Podróż do Bieguna Północnego/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż do Bieguna Północnego
Podtytuł Część I-sza: brak
Część II-ga: Pustynia lodowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyages et aventures du capitaine Hatteras
Źródło Skany na commons:
cz.I i cz.II
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PODRÓŻ

DO
BIEGUNA PÓŁNOCNEGO.
PRZEZ

Juljusza Verne’a.




CZĘŚĆ I-sza.
CZĘŚĆ II-ga.




WARSZAWA
Nakładem Gebethnera i Wolffa.

1876.



Дозволено Цензурою. — Варшава 14 Августа 1874 г.




w Drukarni Józefa Sikorskiego, Ulica Niecała Nr 11.




CZĘŚĆ I-sza


ROZDZIAŁ PIERWSZY
Forward.

„Jutro wraz z przypływem morza, bryg Forward (kapitan K. Z. porucznik Ryszard Shandon), wypłynie z New Princes Docks w celu niewiadomym“.
Takie ogłoszenie podawał Liverpool Herald z d. 5 kwietnia 1860 roku.
Odjazd brygu jest wypadkiem małej wagi dla jednego z najhandlowniejszych portów Anglii. Któżby zwracał uwagę na taką drobnostkę, wśród tłumu okrętów różnej objętości i ładunku, które zaledwie mieściły się w przystani mającej przeszło dwie mile rozległości?
Jednakże dnia 6 kwietnia od rana już duże zbiegowisko ludzi zalegało wybrzeża New Princes Docks; liczna korporacya marynarzy liverpoolskich, dała tam sobie rendez-vous; robotnicy okolicznych fabryk porzucili pracę, kupcy powychodzili ze swych ponurych kantorów, lub składów opustoszałych. Omnibusy różnokolorowe wciąż nowych dostarczały ciekawców: zdawało się, że całe miasto jedyną jest zajęte myślą, zobaczenia jak z portu wypłynie Forward.
Forward był to bryg o stu siedmdziesięciu beczkach ładunku,[1] mający szrubę[2] i machinę parową o sile stu dwudziestu koni — słowem wyglądał prawie tak samo jak inne brygi w porcie stojące; lecz chociaż publiczność nie upatrywała w nim nic nadzwyczajnego, to jednak przed bacznością i znawstwem marynarzy nie mogły ujść pewne niezwykłe okoliczności, które też zaraz zwróciły ich uwagę.
Dla tego też na pokładzie Nautilusa, nieopodal na kotwicy stojącego, grono majtków tysiączne robiło wnioski i przypuszczenia o przeznaczeniu Forwarda.
— Co myśleć, mówił jeden, o takiej ilości masztów? niema przecie zwyczaju aby parowce tyle posiadały żagli.
— Zapewne, odezwał się jakiś podoficer marynarki, o szerokiej i czerwonej twarzy, zapewne statek ten liczy więcej na swoje maszty, aniżeli na machinę, i jeśli tak liczne ma żagle górne, to niezawodnie dla tego, że dolne często będą zamaskowane. Co do mnie, ani wątpię że Forward płynie na morza podbiegunowe, to jest tam, gdzie góry lodów wstrzymują wiatr, a zatem jest go mniej, niż potrzebuje tęgi i silnie zbudowany okręt.
— Macie słuszność panie Cornhill, powiedział trzeci majtek. A uważaliście też tę belkę z przodu, która wpada prosto w morze?
— Dodaj do tego, odpowiedział Cornhill, że zakończona jest pokryciem z lanej stali, wyostrzonem jak brzytwa, któreby okręt linijowy mogło przeciąć na dwoje, gdyby nań wpadł Forward szybko płynący.
— Niezawodnie, odezwał się sternik z Marsey, bo ten bryg, przy pomocy swej szruby upływa z pewnością czternaście węzłów[3] na godzinę. Widziałem jak go próbowano i upewniam was, że jest to biegun nielada.
— A i pod żaglami także nie gorzej chodzi, dodał Cornhill. Wiecie koledzy, niech będę czem chcecie, jeśli ten statek nie idzie na morza podbiegunowe! Albo czyście uważali ten ogromny otwór przez który przechodzi wierzchnia część jego steru?
— A prawda! chórem odpowiedzieli towarzysze Cornhill’a, lecz czegóż to dowodzi?
— To dowodzi moi chłopcy, odrzekł podoficer z pogardliwem zadowoleniem, że nie umiecie ani patrzeć, ani się nad rzeczą dobrze zastanawiać. Otwór tak wielki wyraźnie na to jest zrobiony, aby rudel z łatwością mógł być wyjętym lub osadzonym, według potrzeby: A czyż to nie wiecie, że wśród lodów manewr ten dość często się powtarza?
— Jest racya, odpowiedzieli majtkowie należący do Nautiliusa.
— A przytem, dodał jeden z nich, ładunek tego brygu, w zupełności potwierdza zdanie Cornhill’a. Clifton, który się zapisał na tę podróż, mówił mi, że Forward zabiera żywności i węgla najmniej na pięć lub sześć lat, i to stanowi cały jego ładunek, wraz z dostatecznym zapasem skór z fok i odzieży wełnianej.
— A no, to widzicie, mówił Cornhill, niema już najmniejszej wątpliwości! Ależ mój przyjacielu, skoro się znasz tak dobrze z Cliftonem, czemużeś się go nie zapytał dokąd jadą?
— Pytałem, ale nie mógł mi powiedzieć, bo sam nie wie. Całą załogę tak umówiono. Dowiedzą się po przybyciu na miejsce. Ależ co za płaca, co za płaca — powtarzał zapalając się przyjaciel Cliftona, — pięć razy większa niż zwykle. Ach! bo też żeby nie to, Ryszard Shandon nie znalazłby z pewnością nikogo, coby się chciał zgodzić na podobne warunki. Statek dziwnego kształtu, niewiadomo dokąd płynący i jak się zdaje nie bardzo pewny powrotu; jabym na taką ugodę nigdy w życiu nie przystał.
— Czy byś przystał czy nie przystał, odezwał się Cornhill, to w żadnym razie mój przyjacielu nie mógłbyś należeć do ekwipażu Forwarda.
— A to dla czego?
— Bo jesteś żonaty, a ja słyszałem, że tam przyjmują samych tylko bezżennych. Niemasz więc co się drożyć, lubo co prawda, pewnie byś się nie ociągał gdyby cię namawiano.
Tak zagadnięty majtek, począł się śmiać serdecznie, Cornhill widocznie zadowolniony z siebie, ciągnął dalej:
— Wszystko w tym statku jest strasznie zuchwałe, nie wyłączając nawet nazwiska Forward! Naprzód! ale dokąd? Prócz tego, nie wiadomo kto będzie jego kapitanem?
— I owszem, wiadomo — odezwał się jakiś młody majtek z bardzo naiwną fizognomiją.
— Jakto wiadomo?
— Bez wątpienia.
— Czy sądzisz malcze, że Shandon będzie kapitanem Forwarda?
— Ależ, odrzekł młody marynarz...
— Wiedz, przeto, że Shandon jest porucznikiem i nic więcej. Jestto dzielny marynarz, tęgi wielorybnik i wyborny towarzysz, godzien pod każdym względem aby mu powierzyć dowództwo; ale koniec końców nie on dowodzi na tym dziwnym statku i takim jest kapitanem jak ty młodziku, albo ja naprzykład, bez obrazy mej godności. Co zaś do tego, kto po Bogu będzie rządził szrubowcem, to ręczę, że i on sam dotąd nie wie. Gdy przyjdzie pora właściwa, prawdziwy kapitan zjawi się nie wiadomo jak, zkąd, i na którem wybrzeżu starego czy nowego świata; bo Ryszardowi Shandon nie wolno jest nawet powiedzieć, w którą stronę kuli ziemskiej podróż swą skieruje.
— Jednakże panie Cornhill, rzekł młody marynarz, Forward ma już zapowiedzianego przy wyjeździe kapitana.
— Jakto! wrzasnął Cornhill, brwi marszcząc surowo — ty mi chcesz dowodzić, że Forward ma kapitana już na pokładzie?
— Tak jest panie Cornhill.
— I ty we mnie chcesz to wmówić?
— Bez wątpienia, bo wiem to doskonale od Johnsona.
— Od Johnsona?
— Tak jest, on mi sam powiedział.
— On ci powiedział? Johnson?
— Nie tylko że mi powiedział, ale i pokazał nawet kapitana.
— Pokazał ci? rzekł Cornhill osłupiały.
— Pokazał.
— I widziałeś go?
— Widziałem na własne moje oczy.
— I któż to jest taki?
— Jestto pies.
— Pies?
— Pies na czterech łapach!
Zdumienie powszechne ogarnęło marynarzy. W każdym innym razie, byliby wybuchnęli śmiechem. Pies kapitanem brygu o stu siedmdziesięciu beczkach! doprawdy, było to dość zabawne! Ale Forward był statkiem wyjątkowym i śmiać się nie było bardzo z czego.
— I to Johnson pokazywał ci tego psa, tego kapitana nowego rodzaju? Widziałeś go na własne oczy jak powiadasz?
— Tak jak pana, z przeproszeniem, widzę w tej chwili, panie Cornhill.
— I cóż wy myślicie o tem, ojcze Cornhill, zapytali majtkowie.
— A cóż mam myśleć — opryskliwie odpowiedział ten ostatni — myślę że Forward jest chyba okrętem należącym do djabła, lub też do waryata kwalifikującego się do szpitala.
Majtkowie w milczeniu przypatrywali się ostatnim przygotowaniom okrętu do podróży, i każdy głęboko był przekonanym, że Johnson nie żartował bynajmniej z młodego majtka.
Ta historya o psie już się rozeszła po mieście, a z tłumu ciekawych nie jeden chciwie oczami szukał Psa-kapitana, którego już miano za jakieś zwierzę nadnaturalne.
Zresztą Forward od kilku już miesięcy zwracał na siebie uwagę publiczną, z powodu swej tajemniczości i niezwykłej budowy, swego przeznaczenia przez mało kogo odgadywanego, incognita kapitana, sposobu w jaki Ryszard Shandon został wezwany do budowy statku, oraz szczególnych warunków, pod jakiemi werbowano jego załogę.
Dla człowieka myślącego, dla marzyciela, a nadewszystko filozofa, nic niema tak zajmującego jak okręt odpływający. Ściga on go wyobraźnią we wszystkich przejściach i walkach z falami morskiemi, z rozhukanemi wiatrami w jego awanturniczych drogach, które nie zawsze do bezpiecznego portu prowadzą; i niech się tylko coś nie zwykłego okrętowi zdarzy, zaraz go sobie przedstawimy w postaci fantastycznej, choćbyśmy najmniej byli usposobieni do fantazyowania.
Toż samo było w tej chwili i z Forwardem; co więcej, dostarczał on świeżego do gawędy materyału, najmniej przez jakie trzy miesiące, choć mało kto mógł o tem mówić, z taką znajomością rzeczy jak Cornhill.
Bryg wyrobionym został na warsztatach w Birkenhead, prawdziwem przedmieściu Liverpoolu, leżącem na lewym brzegu Merseyu i mającem bezustanną z portem komunikacyę za pomocą statków parowych.
Jedna z najznakomitszych fabryk okrętowych w Anglii pod firmą Scott et Comp. otrzymała od Ryszarda Shandon anszlag i plan szczegółowy, w którym rozmiary, ładunek i model brygu jak najdokładniej były oznaczone. Projekt ten wykazywał doświadczenie i przezorność wytrawnego marynarza. Shandon miał znaczny fundusz do rozporządzenia, roboty zatem rozpoczęto bezzwłocznie i prowadzono z nadzwyczajną szybkością, stosownie do zlecenia nieznanego właściciela.
Bryg bardzo silnie był budowany, wyraźnie dla wytrzymania ogromnego parcia; bale jego wyrobione z pewnego gatunku dębu indyjskiego (teack) odznaczającego się niezwykłą twardością, były oprócz tego spajane mocnemi wiązaniami z żelaza. Marynarze dziwili się nawet, że pudło okrętu przeznaczonego do stawiania takiego oporu, nie było z blachy żelaznej urządzone, jak to bywa w statkach parowych; lecz na to odpowiadano, że tajemniczy inżynier miał swoje słuszne do tego powody.
Robota brygu coraz widoczniej postępowała na warsztacie i wkrótce znawcy przyznali mu jednomyślnie moc i zręczność kształtów; na przodzie, w miejsce ostrogi, miał on jak to już wyżej powiedzieliśmy, duże ostrze stalowe, odlane w fabryce R. Hawthorn w Newcestle. Jakkolwiek nie był to statek wojenny, jednakże na przodzie ustawiono armatę szesnasto funtową, osadzoną na łożysku w ten sposób, że na wszystkie strony nakierowaną być mogła.
Lecz zapyta kto może: jeśli bryg nie był ani wojennym ani kupieckim okrętem, ani yachtem spacerowym, bo nikt się nie wybiera na przechadzkę z sześcioletnim zapasem żywności — to czemże był nareszcie i do jakiego miał służyć celu?
Czyż przeznaczony był do odszukania zaginionych okrętów Erebus i Terror, oraz głośnego kapitana sir John Franklin’a? także nie — gdyż poprzedniego roku 1859, dowódzca Mac Clintock powrócił z mórz podbiegunowych i przywiózł pewną wiadomość, o zaginięciu tej nieszczęśliwej wyprawy.
Czyżby Forward raz jeszcze chciał próbować sławnego przejścia Północno-Zachodniego? Lecz w jakim celu? Kapitan Mac-Clur już je znalazł w roku 1853, a porucznik jego Creswel pierwszy opłynął ląd stały Ameryki, od cieśniny Beryngskiej, do cieśniny Dawisa.
Pewną wszakże było rzeczą, i niewątpliwą dla znających się na rzeczy, że Forward wybierał się w okolice lodami zajęte. Może chciał się puścić ku biegunowi południowemu, dalej jeszcze niż wielorybnik Wedell i kapitan James Ross? Lecz po co i w jakim celu? Choć pole domysłów bardzo było zacieśnione, niemniej przeto wyobraźnia mogła się w niem zbłąkać.
Nazajutrz po spuszczeniu brygu na wodę, warsztaty R. Hawthorn z Newcastle nadesłały dlań machinę parową. Machina ta jakkolwiek o sile stu dwudziestu koni, bardzo jednak mało zajmowała miejsca; siła jej była dość znaczną, jak na okręt o stu siedmdziesięciu beczkach ładunku, zresztą silnie omasztowany, i posuwający się bardzo szybko, jak tego próby dowiodły. Sternik Johnson takie dał o nim zdanie przyjacielowi Cliftona.
„Gdy Forward jednocześnie używa i szruby i żagli, to z pewnością żagle najwięcej mu dodają szybkości.“
Wprawdzie przyjaciel Cliftona nic tego nie rozumiał, ale wierzył we wszystko co się dziać mogło na okręcie, którego dowódzcą był pies we własnej osobie.
Po ustawieniu machiny na pokładzie, zaczęło się ładowanie prowizyj, co nie było bagatelą, gdyż okręt zabierał zapasy na lat sześć. Zapasy te składały się z mięsa solonego i suszonego, z ryby wędzonej, sucharów i mąki; całe góry kawy i herbaty zsypano lawinami do magazynu okrętowego. Ryszard Shandon sam przewodniczył wszystkiemu z wielką znajomością rzeczy; wszystko było opakowane i onumerowane z największym porządkiem i akuratnością; zabrano także ogromny zapas indyjskiego preparatu zwanego pemmican, który przy małej objętości, zawiera bardzo wiele pożywnych pierwiastków.
Gromadzenie tego rodzaju żywności nie pozwalało wątpić o długości podróży; zarazem każdy umysł badawczy od razu poznawał, że Forward miał żeglować po morzach podbiegunowych; przekonywały o tem baryłki napełnione sokiem cytrynowym (lime-juice), pastylki wapienne, paki musztardy, szczawiu i innych środków przeciwszkorbutycznych, tak niezbędnie potrzebnych w żegludze do bieguna północnego. Shandon na tę część ładunku, również jak na aptekę podróżną szczególniejszą zwracał baczność.
Choć broni nie było wiele, jednakże prochu zabrano zapas ogromny; przecież jedna armata nie mogła tego zużyć. To właśnie zastanawiało wszystkich. Zabrano również na pokład olbrzymich rozmiarów piły, różne narzędzia, jak drągi, piły ręczne, ogromne topory, kawały ołowiu i dość znaczną ilość petard (blasting—cylinders), których eksplozya zdolną byłaby komorę liverpoolską wysadzić w powietrze. Wszystko to zdumiewało, jeśli nie przerażało, żeby już nie mówić o racach różnych, sygnałach, latarniach, pochodniach i tym podobnych przyrządach.
Tłum ciekawych na brzegach New Princes Docks mógł podziwiać jeszcze przy okręcie długą łódź wielorybniczą z machoniu, pirog (czółno) blaszany okryty gutaperką i pewną liczbą halkett-boats, czyli płaszczy gumowych, które w razie potrzeby można było zamienić na czółna, przez wydęcie.
Wszyscy byli i zaciekawieni i niespokojni i wzruszeni nareszcie, bo wraz z ustępywaniem przypływu morza, Forward miał się puścić w swą podróż tajemniczą.





OZDZIAŁ DRUGI
List niespodziany.

Na ośm miesięcy przed wypadkami powyżej opisanemi, Ryszard Shandon otrzymał list następującej treści:

Aberdeen, 2 sierpnia 1859 r.
Do p. Ryszarda Shandon
w Liverpoolu

List niniejszy ma na celu zawiadomić Pana, o przesłaniu szesnastu tysięcy funtów sterlingów na ręce p. Marcuart et Comp. bankierów w Liverpoolu, a dołączone tu assygnacye podpisane przezemnie, dozwolą panu czerpać fundusze u tychże pp. Marcuart, aż do wysokości wspomnianej summy szesnastu tysięcy funtów.
Nie znasz mnie pan, — mniejsza o to; lecz ja znam pana, a to jest rzecz ważniejsza.
Ofiaruję panu posadę porucznika na pokładzie Forward, który przeznaczony jest do odbycia długiej a może i niebezpiecznej podróży.
Jeśli odmówisz, rzecz skończona. Jeśli przystajesz, otrzymasz pięćset funtów sterlingów rocznej płacy, a przez cały czas trwania podróży, co rok płaca ta będzie podwyższaną o jednę dziesiątą.
Bryg Forward o którym wspomniałem nie egzystuje dotąd, lecz każesz go pan zbudować co najrychlej, tak aby w pierwszych dniach kwietnia 1860 r. mógł być puszczonym na morze. Załączam plan statku i anszlagi; proszę się do nich ściśle zastosować. Statek ma być zbudowanym w warsztatach pp. Scott et Com., z którymi się pan zechciej porozumieć w tym względzie. Polecam szczególniej pańskiej troskliwości złożenie załogi Forwarda; stanowić ją ma: kapitan, to jest ja; porucznik, to jest pan; trzeci oficer; retman; dwóch inżynierów mechaników; jeden sternik znający okolice lodowate ice-master) ośmiu majtków i dwóch palaczy; — wszystkiego ośmnaście osób, licząc w to i doktora Clawbonny, który się panu da poznać, gdy tego będzie potrzeba.
Ludzie przez pana zamawiani do odbycia podróży na pokładzie Forwarda mają być wszyscy Anglicy, wolni, bez rodzin, bezżenni, wstrzemięźliwi, bo używanie trunków, a nawet piwa zabronionem będzie na pokładzie; słowem mają to być ludzie gotowi wszystko przedsięwziąść i znieść wszelkie przygody. Wybierając pomiędzy kandydatami, zechcesz pan dać pierwszeństwo osobom temperamentu krwistego, a przeto mającym w sobie wyższy stopień cieplika.
Ofiarujesz im pan płacę pięć razy większą od tej, jaką zwykle dają na wszystkich okrętach, z podwyżką o jednę dziesiątą, po upływie każdego roku służby. Po powrocie z wyprawy, każdy z nich otrzyma pięćset funtów, pan zaś dwa tysiące funtów sterlingów jednorazowej gratyfikacyi. Fundusz na to potrzebny, złożonym będzie u wspomnianych już pp. Marcuart et Com.
Wyprawa nasza będzie długa i przykra, ale zaszczytna. Nie masz się pan więc co namyślać panie Shandon.
Odpowiedź proszę przesłać do Gotteborg (w Szwecyi) pod literami K. Z. poste-restante.
P. S. W dniu 15 lutego 1860 odbierzesz pan wielkiego psa duńskiego, z obwisłemi wargami, sierści ciemno płowej w czarne pręgi. Umieścisz go pan na pokładzie statku i polecisz karmić czystą mąką jęczmienną, parzoną tłustym odwarem. Wiadomość o odebraniu psa, zechcesz pan pod adresem jak wyżej, przesłać do Liworno (we Włoszech).
Kapitan Forwarda przedstawi się i da poznać gdy czas nadejdzie. W chwili odjazdu otrzymasz pan nowe instrukcye.
Kapitan brygu Forward.
K. Z.





ROZDZIAŁ TRZECI.
Doktór Clawbonny.

