brzegu tej wyspy pod 76° szer. półn. spotkano pierwsze lody podróż utrudniające, a niedługo potem okręt pochwycony przez nie, poniesiony został zrazu w kierunku północno-wschodnim do 78° 42′ szer., a potem w kierunku północno-zachodnim. Działo się to w ciągu zimy z roku 1872 na 1873, w której mróz dochodził do 46° Celsiusza. W samym końcu sierpnia r. 1873 spotkano pod 79° 43′ ląd ciągnący się od zachodu na północ, i nazwano go ziemią Franciszka-Józefa. Wzdłuż tego lądu posuwał się zwolna okręt; nareszcie w październiku, uwolniony z lodów które go dotąd więziły, a pokruszyły się nareszcie, przymarzł do brzegu pod 79° 51′ szer. półn.. Trzeba było powtórnie zimować. Nie mogąc posuwać się z okrętem, postanowiono na saniach dążyć ku północy; w kwietniu 1874-go roku Payer dotarł po lodach ciaśniny nieznanej, którą „Austria-Sund“ nazwano, a ląd jej wschodni ziemią hr. Wilczka, aż do 82° 5′ szerokości północnej. Nie można było posuwać się dalej, bo śnieg topniał i lody kruszały. Z przylądka wyspy oznaczonej nazwą Królewicza Rudolfa, widziano jakieś nowe lądy; wschodnio-północnemu nadano nazwę Petermana (naczelnika Instytutu geograficznego w Gotha), a zachodnio-północnemu imię króla szwedzkiego Oskara. Ciepło dochodziło do 13 stopni Cels.; ptastwo śpiewało, inne leciało na północ, lód miejscami nie więcej miał grubości jak dwa cale, a w dali okazywała się woda płynna. Nie mając czółna, musiał Payer wracać do okrętu, który zostawiwszy między lodami przybrzeżnemi, na łodziach puszczono się w podróż powrotną. Mozolna ona była niesłychanie i pełna niebezpieczeństw. Odbywano ją to saniami, to na łodziach, a jak powoli, z tego wnosić można, że po wyruszeniu d. 22-go maja, dopiero w połowie sierpnia opuszczono się do 77° 49′ szerokości i spotkano już morze żeglowne. Dnia 24-go tegoż miesiąca, przy południowej części Nowej Ziemi spotkano statek rossyjskiego żeglarza Woronina, który za opłatę 1,200 rubli dowiózł podróżnych do Wardö w Norwegii.
W r. 1875 wypłynął z Anglii w końcu czerwca okręt „Pandora,“ na morza północne amerykańskie, dla zasięgnięcia wiadomości o dawniej już wysłanych ku biegunowi okrętach angielskich „Alerton“ i „Discovery.“ Podług sprawozdania kapitana Allen Young‘a, „Pandora“ zwiedziła wyspy króla Wilhelma. Na jednej z wysp Carrey‘a (pod 76° szer. północ.) znaleziono depeszę kapitana Neves, dowódcy wyprawy angielskiej, zawierające te słowa: „Na pokładzie okrętu Jej Królewskiej Mości, „Alert,“ przy wyspach Carrey‘a d. 27-go lipca 1875 r. o godzinie 3-ej rano. Albert i Discovery przypłynęły tu o północy, a po złożeniu niniejszej depeszy, odpłynęły o 6-ej rano do ciaśniny Smitha. Opuściwszy Uppernawik d. 22, a wyspę Browna 23-go tegoż miesiąca, wieczorem. Okoliczności mamy przyjazne i spodziewamy się osiągnąć wysoki stopień szerokości.“ Okręt Pandora przywiózł tę depeszę do Portsmuth d. 23-go października 1875 r.
Może nieprędko się świat dowie o losach tej ostatniej wyprawy, a może nie dowie się nigdy; bo jeśli w ogólności podróże morskie odległe, połączone bywają z niebezpieczeństwami, to niebezpieczeństwa te straszniejsze bywają na oceanie, który lodowatym nazwano. Ale wyrazy depeszy mówiące o przyjaznych do dalszej na północ żeglugi okolicznościach, i nadziei osiągnięcia wysokiego stopnia szerokości północnej każą się domyślać, że wówczas lody nie tamowały drogi żeglarzom.
Tak tedy od strony Ameryki, równie jak od strony Azyi, bo Nowa Ziemia acz do Europy się liczy, styka się z Azyatyckiemi wodami, idące ku biegunowi wyprawy, spotykały latem temperaturę względnie wysoką; spotykały wegetacyę, zwierzęta czworonożne, widziały odlatujące ku północy ptastwo i morze mniej więcej żeglowne. Od strony Europy (Szpicberg) było to samo; ale tam spotkano lody nieprzebyte. Przecież, jeśli one takiemi były dla wyprawy Nordenskiolda, to mogły i mogą być wolne w innym roku. Gdzie w r. 1853-1855 Kane zimował (pod 78° 37′ szer. półn.) znalazł Hall 1871 wolne od lodów morze. Z wielu wypraw ku północy przekonano się, że niektóre lata bywają tam pomyślniejsze do żeglugi niż inne; żeglarze i badacze dopatrują w tych przemianach atmosferycznych peryodyczność, podobną do tej, jaką dopatrują meteorologowie w zmianach atmosferycznych na innych pasach ziemi. Wreszcie nie same tylko te zmiany mogą ułatwić zbliżenie się do bieguna północnego, ale i prądy morskie, dotąd albo nie dokładnie zbadane, albo całkiem nieznane. Im to przypisują Weyprecht i Payer posuwanie się wraz z lodami to we wschodnio, to w zachodnio-północnym kierunku, lubo i wiatry coś się do tego przyłożyć mogły. Tłoczenie się kry od północy w kanał Robeson‘a, o którem mówi relacya z amerykańskiej wyprawy Hall‘a, przypisano poniekąd prądowi nieznanemu, idącemu od bieguna.
Ze wszystkiego zatem, tak z tego co Verne w niniejszej książce spisał z dawniejszych relacyj słynnych żeglarzy i uczonych, jak i z tego co tu z relacyj o ostatnich do bieguna wyprawach w treści podano, wnosić można, że przy zwiększającem się co rok niemal doświadczeniu, opartem na spostrzeżeniach praktycznych; przy mnożących się ciągle badaniach natury stron tamtych i korzystaniu ze zdobyczy naukowych, a nadto przy szczęśliwych okolicznościach, dotrą ludzie do tajemniczego punktu, biegunem północnym zwanego.
Autor niniejszej książki, fantazyą swoją na ogromnej erudycyi wspartą, doprowadził swego bohatera do owego punktu, może o niewiele tylko lat wcześniej, niż ktoś rzeczywiście tam dojdzie — i zapewne opowieść o nim i o trudach dostania się do niego, mało się będzie różnić od głównych danych, na których Verne opowiadanie swe osnuł.