Ryszard Shandon był wybornym marynarzem; odbywał niejednokrotne podróże po morzach północnych i zyskał sobie reputacyę jednego z najbieglejszych wielorybników. — List podobny mógł go zadziwić, i zadziwił w rzeczy samej, lecz przyjął go z krwią zimną, właściwą wytrawnemu człowiekowi.
Zresztą znajdował się właśnie w warunkach wymaganych; nie miał ani żony, ani dzieci, ani żadnej rodziny, był jak ptak wolnym; nie namyślając się też długo poszedł do pp. Marcuart et Com. bankierów.
Skoro tam są pieniądze, mówił sobie, reszta pójdzie jak należy.
W domu bankierskim przyjęto go ze wszelkiemi względami, przynależnemi człowiekowi, na którego czekają w kasie złożone szesnaście tysięcy funtów sterlingów; sprawdziwszy osobiście tę okoliczność, Shandon kazał sobie podać arkusz czystego papieru, a napisawszy na nim ciężką ręką odpowiedź oznajmiającą przyjęcie propozycyi, odesłał takową pod wskazanym mu adresem.
Tegoż samego dnia jeszcze porozumiał się z fabryką okrętów w Birkenhead, a we dwadzieścia cztery godzin później, Forward był już na warsztatach.
Ryszard Shandon czterdziestoletni kawaler, był mężczyzną dobrze zbudowanym, energicznym i odważnym, to jest posiadał trzy niezbędne dla marynarza przymioty, zapewniające mu wiarę w samego siebie, dzielność i krew zimną w każdym wypadku. Wiedziano, że był zazdrośnym i przykrym, dla tego też obawę tylko zawsze obudzał w majtkach mu podwładnych, a nigdy miłości; to jednak nie przeszkadzało mu do skompletowania załogi, bo z drugiej strony znano jego zręczność i wiedziano, że w każdym razie zaradzić sobie potrafi.
Shandon obawiał się wprawdzie, czy ta zbytnia tajemniczość nie zaszkodzi mu w rekrutowaniu ekwipażu.
To też, pomyślał sobie, najlepiej będzie nie mówić o tem szeroko. Nie jeden z tych psów morskich będzie się wprawdzie dopytywać, a gdzie? a po co? a dla czego? ale djabła się dowie! Ten pan K. Z. jest to sobie widać jakiś facetus nie znający się na rzemiośle, lecz skoro mnie zna i ma we mnie zaufanie, dosyć mi na tem. Okręt jego będzie doskonale wykończonym odpowiednio do swego przeznaczenia, bo niech się nie zwę Ryszardem Shandon, jeśli on nie jest przeznaczony do pływania po morzu lodowatem; ale o tem tylko ja wiedzieć będę i moi oficerowie.
Shandon wziął się do umawiania ludzi, ściśle przestrzegając warunków w liście mu wskazanych, szczególniej pod względem zdrowia i stosunków rodzinnych.
Znał on pewnego zucha, doskonałego marynarza, nazwiskiem James Wall. Ten Wall mógł mieć lat około trzydziestu i nieraz już bywał na morzu Północnem; otóż jemu Shandon zaproponował posadę trzeciego oficera, a James Wall przyjął z zamkniętemi jak to mówią, oczyma; kochał on swoje rzemiosło i chodziło mu głównie o to, aby nie próżnować. Shandon opowiedział mu cały interes ze wszelkiemi szczegółami, równie jak i niejakiemu Johnson‘owi, którego przyjął na retmana.
— Co do niebezpieczeństwa, mówił James Wall, jest ono tu takie jak i wszędzie. Jeśli chodzi o wynalezienie przejścia Północno-Zachodniego, to i z takich wypraw ludzie powracają.
— Nie zawsze, dodał Johnson, lecz to znowu nie może przeszkadzać puszczeniu się w podróż.
— Zresztą, jeśli się nie mylimy w naszych przypuszczeniach, powiedział Shandon, wyznać potrzeba, że podróż ta w korzystnych przedsiębierze się warunkach. Forward będzie ślicznym statkiem, z wyborną, machiną, i wytrzyma najdalszą drogę. Załoga cała składać się będzie z ośmnastu ludzi.
— Ośmnastu ludzi, rzekł Johnson, to właśnie tylu, ilu ich miał na pokładzie Amerykanin Kane, gdy się puszczał w ową, sławną, podróż ku biegunowi.
— Dziwna jednak rzecz, dodał Wall, że jakiś prywatny człowiek ma ochotę próbować jeszcze przedsięwzięcia, które już Angliję przeszło 760,000 funtów sterlingów kosztuje — bo tyle wydano na wyprawy wysłane w celu poszukiwania kapitana Franklina — a żadna z nich nie przyniosła najmniejszego pożytku. Cóż tam za licho jeszcze ryzykuje swój majątek na takie głupstwo!
— Ależ to są tylko nasze przypuszczenia; a może tu chodzi o jakie nowe odkrycie? niewiemy jeszcze czy na północne czy na południowe udamy się wody. Zresztą codzień się spodziewam jakiegoś doktora Clawbonny, który więcej zapewne od nas będzie wiedział i od niego się też całej prawdy dowiemy.
— Czekajmyż więc, dorzucił Johnson, a ja tymczasem zajmę się wyszukaniem zuchów do naszego ekwipażu; a co do gorącej krwi, jak tam pisze kapitan, to już spuść się tylko na mnie poruczniku.
Johnson był człowiekiem nieocenionym. Nie obcą mu była żegluga pod wysokiemi szerokościami geograficznemi. Jako kwatermistrz znajdował się on na pokładzie Feniksa, który należał do wyprawy w roku 1853 wysłanej dla odszukania Franklina; był świadkiem śmierci francuzkiego porucznika Bellot, któremu towarzyszył w wycieczce po lodowiskach. Johnson znał wszystkich marynarzy w całym Liverpoolu, i rozpoczął rekrutowanie natychmiast.
On, Shandon i Wall, tak dobrze wzięli się do tego, że w pierwszych dniach grudnia mieli już cały komplet potrzebnych im ludzi; lecz nie przyszło to całkiem bez trudności. Nie jeden połakomił się zrazu na wysoką płacę i korzystne na przyszłość warunki, lecz potem zastanowiwszy się sam, lub namówiony przez przyjaciół, cofał swe słowo i odnosił zadatek. Każdy zresztą chciał zbadać tajemnicę i zarzucał pytaniami porucznika Shandona, ten zaś chcąc się pozbyć ciekawych, odsyłał wszystkich do Johnson‘a.
— I cóż ci mam powiedzieć mój przyjacielu? jednakowo wszystkim odpowiadał retman; ja tyle wiem co i ty. W każdym razie mogę cię tylko zapewnić, że będziesz w dobrem towarzystwie, z zuchami takiemi jak i ty, a tymczasem wolno ci przyjąć lub odrzucić propozycyę.
I byli tacy co przyjmowali.
— Widzisz przecie, mawiał znowu nieraz, że mam aż nadto w czem wybierać; piękna płaca, nigdy dotąd w marynarce nie praktykowana i pewność zyskania ładnego za powrotem kapitaliku! doprawdy jest się na co połakomić.
— Zapewne, odpowiadali majtkowie, dobrzeby to było mieć na stare lata zabezpieczony kawałek chleba!
— Nie taję też, mówił dalej Johnson, że wyprawa będzie i długa i niebezpieczna; tak wyraźnie powiedziano w instrukcyi. Dobrze jest na to z góry być przygotowanym, że próbować się będzie wszystkiego do czego człowiek jest zdolny, a może i czegoś więcej jeszcze. Jeśli przeto nie czujesz w sercu odwagi do tego, jeśli nie jesteś gotów na wszystko, jeśli wolisz twą skórę zostawić gdzieindziej a nie tam, to zrób lewo w tył i nie zabieraj miejsca dzielniejszym od ciebie zuchom.
— Ależ przynajmniej mości Johnsonie, odpowiadał majtek, do muru prawie przyparty, znacie zapewne kapitana?
— Kapitanem mój bracie jest Ryszard Shandon, dopóki się inny nie zjawi.
A trzeba dodać, że było to tajemnem porucznika pragnieniem; wyobrażał on sobie wciąż, że w ostatniej chwili otrzyma instrukcye dokładne o celu podróży i pozostanie dowódzcą statku. Dawał się nieraz z tem słyszeć, już to w rozmowie z oficerami, już pilnując roboty około brygu, którego kadłub stał na warsztatach w Birkenhead, podobny do szkieletu wieloryba leżącego brzuchem do góry.
Shandon i Johnson ściśle stosowali się do poleceń pod względem zdrowia ludzi umawianych do załogi; wszyscy oni wyglądali doskonale, a zapału mieli tyle, że możnaby nim ogrzać machiny Forwarda; zresztą byli to ludzie od ważni, energiczni i na wszystko gotowi, choć nie wszyscy jednakiej siły. Shandon wahał się z przyjęciem niektórych, jak naprzykład majtków Gripper i Garry, oraz harponera Simpsona, dla tego że byli chudzi; że jednak dobrze byli zbudowani, i pełni dobrej woli, przyjął ich także.
Cała ta załoga składała się z ludzi jednej i tej samej sekty protestanckiej. W długich wyprawach modlitwy wspólne i czytanie biblii zespalają myśl ludzi, dodają im odwagi w chwilach zniechęcenia, ważną jest przeto rzeczą, aby i pod tym względem zgoda była zupełna. Shandon z doświadczenia znał pożytek praktyk religijnych i wpływ ich na umysły ludzi do załogi należących, zawsze one są stosowane na pokładzie okrętu mającego zimować na wodach podbiegunowych.
Gdy załoga była już skompletowaną, Shandon przy pomocy swych dwóch oficerów zajął się zaprowidowaniem okrętu, ślepo trzymając się w tym względzie instrukcyj kapitana jasnych i wyraźnych, w których dla każdego z osobna przedmiotu ilość i jakość były oznaczone. Ponieważ pieniędzy nie brakło, wszystko tedy płacono gotówką i na każdem kupnie zyskiwano rabat 8 na sto, którą to oszczędność Ryszard Shandon jak najskrupulatniej zapisywał na rachunek kapitana K. Z.
Załoga, ładunek, oraz wszelkie przybory i zapasy gotowe były w styczniu 1860 r.; roboty około wykończenia statku szły z ogromnym pośpiechem. Shandon codziennie bywał w Birkenhead.
Dnia 23 stycznia przewoził się on statkiem parowym na drugą stronę Merseyu; dzień był pochmurny, a gęsta mgła dość zresztą w tamtym zwyczajna kraju, zniewalała marynarzy do kierowania się zapomocą busoli, przy przepływie rzeki, choć cała taka podróż trwała zaledwie dziesięć minut.
Pomimo jednak mgły tak gęstej, Shandon spostrzegł zbliżającego się doń małego człowieczka pękatego, z twarzą wesołą, w rysach której przebijała się pewna przebiegłość, przyjemna wszakże i ujmująca. Człowiek ten przystąpiwszy do niego uchwycił go za obie ręce i uścisnął je z serdecznością, szczerotą i żwawością Francuza. Potem zaczął mówić bardzo prędko, gestykulując przytem z żywością; myśl jego potrzebowała wyjść z jego głowy, jeśli nie miała jej rozsadzić. Jego oczy małe a bystre, jego gęba duża a ruchoma, były niejako klapami bezpieczeństwa, przez które uchodziło to co go przepełniało. Mówił a raczej trzepał językiem tak żwawo, że Shandon nic nie mógł zrozumieć.
Jednakże porucznik poznał niebawem małego gadułę choć go nigdy dotąd nie widział. Gdy zmęczony człowieczek przestał mówić na chwilę, Shandon odgadując w nim gościa listem zapowiedzianego, zawołał:
— Doktór Clawbonny!
— On sam, we własnej osobie, kochany dowódco! Już od kwandransa przeszło szukam cię wszędzie i wszystkich się o ciebie dopytuję! Pojmujesz moję niecierpliwość! jeszcze pięć minut dłużej, a byłbym w rozpaczy! Więc to ty jesteś, ty! dowódca Ryszard! istniejesz naprawdę? nie jesteś mythem! O! podaj, podaj mi rękę twoją, niech ją raz jeszcze uścisnę w mej dłoni! Tak, to jest rzeczywiście dłoń Ryszarda Shandon! Gdy zatem jest dowódca Ryszard, to musi być i dowodzony przez niego bryg Forward, który odjedzie w drogę, a przeto, mnie doktora Clawbonny na swój pokład zabierze.
— Ależ tak doktorze, ja jestem Ryszard Shandon, jest i bryg Forward i pojedziemy z pewnością.
— Oto co się nazywa mówić do rzeczy! zawołał doktór, nabrawszy w płuca dostateczny zapas powietrza. Widzisz mnie uradowanego, uszczęśliwionego. Oddawna już oczekiwałem na podobną sposobność i pragnąłem przedsięwsiąść podroż w tym rodzaju; dziś jestem u kresu mych życzeń najgorętszych, a z tobą...
— Pozwól pan... rzekł Shandon.
— Z tobą, wrzeszczał Clawbonny, nie dając mu przyjść do słowa, z tobą zajedziemy daleko i nie cofniemy się ani na jedną stopę.
— Ależ... wtrącił porucznik.
— Boś ty doświadczony w swem rzemiośle wyjadacz; umiem na pamięć cały stan twej służby. Oh! tęgi jesteś marynarz.
— Jeśli pan zechcesz...
— Nic nie chcę, nic mi nie potrzeba, i nikt, bądź pewnym, nie zdoła zachwiać we mnie wiary w twą zręczność, męztwo, ty sam nawet. Kapitan, który cię wybrał na porucznika zna się na tem wybornie, mogę ci zaręczyć.
— Lecz nie o to idzie, rzekł Shandon zniecierpliwiony.
— A o cóż tu idzie, o co? mówże mi co prędzej.
— Do djabła! mówić mi nie pozwalasz doktorze, a chciałbym się przecie dowiedzieć, jakim sposobem zaproszony zostałeś do przyjęcie udziału w wyprawie?
— Przez list, przez ten oto list zucha kapitana, który w niewielu wyrazach umie być tak wymownym.
To mówiąc, doktór podał marynarzowi list treści następującej:

Inwerness 22 stycznia 1860 r.
Do Doktora Clawbonny
w Liverpoolu.

Jeśli doktór Clawbonny chce na brygu Forward odbyć podróż daleką, to może się zgłosić do porucznika Ryszarda Shandon, który otrzymał już względem niego zlecenia.

Kapitan brygu Forward
K. Z.

— List otrzymałem dziś rano i już mię widzisz gotowym wstąpić na pokład Forwarda.
— Ale, rzekł Shandon, czy wiesz przynajmniej doktorze, jaki jest cel tej podróży?
— Bynajmniej! ale cóż mnie to obchodzi, bylebym jechał? Mówią żem uczony; nie wierz temu kochany poruczniku, nie wierz! Ja nic nie umiem; a jeślim napisał kilka książek, które są dość pokupne, to źle zrobiłem i śmiało mogę powiedzieć, że publiczność kupując je, zbyt jest pobłażliwą. Ja nic nie umiem, wiem tylko żem ciemny jak tabaka w rogu. A ponieważ nadarza mi się zręczność, uzupełnienia, nabycia raczej, wiadomości z dziedziny takich nauk jak medycyna, chirurgija, historya, geografija, botanika, mineralogija, konchyologija, geodozya, chemija, fizyka, mechanika, hydrografija i t. d. więc chwytam tę sposobność z ochotą, i nie dam się długo prosić.
— Więc, rzekł trochę zmięszany i niezadowolony marynarz — więc pan nie wiesz dokąd ma płynąć Forward?
— I owszem, mój dowódco! popłyniemy tam, gdzie będzie można czegoś się dowiedzieć, coś poznać, wynaleźć nowego, lub porównać z dawnem; gdzie są inne zwyczaje, inni ludzie, inne kraje; gdzie będzie można poznać ich obyczaje, słowem popłyniemy tam gdziem nigdy jeszcze nie był.
— Ależ to zbyt nieokreślone, zawołał Shandon.
— Powiem ci więc wyraźniej: słyszałem że Forward ma płynąć do bieguna północnego, na co ja zgadzam się najzupełniej.
— To przynajmniej, spytał znowu Shandon, znasz pan zapewne kapitana?
— Bynajmniej, ale że to dzielny człowiek być musi, wierz mi mój poruczniku.
Tak rozmawiając dojechali do Birkenhead; marynarz opowiedział doktorowi całe dotychczasowe położenie rzeczy, a tajemniczość bardziej jeszcze zapaliła wyobraźnię doktora. Widok brygu, najżywszą napełnił go radością. Od tej chwili nie rozstawał się już prawie z Shandonem, a codzień zrana zwiedzał warsztaty w Birkenhead.
Dodać trzeba i to, że miał sobie polecone urządzenie na okręcie części leczniczej.
Ten doktór Clawbonny, był to lekarz wcale nie zły, ale nie wiele miał praktyki. Zostawszy doktorem w dwudziestym piątym roku życia, mając lat czterdzieści był rzeczywiście uczonym człowiekiem; znany w całem mieście, został jednym z najbardziej wpływowych członków Towarzystwa literackiego i filozoficznego w Liverpoolu, a mając przytem nie wielką fortunkę, mało się trudnił praktyką i najczęściej udzielał bezpłatnie porady, która nie mniej przeto była warta od płatnej. Kochany był powszechnie. Nigdy nikomu nic złego nie zrobił; żywy był i gaduła, ale serce miał jak na dłoni, a dłoń swą chętnie wszystkim podawał.
Skoro się wieść rozeszła po mieście o przyjęciu nowego zobowiązania przez doktora Clawbonny, przyjaciele jego usiłowali go odwieść od tego zamiaru; lecz zamiast powstrzymać, owszem bardziej go jeszcze utwierdzali w zamiarze i chęci do podróży — a jeśli doktór uparł się przy czem, to go już nikt nie przekonał inaczej.
Odtąd zaczęły się gadania, przypuszczenia, domysły, co wszakże nie przeszkodziło wcale spuszczeniu Forwarda na morze, w dniu 5 lutego 1860 roku. W dwa miesiące potem gotów już był do drogi.
Dnia 15 marca, jak to zapowiedział list kapitana, pies rasy duńskiej, wyprawiony został pociągiem drogi żelaznej Edymburskiej do Liverpoolu, pod adresem Ryszarda Shandon. Zwierzę to zdawało się złośliwe, dzikie i miało wejrzenie szczególne i przerażające. Na szyi miało mosiężną obrożę, z wyrytym na niej napisem „Forward“. Porucznik przyjął go na pokład, a pokwitowanie z odebrania przesłał natychmiast do Livorno pod literami wskazanemi.
Tak więc prócz kapitana cała załoga w komplecie była na pokładzie brygu; skład jej był następujący:

  1. K. Z. kapitan.
  2. Ryszard Shandon porucznik.
  3. James Wall, trzeci oficer.
  4. Doktór Clawbonny.
  5. Johnson, retman.
  6. Simpson, harponer.
  7. Bell, cieśla.
  8. Brunton, pierwszy inżynier.
  9. Plover, drugi inżynier.
  10. Strong (murzyn), kucharz.
  11. Foker, ice-master.
  12. Wolsten, puskarz.
  13. Bolton, majtek.
  14. Garry
  15. Clifton
  16. Gripper
  17. Pen
  18. Waren, palacz.




ROZDZIAŁ CZWARTY.
Pies. — Kapitan.

Wyjazd był oznaczony na dzień 5 kwietnia. Obecność doktora na pokładzie, uspakajała w znacznej części trwożliwe umysły załogi, gdyż każdy bezpieczniejszym się czuł w towarzystwie zacnego mędrca. Pomimo to, niektórzy majtkowie jeszcze się nie mogli uspokoić zupełnie, a Shandon obawiając się dezercji, pragnął co najprędzej wypłynąć na morze, będąc pewnym, że wtedy każdy chętniej pogodzi się z przeznaczeniem.
Kajuta doktora Clawbonny położona była w tyle okrętu, na samym końcu długiego szeregu izb przeznaczonych dla załogi. Kajuty zaś kapitana i porucznika, obrócone były ku pokładowi. Kajuta kapitana zaopatrzoną została we wszystko co może być potrzebnem w tak dalekiej podróży, odpowiednio do instrukcyi oddzielnie na to wydanej, poczem zamknięto ją hermetycznie, a klucz wedle zalecenia nieznajomego, przesłany mu został do Lubeki; takim przeto sposobem, on tylko jeden mógł wejść do swego mieszkania na okręcie.
Szczegół ten nie podobał się Shandonowi i odejmował mu wiele z nadziei zostania dowódzcą statku. Co zaś do własnej kajuty, zaopatrzył on ją z całą znajomością marynarza, który już odbywał podróże do bieguna. — Sala wspólna miała wielki piec na środku.
Doktór Clawbonny cały był zajęty urządzaniem się, zaraz nazajutrz po spuszczeniu statku na wodę, to jest dnia 6 lutego, już się na dobre w swojej kajucie rozgospodarował.
„Najszczęśliwszem ze stworzeń, mawiał on, byłby ślimak, któryby sobie potrafił wygodną urządzić skorupę; spróbuję, czy mi się nie uda, być tym dowcipnym ślimakiem.“
I rzeczywiście przyznać potrzeba, że doskonale się urządzał doktór, który z dziecięcą prawie radością porządkował swe naukowe bagaże. — Książki, zielniki, półki, instrumenta i przyrządy fizyczne, kollekcya termometrów, barometrów, hygrometrów, udometrów, lunet, kompasów i sextantów, plany, butelki różnego kształtu i koloru, proch, flaszki podróżnej apteczki, bardzo dobrze zaopatrzonej — wszystko to miało swe miejsca i ustawione było w porządku, któregoby się i British Museum nie powstydziło. Na tej przestrzeni 6 stóp kwadratowych, mieściły się niezliczone bogactwa; doktór nie wstając prawie z miejsca, za każdem wyciągnięciem ręki mógł być na przemiany lekarzem, matematykiem, astronomem, geografem, botanikiem, konchyliologiem i t. d.
Uszczęśliwiony też był ze swego zagospodarowania się w tym pływającym przybytku, mogącym zaledwie pomieścić trzech i to najszczuplejszych jego przyjaciół. Odwiedzano go też bardzo często, a nawet tak natrętnie, że doktór, jakkolwiek człowiek łagodny i towarzyski, na podobieństwo Sokratesa był przymuszonym zawołać w końcu:
„Mały jest mój domeczek, lecz daj Boże aby się nigdy nie zapełniał przyjaciołmi!“
Dla dopełnienia opisu Forwarda, dodać jeszcze potrzeba, że framuga na pomieszczenie wielkiego psa duńskiego, urządzona była pod samem oknem tajemniczej kajuty, lecz dziki jej mieszkaniec wolał koczować po całym okręcie. Niepodobna go było ugłaskać, i nikt się doń zbliżyć nie mógł bezkarnie; w nocy tylko słyszano jego żałosne wycie, które ponuro i przerażająco rozlegało się po całym statku.
Czy tęsknił za swym panem nieobecnym? czy przeczuwał niebezpieczeństwa tej dalekiej wyprawy? — trudno odgadnąć; majtkowie wszyscy prawie na ten ostatni zgadzali się powód, a niejeden nawet, na seryo brał go za jakieś szatańskie zwierzę.
Majtek Pen, człowiek bardzo gwałtowny i porywczy, gdy się zapędził pewnego razu chcąc go uderzyć, tak nieszczęśliwie upadł na róg windy, że sobie głowę skaleczył niebezpiecznie. Rozumie się, że wypadek ten przypisanym został tajemnej mocy psa dyabelskiego.
Clifton znowu, najprzesądniejszy z całej załogi, tę szczególniejszą zrobił uwagę, że pies chodząc, zawsze się zwracał w stronę wiatru, a potem gdy statek wypłynął na morze, pies obracał się za każdą zmianą kierunku — tak, że zawsze pilnował wiatru, jakby to sam kapitan okrętu czynił.
Doktor Clawbonny nawet, który dobrocią swą i łagodnością tygrysa mógłby ugłaskać, nie zdołał pozyskać łaski tego buldoga, pomimo wszelkich ze swej strony prób, a nawet i wysileń.
Zresztą, zwierzę to nie odpowiadało na żadne z nazwisk znajdujących się w psim kalendarzu, więc też załoga cała nazwała go kapitanem. Pies ten musiał już niejednę odbywać podroż morską, a doskonale znał zwyczaje okrętowe.
Teraz czytelnicy zrozumieją żartobliwie odpowiedź jaką retman dał ciekawemu przyjacielowi Cliftona; a zresztą wszyscy prawie ludzie na brygu wierzyli w jakąś tego psa nadzwyczajność, i zapewne żadenby się nie zadziwił, gdyby pewnego pięknego poranku ujrzał go przybierającego kształty ludzkie i gromkim głosem sprawiającego dowództwo.
Ryszard Shandon nie podzielał wprawdzie tych wyobrażeń niedorzecznych, zawsze jednak był mocno niespokojnym i w wigilię odjazdu 5 kwietnia wieczorem, rozmawiał o tem z doktorem, Wall’em i Johnsonem.
Ci czterej panowie raczyli się właśnie dziesiątą i ostatnią zapewne szklanką grogu, bo według przepisów zawartych w liście z Aberdeen, od kapitana zacząwszy, do ostatniego palacza, nikomu na pokładzie nie wolno będzie używać ani wina, ani rumu, ani piwa nawet, chyba na przypadek słabości i to za wyraźnem poleceniem doktora.
Otóż, od godziny już prawie rozmowa toczyła się o jutrzejszym wyjeździe. Według zapowiedzeń kapitana, Shandon nazajutrz miał otrzymać ostatnie jego rozkazy i rozporządzenia.
Zapewne, mówił porucznik, odbiorę pismo z którego jeśli nie o nazwisku kapitana, to przynajmniej dowiem się o celu i kierunku podróży — bo inaczej nie wiedziałbym gdzie mam płynąć.
— Na honor, mówił niecierpliwy doktór, ja na twojem miejscu panie Shandon pojechałbym nie czekając listu; a jeśli będzie jaki, to ręczę ci że znaleźć nas i dogonić potrafi.
— Ty bo o niczem nie wątpisz, kochany doktorze! ale w takim razie powiedz mi drogi panie, ku jakiejż części świata skierowałbyś twój statek?
— Rozumie się, że ku biegunowi północnemu, to niema o czem mówić!
— Jakto niema o czem mówić? A czemużby nie ku biegunowi południowemu? — odezwał się Wall.
— Ku biegunowi południowemu! zawołał doktor — nigdy! nigdy! czyżby kapitan chciał narażać swój bryg na przepływanie całego oceanu Atlantyckiego! Zastanów się tylko nad tem mój drogi.
— Doktor bo ma zawsze odpowiedź na wszystko, — dodał Wall trochę zmięszany.
— No, przypuśćmy że do bieguna północnego, powiedział znowu Shandon; ależ w takim razie, powiedz mi doktorze, do jakiegobyś płynął punktu mianowicie? Czy do Szpitzbergu? Czy do Grenlandyi? Czy do Labrador? Czy do zatoki Hudsońskiej? Bo chociaż nawet przypuścimy, że wszystkie te drogi do jednego prowadzą celu, to jest do ogromnych nieprzebytych lodowisk — to zawsze jest ich tyle, że byłbym w niemałym kłopocie, którą z nich wybrać. — Czy i na to masz odpowiedź kategoryczną, doktorze?
— Zapewne, że trudno tu coś odpowiedzieć, z lekkiem niezadowoleniem odrzekł doktor, lecz nareszcie, jeśli nie otrzymasz spodziewanego listu, to co wtedy zrobić zamyślasz?
— Nic, — będę czekał.
— Jakto! nie pojedziesz? zawołał Clawbonny rozpaczliwym tonem.
— Bezwarunkowo nie.
— I to będzie najrozsądniej, dodał powolnym głosem Johnson. Doktor tymczasem biegał niecierpliwie naokoło stołu, nie mogąc na jednem dosiedzieć miejscu.
— Tak, to będzie najrozsądniej, powtarzał machinalnie, to będzie najrozsądniej; a jednakże zbyt długie oczekiwanie, może przykre spowodować następstwa. Najprzód pora jest teraz najlepsza do podróży i jeszcze możnaby zdążyć przed mrozami, do zatoki Davis, której potem już przebyć niepodobna; załoga też niecierpliwi się coraz bardziej; przyjaciele i towarzysze naszych ludzi namawiają ich do opuszczenia pokładu Forwarda, a wpływ taki postronny, mógłby nam spłatać figla bardzo niemiłego.
— Trzeba też i o tem pamiętać, rzekł Wall, że gdy strach raz się zakorzeni pomiędzy załogą, to wszyscy nasi ludzie drapną do ostatniego, a wtedy kochany poruczniku nie takby ci łatwo było na nowo zwabić łatwowiernych.
— Więc cóż robić? zawołał Shandon.
— Zrób tak jak powiedziałeś: poczekaj, ale poczekaj do jutra tylko, a nie desperuj jeszcze, bo dotąd wszystkie obietnice kapitana jak najakuratniej spełnione zostały i niema bynajmniej powodu do twierdzenia, że w swoim czasie nie będziemy uwiadomieni o celu podróży. Nie wątpię, że jutro będziemy żeglować po morzu Irlandzkiem, i dla tego drodzy przyjaciele proponuję ostatni grog, za pomyślność naszej wyprawy, która chociaż się trochę dziwacznie zaczyna, ale z takiemi jak wy zuchami, musi się odbyć w pomyślnych warunkach.
Cztery szklanki potrąciły o siebie, po raz ostatni.
— Teraz poruczniku, rzekł Johnson, jeśli mi wolno służyć ci radą, to powiedziałbym, że warto wszystko mieć w pogotowiu do odjazdu, bo trzeba nawet aby załoga nie wiedziała o tem, że nie masz jeszcze pewności co robić. Czy przyjdzie list jutro, czy nie przyjdzie, zawsze niech wszystko będzie gotowe, niema potrzeby zapalać pod kotłem; wiatr sprzyjać się zdaje, i w każdej chwili z największą łatwością na pełne morze wypłynąć możemy. W chwili przypływu morza trzeba wyjść z doków, i zatrzymać się znowu można powyżej warsztatów w Birkenhead; nasi ludzie nie będą przeto mieli żadnej z lądem komunikacyi, a jeśli ma przyjść to pismo dyabelskie, to nas tam tak dobrze jak i tutaj znaleźć potrafi.
— Wybornie radzisz, dzielny Johnsonie, — zawołał doktór, podając rękę wytrawnemu marynarzowi.
— Ha! niechże i tak będzie! odpowiedział Shandon.
Każdy poszedł do swojej kajuty na spoczynek, czekając wschodu słońca, a śpiąc trochę niespokojnie.
Nazajutrz już z pierwszej poczty rozesłano listy po mieście, lecz nie było żadnego pod adresem Ryszarda Shandon.
Pomimo to, porucznik gotował się do odjazdu; wiadomość o tem rozeszła się zaraz po całem Liverpoolu i jak to widzieliśmy na początku naszego opowiadania, ogromny napływ ciekawych zgromadził się na wybrzeżach New Prince’s Docks.
Niemało też gości znalazło się na pokładzie brygu: ten dla pożegnania swego towarzysza, tamten dla pocieszenia przyjaciela, inny dla lepszego obejrzenia dziwnego statku, — a wszyscy zapewne dla dowiedzenia się o celu podróży; lecz porucznik milczał jak grób, nie zważając na szmer ogółu i oznaki niezadowolenia.
Miał do tego ważne bardzo powody, a najważniejszy ten, że sam nic jeszcze nie wiedział.
Dziesiąta godzina wybiła, po niej jedenasta; o pierwszej popołudniu przypadał przypływ morza, a tu żadnej wiadomości! Shandon niespokojnem okiem rzucał na tłum oblegający wybrzeże, chcąc z twarzy czyjejś wyczytać tajemnicę swego przeznaczenia — lecz napróżno. Majtkowie Forwarda w milczeniu spełniali jego polecenia; oczekując wciąż na udzielenie im wiadomości, nie spuszczali z niego oczu.
Johnson kończył właśnie wszystkie przygotowania. Niebo chmurami się zaciągnęło, woda poczęła się bałwanić za obrębem portu; wiatr południowo-wschodni rozdymał żagle z pewną gwałtownością, lecz łatwo jeszcze można było wypłynąć z Merseyu.
Nadeszło południe, a tu jeszcze żadnej wiadomości. Doktor Clowbonny przechadzał się niespokojny, lornetując, gestykulując niecierpliwy morza, jak się wyrażał z łacińska, i daremnie usiłował powściągnąć swoje wzruszenie; Shandon aż do krwi gryzł sobie wargi.
W tej chwili Johnson zbliżył się do niego i rzekł:
Poruczniku, jeśli mamy korzystać z odpływu, to nie traćmy czasu, bo i za godzinę ledwie wypłyniemy z doków.
Shandon ostatni raz rzucił okiem naokoło, spojrzał na zegarek; — było już dobrze po dwunastej.
— A więc do roboty, rzekł do retmana.
— Wynoście się, krzyknął Johnson nakazując widzom żeby opuścili pokład Forwarda.
Powstał ruch między przybyszami cisnącymi się do wyjścia, a majtkowie tymczasem ostatnie liny odwiązywali.
Konieczne w takim razie zamięszanie tłumu, nie bardzo grzecznie przez majtków traktowanego, zwiększało jeszcze wycie psa; przecisnął się przez tłum, wskoczył na pomost dowódcy i głucho zaszczeknął, trzymając w zębach list zapieczętowany. Trudnoby było w to uwierzyć, gdyby mnóstwo osób nie widziało tego na własne oczy.
— List! zawołał Shandon; więc on jest na pokładzie?
— Był, ale go już niema, odrzekł Johnson, wskazując na pokład zupełnie z tłumu ciekawych oczyszczony.
— Captain! Captain! pójdź tu! wołał doktór usiłując wziąść list, który pies usuwał od jego ręki, odskakując od niego; wyraźnie chciał oddać pismo samemu porucznikowi.
— Pójdź tu Captain! zawołał Shandon.
Pies się zbliżył, oddając list spokojnie, poczem szczeknął trzy razy głośno i jednostajnie w pośród ciszy panującej na pokładzie i na pobrzeżu.
Shandon trzymał w ręku pismo, nie otwierając go.
— Ależ czytajże, czytaj! nalegał nań doktor.
Na liście był adres, bez wyrażenia miejsca i daty, i te tylko stały wyrazy:
„Porucznik Ryszard Shandon
na pokładzie brygu Forward.“
Shandon otworzył list i czytał:
„Skierujesz się pan ku przylądkowi Farevel, gdzie masz stanąć 20 kwietnia. Jeśli kapitan nie ukaże się na pokładzie, przepłyniesz cieśninę Davisa i morzem Bafińskiem pociągniesz do zatoki Melville.
Kapitan Forwarda
K. Z.

Porucznik złożył starannie ten list lakoniczny, schował go do kieszeni i wydał rozkaz do odjazdu. Głos jego sam tylko rozlegający się w pośród poświstu wiatru wschodniego, miał w sobie coś uroczystego.
Forward wkrótce wyszedł z przystani i kierowany przez sternika liverpoolskiego, którego łódź szła za brygiem, płynął z biegiem wód Merseyu. Tłum na wybrzeżu posuwał się na równi ze statkiem, aby go widzieć jak najdłużej. Tymczasem na brygu rozpuszczono wszystkie żagle, a Forward godny swego imienia, szybko opłynąwszy cypel Birkenheadu, wskoczył na morze Irlandzkie.






ROZDZIAŁ PIĄTY.

Na morzu.

Niejednostajny ale przyjazny wiatr, szybko popędzał fale; Forward pruł gwałtownie wody oceanu. Około trzeciej godziny mijał się z parowcem pocztowym, utrzymującym komunikacyę pomiędzy Liverpoolem a wyspą Man. Kapitan pozdrowił go z pokładu i to było ostatnie pożegnanie dla załogi Forwarda.
O piątej godzinie, sternik z Liverpoolu zdał Ryszardowi Shandon dowództwo okrętu i siadłszy na swe czółno, skierował się na południo-zachód z powrotem.
Około wieczora, bryg okrążył cypel wyspy Man z południowej jej strony. Przez całą noc morze było silnie wzburzone; Forward zwalczył to jednak a pozostawiając w północno-zachodniej stronie cypel Ayr, skierował się ku kanałowi północnemu.
Johnson miał słuszność: na morzu majtkowie zapomnieli o dziwaczności położenia, widząc statek mocny i dobrze zbudowany. Załoga weszła odrazu w zwykły tryb życia pokładowego.
Doktor całą piersią oddychał morskiem powietrzem i jak na uczonego, dość sprawnie przechadzał się na statku wstrząsanym falą.
— Piękna to rzecz morze! mówił on do Johnsona, powracając po śniadaniu na pomost. Trochę za późno się z niem poznaję, ale potrafię sobie to wynagrodzić.
— Macie słuszność panie Clawbonny; ja wszystkie lądy całego świata oddałbym za jeden kawałeczek oceanu. Mówią ludzie, że marynarze prędko sobie uprzykrzają swe rzemiosło; nie prawda! Ja naprzykład żegluję po morzach lat czterdzieści, a dziś jeszcze jak przy pierwszej mojej podróży, tych samych miłych wrażeń doznaję.
— Pojmuję rozkosz znajdowania się na dobrym okręcie! a sądzę, że Forward dzielnym jest statkiem.
— Dobrze sądzisz doktorze, odezwał się Shandon nadchodzący w tej chwili właśnie; piękny to jest statek i przyznać potrzeba, że żaden z okrętów przeznaczonych dotąd do żeglowania po morzu Lodowatem, nie był lepiej urządzony i zaopatrzony we wszystko. To mi przypomina, że przed trzydziestu przeszło laty kapitan James Ross wybierając się na poszukiwanie przejścia północno-zachodniego....
— Miał bryg zwany Wiktorya, tej samej prawie co nasz objętości i tak samo posiadający machinę parową.
— Jakto, wiesz pan o tem?
— Wiem doskonale, odrzekł doktor Clawbonny; wtedy jeszcze sztuka wyrabiania machin była w kolebce i machina Wiktoryi więcej swemu statkowi przyczyniła opóźnienia i mitręgi, aniżeli jakiego pożytku praktycznego. To też kapitan James Ross naprawiał po tysiąc razy każdy prawie kawałek, każdą sztuczkę z osobna, aż nareszcie nie mogąc dojść ładu, kazał rozebrać machinę i pozbył się jej na pierwszem zimowisku.
— Widzę doktorze, zawołał Shandon, że znasz wszystkie okoliczności.
— Czytałem dużo, a więc i dzieła Parry’ego, Ross’a, Franklin’a, raporta jakie składali Mac Clure, Kennedy, Kane, Mac Clintock i z tego trochę pamiętam. O ile sobie przypominam, to najlepiej podróż się powiodła kapitanowi Mac Clintock, dowodzącemu takim jak nasz szrubowcem, zwanym Fox.
— Najzupełniejsza prawda, odrzekł Shandon; tęgi to był marynarz ten Mac Clintock, a znałem go doskonale i dodać tu muszę, że my tak samo jak on przepłyniemy w kwietniu cieśninę Davisa, a jeśli nam się uda przebyć okolice lodowisk, to nasza podróż może być pomyślną.
— Żeby nas tylko jak Foxa w 1857 roku lody nie pochwyciły w zatoce Bafińskiej, rzekł doktór, i nie zmusiły do przepędzenia pierwszej zaraz zimy między niemi.
— Trzeba mieć nadzieję, że będziemy szczęśliwsi panie Shandon, odezwał się Johnson, a jeśli na takim statku jak Forward nie dopłyniemy tam gdzie chcemy, to już prawdziwie wyrzec się trzeba wszelkich prób na zawsze.
— Zresztą, dodał doktór, skoro kapitan będzie sam na okręcie, potrafi lepiej od nas zarządzić podróżą, której celu w żaden sposób odgadnąć nie można z jego lakonicznego listu, jaki dziś rano otrzymaliśmy.
— Jak dla mnie to i tego dosyć, rzekł Shandon żwawo; wiem gdzie kierować okręt, i sądzę, że przez miesiąc przynajmniej nie będziemy potrzebować nienaturalnego wdawania się nieznanego nam człowieka, ani jego instrukcyj. Zresztą mówiłem już, co o nim trzymam.
— He! He! ja sam myślałem z początku, że ten człowiek odda panu dowództwo brygu, a sam nigdy się na pokładzie nie ukaże, lecz....
— Lecz co? spytał Shandon zniecierpliwiony niejako.
— Od chwili odebrania jego ostatniego pisma zmieniłem to przekonanie.
— A toż dla czego doktorze?
— Bo choć list wskazuje ci drogę, ale nie oznacza celu podróży, a przecież trzeba wiedzieć dokąd się dąży. Teraz pytam się, jakim sposobem otrzymać możesz nowe informacye piśmienne, skoro jesteśmy na pełnem morzu? Na lądzie Grenlandyi zapewne niema poczty. Otóż kochany poruczniku, ja myślę że ten figlarz czeka gdzie na nas w jednej z osad duńskich, w Hosteinborg naprzykład lub Uppernawik, gdzie tymczasem robi zapas skór z fok, zakupuje psy, sanie, słowem zbiera wszystko, co jest potrzebne w podróży na morzach północnych. Nie zdziwiłoby mnie też ani trochę, gdyby pewnego pięknego poranku ukazał się nagle na pokładzie Forwarda i objął dowództwo najnaturalniejszym w świecie sposobem.
— Być może, sucho odpowiedział Shandon; lecz wiatr się wzmaga, więc każę opuścić niektóre żagle, których nie chcę ryzykować na taką pogodę.
— Jednakże go to obchodzi, rzekł doktór do Johnson’a po odejściu porucznika.
— Tak jest, odrzekł retman, i w tem jest złe, bo o ile mi się zdaje, pan zgadujesz to co ma się stać.
W sobotę wieczór, Forward minął przylądek Galloway, którego latarnię morską spostrzeżono w stronie północno-wschodniej; posuwając się dalej nocą, zostawiono przylądek Cantyre na północ, a Fair na wschód, i około trzeciej godziny rano, bryg przez kanał północny wypłynął na Ocean.
Było to w niedzielę dnia 8 kwietnia; wszyscy Anglicy, a szczególnie też majtkowie, bardzo skrupulatnie dzień ten święcą, cały więc poranek zajęło czytanie biblii, którego podjął się doktór ochotnie.
Wiatr gwałtowny miotał statkiem i zdawało się, że lada chwila wyrzuci go na brzegi Irlandyi; morze było bardzo silnie wzburzone, kołysanie okrętu przykre. Jeśli doktór nie uległ chorobie morskiej, to tylko dla tego, że się bronił przed nią wszelkiemi sposobami. O południu, przylądek Malinhead ginął w stronie południowej; byłto ostatni dla naszych marynarzy widok ziemi w Europie; to też nie jeden do ostatka smętnym gonił ją wzrokiem, gdyż drugi raz ziemi tej może już nie zobaczy.
Miejsce to leżało pod 55°57′ szerokości, a według chronometru pod 7°40′ długości.
Huragan uspokoił się około dziewiątej godziny wieczorem; Forward wyborny pływak pod żaglami, utrzymał się w kierunku na północo-zachód. Tego to właśnie dnia można było ocenić zdolność jego do żeglugi — bo też według zdania znawców liverpoolskich, przedewszystkiem był to wyborny statek żaglowy.
Forward posuwał się szybko w tym samym kierunku; wiatr zmienił się na południowy, morze silnie się kołysało: bryg płynął pod wszystkiemi żaglami. Nad pokładem kołować poczęło stado petreli; doktor strzałem zwalił jednego z nich na pokład. Simpson harponer podniósł go i oddając właścicielowi rzekł:
— Szkaradna to zwierzyna, panie Clawbonny.
— A jednak wybornie będzie nam smakować.
— Jakto, panbyś to jadł?
— Sądzę, że i ty także skosztujesz przyjacielu, odrzekł doktór z uśmiechem.
— Ależ to szkaradne mięso, ma smak jełki i tranowaty, jak wszystkie ptaki morskie.
— A ja ci powiadam, odparł znów doktór, że mam wyborny sposób przyrządzania tej zwierzyny; i jeśli poznasz po smaku że to jest ptak morski, to z góry przyrzekam, ani jednego już więcej nie zabić przez całe moje życie.
— Więc pan jesteś i kucharzem, panie Clawbonny? zapytał Johnson.
— Człowiek mego powołania, wszystkiego umieć powinien potrochu.
— Zobaczysz Simpsonie, z uśmiechem zawołał retman, że w końcu doktór każe nam wierzyć, że to jest kuropatwa (grosse) najdelikatniejszego smaku.
Doktor Clawbonny zabrał się do przyrządzenia swego przysmaku; zręcznie odjął i odrzucił tłuszcz znajdujący się pod skórą, przez co mięsu odjął całą jełkowatość i nieprzyjemny zapach rybi jakim odstręczają od siebie ptaki morskie. Wszyscy jedli to mięso i sam nawet Simpson uznał je za dobre w smaku.
Podczas ostatniego huraganu, Ryszard Shandon mógł się przekonać o wartości swej załogi; baczną zwracał on uwagę na każdego z osobna człowieka, jak przystoi na dobrego i zręcznego dowódcę, który w przewidywaniu przyszłych wypadków, chce wiedzieć na co liczyć może.
James Wall, szczerze do Ryszarda przywiązany; rozumiał i dobrze wykonywał rozkazy, lecz sam przez się nie bardzo zarządzić coś potrafił; dla tego też, jako trzeci oficer, był na swojem miejscu.
Johnson zaprawiony w walkach z morzem, doświadczony praktyk w żegludze po morzu podbiegunowem, zalecał się szczególniej krwią zimną i odwagą.
Simpson harponer i Bell cieśla, byli to ludzie pewni, ślepi niewolnicy karności i obowiązku. — Ice-master Foker, wytrawny marynarz wychowany w szkole Johnson’a, ważne mógł świadczyć usługi.
Z majtków Bolton i Garry zdawali się najlepsi. Bolton był gadułą nader wesołego humoru; Garry, byłto trzydziestopięcioletni chłop, z rysami twarzy wyrażającemi wielką energiję, choć blady i często smutny.
Clifton, Gripper i Pen, zdawali się mniej ochoczy i wcale nie rezolutni; często okazywali niezadowolenie, a Gripper nawet przy samym odjeździe Forwarda, chciał zerwać swą umowę i tylko wstyd jakiś zatrzymał go na pokładzie. Gdyby podróż szła wciąż pomyślnie, gdyby nie było ani zbyt wielkich niebezpieczeństw, ani zbytniej na okręcie pracy, to możnaby jeszcze coś liczyć na tych trzech ludzi; lecz trzeba ich było przytem karmić ogromnie, bo każdy z nich miał apetyt potężny. Chociaż z góry uprzedzeni o warunkach życia na pokładzie Forwarda, krzywili się jednak wciąż na brak wódki lub rumu i gorliwie ten niedostatek wetowali sobie kawą i herbatą, których obficie dostarczano załodze.
Co do dwóch inżynierów Brunton’a i Plover’a, oraz palacza Waren’a, ci dotąd niczem poznać się nie dali, siedząc wciąż z założonemi rękami.
Shandon znał przeto nieźle swoich ludzi, wiedział o ile na którego z nich liczyć może w danym razie.
Dnia 14-go kwietnia Forward znajdował się pod 51°37′ szerokości i 22°58′ długości, o dwieście mil od Grenlandyi. Przeciął już był wielki prąd ciepły, gulf-stream, który biegnie zrazu równolegle od wschodniego brzegu Ameryki, aż do ławic Nowej Ziemi, a potem przybiera kierunek północno-wschodni i tworzy jakby przedłużenie Norwegii. Powietrze znacznie się ochłodziło; termometr (Celsiusza) spadł do punktu zamarzania.
Doktór nie wziął jeszcze na siebie odzienia, jakiego się używa na morzach północnych, ale ubrał się w kostium morski, na podobieństwo tego, jaki noszą wszyscy marynarze; zabawnie wyglądał w ogromnych butach, wielkim kapeluszu z płótna, nasiąkniętego oliwą, oraz spodniach i kurtce z tegoż samego materyału. Wśród silnego deszczu i wielkich bałwanów wody padających na statek, doktór wyglądał jak jakie zwierzę morskie, a porównanie to zadawalniało go bardzo.
Przez całe dwa dni morze było bardzo wzburzone i niespokojne; wiatr obrócił się na północo-zachód i opóźniał bieg Forwarda. Od 14 do 16 kwietnia fala nieustawała, aż dopiero w poniedziałek nadciągnęła straszna ulewa, po której morze zaraz się uspokoiło. Shandon zwrócił na to uwagę doktora.
— Potwierdza to, rzekł doktór, ciekawe spostrzeżenia marynarza Scoresby, z Edymburskiego Towarzystwa królewskiego, którego i ja mam honor być członkiem korespondentem. Uważaj tylko, że podczas deszczu powierzchnia morza jest spokojną, nawet przy silnym wietrze. Przeciwnie zaś woda burzy się w czasie pogody, choćby nawet wiatr był bardzo łagodny.
— Lecz jakże wytłomaczyć to zjawisko, doktorze?
— Bardzo łatwo, nie tłomaczyć wcale!
W tej chwili, majtek odbywający straż na najwyższym maszcie (ice-master), dał znak ostrzegający, że widzi w odległości piętnastu mil morskich jakąś massę płynącą z prawej strony okrętu.
— Góra lodu w tych okolicach! zawołał doktór.
Shandon skierował lunetę w stronę wskazaną i potwierdził wiadomość przez sternika udzieloną.
— To rzecz ciekawa! powtarzał doktór.
— Zadziwia cię to doktorze? rzekł porucznik z uśmiechem. Przecież doczekałem się, że cię coś zastanawia!
— To mnie dziwi nie dziwiąc, — odrzekł Clawbonny, z lekkim uśmiechem, — bo wiem, że w roku 1813 bryg Ann de Poole z Greenspond otoczony został lodami pod czterdziestym czwartym stopniem szerokości północnej, a dowodzący nim kapitan Dayement, na setki liczył takie góry lodu!
— Dobrze i o tem wiedzieć, powiedział Shandon, zawsze nas czegoś nauczysz doktorze.
— Oh! czegóż ja nauczyć mogę? skromnie odrzekł Clawbonny; chyba to ci jeszcze powiem, że znajdowano lody pod niższemi nawet stopniami szerokości.
— Oho! wiem o tem kochany doktorze, bo będąc majtkiem jeszcze na pokładzie korwety Fly...
— W roku 1818, przerwał doktór, od końca marca, przepłynęliście między dwiema wyspami będącemi pod czterdziestym drugim stopniem szerokości.
— Ah! zawołał Shandon.
— Prawda że tak? — nie mam się przeto dziwić czemu, że będąc o dwa stopnie bardziej na północ posunięci, spotykamy górę lodu.
— Jesteś niewyczerpaną studnią wiedzy i mądrości doktorze!
— Oho, prędko się ta studnia wyczerpie! Byłbym wszakże bardzo szczęśliwym, gdybyśmy mogli z bliska przypatrzyć się temu ciekawemu zjawisku.
Shandon zawołał retmana i zapytał go o wiatr.
— Wzmaga się poruczniku, tak że coraz leniwiej się posuwamy i zdaje mi się, że wiatr wiejący z zatoki Davis, wkrótce da się nam uczuć.
— Masz słuszność — Johnsonie i zdaje się, że trzeba będzie użyć pomocy pary, jeśli chcemy na 20 kwietnia dobić do przylądka Farewel; inaczej, możemy zostać pognani ku wybrzeżom Labradoru. Panie Wall, każ zapalić pod kotłami.
Rozkaz dowódcy został spełniony, a w godzinę później para już poruszała statek; żagle zostały zwinięte, a szruba nagarniając fale swem rozgałęzieniem, pociągała gwałtownie bryg Forward, pod wiatr północno-zachodni.






ROZDZIAŁ SZÓSTY.

Wielki prąd podbiegunowy.

Wkrótce stada ptastwa morskiego coraz liczniej się ukazujące, zapowiadały blizkość ponurej Grenlandyi. Forward szybko posuwał się coraz bardziej na północ, znacząc przebytą drogę długą wstęgą dymu z machiny buchającego.
We wtorek 17-go kwietnia, około jedenastej godziny przed południem, strażnik spostrzegł tak zwany blink lodowy, to jest szczególniejszy i nader świetny kolor, jaki atmosfera przybiera ponad wielkiemi przestrzeniami lodów. Widać go było o jakie dwadzieścia mil przynajmniej w kierunku północno-zachodnim. Pomimo dość gęstych chmur na niebie nagromadzonych, świetna ta wstęga olśniewającej białości, rozjaśniała rozległy horyzont. Doświadczeńsi z osady statku zrozumieli, że blask ten pochodził od rozległego lodowiska, znajdującego się może o trzydzieści mil dalej niż wzrok sięga, i jest skutkiem odbicia się promieni światła od lodów.
Pod wieczór podniósł się bardzo przyjazny wiatr południowy; Shandon kazał podnieść żagle i dla oszczędzenia węgla przygasić ogień pod kotłem. Forward pod pełnemi żaglami skierował się ku przylądkowi Farewel.
Dnia 18-go, o trzeciej po południu spostrzeżono ogromną górę lodu (ice-stream), błyszczącą zdala na powierzchni wód Oceanu. Płynęła ona widocznie od wybrzeży Grenlandyi raczej, niż z zatoki Davis, bo lody częściej się napotykają na zachodnim brzegu zatoki Bafińskiej. W godzinę później Forward płynął między pojedyńczemi bryłami lodu, odpadłemi od wielkiej massy w skutek falistości morza.
Nazajutrz, równo ze świtaniem ze strażnicy dano znak ukazania się okrętu: byłato korweta duńska Valkyrien, płynąca ku ławicom Nowej Ziemi (Terre Neuve). W zatoce spotkano prąd tak silny, że dla przezwyciężenia go, potrzeba było użyć całej siły żagli.
Porucznik, doktór, James Wall i Johnson, stali na tylnym pokładzie statku, pilnie badając kierunek i siłę tego prądu. Doktór zapytał, czy jest rzeczą dowiedzioną, że prąd ten stale panuje w zatoce Bafińskiej.
— Tak jest, odpowiedział Shandon, i wszystkie statki żaglowe z wielką go trudnością przebywać muszą.
— Tem bardziej, dodał James Wall, że tak samo jak na zachodnich wybrzeżach Grenlandyi, prąd ten istnieje i na wschodnich brzegach Ameryki.
— Otóż okoliczność ta najbardziej przemawia na korzyść tych, którzy usiłują wynaleźć przejście północno-zachodnie! Prąd ten pędzi z szybkością pięciu blizko mil morskich na godzinę, a trudno jest przypuszczać, aby powstawał w głębi zatoki.
— Masz słuszność doktorze, powiedział Shandon; bo jak ten prąd bieży z północy na południe, tak znowu w ciaśninie Beryngskiej istnieje inny przeciwny temu prąd, dążący z południa na północ — i z niego, jak się zdaje, powstaje prąd zatoki Bafińskiej.
— Z tego panowie, rzekł doktór, wnosić wypada, że Ameryka jest zupełnie oddzieloną od okolic podbiegunowych, i że wody Oceanu Spokojnego, opłynąwszy jej brzegi, łączą się z wodami Atlantyku, co nawet potwierdza wyższy poziom wód Oceanu Spokojnego mogących się wylewać do mórz europejskich.
— Lecz, odezwał się Shandon, muszą istnieć jakieś fakta na poparcie tej teoryi, a jeśli istnieją, dodał z ironicznym uśmiechem, to nie powinny być obce naszemu wszechwiednemu mędrcowi.
— Na honor, odpowiedział ten ostatni z miłem zadowoleniem — jeśli to was może zajmować, to powiem wam, że wieloryby zranione w zatoce Davis, w jakiś czas potem chwytane były nieopodal Chin, z tkwiącym jeszcze w nich harpunem europejskim.
— I jeśli nie opłynęły przylądka Horn i przylądka Dobrej Nadziei, powiedział Shandon, to musiały koniecznie opłynąć północne brzegi Ameryki. Temu już trudno zaprzeczyć doktorze.
— Jeśli cię jednak i to nie przekonywa, zacny poruczniku, rzekł doktór z uśmiechem, mogę ci inne jeszcze przytoczyć fakta, jak naprzykład te sztuki modrzewiu, osiczyny, i innych drzew podzwrotnikowych, w znacznej liczbie napotykane w zatoce Davisa. Otóż wiadomo, że prąd gulf-stream nie dopuściłby tego drzewa do zatoki; jeżeli przeto ono się tam dostało, to nie inaczej jak przez ciaśninę Beryngską.
— Widzę doktorze, odrzekł Shandon, że umiesz doskonale przekonać o wszystkiem co sobie założysz.
— Oto, zawołał Johnson, jakby naumyślnie dla objaśnienia słów doktora, spostrzegam na morzu ogromną sztukę drzewa: jeśli dowódca pozwoli, złowimy ją, ściągniemy na pokład i zbadamy z jakiego pochodzi kraju.
— Wybornie, rzekł doktór, — będzie to przykład objaśniający.
Shandon wydał potrzebne rozkazy; statek zwrócił się ku płynącej sztuce drzewa i wkrótce z niemałym trudem załoga wciągnęła ją na pokład Forwarda.
Byłto ogromny pień mahoniu, stoczony przez robaki aż do rdzenia; gdyby nie to, nie mógłby pływać.
— Otóż widzicie, mówił doktór z zapałem; ponieważ prądy Atlantyku nie mogły go zanieść do zatoki Davisa, ponieważ nie mogło być zapędzone na wody podbiegunowe, przez rzeki Ameryki północnej, bo drzewo to rośnie pod równikiem, niezaprzeczoną przeto jest rzeczą, że przybywa tu ono wprost z ciaśniny Beryngskiej. A nawet patrzcie panowie, że robaki które go stoczyły, należą do gatunków żyjących w klimacie gorącym. Jeśli chcecie, to mogę wam dokładnie opisać drogę, jaką przebyła ta sztuka mahoniu. Na Ocean Spokojny wyniosła ją jedna z rzek międzymorza Panama, lub Gwatemali; ztamtąd ciągnął ją prąd wzdłuż brzegów Ameryki, aż do ciaśniny Beryngskiej, a ztąd chcąc nie chcąc musiała się dostać na morza podbiegunowe. Drzewo to jest tak jeszcze świeże, tak mało wodą nasiąknięte, że widocznie bardzo niedawno z rodzinnego swego kraju wypłynęło; szczęśliwie przebyło ono szereg ciaśnin wiodących do zatoki Bafińskiej, i porwane przez prądy wód północnych, zatoką Davisa dopłynęło aż na spotkanie naszego Forwarda, na wielką pociechę doktora Clawbonny, który ma honor prosić szanownego dowódcy, aby mu dozwolił schować na pamiątkę kawałek tego mahoniu.
— A i owszem! odpowiedział Shandon, ale pozwól mi też z kolei uwiadomić cię doktorze, iż nie sam jeden tylko będziesz posiadaczem podobnej pamiątki; duński gubernator wyspy Disko.....
— Na wybrzeżach Grenlandyi, kończył Clawbonny, posiada stół wyrobiony ze sztuki mahoniu złowionej w podobnychże okolicznościach; wiem o tem kochany poruczniku, ale nie zazdroszczę mu stolika, bo z tej oto sztuki mógłbym sobie umeblować cały pokój sypialny.
W nocy ze środy na czwartek, wiatr dął z gwałtownością nadzwyczajną; pływające sztuki drzewa coraz częściej się ukazywały. W obec coraz liczniejszych gór lodowych, zbliżanie się do brzegów było bardzo niebezpieczne, porucznik przeto kazał zmniejszyć liczbę żagli. Termometr spadł niżej zera. Shandon kazał rozdać załodze odzież cieplejszą, to jest surduty i spodnie wełniane, koszule flanelowe i pończochy wełniane, jakie zwykle noszą wieśniacy norwegscy; prócz tego, każdy miał parę butów nieprzemakalnych.
Dog-Captain poprzestawał na swojem futrze naturalnem, nie okazując wielkiej czułości na zmianę temperatury; zdawało się, że nieraz już musiał wytrzymywać próby tego rodzaju, zresztą pies rasy duńskiej musiał być do zimna przyzwyczajony, mało go też widywano, gdyż zawsze prawie siedział ukryty w najciemniejszym jakim kącie statku.
Pod wieczór, przy bladawem światełku przenikającem gęste mgły, widzieć się dały wybrzeża Grenlandyi pod 37° 2′ 7″ długości. Doktór przez szkła lunety dostrzegał długi łańcuch wierzchołków gór, poprzecinanych lodowiskami, lecz mgła nie dopuściła dalszych obserwacyj, jak zasłona teatralna, w najciekawszem miejscu zapadająca.
Dnia 20 kwietnia rano, Forward znajdował się przed górą lodową, sto pięćdziesiąt stóp wysoką, która tam bardzo już dawno osiadła. Snow widział ją także; James Ross w 1829 r. zdjął z niej rysunek dokładny, a w r. 1851, francuzki porucznik Bellot widział ją doskonale z pokładu okrętu Prince Albert. Doktór chcąc także przechować dokładne wyobrażenie tej sławnej góry, zdjął z niej szkic bardzo udatny.
Że taka massa lodowa osiadła gdzie na dnie morskiem, nic w tem dziwnego. Na jedną jej stopę wystającą. nad wodę, jest jej dwie stóp pod wodą, albo mało co mniej. Zatem góra lodowa, o której tu jest wzmianka, musiała się zagłębiać w wodę stóp trzysta albo i więcej.
Nareszcie, przy temperaturze 11° Celsiusza termometru, w południe, przy zaśnieżonem i zadętem niebie, spostrzeżono przylądek Farewel. Forward przybył na dzień oznaczony. Nieznajomy kapitan jeśliby się zjawił, byłby zupełnie zadowolonym ze ścisłego wypełnienia rozkazu.
— Otóż, rzekł doktór, ten sławny, ten tak dobrze nazwany przylądek (Farewel znaczy Pożegnanie). Wielu z tych, którzy go jak my obecnie mijali, nigdy go już więcej zobaczyć nie mieli. Byłożby to pożegnanie na wieki swych przyjaciół w Europie? Wyście tędy płynęli Frobisher, Knight, Barlow, Vaugham, Scroggs, Barentz, Hudson, Blosseville, Franklin, Crozier, Bellot, i nigdyście już do domów waszych nie powrócili; dla was przylądek ten był prawdziwym przylądkiem Pożegnania!
Około roku 970 żeglarze, którzy wypłynęli z Islandyi (Wyspy lodowej), odkryli Grenlandyę. Sebastyan Cabot, w r. 1498 dotarł aż do 56° stopnia szerokości, Kacper i Michał Cotréal, pomiędzy 1500 i 1502 roku doszli do 60°, a Marcin Frobisher, w 1576 dostał się aż do zatoki noszącej jego nazwisko.
Janowi Davis należy się sława odkrycia ciaśniny w 1585 roku, a w dwa lata później, podczas trzeciej swej podróży, śmiały ten żeglarz i znakomity wielorybnik, doszedł do siedmdziesiątego trzeciego równoleżnika, o dwadzieścia siedm tylko stopni od bieguna.
Barentz w 1596, Weymouth w 1602, James Hall w 1605 i 1607, Hudson, którego nazwisko nadane zostało ogromnej zatoce, głęboko zachodzącej w ląd Ameryki, James Poole w 1611 r. mniej lub więcej zagłębiali się w zatokę, a wszyscy w jednym celu wynalezienia owego przejścia północno-zachodniego, mogącego tak znakomicie skrócić i ułatwić komunikacyę pomiędzy dwoma światami.
Baffin, w roku 1616 wynalazł na morzu tegoż nazwiska (Baffińskie morze) ciaśninę Lancastra; po nim tęż samą drogę przebywali w r. 1619 Jakób Munk, a w r. 1719 Knight, Barlows, Waugham i Scroggs, o których już żadnych więcej nie otrzymano wiadomości.
W roku 1776 porucznik Pickersgill wysłany na spotkanie kapitana Kook’a probował przepłynąć ciaśninę Beryngską i doszedł do 68°; następnego zaś roku, Joung dotarł w tym samym celu, do wyspy Niewiast (Ile des Femmes).
Po nich Jakób Ross w r. 1818 opłynął brzegi zatoki Baffińskiej i sprostował błędy hydrograficzne swych poprzedników.
Nakoniec w r. 1819 i 1820 sławny Parry zapuścił się w ciaśninę Lancastra, po niezliczonych trudnościach dostał się do wyspy Melville i pozyskał nagrodę pięć tysięcy funtów (około 250,000 złp.), aktem parlamentu zapewnioną majtkom angielskim, którzyby zdołali przebyć setny siedmdsiesiąty południk, przy szerokości wyższej jak siedmdziesiąty siódmy równoleżnik.
W 1826 r. Beechey dotarł do wyspy Chamisso; Jakób Ross od 1829 do 1833 zimował w ciaśninie Prince Régent i pomiędzy innemi nader ważnemi odkryciami, wynalazł biegun magnetyczny.
W tym czasie, Franklin na lądzie rozpoznawał brzegi północne Ameryki, począwszy od rzeki Mackenzie, do cypla Turnagain; kapitan Back puszczał się w jego ślady od 1823 do 1835 roku, a uczone te i pożyteczne badania w roku 1839 uzupełnili Dease, Simpson i doktór Rae.
Nareszcie sir John Franklin pragnąc koniecznie wynaleźć przejście północno-zachodnie, w r. 1845 opuścił Anglię z okrętami Erebus i Terror, wypłynął na morze Bafińskie, i od czasu dostania się jego na wyspę Disko, żadnej już o nim nie było wiadomości.
Wypadek ten spowodował liczne wyprawy w celu poszukiwania zaginionych, które doprowadziły do wynalezienia przejścia i poznania lądów podbiegunowych głęboko powzębianych; najodważniejsi żeglarze angielscy, francuzcy i amerykańscy rzucili się do zwiedzenia tych strasznych okolic, aż nakoniec dzięki ich usiłowaniom, trudna lecz dość dokładna karta tych krain, zbogaciła archiwum londyńskiego Towarzystwa jeograficznego.
W taki sposób przedstawiała się wyobraźni doktora ciekawa historya wypraw w te miejsca. Stojąc oparty o poręcz, smętnym wzrokiem gonił długie smugi znaczące przejście okrętu. Nazwiska śmiałych żeglarzy cisnęły mu się do pamięci, a wyobraźnia ukazywała mu na tych ogromnych lodowiskach cienie tych, którzy nigdy ztamtąd nie powrócili.





ROZDZIAŁ SIÓDMY.

Wejście do cieśniny Dawis’a.

Dnia tego, Forward łatwo torował sobie drogę między na pół pokruszonemi lodami; wiatr był przyjazny, temperatura jednak bardzo niska. Prądy powietrza przybywające z nad pól lodowych, ich zimno przejmujące niosły z sobą.
Noc pilnej wymagała baczności. W tej zacieśnionej przestrzeni skupiały się góry pływające; nieraz po sto odrazu widzieć ich można było na widnokręgu. Pod działaniem fal liżących lody i wpływem kwietniowej atmosfery, góry te odrywały się od brzegów, by później topnieć lub pogrążyć się w otchłaniach oceanu. Należało także wystrzegać się uderzenia o pływające massy drzewa; to też zaciągnięto tak zwane „jaskółcze gniazdo“ na maszt najwyższy. Jestto coś podobnego do beczki o dnie ruchomem; osłonięty nią majtek pilnował morza, oznajmiał o nadpływających lodach, a w potrzebie wskazywał obroty, jakie w takim razie najwłaściwsze były dla statku.
Noce były krótkie. Od 31-go stycznia słońce widzialne było przez odbicie, i utrzymywało się na widnokręgu coraz dłużej. Śnieg jednak mroczył to światło blade; ciemność wprawdzie nie była zupełna, podróż jednak niemniej była mozolna.
Dnia 21-go kwietnia ujrzano wśród mgły przylądek „Strapienia.“ Osada była spracowaną, bo od wejścia brygu między lody, majtkowie nie mieli ani chwili spoczynku. Trzeba było używać pary do pomocy, dla torowania sobie drogi między nagromadzonemi wielkiemi lodu kawałami.
Podczas gdy Shandon poszedł spocząć na parę godzin, doktór rozmawiał z Johnsonem na tyle okrętu. Doktór lubił z nim mówić, bo jego liczne podróże zbogaciły umysł jego w tym kierunku, a rozmowa z nim była nauczającą i zajmującą. Clawbonny coraz więcej przywiązywał się do żeglarza, a żeglarz oddawał mu to przywiązanie z procentem.
— Patrz pan, panie Clawbonny, rzekł Johnson, ten kraj nie jest podobny do innych. Nazywają go Ziemią Zieloną, ale nazwa ta przystoi mu przez kilka tylko tygodni w ciągu roku.
— Kto wie, odpowiedział doktór, czy w wieku dziesiątym ziemia ta nie miała prawa do tej nazwy! Nie jedna przemiana tego rodzaju zaszła na naszej kuli ziemskiej; zdziwisz się bardzo gdy ci powiem, że kronikarze islandzcy opowiadają o dwustu osadach kwitnących w tych stronach przed ośmiuset lub dziewięciuset laty.
— Trudno temu wierzyć panie Clawbonny, widząc czem jest ten kraj obecnie.
— A przecież jakkolwiek smutne są te strony, dają jednak ludziom przytułek, i to nawet Europejczykom cywilizowanym.
— Prawda! W Disko, w Uppernawik, spotkamy ludzi żyjących w tym klimacie; zdaje mi się jednak, że żyją tam z musu, a nie z dobrej woli.
— Człowiek do wszystkiego przywyka, i nie zdaje mi się żeby ci Grenlandczycy byli w gorszem położeniu niż wyrobnicy w naszych wielkich miastach; to pewna, że życie tamtych nie jest tak nędzne, jak tych drugich. Brak im wprawdzie dogodności jakie posiadają mieszkańcy cieplejszego klimatu; ale przyzwyczaiwszy się już raz, muszą mieć przyjemności, o których my nie mamy wyobrażenia.
— Takby należało przypuszczać panie Clawbonny, bo Pan Bóg jest sprawiedliwy. Przyznaję przecież, że zawsze widok tych stron smutne na mnie wywierał wrażenie; należałoby je przynajmniej nieco uweselić, nadając im milsze nazwy, nie zaś nazywać je przylądkiem „Pożegnania,“ przylądkiem „Rozpaczy,“ bo te nazwy nic nie mają w sobie coby żeglarza przyciągało.
— To samo i ja zauważyłem, odpowiedział doktór, ale te nazwy mają znaczenie jeograficzne, o którem nie trzeba zapominać; przypominają tych którzy je wymyślili. Jeśli słyszę nazwę przylądka „Rozpaczy“ wymienioną obok nazwisk Davis’a, Baffin’a, Hudson’a, Ross’a, Perry’ego, Franklin’a, Bellot’a, to znajdują wkrótce przylądek „Dziękczynienia;“ cypel „Opatrzności“, odpowiada portowi „Strapienia;“ zatoka „Nieosiągnięta“ naprowadza mnie na przylądek „Rajski,“ a opuszczając cypel zwany „Powrotu przymusowego,“ spoczywam myślą w zatoce „Schronienia.“ Umysł mój widzi jasno ciągłe następstwo niebezpieczeństw, niepowodzeń, przeszkód, powodzeń, rozpaczy, i znów pomyślności, co wszystko łączy się ze wspomnieniem wielkich moich rodaków. Szereg ten nazw, jakby szereg medali przypomina mi historyę tych mórz.
— Masz pan słuszność, panie Clawbonny. Daj tylko Boże, byśmy w naszej podróży spotykali więcej zatok „Powodzenia,“ jak przylądków „Rozpaczy!“
— I ja tego życzę, Johnsonie; ale powiedz mi, czy osada ochłonęła już nieco ze swego przestrachu?
— Cokolwiek; a jednak wyznaję, że od czasu wpłynięcia do zatoki, zaczęto się znów zajmować fantastycznym kapitanem, i nie jeden spodziewał się go spotkać na kończynach Grenlandyi, a dotąd nie spotkał. Mówiąc między nami, pewnie to i pana zadziwia?
— To prawda, Johnsonie.
— Czy pan wierzysz że ten kapitan istnieje?
— Wierzę.
— Czemu jednak postępuje on tak dziwacznie?
— Jeśli mam ci odkryć myśl moją do dna, to powiem, że mi się zdaje, iż ten człowiek chciał pociągnąć osadę tak daleko, żeby już nie można było marzyć o powrocie. Gdyby się był pokazał na pokładzie w chwili odjazdu, każdy chciałby był wiedzieć gdzie się okręt udaje, a to mogłoby było stać się bardzo kłopotliwem.
— A to dla czego?
— Bo chcąc probować tego co się innym nie udało, dostać się tam, gdzie inni dotrzeć nie mogli, nie byłby znalazł chętnych towarzyszy. Wypłynąwszy zaś raz, można zapłynąć tak daleko, że posuwanie się dalej staje się koniecznością.
— Może to być. Znałem niejednego nieustraszonego awanturnika, którego samo imię strachem przejmowało, a któryby w przedsięwzięciach niebezpiecznych nie był znalazł pomocników...
— Jabym mu towarzyszył, przerwał doktór.
— I ja za panem, doktorze. Przypuszczam, że nasz kapitan jest także takim awanturnikiem. Zobaczymy co dalej będzie. Myślę, że ten dzielny człowiek zjawi się nam od strony Uppernawik, albo zatoki Melville’a; stanie między nami na pokładzie i powie nam, gdzie fantazya jego chce poprowadzić okręt.
— I mnie się tak zdaje, rzekł doktór; ale jak my się dostaniemy do tej zatoki Melville’a? Patrz, lody otaczają nas zewsząd, a Forward ledwie przeciskać się zdoła przez nie. Co to za ogromna płaszczyzna!
— W języku wielorybników nazywa się to Polem lodowem, a jego granic oko dojrzeć nie może. A tu oto jest część tego Pola; potrzaskane kawały te lodu jedne są okrągłe, inne podłużne. Tamte znów pływają odosobnione; gdy są wyższe, zwiemy je górami lodowemi; zetknięcie się z niemi bardzo jest dla okrętu niebezpieczne. A tu oto wzniesienie utworzone przez sparcie się lodów; to są pagórki; czasem miewają one podstawę głęboko sięgającą w morze. To wszystko ma swe odrębne nazwy, bo trzeba wiedzieć o czem się mówi.
— A jakie to wszystko ciekawe do widzenia! zawołał doktór, patrząc na te cuda mórz podbiegunowych; wyobraźnia niezmiernie jest naprężona, wynajdując podobieństwo do przedmiotów i obrazów.
— Lody te przybierają istotnie nieraz kształty fantastyczne, a ludzie sami tłomaczą je sobie na swój sposób, rzekł Johnson.
— Oto tam, zawołał doktór, przysiągłbyś, że widzisz w tych złamach lodu całe miasto, jakieś dziwne, jakby wschodnie; są tam meczety z minaretami, oświeconemi bladem światłem księżyca. A tam oto długi szereg łuków gotyckich, przypominających kaplicę Henryka VII-go w Londynie, albo gmach parlamentu.
— To prawda, że tu każdy widzieć może co zechce; ale niebezpiecznie byłoby mieszkać w tych pałacach, wchodzić do tych kościołów; nawet zbliżać się do nich zbyt nie trzeba. Minarety te chwieją się w swych podstawach, a najmniejszy z nich zgruchotałby takiego Forwarda na miazgę.
— I ludzie odważali się zapuszczać na te morza, nie mając pary do pomocy! rzekł doktór. Jak może okręt, pod żaglem tylko płynący, wywijać się między temi ruchomemi skałami?
— Dawali sobie ludzie radę jak mogli, odpowiedział Johnson; gdy wiatr jest przeciwny, a zdarzało mi się to nieraz, przyczepiano kotwicę do którego kawału lodu, a on prędzej lub wolniej ciągnął statek z sobą; jeśli stał, to czekano na wiatr pomyślniejszy. Prawda jednak, że podróżując w ten sposób, potrzeba paru miesięcy na przebycie przestrzeni, którą my przy odrobinie szczęścia przebyć możemy w dni kilka.
— Temperatura jeszcze nie zniża, tak mi się zdaje, rzekł doktór.
— Byłoby to źle dla nas, odparł Johnson, bo nam trzeba odwilży, żeby się te massy porozdzielały i popłynęły sobie na Atlantyk. W ciaśninie Davis’a są one jeszcze gęstsze, bo tam i lądy zbliżone są więcej ku sobie między przylądkami Walsingham i Holsteinborg. Minąwszy 67-my stopień, znajdziemy w maju i w czerwcu zdolniejsze do żeglugi morze.
— Tak, ale trzeba się tam dostać.
— Tak jest panie Clawbonny, trzeba się tam dostać. Gdybyśmy tu byli w czerwcu lub w lipcu, to i tutaj mielibyśmy przejście wolne, jak miewają statki wielorybnicze; ale nam kazano wyraźnie, żebyśmy tu byli w kwietniu. Z tego widzę, że nasz kapitan wie dobrze co robi; wypłynął w porze wczesnej, żeby dotrzeć daleko. Kto dożyje, zobaczy.
Doktór nie mylił się przypuszczając, że temperatura się zniżyła; w południe, termometr Celsiusza pokazywał 14 stopni niżej zera. Wiatr wiał północno-zachodni i rozjaśniał atmosferę, ale i napędzał góry lodowe na drogę Forwarda. Nie wszystkie jednak szły w kierunku wiatru; były i takie, a to z większych, których podstawa zanurzona głęboko, ulegała parciu prądu podwodnego, i płynęły naprzeciw innym.
Łatwo sobie wyobrazić trudność żeglowania w takich okolicznościach; inżynierowie-mechanicy ani chwili wypoczynku nie mieli. Parą kierowano z pokładu za pomocą dźwigni, które ją puszczały, wstrzymywały lub odwracały natychmiast, podług wskazań oficera będącego na służbie. To trzeba było pośpieszać, aby skorzystać z roztwarcia się pola lodowego; to iść na wyścigi z górą, grożącą zamknięciem jedynego przejścia; to znów jaki olbrzymi odłam lodu nagle się wywracał i zmuszał okręt do szybkiego cofnięcia się, dla uniknięcia zdruzgotania. Ogromne to nagromadzenie lodów popychających się wzajemnie, piętrzących się na sobie, ścierających się z sobą pod wpływem przeciwdziałających sobie sił wiatru i prądu, jeśliby jeszcze ujęte zostało mrozem w jedną całość, stawiłoby dla przejścia okrętu niezwyciężoną zaporę.
Niezliczona ilość ptastwa znajdowała się w tych okolicach; latając tłumami tu i owdzie mimo śnieżnej zawiei, ogłuszało ludzi swym wrzaskiem i ożywiało nieco krajobraz. Liczne kłody drzewa pływały w różnych stronach i uderzały o siebie z łoskotem; kilku potfiszów (gatunek wieloryba, ale mniejszy) o ogromnych, jakby nadętych głowach, zbliżyło się do okrętu; ale ani myśleć można było o zabraniu się do nich, choć oszczepnik Simpson wielką miał do tego ochotę. Widziano także pod wieczór pewną ilość fok, jak wystawiwszy nozdrza nad wodę, pływały między lodami.
Dnia 22-go temperatura jeszcze się zniżyła. Forward, żeby się prześliznąć przez przejścia, puszczał nieraz gwałtownie parę. Wiatr północno-zachodni ustalił się, żagle zwinięto. Dnia tego majtkowie mało byli czynni; a że to była niedziela, więc po odczytaniu modlitw przez Shandona, osada zajęła się polowaniem na nurki, których dużo nazbierano. Ptaki te urządzone podług metody doktora Clawbonny, pomnożyły w sposób przyjemny zapasy żywności.
O trzeciej wieczorem, okręt przesuwał się obok przylądka Kin-Sael i góry Sukkertop. Morze mocno się bałwaniło i mgła gęsta spadła nagle z szarego nieba; można było jednak zrobić w południe dokładne obliczenie położenia okrętu, który znajdował się wówczas pod 65°20′ szerokości i 54°22′ długości. Należało przebyć jeszcze dwa stopnie, żeby się dobrać do wolniejszego od lodów morza.
Przez trzy dni następne, 24, 25 i 26 kwietnia walczono ciągle z lodami; kierowanie parą z pokładu bardzo wiele kosztowało wysileń, bo co chwila trzeba było ją wstrzymywać, znów puszczać lub odwracać. Zbliżanie się pływających gór lodowych rozpoznawano we mgle z głuchego huku obrywających się śnieżyc; w takim razie okręt cofał się natychmiast. Narażano się na uderzenie o lody pochodzące z wód rzecznych, odznaczające się przejrzystością kryształową, a twarde jak skała. Shandon nieomieszkał dopełnić niemi zapasu wody słodkiej do picia, i codzień pewną liczbę beczek nią napełniał.
Doktór nie mógł nawyknąć do złudzeń optycznych, spowodowywanych łamaniem się światła. Nieraz zdawało mu się, że blizko okrętu jest jakaś niewielka massa biała, a to była góra lodowa odległa o dziesięć lub dwanaście mil (morskich). Usiłował przyzwyczaić swój wzrok do tego szczególnego zjawiska, aby mógł w przyszłości złudzenie oka poprawiać.
Nareszcie osada, to holując okręt wzdłuż pól lodowych, to odpychając napływające lody długiemi żerdziami, wyczerpnęła wszystkie swe siły; a jednak jeszcze d. 27 kwietnia, nieprzebyte koło lodowe otaczało Forwarda.






ROZDZIAŁ ÓSMY.

Pogadanka osady.

Mimo tych trudności, Forward wciskając się się w każdą niemal szparę w lodach, posunął się o kilka minut ku północy; ale jeśli dotąd unikał nieprzyjaciela, to zbliżała się chwila, w której musiał uderzyć na niego. Przybliżały się do niego pola lodowe, rozległe na mil kilka; że zaś nacisk tych mas wynosił przynajmniej dziesięć miljonów tonn, należało się więc chronić od ich uścisku. Przygotowano zatem zewnątrz okrętu piły do przerzynania lodu, gotowe do natychmiastowego działania.
Część osady filozoficznie przyjęła tę nową uciążliwą pracę, ale druga część utyskiwała, choć nie odmawiała jeszcze posłuszeństwa. Garry, Pen, Bolton, Gripper, zajmując się przygotowaniem przyrządów, objawiali swe poglądy na tę sprawę.
— Szatan wie, rzekł Bolton, zkąd mi na myśli stoi oberża na ulicy Water, gdzie tak dobrze człowiekowi między szklanką dżynu a buteleczką porteru? Słuchajno Gripper, czy ty widzisz ztąd tę oberżę?
— Prawdę mówiąc, odrzekł majtek zaczepiony, znany ze swego kwaśnego humoru, nie mogę jej ztąd dojrzeć.
— To też ja tylko tak mówię, odparł Bolton; w tych miastach ze śniegu, które doktór Clawbonny tak podziwia, niema ani jakiej takiej szynkowni, w którejby porządny marynarz mógł sobie odwilżyć gardło porcyjką wódki.
— Na to zgadzam się z tobą; powiem nawet, że tu w ogóle niema nic, czemby się dało gardło odwilżyć i orzeźwić ciało. Co to za myśl, żeby odmawiać wódki ludziom podróżującym po morzach północnych!
— A czyżeś zapomniał co ci prawił pan doktór? trzeba unikać wszelkich napojów rozpalających, jeśli się nie chce być narażonym na szkorbut, a chce się być zdrowym i zajść daleko.
— Ależ ja bynajmniej nie pragnę iść daleko! jużeśmy się i tak zbyt zaawanturowali chcąc się przedrzeć tam, gdzie djabeł nas puścić nie chce.
— A więc się tam nie dostaniemy! wtrącił Pen. Co do mnie, to już i zapomniałem jak dżyn smakuje.
— To sobie przypomnij, rzekł Bolton, co ci doktór gadał.
— Łatwo mu gadać, odparł Pen swym grubym, twardym głosem. Pytanie jeszcze, czy pod pozorem zachowania nam zdrowia, nie robią tu na nas oszczędności?
— Ten djabeł Pen może ma słuszność, rzekł Gripper.
— Dajże pokój, odparł Bolton — na to ma on nos zbyt czerwony; jeśli mu trochę zbieleje w tym klimacie, to Pen nie będzie miał powodu narzekać.
— Co ty się zajmujesz moim nosem? zawołał opryskliwie Pen, dotknięty w najsłabszą swą stronę. Mój nos nie potrzebuje twoich uwag, ani cię o nie prosi. Pilnuj lepiej swego!
— No no! nie gniewaj się, nie myślałem żeby twój nos taki był drażliwy. Przecież i ja nie wylałbym za kołnierz, szczególniej podczas takiej psiej pogody; jeśli jednak kieliszek wódki ma mi więcej złego jak dobrego zrobić, to się chętnie bez niej obejdę.
— Ty się obchodzisz, to prawda, rzekł palacz Waren, mięszając się do rozmowy; kto wie jednak czy się obchodzą wszyscy na pokładzie.
— Co chcesz przez to powiedzieć? rzekł Garry patrząc bystro w oczy Warenowi.
— Chcę powiedzieć, że przecież mamy z sobą różne spirytualia, a to pewnie nie bez kozery; przypuszczam, że panowie oficerowie nie bardzo, żałują ich sobie.
— A zkąd to wiesz? zapytał Garry.
Waren nie wiedział co odpowiedzieć; gadał aby gadać, jak to mówią.
— Widzisz Garry, rzekł Bolton, że Waren nic nie wie.
— No, to zażądajmy od kapitana po porcyi wódki; zasłużyliśmy na nią, a zobaczymy co na to powie.
— Jabym wam nie radził zaczynać o tem, rzekł Garry.
— A to czemu? zapytali Pen i Gripper.
— Bo wam odmówi. Wiedzieliście przecie jak z tem będzie, gdyście się umawiali o służbę na okręcie; wówczas trzeba było się namyśleć.
— Zresztą, dodał Bolton biorący chętnie stronę Garry’ego, którego lubił za jego; charakter, Ryszard Shandon nie jest panem na okręcie; musi być posłuszny jak i my.
— A któż tu jest starszy od niego? zapytał Pen.
— Kapitan.
— Zawsze ten kapitan niefortunny! zawołał Pen. Widzicie przecie, że kapitana tak dobrze tu niema, jak i, szynkowni na tych ławicach lodu. Wynaleźli sobie tylko grzeczny sposób odmówienia nam tego co się nam należy.
— A jeśli jest kapitan na prawdę? bo dam dwumiesięczną mą płacę, jeśli go niema i jeśli go wkrótce nie zobaczymy.
— Niechże i tak będzie, rzekł Pen; radbym powiedzieć temu kapitanowi parę słów w oczy.
— Kto tu mówi o kapitanie? rzekł głos nowo wdający się do rozmowy.
Byłto majtek Clifton, przesądny niepomału i zarazem chciwy.
— Czy jest jaka wieść o kapitanie?
— Nie, odpowiedziano mu jednogłośnie.
— A ja spodziewam się, że się znajdzie nagle w swej kajucie, choć nikt nie będzie wiedział kiedy i którędy przybył.
— Dajże pokój! odpowiedział Bolton. Czy ty myślisz że on jest jaki dyablik, lub chochlik z rodzaju tych, których pełno się uwija w górach szkockich?
— Śmiej się jak chcesz, Boltonie, a ja będę utrzymywał swoje. Zaglądam ja codzień przez dziurkę do kajuty kapitana i pewny jestem, że niedługo wam powiem jak on wygląda i do kogo jest podobny.
— Do stu piorunów, krzyknął Pen, będzie podobny do wszystkich ludzi. Ale jeśli on myśli że nas poprowadzi tam gdzie nie chcemy, to mu się powie w paru słowach, że się myli.
— A to wyborne! zawołał Bolton; Pen go jeszcze nie widział, a już chce się z nim kłócić.
— Jeszcze go nie widział! rzekł Clifton z miną człowieka świadomego; pytanie, czy go kto nie widział.
— Co ty u djabła pleciesz? zawołał Gripper.
— Już ja wiem co.
— Ale my cię nie rozumiemy!
— Alboż Pen nie miał już z nim nieprzyjemnego zajścia?
— Z kim, z kapitanem?
— Z psem-kapitanem, bo to jest jedno i to samo.
Majtkowie spoglądali po sobie, nie wiedząc co odrzec.
— Człowiek czy pies, mruczał Pen przez zęby, zaręczam wam, że się z nim zrobi w tych dniach porachunek.
— Słuchaj Cliftonie, mówił Bolton zupełnie poważnie, czy ty mniemasz, że ten pies jest naprawdę kapitanem, jak Johnson żartem powiedział?
— Naturalnie, odparł Clifton z przekonaniem; i gdybyście się zastanawiali tak jak ja, tobyście spostrzegli szczególne zachowanie się tego zwierzęcia.
— A cóż ty widziałeś? mówże!
— Czyście nie zauważyli z jaką on powagą spaceruje po pomoście kapitańskim i rozpatruje się w ożaglowaniu statku, jakby był deżurnym?
— To prawda, rzekł Gripper; ja nawet spotkałem go pewnego wieczoru wspiętego przedniemi łapami na kole sterniczem.
— Nie może być! zawołał Bolton.
— A teraz drugie; czyż nie wychodzi on nocą na pola lodowe, nie obawiając się niedźwiedzi, ani cierpiąc od mrozu?
— I to prawda, wtrącił Bolton.
— A czyście widzieli kiedy, aby ta bestya szukała ludzkiego towarzystwa, jak to robi każdy uczciwy pies? aby się kręcił około kuchni, albo patrzył kiedy w oczy ludziom gdy jedzą? A kiedy się oddali w nocy od okrętu na dwie lub trzy mile po lodach, to jak zacznie wyć, to cię aż mróz przechodzi — choć nie powinienby człowiek odczuwać coś podobnego w temperaturze i tak już zimnej! Zresztą, czy kto widział kiedy psa tego jedzącego cokolwiek? od nikogo nic nie weźmie, jego porcya pozostaje nietknięta, i jeśli go kto nie żywi tajemnie, to on chyba żyje nie jedząc. Otóż jeśli to wszystko nie jest nadzwyczajne; to mnie nazwijcie głupcem.
— Doprawdy i to być może, rzekł cieśla Bell, który słyszał rozumowanie Cliftona.
Inni majtkowie nic nie mówili.
— A ja powiem wam niedowiarki, że są tu na pokładzie mędrsi od nas, co się tem także niepokoją.
— Czy o komendancie mówisz? zawołał Bolton.
— O komendancie i o doktorze.
— I mówisz że oni są tego samego zdania co i ty?
— Przecież słyszałem jak mówili o tem, i pojąłem że nic nie rozumieją; tysiąc przypuszczeń czynili, ale do niczego stanowczego nie doszli.
— I mówili o tym psie to samo co ty? zapytał cieśla Bell.
— Jeśli nie mówili o psie, odpowiedział Clifton naciśnięty, to o kapitanie, co na jedno wychodzi, a utrzymują, że to wszystko nie zdaje się im naturalnem.
— No przyjaciele, rzekł cieśla, jeśli chcecie, to wam powiem co o tem myślę.
— Mów, mów, wołano zewsząd.
— Oto niema i nie będzie na pokładzie innego dowódcy jak Ryszard Shandon.
— A od kogo list? rzekł Clifton.
— List istnieje naprawdę, odparł Bell; jest również prawdą, że jakiś nieznajomy kazał zbudować Forwarda i urządzić go do podróży między lodami. Ale gdy okręt raz już puścił się w drogę, to już nikt na niego nie wejdzie.
— Koniec końców, rzekł Bolton, gdzie ma iść ten okręt?
— Tego nie wiem; gdy czas nadejdzie, to Shandon odbierze dopełnienie instrukcyj.
— Ale od kogo?
— Od kogo?
— Tak, i jakim sposobem? dodał Bolton, coraz natarczywszy.
— No Bell, gadajże, wołali inni.
— Od kogo, jak?... alboż ja wiem, odparł cieśla zakłopotany.
— Toć od nikogo innego, wtrącił Clifton, tylko od psa-kapitana. On już raz przecie pisał, to napisze znowu! O! żebym ja tylko połowę tego potrafił co to zwierzę, mógłbym być pierwszym lordem admiralicyi.
— Zatem, mówił Bolton, pragnący jakiejś konkluzyi, obstajesz przy tem, że ten pies jest kapitanem na tym statku.
— Obstaję, odpowiedział Clifton.
— Kiedy tak, rzekł głuchym głosem Pen, to jeśli to zwierzę nie chce zdechnąć w swej psiej skórze, to niech się co prędzej przedzierzgnie w człowieka, bo jakem Pen, wezmę się do niego.
— A to czemu? zapytał Garry.
— Bo tak mi się podoba, odpowiedział Pen szorstko; nie potrzebuję tłomaczyć się nikomu.
— Chłopcy, dosyć tego gadania, rzekł Johnson nadchodzący właśnie w chwilę, gdy rozmowa miała się źle obrócić; dalej do roboty, żeby te piły prędzej zostały nastawione jak należy. Trzeba przerznąć się przez ławicę lodu.
— I to dziś jeszcze, przy piątku! rzekł Clifton. wzruszając ramionami; zobaczycie, że nie tak to łatwo przejść koło biegunowe.
Istotnie, wysilenia osady okrętowej daremne były prawie zupełnie dnia tego. Forward całą pary siłą popchnięty na góry lodowe, nie zdołał ich rozdzielić; trzeba było zarzucić kotwicę na noc.
Nazajutrz temperatura obniżyła się więcej jeszcze pod wpływem wiatru wschodniego; powietrze oczyściło się, i można było widzieć daleko na tych białych lodach, od których odbijające się światło olśniewało wzrok. O godzinie siódmej rano, termometr pokazywał 22 stopnie niżej zera.
Doktór miał ochotę pozostać w swej kajucie i odczytywać opisy podróży do bieguna północnego; ale się pytał sam siebie, jak to było jego zwyczajem, coby mu było najprzykrzejszem w tej chwili. I odpowiedział sobie, że najprzykrzejby mu było wyjść na pokład w taki mróz, i pomagać ludziom w ich pracy. Opuścił więc ciepły swój pokoik, i zaczął pomagać do holowania okrętu. Wyglądał wcale dobrze w zielonych okularach, które mu czyniły blask światła mniej rażącym. Później, przy obserwacyach wszelkiego rodzaju, używał okularów umyślnie do patrzenia w pośród śniegu urządzonych, a to dla uchronienia oczu od cierpień bardzo zwykłych w tamtych okolicach.
Do wieczora Forward posunął się o kilka mil ku północy, dzięki usiłowaniom majtków i trafności rozkazów Shandona, korzystającego ze wszystkich przyjaznych okoliczności. O północy minięto sześdziesiąty szósty równoleżnik; ołowianka wskazywała głębokość wody na dwadzieścia trzy węzły, a Shandon poznał, że znajduje się w miejscu, gdzie osiadł na mieliźnie okręt jej królewskiej mości, Victory. Ziemia była o trzydzieści mil ku wschodowi.
Ale lody dotąd nieruchome, rozdzieliły się wówczas i zaczęły poruszać; góry lodowe zaczęły się okazywać we wszystkich stronach widnokręgu. Bryg znalazł się w pośród skał ruchomych, o nieprzepartej sile gniotącej. Kierowanie okrętem stało się bardzo trudnem i powierzono je Garry’emu, najlepszemu z całej osady sternikowi. Góry groziły zamknięciem przejścia za okrętem; trzeba więc było przebyć tę flotę lodową, a roztropność, równie jak powinność, nakazywały posuwać się naprzód. Niepodobna zaś było dobrze pojąć kierunku okrętu przy ciągłej zmianie położenia, nie dającej stałej do obliczeń podstawy.
Cała załoga rozdzieliła się na dwie części; jedni pilnowali prawej, drudzy lewej strony okrętu. Zaopatrzeni w długie żerdzie ostre, zakończone żelazem, odpychali lody zagrażające statkowi. Forward wszedł wkrótce w przejście tak ciasne, że końce jego drągów masztowych, to jest reji, dotykały ścian lodowych twardych jak skała. Postępując coraz dalej, wszedł w krętą niby dolinę, zawiewaną kłębami śniegu, i w której lody pływające uderzając jedne o drugie pękały z złowróżbym trzeszczeniem.
Wkrótce pokazało się, że z tego wąwozu nie było wyjścia. Ogromna bryła lodu napływała szybko na okręt; uniknąć jej, zdawało się niepodobieństwem, a niepodobna było też wrócić, bo przejście zostało zapchane.
Shandon i Johnson stali na przodzie okrętu, rozpatrując się w położeniu. Shandon prawą ręką wskazywał sternikowi kierunek, w którym ma okręt prowadzić, a lewą przesyłał Wallowi stojącemu obok mechanika, rozkazy odnoszące się do działania machiny.
— Jak się to skończy? pytał doktór Johnsona.
— Jak się panu Bogu spodoba, odparł tenże.
Bryła na ośmset stóp wysoka, już tylko o sto dwadzieścia sążni była od brygu i zagrażała mu zgnieceniem.
— Przekleństwo! krzyknął Pen ze strasznem złorzeczeniem.
— Milczeć! zawołał głos jakiś, którego nie można było rozpoznać wśród huraganu.
Bryła zdawała się chcieć rzucić na okręt; nieopisana śmiertelna trwoga ogarnęła ludzi, którzy porzuciwszy drągi, cofnęli się na tył okrętu, wbrew rozkazom Shandona, Nagle dał się słyszeć trzask przeraźliwy; na bryg podniesiony przez ogromną falę, spadła trąba wodna. Krzyk przerażenia ozwał się wśród osady; sam tylko Garry pilnie stał u rudla i utrzymał statek wstrząśnięty niezmiernym wód nawałem, na właściwej drodze.
I oto, gdy przerażone spojrzenia zwróciły się ku górze lodowej, już jej nie dostrzeżono; przejście było wolne w kanale, a bryg przy świetle ukośnych promieni słońca posuwał się dalej.
— Czy pan wytłomaczysz to co się tu stało? pytał Johnson doktora.
— Stała się rzecz bardzo naturalna, odparł doktór, i często się to zdarza. Massy pływające pojedyńczo, utrzymują się każda dla siebie w doskonałej równowadze przez czas niejaki; ale posuwając się ku południowi, gdzie woda jest względnie ciepła, tracą tę równowagę. Podstawa ich, tłuczona przez inne lody, zaczyna topnieć, jakby ją kto podkopywał, i nadchodzi chwila, w której środek ciężkości takiej góry zmienia się nagle i musi się ona wywrócić. Tylko, gdyby ta góra o dwie minuty później się wywróciła, zdruzgotałaby okręt swym ciężarem.






ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.

Znowu list.

Koło biegunowe zostało nareszcie przebyte dnia 30 kwietnia w południe, niedaleko Holsteinberga; na wschodnim widnokręgu malownicze okazywały się góry. Morze wolne było niemal od lodów, a raczej łatwo się dawało ich unikać. Wiatr zmienił się na południowo-wschodni, i bryg płynąc pod wszystkiemi żaglami, zwrócił się na morze Baffińskie.
Dzień ten upłynął spokojnie i załoga mogła nieco odetchnąć. Mnóstwo ptaków pływało i latało w około statku; niektóre z nich z czarną szyją, o takichże skrzydłach i grzbiecie, a z białą piersią, podobne były do cyranek. Pływały żwawo i zanurzały się nieraz na jakie czterdzieści sekund.
I niczemby się dzień ten nie był odznaczył, gdyby nie zaszedł na pokładzie wypadek prawdziwie nadzwyczajny. Shandon wchodząc do swej kajuty o szóstej rano, znalazł na stole list z napisem:

„Do komendanta Ryszarda Shandona, na pokładzie Forwarda.
Morze Baffińskie.“

Shandon oczom swym nie mógł uwierzyć, a nim zajrzał do tego osobliwego listu, pokazał go doktorowi, Wallowi i Johnsonowi, których przywołał do siebie.
— To rzecz szczególna, mówił Johnson.
— Wybornie! wołał doktór.
— Nakoniec poznamy tajemnicę, rzekł Shandon, pośpiesznie rozdzierając kopertę.
Wyczytał co następuje:

„Komendancie!
Kapitan Forwarda zadowolniony jest z zimnej krwi, zręczności i odwagi, jakie twoi ludzie, twoi oficerowie i pan sam okazaliście w ostatnich okolicznościach. Prosi pana o oświadczenie załodze jego wdzięczności.
Kieruj się pan prosto na północ ku zatoce Melville’a, a ztamtąd usiłuj się przedostać do ciaśniny Smitha.
Kapitan Forwarda
K. Z.

Poniedziałek, 30-go kwietnia, pod przylądkiem Walsingham.“

— I nic więcej? zawołał doktór.
— Nic, odpowiedział Shandon.
List wypadł mu z rąk.
— Ten kapitan urojony, rzekł Wall, nie mówi nawet czy wstąpi na pokład! widocznie nie przyjdzie tu nigdy.
— Ale jak się ten list tu dostał? zapytał Johnson.
Shandon milczał.
— Pan Wall dobrze mówi, rzekł doktór, podniósłszy list i przyglądając mu się troskliwie; kapitan nie przyjdzie na pokład, a to z racyi...
— Z jakiej racyi? pytał żywo Shandon.
— Bo już jest na pokładzie, odparł poprostu doktór.
— Już tu jest? zawołał Shandon, jak pan to rozumiesz?
— A jak inaczej wytłómaczyć zjawienie się tego listu?
Johnson kiwał głową na znak, że się zgadza z doktorem.
— Nie może być! za wołał porywczo Shandon. Znam wszystkich ludzi należących do załogi; trzebaby przypuścić, że już był między nimi gdy okręt wyruszał w drogę. Powtarzam, to niepodobna! Od dwóch lat przeszło znam wszystkich tych ludzi, a każdego z nich widziałem w Liverpoolu najmniej sto razy! twoje przypuszczenie doktorze nie da się przyjąć.
— Więc jak to wytłómaczysz komendancie?
— Jak chcesz doktorze, tylko nie w ten sposób. Przypuszczam, że ten kapitan, albo jakiś jego poufny, skorzystał z ciemności, ze mgły, z czego chcesz doktorze, i dostał się na okręt. Ziemia ztąd jest niedaleko; łódź Eskimosów mogła się przesunąć niedostrzeżona między lodami; można było dostać się do okrętu, doręczyć list... mgła była gęsta, to i mógł ktoś....
— Nie dojrzeć nawet okrętu, rzekł przerywając mu doktór; jeśliśmy nie mogli dostrzedz kogoś wciskającego się na statek, z powodu mgły, to jakże on w tej mgle rozpoznał okręt zdaleka?
— Oczywiście, rzekł Johnson.
— Więc ja wracam do mego przypuszczenia, rzekł doktór; rozważ je pan, komendancie.
— Na wszystko się zgodzę, odrzekł Shandon popędliwie, tylko nie na to, aby ten człowiek był tu na moim pokładzie.
— A może też, wtrącił Wall, jest jaki człowiek należący do osady, któremu on dał instrukcye?
— Być może, rzekł doktór.
— Ale ktoby to był? pytał Shandon. Powtarzam wam, że znam moich ludzi i od dawna.
— Niech będzie jak chce, rzekł Johnson, gdy się ten kapitan przedstawi, to czy będzie człowiekiem czy djabłem, przyjmiemy go. Ale mamy w tym liście wiadomość, a raczej wskazówkę.
— Jaką? zapytał Shandon.
— Ze mamy się udać ku zatoce Melvile’a, a potem do ciaśniny Smitha.
— To prawda, dorzucił doktór.
— Do ciaśniny Smitha! machinalnie powtórzył Shandon.
— Widocznie zatem, rzekł Johnson, że Forwarda przeznaczeniem nie jest szukać przejścia północno-zachodniego, bo jedyną drogę prowadzącą do niego, ciaśninę Lankastra, mamy zostawić na lewo. Będziemy więc mieli trudną żeglugę po nieznanem morzu.
— Ciaśnina Smitha, powtórzył jeszcze raz Shandon. Przebierał się do niej w roku 1853 Amerykanin Kane, ale wśród jakich niebezpieczeństw! Długo myślano, że już zginął pod tą odległą szerokością.
— Że jednak trzeba tam iść, rzekł Shandon, to się i pójdzie. Ale jak daleko, czy aż do bieguna?
— A czemużby nie? rzekł doktór.
Na samo wspomnienie o tem szalonem przedsięwzięciu, Johnson wzruszył ramionami.
— Cokolwiek bądź, i wracając do kapitana, rzekł James Wall, jeśli on istnieje, to chyba czeka na nas na wybrzeżach Grenlandyi w Disko lub w Uppernawik; wkrótce więc będziemy wiedzieli kto on jest.
— Ale, wtrącił doktór, czy pan nie pokażesz, panie Shandon, tego listu osadzie?
— Z przeproszeniem komendanta, rzekł Johnson, jabym tego nie uczynił.
— A to czemu? zapytał Shandon.
— Bo te wszystkie nadzwyczajności i fantastyczności mogą zniechęcić naszych ludzi; i tak już niepokoją się o los wyprawy rozpoczętej w ten sposób. Jeśli jeszcze będą się domyślać czegóś nadnaturalnego, to z tego może wyniknąć, że w jakiem ciężkiem położeniu nie będzie można liczyć na nich.
— A jakie jest pańskie o tem zdanie, doktorze? rzekł Shandon.
— Myślę że Johnson trafnie rzeczy widzi.
— A ty James Wall, co powiesz?
— I ja się skłaniam do zdania tych panów.
Shandon począł się zastanawiać i bacznie odczytał list raz jeszcze.
— Panowie, rzekł nakoniec, wasze zdanie jest trafne, a jednak nie mogę pójść za niem, bo instrukcye są w tym liście wyraźne; każą mi one udzielić osadzie wiadomość o zadowolnieniu kapitana. Że zaś dotąd posłuszny byłem jego rozkazom, w jakikolwiek sposób je otrzymałem, więc i teraz nie mogę....
— A jednak.... przerwał Johnson, lękający się słusznie wpływu takiej wiadomości na umysły majtków.
— Kochany Johnsonie, rzekł Shandon, rozumiem ja twoje pobudki i uznaję, że są wyborne; ale tu napisano: „proszę pana oświadczyć załodze moją wdzięczność.“
— A więc postąp pan według tego, odparł Johnson, szanujący wreszcie rozkaz przełożonych.
Wieść o odezwie kapitana szybko rozeszła się na pokładzie. Majtkowie przybyli natychmiast na wezwanie i uszykowali się w zwykłem, do przeglądów załogi naznaczonem miejscu, a dowódca odczytał im list ów tajemniczy.
Majtkowie przyjęli go grobowem milczeniem i odeszli, tworząc tysiące przypuszczeń. Clifton miał teraz czem podsycać bujną swą wyobraźnię przesądną; dobrą część tego wypadku składał na psa-kapitana, i nieomieszkał go salutować, ile razy spotkał go na swej drodze.
— Mówiłem wam, powtarzał kolegom, że to zwierzę umie pisać!
Nieodpowiadano nic na to twierdzenie, bo i sam cieśla Bell nie wiedział co na nie powiedzieć. To jednak czuli wszyscy, że kapitan lub jego duch czuwał na pokładzie. Ostrożniejsi przestali nawet odtąd udzielać sobie jakichkolwiek spostrzeżeń.
Z obserwacyj dokonanych dnia 1-go maja wynikało, że okręt znajdował się pod 68-m stopniem szerokości, a 56°32′ długości. Ociepliło się, a termometr Celsiusza pokazywał tylko —4°.
Doktór przyglądał się igraszkom białej niedźwiedzicy z dwoma niedźwiadkami, na cyplu lodowym połączonym z lądem. Wezwał do pomocy Walla i Simpsona, i spuszczono czółno, żeby zapolować na te zwierzęta; ale niedźwiedzica nie była widać usposobiona do walki, bo zabrawszy z sobą niedźwiedzięta, umknęła z niemi. Trudnoć ją było gonić.
W nocy Forward okrążył przylądek Chidley z pomocą przyjaznego wiatru, i wkrótce ujrzano na widnokręgu wysokie góry Disko. Shandon nie uważał za stosowne zatrzymywać się w zatoce Godavhu, gdzie rezyduje gubernator duńskich posiadłości w tej stronie; zostawił ją na prawo i minął wkrótce łodzie Eskimosów, zdążające ku okrętowi.
Wyspa Disko nazywa się także Wielorybniczą; z tegoto punktu John Franklin pisał ostatni raz, d. 12-go lipca 1845 r., do admiralicyi; do tej także wyspy przybył d. 27-go sierpnia kapitan Mac-Clintock w r. 1859 z dowodami upewniającemi o zaginięciu tamtej wyprawy.
Zestawienie to dwóch dat bogatych we wspomnienia, nie mogło nie nasunąć się umysłowi doktora, i dało mu powód do smutnych rozpamiętywań; wkrótce jednak wysokości Disko zniknęły mu z oczu.
Spotkano wiele gór lodowych przytwierdzonych do brzegów, od których nawet najsilniejsza odwilż ich nie odrywa; szereg ten ciągły poprzerywanych sterczących lodów, dziwne a niespodziewane przedstawiał oczom kształty.
Nazajutrz około trzeciej popołudniu, dostrzeżono Sauderson-Hope w północno-wschodniej stronie. Ziemia ta, odległą była od prawej strony okrętu o jakie piętnaście mil; góry na niej zdawały się powleczone różową powłoką. Wiele wielorybów z rodzaju finners, mających płetwy na grzbiecie, igrało pomiędzy pływającemi lodami; ich obecność tam wykazywały strumienie wody z powietrzem, wyrzucane otworem w głowie.
W nocy z 3-go na 4-y maja po raz pierwszy dostrzeżono, że słońce nie schodzi z horyzontu; już od 31-go stycznia przedłużała się co dnia przebiegana przez nie droga — teraz zaś, świeciło nieustannie. Dla nienawykłych do tego ciągłego światła dziennego, było ono powodem zdziwienia, a nawet przykrości. Ciemność nocna potrzebna jest niezmiernie dla zdrowia oczu; tutaj zaś światłość ciągła tem bardziej trapiła, że wzmacniał ją blask odbijającego się od lodów słońca.
Dnia 5-go maja Forward minął sześdziesiąty drugi równoleżnik. W dwa miesiące później spotkałby w tej dalekiej szerokości liczne statki wielorybnicze; obecnie, ciaśnina jeszcze nie dosyć wolna była od lodów, aby okręty dostać się nią mogły na morze Baffińskie.
Nazajutrz bryg minął wyspę Niewiast, i przybył naprost osady Uppernawik, najodleglejszej jaką Danija posiada w tamtych stronach.





ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.

Niebezpieczna żegluga.

Shandon, doktór, Johnson, Foker i Strong, popłynęli wielką łodzią do brzegu. Naprzeciw nich wyszedł z grzeczności gubernator z żoną i pięciorgiem dzieci, wszystko Eskimosy. Doktór jako obznajmiony z różnemi językami, umiał też trochę i po duńsku, a tej trochy starczyło aby zawiązać stosunki między obiema stronami; zresztą i Foker znał kilkadziesiąt wyrazów grenlandzkich — a dwudziestoma wyrazami wiele można powiedzieć, jeśli się jest nie bardzo wymagającym.
Gubernator rodem był z wyspy Disko i nigdy się z niej nie oddalał. Osada składała się z trzech domów drewnianych dla gubernatora i księdza wyznania luterskiego, ze szkoły i magazynów napełnionych tem co z rozbitych okrętów dało się uratować; resztę budynków stanowiły chaty ze śniegu, do których Eskimosi wchodzą czołgając się na brzuchu, przez jedyny otwór w tym celu pozostawiony.
Znaczna część ludności wyszła naprzeciw Forwarda, a niektórzy z mieszkańców wypłynęli do połowy zatoki na swych łodziach, długiej na stóp piętnaście, a najwięcej dwie stopy szerokich.
Doktór wiedział, że wyraz Eskimos znaczy pożeracza ryb surowych: ale wiedział i to, że mieszkańcy uważają tę nazwę za zniewagę. To też nienazywał ich inaczej jak Grenlandczykami. A jednak z odzienia tych ludzi, zrobionego ze skóry fok nasyconej tranem, z takiegoż obuwia, słowem z cuchnącego tłuszczu, pokrywającego zarówno mężczyzn jak i kobiety, nie różniących się między sobą zewnętrznie, łatwo było zrozumieć, czem się oni żywili. Zresztą nawiedzeni oni byli trądem, jak bywają nim nawiedzani wszyscy żywiący się wyłącznie rybami; niemniej przeto uważali się za zupełnie zdrowych.
Doktór byłby rad pomówił o różnych szczegółach z pastorem i jego żoną; ale ich nie było, bo udali się w stronę Proven, na południe od Uppernawik; trzeba więc było zadowolnić się gubernatorem, który bynajmniej na uczonego nie zakrawał. Nieco mniej, byłby to kompletny osieł; nieco więcej, umiałby przynajmniej czytać. Wypytywał go jednak doktór o handel, zwyczaje i obyczaje Eskimosów, i dowiedział się z gadania wspartego mimiką, że w Kopenhadze płacono fokę po 40 funtów duńskich (tysiąc franków prawie), skórę niedźwiedzia 40 talarów, skórę lisa niebieskiego talarów 4, a białego 2 lub 3 talary duńskie. Doktór, dla powiększenia zapasu swych wiadomości, chciał także widzieć chatę Eskimosa, bo człowiek naukowy do wszelkich gotów jest poświęceń w interesie wiedzy; ale na szczęście, tusza jego nie pozwoliła mu przecisnąć się przez wejście do chaty. Dobrze jednak na tem wyszedł, bo trudno znaleźć coś obrzydliwszego nad zwykłe w takich chatach nagromadzenie rzeczy zmarłych i żywych: mięso fok i ciało Eskimosów, zgniłe ryby i cuchnące odzienie. Niema tam okienka do odświeżenia zepsutego powietrza, którem niepodobna oddychać; jest wprawdzie u góry otwór którym dym uchodzi, ale smród wydobyć się tędy nie może. Wszystko to Foker opowiedział doktorowi: niemniej jednak zacny ten uczony złorzeczył swej tuszy, która mu wzbraniała wąchać własnym nosem woń tych wyziewów oddzielnego rodzaju.
— Pewny jestem, mówił, że można się nareszcie do tego przyzwyczaić.
To nareszcie, malowało wybornie zacnego doktora.
Podczas jego studyów etnograficznych, Shandon zajmował się, odpowiednio do otrzymanych dawniej instrukcyj, pozyskaniem sobie środków przewożenia ładunku po lodach; zapłacił cztery funty za sanie i sześć psów, a i za tę cenę nie łatwo mu je odstąpiono. Chciał także namówić sobie do służby Hansa Christyana, biegłego psów przewodnika, ale nie było go wówczas w południowej Grenlandyi.
Na porządku dziennym była z kolei wielka kwestya: czy jest w Uppernawik jaki Europejczyk czekający na Forwarda? czy gubernator nie wie co o jakim cudzoziemcu, Angliku prawdopodobnie, który osiadł czasowo w tamtych stronach? kiedy mieszkańcy mieli ostatnie stosunki z okrętami wielorybniczemi lub innemi jakiemi?
Na pytanie to gubernator odpowiedział, że od sześciu miesięcy nie pokazał się żaden obcy człowiek na tej ziemi.
Shandon wypytywał się o nazwy statków wielorybniczych, które ostatnie tu przybyły; żadnej z tych nazw nie znał. Rozpacz go ogarnęła.
— Przyznaj doktorze, mówił, że niepodobna tego zrozumieć; nic u przylądka Farewel, nic na wyspie Disko, i nic w Uppernawik.
— Jeśli mi powiesz, kochany Shandonie, za kilka dni: nic w zatoce Melvile’a, to cię pozdrowię jako jedynego dowódcę Forwarda.
Łódź wróciła wieczorem do okrętu i podróżni na niej. Przełożony nad kuchnią, Strong, przywiózł kilkanaście tuzinów jaj kaczek edredońskich, zielonawych z wierzchu, a dwa razy większych od jaj kurzych. Na całą osadę okrętu, mało było tego specyału; zawsze jednak znaczył on cóś dla tych, co się głównie solonem mięsem żywili.
Mimo przyjaznego nazajutrz wiatru, Shandon nie puszczał się w drogę; chciał czekać jeszcze jeden dzień, aby dać czas jakiejkolwiek ludzkiej istocie dostania się do statku, jeśliby sobie tego życzyła. Kazał nawet co godzinę strzelać z działa 16-funtowego, którego odgłos jak huk piorunu rozlegał się po górach lodowych; ale to straszyło tylko ptastwo północno-morskie i kuropatwy gnieżdżące się w tamecznych nadbrzeżnych skałach.
Nocą puszczano race. Wszystko to czyniono nadaremnie, trzeba było zdecydować się na odjazd.
O szóstej rano dnia 8-go maja, Forward płynął już pod żaglami, i wkrótce stracono z oczu Uppernawik wraz z długiemi żerdziami utkwionemi po brzegach, z porozwieszanemi na nich wnętrznościami fok i worami ze skóry jeleniej. Wiatr był południowo-wschodni, a termometr wskazywał zero. Słońce przebijało się przez mgłę i lody pod jego działaniem rozstępywały się nieco. Ale odblask światła szkodliwie wpływał na oczy niektórych ludzi osady i podostawali oftalmii, cierpienia bardzo pospolitego wiosną w tych stronach, od którego wielu Eskimosów ślepnie. Doktór kazał tak chorym już, jak i zdrowym jeszcze, nakrywać głowy gazą zieloną, i sam pierwszy posłuchał swego rozkazu.
Psy zakupione przez Shandona dosyć były dzikie, jednak przyzwyczaiły się wkrótce do pokładu, a Captain dobrze się obchodził z nowemi swemi towarzyszami, i zdawał się znać ich obyczaje. Z tego powodu Clifton jeden z pierwszych zrobił spostrzeżenie, że musiał on już miewać dawniej stosunki z psim rodem grenlandzkim; one zaś zawsze głodne bo źle żywione na ziemi, pilnie się odżywiały na okręcie.
Nazajutrz mijano z blizka ostatnią w stronie zachodniej z wysp Baffińskich. Doktór zauważył, że niektóre skały lezące między lądem a wyspami, pokryte były śniegiem barwy karminowej, która, zdaniem doktora Kane, miała pierwiastek roślinny. Clawbonny chętnieby przyjrzał się z bliska temu zjawisku, ale lód nie pozwolił dotrzeć do niego. Mimo temperatury podnoszącej się nieco, widać było, że w stronie północnej morza Baffińskiego tworzą się kry i góry lodowe.
Od Uppernawik począwszy, ziemia przedstawiała odrębny widok; ogromne lody zarysowywały się na widnokręgu pod szarawem niebem. Dnia 10-go maja Forward zostawił na prawo zatokę Hingston prawie pod 74-m stopniem szerokości; od zachodu otwierał się kanał Lankastra o paręset mil odległy. Wówczas jednak ogromna ta przestrzeń wód pokryta była, pokrowcem lodowym, na którym wznosiły się wzgórki z kry powstałe. Shandon kazał zapalić pod kotłami i siłą pary posuwał się aż do 11-go, wężykowatym między lodem przejściem, które czarny dym maszyny we wszelkich skrętach rysował.
Nowe jednak przeszkody zjawiły się wkrótce; w skutek ciągłego ruchu kry, zamykały się przejścia. Wolnej wody co chwila mogło braknąć statkowi, a gdyby został schwytany przez lody, trudnoby mu było się z nich wydobyć. Wiedzieli o tem wszyscy i ciągle o tem myśleli. To też na tym okręcie posuwającym się ku niewiadomemu celowi, usiłującemu szalenie przedostać się na północ, okazały się objawy wahania się; wielu z tych ludzi nawykłych do niebezpieczeństw, zapomniało o zapewnionych im nagrodach i żałowało, że się dali zaprowadzić tak daleko. Niejaka demoralizacya owładnęła umysły, a podniecały ją jeszcze trwogi Cliftona i podszepty kilku głównych malkontentów, jak Pen, Gripper, Waren i Wolsten.
Z moralnem zaniepokojeniem załogi, łączyła się, uciążliwość pracy; bo gdy dnia 12-go maja bryg został lodami zamknięty, a siła pary pokazała się niedostateczna do ich złamania, trzeba było je piłą wycinać, co przy grubości lodu na sześć i siedm stóp, bardzo było uciążliwe. Trzeba było dokonywać dwóch przepiłowań, długich na stóp sto mniej więcej, i dopiero lód z pomiędzy nich wyłamywać; poczem zakładano kotwice w otwór daleko wyrobiony na lodzie, i nawijano ich liny na wał, za pomocą kołowrota. Tym sposobem holowano okręt. Najmozolniejszą może czynnością było wpychanie pod statek wyłamanych kawałów lodu, żeby mu przejście uczynić; dokonywano tego za pomocą długich żerdzi z końcami w żelazo okutemi. Wszystkie te czynności odbywano nieustannie; konieczne one były i niebezpieczne, a spełniano je wśród mgły lub gęstego śniegu, przy temperaturze względnie niskiej, przy cierpieniach oftalmicznych i niepokoju umysłowym. To wszystko wpływało na wyczerpnięcie sił osady brygu i na jej wyobrażenie.
Jeśli majtkowie mają do czynienia z dowódcą stanowczym, śmiałym, przekonanym i który wie czego żąda, dokąd dąży, jaki sobie cel założył, to lgną sercem do swego naczelnika, a jego siła jest ich siłą, jego spokój ich spokojem. Ale na pokładzie brygu czuli wszyscy, że dowódca nie jest pewny swego i waha się w obec nieznanego mu przeznaczenia. Mimo jego wrodzonej energii widać było jego upadek na duchu, a to w dawanych i odwoływanych rozkazach, połowicznych rozporządzeniach, chwiejnych manewrach, uwagach niewczesnych i tysiącu szczegółów dostrzeganych przez załogę statku. A wreszcie, Shandon nie był kapitanem Forwarda, jedynym jego po Bogu władcą; dla tego też roztrząsano jego rozkazy — a od tego do nieposłuszeństwa, przedział bardzo niewielki.
Niezadowolnieni pozyskali wkrótce dla swych pojęć pierwszego na statku inżyniera, który dotąd był niewolnikiem swej powinności.
Do dnia 16-go maja, zatem w sześć dni po przybyciu do ławicy lodowej, Forward nie posunął się ani o dwie mile na północ; zagrażało mu zamknięcie w lodach aż do roku następnego. Położenie stawało się niebezpieczne.
Około 8-ej wieczorem, Shandon, doktór i majtek Garry wyszli na zbadanie nieprzejrzanej równiny lodowej; starali się nie oddalać się bardzo od okrętu, bo niepodobnem było dopatrzeć się jakich cech odrębnych, po którychby drogę powrotną można było poznać.
Biała ta pustynia ciągle zmieniała swe zewnętrzne pozory. Doktór dziwił się szczególnym skutkom łamania się światła; gdzie się zdawało, że dosyć krok jeden zrobić, potrzeba ich było pięciu, albo odwrotnie, a w każdym razie groziło upadnięcie. Niekoniecznie niebezpieczne ono być musiało, ale bardzo przykre, bo lód był twardy, a ostry jak szkło strzaskane.
Shandon i jego towarzysze poszukiwali przejścia dogodnego; o trzy mile od statku spotkali górę lodową mogącą mieć trzysta stóp wysokości; wdarli się na nią choć nie bez trudu. Ztamtąd wzrok ich objął obszary lodu podobne do olbrzymiego grodu w ruinach; leżały tam wszędzie obeliski strzaskane, wywrócone wieże, pałace zdruzgotane jednem wstrząśnieniem. Prawdziwe chaos! Słońce ociężale się wlekło na około tego najeżonego widnokręgu i rzucało ukośne promienie, a chłodne, jak gdyby między niem i powierzchnią którą oświecało, było coś co cały jego cieplik chłonęło w siebie. Morze zdawało się ujęte snem lodowym do ostatnich granic wzroku.
— Jak my tędy przejdziemy? zapytał doktór.
— Niewiem, odpowiedział Shandon, ale przejdziemy choćby przyszło prochem wysadzać w powietrze te góry; nie dam się pochwycić przez lody aż do przyszłej wiosny.
— Jak się to stało z okrętem Fox, w tych samych prawie okolicach, rzekł doktór. Przejdziemy zaiste, przejdziemy, przy odrobinie filozofii. Zobaczycie, że ona warta tyle co wszystkie maszyny razem.
— Trzeba przyznać, że rok bieżący bynajmniej się przyjaźnie nie przedstawia, rzekł Shandon.
— To prawda, odparł doktór, ja uważam, że morze Baffińskie dąży do tego stanu, w jakim było przed rokiem 1817.
— Alboż przypuszczasz doktorze, że nie zawsze tak było jak teraz?
— Nie zawsze. Zdarzają się od czasu do czasu jakieś wielkie odwilże, których uczeni wytłómaczyć nie umieją. Tak oto aż do roku 1817 morze to bywało kompletnie zatkane, gdy na raz zdarzył się jakiś ogromny przewrót, który odparł na Ocean te góry lodowe, popędzone w znacznej ilości na ławice Nowej Ziemi. Od tego czasu zatoka Baffińska, była całkiem wolna od lodów, i stała się potem zbiegowiskiem dla mnóstwa wielorybników.
— Zatem, odrzekł Shandon, podróże na północ stały się łatwiejszemi od tej epoki?
— Bez porównania; zauważono jednak od lat kilku, że morze tutejsze usposobione bywa znów do zamarzania i zamknięcia się, może na długo dla badań żeglarskich. Jeden to więcej powód, żebyśmy się posunęli jak można najdalej. Tymczasem jesteśmy nieco jak ludzie, którzy posuwają się w nieznane sobie galerye, za któremi drzwi zamykają się ciągle.
— Czy mi radzisz doktorze, żebym się wrócił? rzekł Shandon, usiłując zbadać głąb myśli swego towarzysza.
— Ja? jak żyję nie używałem nóg do cofania się, i jestem za postępowaniem naprzód, choćby zginąć przyszło. Chciałem tylko dać do zrozumienia, że jeśli działamy zuchwale, to wiemy co nas czeka.
— A ty Garry co myślisz? pytał Shandon towarzyszącego im majtka.
— Szedłbym prosto przed siebie, komendancie; jestem tegoż zdania co i doktór Clawbonny. Zresztą, cokolwiek pan każesz, spełnimy.
— Nie wszyscy mówią jak ty Garry, nie wszyscy mają ochotę być posłuszni. A jeśli oprą się moim rozkazom?
— Powiedziałem moje zdanie, zimno rzekł majtek, bo mnie pan pytałeś o nie; nie jesteś pan obowiązany go słuchać.
Shandon nic nie odpowiedział. Badał starannie widnokrąg i nakoniec zstąpił ze swemi towarzyszami z góry lodowej.






ROZDZIAŁ JEDENASTY.

Palec dyabelski.

Osada okrętu, pod nieobecność dowódzcy, dokonała kilka prac chroniących statek od nacisku gór lodowych. Mozolną tą pracą, zajmowali się Pen, Clifton, Gripper, Bolton, Simpson; palacz i dwaj mechanicy pomagali także towarzyszom, bo gdy maszyna nie potrzebowała ich obecności, stawali się majtkami, i jako tacy, mogli być użyci do wszelkich robót.
Czynność ta jednak irytowała oddających się jej.
— Mam już tego dosyć, rzekł Pen, i jeśli za trzy dni nie będzie odwilży, przysięgam Bogu że się ani ruszę do czegokolwiek.
— Chcesz założyć ręce? odrzekł Plower, toć lepiej użyć ich do pracowania nad powrotem! Myślisz może, żeśmy gotowi tu zimować aż do przyszłego roku?
— Smutneby to było zimowisko, rzekł Bolton, bo okręt zewsząd jest odsłonięty!
— A któż zaręczy, dodał Brunton, że na przyszłą wiosnę morze wolniejsze będzie jak dzisiaj?
— Co tu gadać o przyszłej wiośnie? odezwał się Pen. Mamy dziś czwartek; jeśli do niedzieli droga wolną nie będzie, to powrócimy na południe.
— Słusznie mówi, rzekł Clifton.
— Cóż, zgoda na to? zapytał Pen.
— Zgoda, odpowiedzieli jego koledzy.
— I będzie to bardzo rozumnie, dodał Waren; bo jeśli mamy jak dotąd pracować holując okręt, to lepiej go cofać.
— Zobaczymy co będzie w niedzielę, rzekł Wolsten.
— Tylko mi pisnąć trzeba, a zaraz kotły zagrzeję, dodał Brunton.
— Toć my sami i bez rozkazu możemy podpalić pod niemi, zauważył Clifton.
— Jeśli który z panów oficerów, rzekł Pen, zechce tu zazimować, to mu nikt nie wzbroni, zostawi się go w spokoju; łatwo sobie zbuduje budę ze śniegu i żyć w niej będzie mógł, jak prawdziwy Eskimos.
— Ja się na to nie zgodzę, zawołał Brunton; nie zostawimy tu nikogo, rozumiecie mnie? Zdaje mi się zresztą, że dowódzca nie będzie się opierał; on sam bardzo już jest niespokojny, a gdy mu się przedstawi łagodnie...
— To wielkie pytanie, wtrącił Plower. Shandon jest twardy i uparty niekiedy, i trzeba się zgrabnie wziąć do niego.
— Za miesiąc, rzekł Bolton wzdychając smętnie, moglibyśmy być z powrotem w Liverpolu; przebylibyśmy prędko lody kierując się na południe. W początkach czerwca będzie wolne przejście przez cieśninę Davis’a, i już sam prąd zaniósłby nas na Atlantyk.
— Mając z sobą dowódzcę i działając na jego odpowiedzialność, nie stracilibyśmy przyrzeczonej nam gratyfikacyi; gdybyśmy z własnej tylko chęci wrócili, mogłoby się to inaczej obrócić.
— Wyborne to rozumowanie, rzekł Plover; ten dyabeł Clifton gada jak rachmistrz. Starajmy się nie wchodzić w niesnaski z temi panami z admiralicyi, bo będziemy pewniejsi rzeczy. To też nie zostawilibyśmy tu nikogo.
— A jeśli oficerowie nie zechcą nas posłuchać? wtrącił Pen, chcący doprowadzić swych towarzyszy do ostateczności.
Na tak wprost postawione pytanie, nikt nie umiał odpowiedzieć.
— Zobaczymy jak zrobić, gdy nadejdzie pora po temu, rzekł Bolton; wreszcie dosyć nam będzie namówić Shandona, a zdaje mi się, że to przyjdzie z łatwością.
— Jest tu jednak ktoś, kogobym tu chętnie zostawił, rzekł Pen dodając grube przekleństwo — choćby mi rękę miał odgryźć!
— Ah! tego psa, wtrącił Plover.
— Tak, tego psa; urządzę ja go niebawem.
— I słusznie, dorzucił Clifton, wracający do swego ulubionego przedmiotu; jestem pewny że ten pies jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść.
— Zadał nam urok, rzekł Plover.
— Wprowadził nas na tę ławicę lodu, dorzucił Gripper.
— Nagromadził na naszą drogę, wtrącił Wolsten, więcej lodów niż ich tu widziano dawniej kiedykolwiek.
— Moja choroba oczu, to jego robota, dodał Brunton.
— On winien, że nie dają nam dżynu ani wódki, rzekł Pen.
— On sprawcą jest wszystkiego złego, wołali wszyscy, ani myśląc poskromić swą wyobraźnię.
— Nie trzeba zapominać, że w nim siedzi kapitan, zauważył Clifton.
— Ah! kapitanie nieszczęścia! wołał Pen, podżegając własnemi wyrazami swą bezmyślną wściekłość; chciałeś przyjść tutaj, to i zostaniesz!
— Ale jak go pochwycić? zapytał Plover.
— Sposobność jest wyborna, odpowiedział Clifton; dowódcy niema na pokładzie, jego zastępca śpi w swej kajucie, a Johnson nic nie spostrzeże bo mgła jest gruba....
— Ale sam pies! rzekł Pen.
— Śpi w tej chwili przy składzie węgla, odpowiedział Clifton; i gdyby który z was...
— Ja się nim zajmę, krzyknął Pen wściekle.
— Strzeż się Pen! ma on zęby, któremiby przegryzł sztabę żelaza.
— Niech się ruszy, a kałdun mu rozpłatam, zawołał Pen porywając za nóż.
— I poskoczył pod pomost, a za nim posunął się Waren gotów mu pomagać.
Wrócili wkrótce oba dźwigając na rękach zwierzę z okrępowanym pyskiem i łapami silnie związanemi, zeszli go śpiącego i biedne psisko nie mogło się im wymknąć.
— Wiwat Pen! zawołał Plover.
— A cóż teraz z nim zrobisz? zapytał Clifton.
— Utopię go, odrzekł Pen z okropnym śmiechem zadowolnienia — zobaczymy czy powróci.
O paręset kroków od okrętu był otwór okrągławy, wyżłobiony zębami foki z wewnątrz na zewnątrz i utrzymywany ciągle przez to zwierzę w takim stanie, żeby mogło nim wyjść na powierzchnię lodu, dla oddychania. Czuwa ono nad tem, żeby podczas pobytu jego na lodzie otwór nie zamarzł; szczęka bowiem jego tak jest zbudowana, że z wierzchu gryźć nie może — zatem w chwili niebezpieczeństwa nie miałoby którędy uciekać.
Do tegoto otworu podążyli Pen i Waren, i wrzucili weń psa, mimo energicznego z jego strony oporu; potem zawalili otwór wielką taflą lodu, przez co zamurowali niejako psa w płynnem jego więzieniu.
— Szczęśliwej podróży kapitanie! zawołał brutalski majtek.
W parę chwil potem byli już na okręcie, na który gęsta mgła zapadła. Johnson nie mógł widzieć tej operacyi, tem mniej że i śnieg zaczął sypać.
W godzinę potem, powrócił do statku Ryszard Shandon z towarzyszami.
Shandon zauważył przejście w kierunku północno-wschodnim, i postanowił skorzystać z niego. Wydał odpowiednie rozkazy, a osada spełniła je z pewną skwapliwością, Chciała dać poznać dowódzcy że niepodobna posuwać się dalej, a wreszcie powiedziała sobie, że mu jeszcze trzy dni będzie posłuszna. Część nocy i dnia następnego gorliwie piłowano lody i holowano statek, a Forward posunął się o dwie mile blisko ku północy. Dnia 18-go dotarł bardzo blisko do lądu pod górę z ostrym szczytem, któremu osobliwy jego kształt pozyskał nazwę Palca dyabelskiego.
W tem samem miejscu w r. 1851 okręt Prince Albert, a w r. 1853 Advance pod kapitanem Kane, zatrzymane były po kilka tygodni między lodami.
Dziwaczny kształt Palca dyabelskiego, okolica pusta i martwa, rozległe łańcuchy gór lodowych wyższych niekiedy nad trzysta stóp, trzeszczenie lodów przerażające, odbrzmiewające szerokiem echem, — wszystko to czyniło nader smutnem położenie Forwarda. Shandon pojmował, że należało koniecznie wydobyć stamtąd okręt i poprowadzić go dalej. Pracując jak pracowano poprzednio, posunięto się w dwadzieścia cztery godzin jeszcze o dwie mile. Ale to mało jeszcze znaczyło. Obawa opanowała dowódzcę statku, a fałszywe jego położenie odbierało mu energię. Stosując się do instrukcyi żądającej by się ciągle naprzód posuwał, przywiódł okręt do nader niebezpiecznego położenia. Holowanie wyczerpało siły osady; dla wyrobienia kanału szerokiego na stóp dwadzieścia w lodzie, zwykle na cztery lub pięć stóp grubym — potrzeba było przeszło trzy godziny usilnej pracy; zdrowie ludzi było silnie zagrożone. Shandon dziwił się ich milczeniu i niezwykłemu poświęceniu, ale się obawiał, aby ta cisza nie zapowiadała wybuchu bliskiej burzy.
Możecie więc zrozumieć jak w takich okolicznościach boleśnie został uderzony odkryciem, że w skutek powolnego i niedającego się czuć ruchu pola lodowego, nocą z 18-go na 19-y Forward stracił co za cenę tylu wysileń zdobyto dla niego; rano w sobotę znalazł się znów przy Palcu dyabelskim, zawsze groźnie wzniesionym; położenie pogorszyło się nawet: góry lodowe mnożyły się, ukazywały się i znikały we mgle jak widziadła.
Shandon stracił zupełnie głowę; serce tego nieustraszonego dotąd człowieka przejęte zostało trwogą, równie jak i umysły jego podwładnych. Dowiedział się on o zniknięciu psa, ale nieśmiał ukarać winnych, z obawy wywołania buntu.
Przez cały dzień stan atmosfery był okropny; zawieja śniegowa wirowała nieustannie i otaczała bryg nieprzejrzaną zasłoną; a jeśli chwilowo rozjaśniło się w skutek rozszalałego wichru, to oko z przerażeniem dostrzegało, ów Palec dyabelski groźnie stojący na brzegu. Nie było co robić na okręcie przyczepionym za kotwicę do płaszczyzny lodowej; ciemność powstała taka, że człowiek stojący u rudla nie mógł widzieć oficera służbowego, którym był w tej chwili Wall, stojącego z przodu okrętu.
Shandon pożerany ciągłym niepokojem oddalił się do swej kajuty; doktór porządkował swe podróżne notaty; jedna połowa załogi była na pokładzie, druga w sali wspólnej.
W chwili gdy huragan zdwoił swą gwałtowność, zdawało się, że Palec dyabelski wzrósł niesłychanie wśród mgły rozdartej.
— Wielki Boże! krzyknął Simpson cofając się z przestrachu.
Ze wszech stron podniósł się okrzyk.
— Zdruzgocze nas!
— Jesteśmy zgubieni!
— Panie Wall, panie Wall!
— Już po nas!
— Komendancie, komendancie!
Okrzyki te wydawali ludzie będący na służbie. Wall poskoczył na tył okrętu. Shandon i doktór wybiegli na pokład i patrzyli. Wśród mgły na pół roztwartej zdawało się, że Palec dyabelski zbliżył się do okrętu, i że wzrósł niesłychanie; na wierzchołku jego stał drugi Palec dyabelski, podstawą w górę wzniesiony i obracał się na swym końcu. Ogromna ta massa chwiała się, gotowa runąć i zmiażdżyć okręt. Przerażający to był widok. Każdy cofnął się bezwiednie, a wielu majtków opuściło okręt by się na lodzie chronić od groźnego zjawiska.
— Stać wszyscy! zawołał dowódca surowym głosem; na swoje miejsca!
— Nie lękajcie się przyjaciele, rzekł doktór, nic w tem niema strasznego. Jestto poprostu złudzenie wzroku i nic innego.
— Masz pan słuszność panie Clawbonny, odezwał się Johnson; nieuki te zlękli się cienia.
Niektórzy z majtków nabrawszy otuchy po słowach doktora, posunęli się na przód okrętu, a przechodząc z przestrachu do zadziwienia, przyglądali się zjawisku, które niedługo znikło.
— Oni to nazywają, złudzeniem wzroku, rzekł Clifton; a ja wam powiadam, że to dyabelska sztuczka.
— Najniezawodniej! odparł Gripper.
Przez mgłę roztwartą dojrzał Shandon ogromne wolne od lodów przejście, którego się ani domyślał. Można było oddalić się niem od lądu, i postanowił skorzystać z tego co prędzej; ludzie ustawili się po bokach tego kanału i za liny podane sobie ciągnęli statek ku północy.
Długo spełniano tę pracę gorliwie ale w milczeniu. Shandon, żeby korzystać jak najśpieszniej z tego przejścia tak niespodzianie odkrytego, kazał zapalić pod kotłem machiny parowej.
— To jest prawdziwa dla nas łaska Opatrzności, ten kanał, rzekł do Johnsona; jeśli się nim o kilka mil posuniemy, to może skończą się nasze strapienia. Podniecaj ogień, panie Brunton; dasz mi znać gdy ciśnienie pary będzie dostateczne. A wy przyjaciele zdwójcie tymczasem siły, skorzystamy na tem. Pilno im oddalić się od tego Palca dyabelskiego; usposobienie to ich, w porę nam bardzo przychodzi.
W tem posuwanie się brygu nagle przerwane zostało.
— Co to jest? zapytał Shandon; panie Wall, czy się liny zerwały?
— Nie zerwały się odparł Wall, przechylając się przez poręcz. A oto nasi ludzie uciekają, wdzierają się na okręt, zdają się być straszliwie czemś przerażeni.
Shandon poskoczył na przód statku.
— Na pokład, na pokład! krzyczeli uciekający, głosem znamionującym najwyższą trwogę.
Shandon spojrzał w stronę północną i zadrżał mimowolnie. Dziwne jakieś zwierzę, przerażające swemi ruchami z dymiącym ozorem wywieszonym z ogromnej paszczy, pędziło ku okrętowi. Wysokie było na jakie dwadzieścia stóp; włos jego był najeżony. Ścigało majtków za ich biegiem, a straszliwy jego ogon, długi na stóp dziesięć, pomiatał śnieg i tumany jego podnosił. Widok tego potworu, najodważniejszych zmroził przestrachem.
— Ogromny niedźwiedź! wołał ktoś.
— To lew Apokalypsy! krzyczał drugi.
Shandon pobiegł po swoją fuzyę zawsze nabitą, a doktór także przygotował się do dania ognia do tego potworu, przypominającego zwierzęta przedpotopowe. Zbliżało się w olbrzymich poskokach; Shandon i doktór razem dali ognia, a ich strzały wstrząsając warstwy powietrza, niespodziewany sprawiły skutek. Doktór spojrzał uważnie i nie mógł wstrzymać się od śmiechu.
— Znów złudzenie oka, refrakcya!
— Refrakcya! powtórzył Shandon.
— Pies! zawołał Clifton.
— Pies-kapitan! wrzeszczeli inni.
— On, i zawsze on! krzyczał Pen.
Istotnie, byłto pies, który pod lodem zdołał się uwolnić od swych więzów i wypłynął na powierzchnię przez jakąś rozpadlinę. Łamanie się promieni, zdarzające się bardzo często w tamtych okolicach, nadało mu przerażające rozmiary, które znikły po wstrząśnieniu powietrza strzałami. Niemniej jednak majtkowie, nie przygotowani do zrozumienia naukowego wykładu tego zjawiska, zostali pod wpływem dziwnego wrażenia. Wypadek z Palcem dyabelskim, zjawienie się znów psa w okolicznościach fantastycznych, dokonały moralnego obłędu załogi, i szemranie wybuchnęło.





ROZDZIAŁ DWUNASTY.

Kapitan Hatteras.

Forward pędzony parą posuwał się szybko między płaszczyznami i górami lodowemi; Johnson osobiście doglądał steru, Shandon badał horyzont przez lunetę. Ale radość jego krótką była, dostrzegł bowiem, że przejście wkrótce miało się skończyć w okręgu lodowemi górami otoczonym. Wolał jednak posuwać się naprzód, niż walczyć z trudnościami powrotu.
Pies biegł za brygiem po równinie, w dosyć znacznej jednak odległości się trzymał. Gdy zostawał zbyt z tyłu, dawało się słyszeć jakieś osobliwe gwizdnięcie, przywołujące go natychmiast. Posłyszawszy pierwszy raz to gwizdnięcie, majtkowie oglądali się w około; byli sami na pokładzie zajęci naradą, a na statku nie było nikogo nieznanego. Gwizdanie powtarzało się jednak kilka razy.
Pierwszy Clifton zaniepokoił się niem.
— Słyszycie? rzekł, i czy widzicie jak ta bestya skacze na to gwizdanie.
— To do nieuwierzenia, dodał Gripper.
— Dosyć już tego, odezwał się Pen, ja już dalej nie pójdę.
— Pen ma słuszność, rzekł Brunton, nie trzeba kusić Pana Boga.
— Raczej dyabła, odparł Clifton. Wolę stracić wszystko com zarobił, niż posuwać się dalej.
— Już my ztąd się nie wydobędziemy, rzekł Bolton podupadły na duchu.
Osada była już do najwyższego stopnia zdemoralizowana.
— Ani kroku dalej! zawołał Wolsten; czy takie jest wasze zdanie?
— Tak, tak! odpowiedzieli chórem majtkowie.
— Idźmy więc do komendanta, rzekł Bolton, ja się podejmuję przemówić do niego.
I majtkowie ściśniętą. gromadą. zwrócili się ku izdebce Shandona.
Właśnie wówczas Forward wchodził w obszerny okrąg, mogący mieć około ośmset stóp średnicy; okrąg ten był zewsząd zamknięty, wyjąwszy tej strony od której przybył okręt. Shandon zrozumiał, że dobrowolnie się zamknął; ale cóż było robić? jak powrócić zkąd przyszedł? Czuł ciążącą na nim odpowiedzialność; jego dłoń kurczowo ściskała perspektywę.
Doktór patrzył ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, nie mówiąc ni słowa; rozglądał się w tej ścianie lodowej, której średnia wysokość mogła trzysta stóp przenosić. Mgła jak sklepienie, wisiała nad tą przepaścią.
W tejto chwili, Bolton przemówił do dowódzcy.
— Komendancie, rzekł głosem wzruszonym, nie możemy iść dalej.
— Co mówisz? odparł Shandon, zaczerwieniony z gniewu na to uwłaczanie jego stanowisku.
— Mówimy komendancie, żeśmy już dość zrobili dla tego niewidzialnego kapitana, i postanowiliśmy nie puszczać się dalej.
— Postanowiliście?... krzyknął Shandon; to ty tak przemawiasz, Boltonie! strzeż się!
— Daremne są pańskie groźby, wtrącił brutalsko Pen; nie pójdziemy dalej.
Shandon posunął się ku zbuntowanym majtkom, gdy Johnson szepnął mu pocichu:
— Komendancie, jeśli chcemy wydostać się ztąd, to nie traćmy ani minuty. Tam oto płynie góra lodowa w nasze przejście, zawali nam drogę i zamknie tutaj.
Shandon rozpatrzył się w położeniu.
— Później zdacie mi rachunek z waszego postępowania, rzekł do opornych. Teraz zawrócić!
Majtkowie poskoczyli na swe miejsca. Forward czynił szybkie obroty; dołożono węgla pod kotły, aby powiększyć parę i wyprzedzić górę dążącą do przejścia. Okręt walczył o lepsze z górą; ten dążył ku południowi żeby dostać się do przejścia, tamta płynęła ku północy żeby je zamknąć.
— Pary, pary! wołał Shandon, całej pary! Brunton, czy słyszysz?
Forward leciał jak ptak, w pośród lodów rozpierzchłych rozcinanych żelaznym jego dziobem. Kadłub statku drgał pod działaniem szruby; monometr wskazywał niezmierne ciśnienie pary, gwiżdżącej ogłuszająco.
— Przycisnąć klapy kotła, krzyczał Shandon, — a inżynier był posłuszny, choć narażał kocioł na pęknięcie.
Daremne jednak być miały rozpaczne te wysilenia; niesiona prądem podwodnym góra, szybko zdążała ku przejściu. Jeszcze o trzy węzły bryg znajdował się od niego, gdy góra wchodząc w nie klinem, przyparła do swych sąsiadek zamknęła przejście.
— Zginęliśmy! krzyczeli jedni.
— Ratuj się kto możesz, wołali drudzy.
— Czółna na wodę, radzili inni.
— Do składów wódki, krzyknął Pen i kilku majtków; jeśli mamy się topić, to utopmy się w dżynie.
Zamięszanie doszło do najwyższego stopnia między temi ludźmi, targającemi wszelkie wędzidło. Shandon czuł się bezsilnym. Chciał rozkazywać, ale się tylko wahał i jąkał; myśl jego nie mogła znaleźć wyrazów. Doktór kroczył wzburzony, Johnson stoicko skrzyżował ręce na piersiach i milczał.
Nagle głos potężny, energiczny, nakazujący, dał słyszeć te wyrazy:
— Na miejsca! zawrócić statek!
Johnson drgnął, i bezmyślnie obrócił koło sterowe.
Wielki już był czas na to; bryg pędzący całą szybkością biegł się strzaskać o ściany swego więzienia.
Podczas gdy Johnson machinalnie wykonywał rozkaz, Shandon, Clawbonny, cała osada, nie wyjmując Warena, który odbieżał kotłów, i Stronga czarnego który odstąpił swych rądli, przybiegli na pomost i widzieli wszyscy, jak z zamkniętej dotąd zawsze kajuty kapitańskiej wyszedł człowiek....
Byłto majtek Garry.
— Mospanie! krzyknął Shandon blednąc, Garry!... ty... jakiem prawem wydajesz tu rozkazy?...
— Duk! zawołał Garry, dając słyszeć to gwizdnięcie, które tak dziwiło osadę.
Pies wezwany właściwem sobie mianem, skokiem jednym dostał się do tego który go wzywał, i legł spokojnie u nóg jego.
Nikt z osady nie wymówił ani słowa. Sam tylko kapitan Forwarda mógł mieć klucz od owej kajuty; on to przysłał owego psa, który teraz stwierdzał niejako jego tożsamość; nie można było nie zrozumieć, że kto tak przemawia ma władzę. Wszystko to zaimponowało majtkom i utwierdziło powagę stanowiska, które Garry tak niespodziewanie zajął.
Zresztą wyglądał on teraz zupełnie inaczej. Znikły szerokie faworyty w które dotąd twarz jego była oprawiona jak w ramy, a jego oblicze zdawało się teraz zimniejsze jeszcze niż bywało, energiczniejsze, więcej rozkazujące. Przywdziawszy odzienie właściwe swej randze, ukazał się ze wszelkiemi oznakami swej władzy.
To też, ze zmiennością właściwą ludziom, załoga Forwarda porwana bezwiednym zapałem, zawołała jednogłośnie:
— Wiwat! wiwat! wiwat kapitan! Niech żyje!
— Shandon, rzekł kapitan, każ pan ludziom stanąć w szyku, zrobię ich przegląd.
Shandon był posłuszny, i wydał rozkaz głosem zmienionym. Kapitan postąpił ku oficerom i majtkom, przemawiając do każdego jak należało, i traktując każdego wedle jego dotychczasowego postępowania.
Gdy skończył przegląd, wszedł na pomost kapitański, i spokojnym głosem przemówił w sposób następujący:
— Oficerowie i majtkowie! Jestem Anglikiem jak i wy, a moja dewiza jest ta sama, którą przyjął admirał Nelson:
„Anglija spodziewa się, że każdy spełni swą powinność.“ Jako Anglik pragnę, i wy pragniecie, aby nikt nie zaszedł tam, gdziebyśmy pierwej już nie zaszli. Jako Anglik nie ścierpię, my nie ścierpimy wszyscy, by inni posiedli chwałę posunięcia się najdalej na północ. Jeśli stopa ludzka ma kiedykolwiek stanąć na biegunie, powinna to być stopa Anglika. Uzbroiłem ten statek, poświęciłem mój majątek na to przedsięwzięcie, poświęcę dlań życie moje i wasze, ale bandera Anglii powiewać będzie na północnym biegunie ziemi. Miejcie ufność. Za każdy stopień jeograficzny przebyty ku północy od dnia dzisiejszego, tysiąc funtów szterlingów nagrody was czeka. Jesteśmy pod siedemdziesiątym drugim stopniem, a takich stopni jest dziewięćdziesiąt. Obliczajcie. Zresztą nazwisko moje zaręcza wam za mnie. Znaczy ono energiję i patryotyzm. Jestem kapitan Hatteras!
— Kapitan Hatteras! zawołał Shandon.
Imię to: dobrze znane żeglarzom angielskim, przebiegło po ustach całej załogi.
— Teraz, rzekł dalej Hatteras, niech bryg zarzuci kotwicę na lodach; zagasić pod kotłami, i niech każdy zajmie się swoją czynnością. Z panem, Shandonie, mam do pomówienia o sprawach obchodzących całą osadę. Przyjdź pan do mnie, równie jak i doktór, Wall i starszy retman. Johnson, każ zwinąć szeregi.
Hatteras zimny i spokojny zszedł ze swego pomostu, podczas gdy Shandon był przy zarzucaniu kotwic na lodach.
Któżto był ten Hatteras, i czemu jego nazwisko takie przemożne wrażenie wywarło na ludzi osady Forwarda?
Jan Hetteras był jedynym synem piwowara londyńskiego, który umarł w 1852 roku i zostawił mu sześć milionów majątku. Jan Hatteras młodzieńcem będąc jeszcze, poświęcił się zawodowi żeglarskiemu pomimo oczekującej go świetnej fortuny. Nie ciągnęło go powołanie handlowe, ale go porwał zapał do odkryć jeograficznych; marzeniem jego zawsze było dojść tam, gdzie nikt jeszcze nie doszedł.
W dwudziestym roku życia, konstytucya jego fizyczna była silna jak u ludzi szczupłych a krwistych; postać miał energiczną, rysy jakby według stosunków jeometrycznych nakreślone, czoło wyniosłe i prostopadłe do poziomu oczu pięknych lecz zimnych, usta szczupłe a zaciśnięte, widocznie nie skore do mówienia, wzrost średni, członki potężnie zbudowane, poruszane żelaznemi muskułami. Wszystko to stanowiło człowieka z temperamentem wytrwałym na każdą próbę. Patrząc na niego, widziało się człowieka śmiałego; słuchając go, pojmowało się że posiada chłodny zapał. Z charakterem, nie cofał się przed niczem i gotów był poświęcić życie innych, jakby swoje własne. Kto się podejmował pomagać mu w jego przedsięwzięciach, dobrze się powinien był namyśleć.
Jan Hatteras pysznił się niezmiernie angielskiem swem pochodzeniem. Gdy pewien Francuz, mniemając że się wyraża grzecznie a nawet uprzejmie, powiedział w obec niego: — „Chciałbym być Anglikiem gdybym Francuzem nie był“ — Hatteras mu odpowiedział: — „Chciałbym być Anglikiem, gdybym nim nie był.“
Z tej odpowiedzi można wnosić o człowieku.
Chciał on przedewszystkiem, aby jego rodacy mieli wyłączny przywilej na dokonywanie odkryć jeograficznych; lecz oni właśnie mało uczynili pod tym względem przez wieki poprzednie. Amerykę odkrył Krzysztof Kolumb, Genueńczyk; Indye, Portugalczyk, Vasco de Gama; Chiny, Portugalczyk, Ferdynand d’Andrada; Ziemię ognistą także Portugalczyk, Magellan; Kanadę, Francuz, Jakób Cartier; wyspy: Sonde, Labrador, Brazyliję, Przylądek Dobrej Nadziei, wyspy Azorskie, Maderę, Nową Ziemię, Gwineę, Congo, Meksyk, przylądek Biały, Grenlandyę, Irlandyę, morze Południowe, Kalifoniję, Japoniję, Kambodzyę, Peru, Kamczatkę, wyspy Filipińskie, Spitzberg, przylądek Horn, cieśninę Beryngską, Tasmaniję, Nową-Zelandyę, Nową-Angliję, Nową-Hollandyę, Luisiadę, wyspę Jean-Mayen, odkryli Irlandczycy, Skandynawowie, Francuzi, Rossyanie, Portugalczycy, Duńczycy, Hiszpanie, Genueńczycy, Hollendrzy, — ale ani jeden Anglik. Widzieć swych rodaków wykluczonych z tej świetnej falangi żeglarzy, którzy dokonali wielkich odkryć w XV-ym i XIV-ym wieku, była to dla Hatterasa prawdziwa rozpacz.
Pocieszały go nieco nowsze czasy, w których na tem polu dorobili się sławy: Sturt, Donall, Stuart, Burcke, Wills, King, Gray, w Australii; Palissier w Ameryce; Haouran w Syryi; Cyryl Graham, Wadington, Cummingham w Indyach, Barth, Burton, Speake, Grant, Livingston, w Afryce.
Dla Hatterasa nie wystarczało to jednak; podług niego śmiali ci podróżnicy udoskonalali raczej niż odkrywali; trzeba więc było zrobić coś lepszego, a Jan Hatteras gotów był wynaleźć kraj jaki, którego odkrycia zaszczyt spadłby na niego.
Otóż zauważył on, że jeśli Anglicy nie byli w większości między dawniejszymi odkrywcami; że jeśli trzeba było powołać się na Cooka, który znalazł w 1774 r. Nową Kaledoniję, i wyspy Sandwich, na których zginął w r. 1778, to istnieje przecież jeden ziemi zakąt, do którego Anglicy zdawali się zwracać wszelkie swe usiłowania. A były to lądy i morza podbiegunowe na północ Ameryki.
Istotnie, odkrycia podbiegunowe przedstawiają się jak następuje:

Nową Zemlę,           odkrył   Willoughby   w r.  1553.
Wyspę Wajgacz, Barrough „   1556.
Zachod. stronę Grenlandyi, Davis „   1585.
Cieśninę Davis’a, Davis „   1587.
Spitzberg, Willoughby „   1596.
Zatokę Hudsońską, Hudson „   1610.
Zatokę Baffińską, Baffin „   1616.

W ostatnich czasach Hearne, Mackenzie, Jan Ross, Parry, Franklin, Richardson, Beechey, Jakób Ross, Back, Dease, Sompson, Rae, Inglefield, Belcher, Austin, Kellet, Moore, Mac Cluve, Kennedy, Mac Clintock, przetrząsali bezustannie te ziemie nieznane.
Określono dokładnie północne brzegi Ameryki, odkryto prawie przejście północno-zachodnie, ale tego nie dosyć. Było coś lepszego do zrobienia, a tego lepszego Hatteras dwa razy już probował dokonać, dwa okręty swoim kosztem budując; chciał się dostać do bieguna, i uwieńczyć szereg odkryć dokonanych przez Anglików, czynem mającym świetnieć na zawsze.
Dotrzeć do bieguna, było celem jego życia.
Po dość zaszczytnych podróżach na morza południowe, Hatteras usiłował pierwszy raz w roku 1840 posunąć się na północ przez morze Baffińskie, ale nie zdołał przekroczyć siedmdziesiątego czwartego równoleżnika. Było to na sloopie Halifax; osada jego przebyła straszliwe cierpienia, a Jan Hatteras tak dalece posunął swą śmiałość awanturniczą, że odtąd żeglarze mało objawiali ochoty do takich wycieczek, pod takim przewodnikiem.
Udało się jednak Hatterasowi zwerbować na goeletkę Farevel dwudziestu ludzi zdeterminowanych, ale pociągniętych głównie wysoką nagrodą, jaka tym śmiałkom przypaść miała. Wówczas to doktór Clawbonny wszedł w stosunki listowne z Hatterasem, nieznanym sobie, i żądał należeć do wyprawy; ale posada lekarza okrętowego była już zajęta, i to na szczęście doktora. Farevel udał się drogą, którą poszedł w 1817 r. Neptune z Aberdeen i dostał się na północ Spitzbergu do siedmdziesiątego szóstego stopnia szerokości. Tam, trzeba było zimować; ale cierpienia i zimno niezmierne sprawiły, że ani jeden członek osady nie ujrzał już Anglii, wyjąwszy samego Hatterasa, który dostał się na statek wielorybniczy duński, po dwustu milowej prawie podróży po lodach.
Wrażenie sprawione powrotem tego jedynego z wyprawy człowieka, było niezmierne; któżby się teraz odważył iść z Hatterasem na jego awanturnicze wycieczki? On jednak nie stracił nadziei że jeszcze raz sprobuje. Gdy ojciec jego umarł, odziedziczył po nim majątek naboba. Wówczas właśnie spełnił się fakt jeograficzny, który Hatterasowi dopiekł do żywego.
Bryg Advance z osadą z siedmnastu osób złożoną, urządzony przez negocyanta Grinnela, wysłany pod dowództwem D-ra Kane na poszukiwanie Franklina, dostał się w r. 1853 przez morze Baffińskie i cieśninę Smitha, aż za ośmdziesiąty drugi równoleżnik, bliżej zatem bieguna, jak którykolwiek z jego poprzedników.
Okręt ten był amerykański, Grinnel był Amerykaninem i Kane Amerykaninem.
Łatwo zrozumieć że pogarda Anglików dla Yankesów, zmieniła się w sercu Hatterasa w nienawiść; postanowił za jakąbądź cenę przewyższyć swego rywala i dostać się do samego bieguna.
Od dwóch lat mieszkał nieznany w Liverpoolu i uchodził za majtka. W Ryszardzie Shandonie znalazł człowieka jakiego potrzebował; zrobił mu propozycyę listem bezimiennym, i takim samym sposobem zniósł się z doktorem Clawbonny. Zbudowano Forwarda, urządzono, zaopatrzono, a nikt nie wiedział o Hatterasie. Strzegł się wydać, bo nie byłby znalazł ani jednego człowieka gotowego mu towarzyszyć. Postanowił sobie nie obejmować dowództwa okrętu, aż w konieczności i gdy osada tak daleko zajedzie, że już wrócić nie będzie mogła. Miał jeszcze w odwodzie, jak to się już pokazało, ofiarowanie takiej nagrody pieniężnej, że mało kto nie zgodziłby się iść z nim na koniec świata.
Bo też w istocie Hatteras chciał zajść na koniec świata!
Gdy okoliczności nakazywały, nie wahał się odkryć.
Jego pies wierny, Duk, towarzysz jego żeglarskich podróży, poznał go najpierwszy — i na szczęście odważnych a na nieszczęście tchórzów, okazało się dowodnie, że kapitanem Forwarda był Jan Harteras.






ROZDZIAŁ TRZYNASTY.

Zamiary Hatterasa.

Zjawienie się na okręcie takiego jak Hatteras przedsiębierczego ducha, różnie podziałało na ludzi osady; jedni śmieli z natury lub pragnący zysku przyjęli go chętnie, drudzy dali się porwać jego awanturniczości, zachowując sobie na później prawo oporu, na który chwila obecna nie była stosowna. Każdy więc wrócił do swych zajęć. Dnia 20-go kwietnia była niedziela, dzień spoczynku dla osady.
U kapitana odbywała się narada oficerów; należeli do niej Hatteras, Shandon, Wall, Johnson i doktór.
— Panowie, mówił kapitan właściwym sobie łagodnym, ale zarazem rozkazującym głosem, wiadomy wam jest mój zamiar dotarcia do bieguna północnego; chciałbym wiedzieć, jakie jest zdanie panów o tem przedsięwzięciu. Panie Shandon, co o tem myślisz?
— Moją rzeczą jest być posłusznym, a nie rozważać, odparł Shandon zimno.
Hatterasa nie zdziwiła ta odpowiedź; równie zimno jak tamten, rzekł ponownie:
— Proszę pana o wypowiedzenie twego zdania.
— Powołuję się na fakta; przedsięwzięcia tego rodzaju nigdy się nie udawały; życzę szczerze, żeby nasze lepiej nam poszło.
— Pójdzie nam lepiej. A panowie co mniemacie?
— Co do mnie, rzekł doktór, myślę kapitanie że pański zamiar jest do wykonania; a że można przewidzieć, że prędzej lub później żeglarze dojdą do bieguna, to niewiem, dla czego nie moglibyśmy się tam dostać.
— I niema powodów, abyśmy właśnie my nie dokonali tego, skorośmy się odpowiednio przygotowali i mamy przed sobą doświadczenie naszych poprzedników. Przy sposobności dziękuję panu, panie Shandon za pańskie starania w dobraniu załogi okrętowej; są tu wprawdzie niektóre burzliwe umysły, ale w ogóle wybór pański tylko pochwalić można.
Shandon skłonił się zimno. Położenie jego na pokładzie Forwarda, którego jedynym był dotąd dowódzcą, stało się fałszywe. Hatteras to rozumiał i uwzględniał.
— Co do was panowie, rzekł zwracając się do Walla i Johnsona, trudnoby mi było znaleść oficerów zdatniejszych jak panowie, ze względu na waszą odwagę i doświadczenie.
— Możesz pan liczyć na mnie, odpowiedział Johnson, jakkolwiek zamiar pański zbyt śmiałym mi się zdaje.
— I na mnie także, dodał Wall.
— O pańskiej wartości, doktorze, wiem dobrze.
— To pan wiesz więcej niż ja, żywo odparł doktór.
— Teraz panowie, mówił dalej Hatteras, wyłuszczę wam, na jakich niezaprzeczonych faktach, opieram mój zamiar dostania się do bieguna. W r. 1817, Neptune z Aberdeen doszedł na północ Spitzbergu aż do ośmdziesiątego drugiego stopnia. W r. 1826 sławny Parry po trzeciej swej na morza podbiegunowe podróży, dosięgnął także krańców Spitzbergu i ztamtąd zrobił wycieczkę na saniach-łodzi, o sto pięćdziesiąt mil ku północy. W 1852 r. kapitan Inglefield dostał się do zatoki Smitha aż do siedmdziesiątego ósmego stopnia minut piętnaście. Były to wszystko okręty angielskie dowodzone przez Anglików, współrodaków naszych.
Tu Hatteras zatrzymał się na chwilę.
— Winienem dodać, mówił dalej niechętnie, i jak gdyby wyrazy nie mogły się z ust jego wydobyć, że w roku 1854 Amerykanin Kane dowódzca brygu Advance dostał się dalej jeszcze, a jego porucznik, Morton, posunął się po lodach aż za ośmdziesiąty drugi stopień szerokości, i zatknął tam pawilon Stanów-Zjednoczonych. Powiedziawszy to raz, nie wspomnę o tem więcej. Otóż trzeba wiedzieć że kapitanowie okrętów Neptune, Entreprise, Izabella, Advance, stwierdzili zgodnie, że za tą wysoką szerokością jeograficzną jest morze podbiegunowe, wolne zupełnie od lodów.
— Wolne od lodów, zawołał Shandon, przerywając kapitanowi, to niepodobna!
— Chciej pan zważyć, odpowiedział spokojnie kapitan, którego oczy zapaliły się na chwilę, że cytuję fakta i nazwiska. Dodam i to, że w r. 1851 porucznik Stewart, służący pod kapitanem Penny na stacyi w kanale Wellingtona, widział także morza wolne od lodów, i że ta okoliczność stwierdzoną została podczas zimowiska Edwarda Belchera w 1853 r. w zatoce Northumberlanda pod 76° 52′ szerokości, i 99° 20′ długości. Mówią o tem sprawozdania, którym nic zarzucić nie można, i które tylko zła wiara mogłaby odepchnąć.
— A jednak kapitanie, rzekł Shandon, fakta te są tak sprzeczne...
— Bynajmniej panie Shandon, bynajmniej, zawołał doktór Clawbonny. Fakta te nie zaprzeczają żadnemu naukowemu twierdzeniu; objaśnię to jeśli kapitan pozwoli.
— Mów pan, doktorze, rzekł Hatteras.
— Posłuchaj więc panie Shandon. Ze studyów jeograficznych i badania linij izotermowych (równej ciepłoty), wynika bardzo dowodnie, że największe na kuli ziemskiej zimno nie jest przy biegunie, tylko o wiele stopni od niego, tak jak i biegun magnetyczny nie jest przy biegunie ziemskim. Obliczenia Brewstera, Berghama i innych fizyków wykazują, że na naszej półkuli dwa są zimne bieguny; jeden przypada w Azyi na 79° 30′ szerokości północnej i 120° długości wschodniej, drugi w Ameryce pod 78° szerokości północnej i 97° długości zachodniej. Ten ostatni nas obchodzi, a jak pan widzisz, odległy jest od bieguna ziemskiego więcej niż o dwanaście stopni. Pytam więc pana, czemuby przy tym ostatnim morze nie miało być równie wolne od lodów, jak jest pod sześćdziesiątym szóstym równoleżnikiem, to jest na południe zatoki Baffińskiej?
— Otóż to się nazywa jasno rzecz przedstawiać, rzekł Johnson; pan Clawbonny mówi jak specyalista.
— I wszystko to zdaje się być prawdziwem.
— Urojenia i przypuszczenia! czyste hypotezy! odparł Shandon z uporem.
— Zatem zważmy rzecz z innego punktu, panie Shandon. Albo jest tam morze wolne od lodów, albo go niema; w pierwszym razie doprowadzi nas do bieguna Forward, w drugim poprobujemy dostać się do niego na saniach. Przyznasz pan że nie jestto myśl niepraktyczna. Dotarłszy brygiem do ośmdziesiątego trzeciego stopnia, będziemy mieć już tylko sześćset mil (105 jeograficznych) do bieguna.
— A cóż znaczy ta odległość, zawołał doktór, gdy wiadomo że kozak Aleksy Markow, przebiegł na saniach w psy zaprzężonych, po morzu Lodowatem wzdłuż północnych brzegów Rossyi, ośmset mil (140 jeograf.), w ciągu dwudziestu czterech dni?
— Słyszysz pan, panie Shandon? wtrącił Hatteras; powiedzże mi teraz czy Anglikom wolno mniej zrobić, jak jakiś tam Kozak.
— Zapewne że nie, zawołał ognisty doktór.
— Zapewne że nie, dołożył Johnson.
— Cóż więc, panie Shandon? zapytał Hatteras.
— Kapitanie, zimno odpowiedział Shandon, powtórzę pierwsze moje wyrazy: będę posłuszny.
— Dobrze. Teraz, mówił dalej Hatteras, myślmy o naszem obecnem położeniu. Zostaliśmy pochwyceni przez lody, i nie zdaje mi się, abyśmy zdołali w tym jeszcze roku posunąć się do zatoki Smitha. Oto więc co nam pozostaje do zrobienia.
To mówiąc rozłożył na stole jedną z tych mapp doskonałych, które wydała admiralicya angielska w r. 1859.
— Proszę zwrócić uwagę na to co powiem, mówił dalej. Jeśli cieśnina Smitha zamkniętą jest dla nas, nie jest nią cieśnina Lankastra na zachodniej stronie morza Baffińskiego. Podług mnie, należy posunąć się tą cieśniną aż do cieśniny Barrowa, a z tamtąd do wyspy Beechey, drogę tę przebiegały sto razy okręty żaglowe, tem łatwiej ją przebędzie nasz bryg szrubowy. Od wyspy Beechey posuniemy się kanałem Wellingtona jak będzie można najdalej, ku północy, aż do ujścia tego kanału, zkąd znów można wejść na kanał Królowej — to jest właśnie do miejsca gdzie widziano morze wolne od lodów. Dziś mamy 20-go maja; za miesiąc, jeśli okoliczności posłużą, dosięgniemy tamtego punktu, a ztamtąd puścimy się do bieguna. Cóż się panom zdaje?
— Widocznie, rzekł Johnson, jedyna to jest droga dla nas.
— A więc pójdziemy nią, i to od jutra. Dzisiejszą niedzielę poświęćmy spoczynkowi. Czuwaj pan panie Shandon, żeby czytanie biblii szło zwykłym porządkiem; błogi jest wpływ religijności na umysły ludzkie, a żeglarz więcej jak inny człowiek powinien złożyć swą ufność w Bogu.
— Dobrze, kapitanie, rzekł Shandon wychodząc z innymi oficerami.
— Doktorze, rzekł Hatteras wskazując na Shandona, oto człowiek, którego zgubiła pycha zadraśnięta; nie mogę już liczyć na niego.
Nazajutrz kazał kapitan spuścić łódź na wodę, i udał się nią na rozpoznanie gór lodowych otaczających kotlinę wodną, szeroką na 180 metrów. Zauważył, że w skutek powolnego ciśnienia lodów kotlina ta zaczęła się zmniejszać; trzeba więc było zrobić w jej otoczeniu wyłom, żeby okręt nie został zgnieciony w tej szufladzie lodowej. Po sposobach jakie Hatteras obmyślił do tego, poznać można było jego energiję.
Najprzód kazał wykuć stopnie w ścianie lodowej, i dostał się niemi na szczyt góry; dostrzegł z tamtad, że nietrudno mu będzie przebić sobie drogę w stronę południowo-zachodnią. Kazał więc wyżłobić łoże na minę, prawie w środku góry; pracę tę prowadzono pośpiesznie i dokonano jej przez poniedziałek.
Hatteras nie mógł liczyć na torpedy z ośmioma lub dziesięcioma funtami prochu, których wpływ, na takie massy byłby żaden prawie, i które mogły być przydatne do kruszenia płaszczyzn lodowych. Kazał więc włożyć w wyżłobione w lodzie łoże, tysiąc funtów prochu i dobrze obliczył kierunek jego wybuchowy. Długi lont dochodzący do łoża miny wychodził na zewnątrz; galerya prowadząca do niego zapełniona została śniegiem i kawałkami lodu, co wszystko umarzło nocy następnej w jedną massę twardą jak granit. Temperatura, przy wietrze wschodnim zeszła do 11° pod zero.
Nazajutrz o 7-ej rano, Forward z gotową już parą czekał aby korzystać z mogącego się otworzyć przejścia. Johnsonowi polecono podpalić minę; lont, według obliczenia, powinien był tleć przez półgodziny przed wybuchem; Johnson miał więc dosyć czasu, aby wrócić na okręt, na którym był już istotnie po wykonaniu danego mu zlecenia. Osada cała zebrana była na pokładzie; powietrze było suche i jasne a śnieg nie padał; Hatteras, Shandon i doktór stali na pomoście kapitana, który z chronometrem w ręku, liczył minuty.
O godzinie ósmej minut trzydzieści pięć, dał się słyszeć głuchy odgłos wybuchu i daleko mniejszy niż się spodziewano. Profil gór zmienił się nagle, jakby od trzęsienia ziemi; gęsty i biały dym strzelił ku niebu do znacznej wysokości, a góra lodowa poryta została długiemi rozpadlinami. Wierzchnia jej część wyleciała w powietrze i spadła pokruszona na około okrętu.
Przejście jednak nie było jeszcze wolne; ogromne głazy lodowe osiadły jak sklepienie na górach sąsiednich i wisiały niejako w powietrzu; należało się obawiać, ażeby nie zapełniły luki, jeśliby spadły.
Hatteras za jednym rzutem oka objął położenie.
— Wolsten! zawołał.
— Jestem kapitanie, rzekł puszkarz podbiegając.
— Nabij armatę stojącą na przodzie okrętu, rzekł Hatteras, ale ładunek prochu daj potrójny i przybij go jak będzie można najsilniej.
— Więc zwalczać będziemy tę górę kulami działowemi? rzekł doktór.
— Nie, odparł Hatteras, to na nicby się nie zdało. Nie trzeba kuli Wolsten, tylko potrójny ładunek prochu. Spiesz się.
W kilka chwil działo było nabite.
— Co on chce zrobić bez kuli? mruczał Shandon.
— Zobaczymy, odpowiedział doktór.
— Gotów jestem kapitanie, rzekł Wolsten.
— Dobrze, odpad Hutteras. Brunton! wołał, do maszyny, baczność! Kilka obrotów szruby naprzód.
Szruba zaczęła działać, Forward zbliżył się do strzaskanej góry.
— Celuj dobrze w lukę, krzyknął kapitan do Wolstena.
Gdy bryg nie dalej już był od ściany lodowej jak na pół węzła, Hutteras zawołał:
— Pal!
Po tej jego komendzie straszliwy łoskot dał się słyszeć; łomy lodu wzruszone wstrząśnieniem atmosfery, spadły nagle w morze. Wystarczył na to ruch w powietrzu.
— Całą parą! Bruntonie, wołał Hatteras; prosto w przejście Johnsonie!
Johnson stał u steru; był porwany działaniem szruby wijącej się w spienionych bałwanach, posunął się skwapliwie w wolne w tej chwili przejście. I dobrze się stało.
Zaledwie Forward przebył otwór, już lody, zamknęły się za nim.
Wszystkim serce biło gwałtownie; jednego tylko człowieka na pokładzie serce było spokojne, serce kapitana. To też osada zachwycona tym manewrem, nie mogła wstrzymać się od okrzyku:
— Wiwat Jan Hatteras!






ROZDZIAŁ CZTERNASTY.

Poszukiwanie Franklina.

We środę dnia 23-go maja Forward wiódł dalej awanturniczą swą żeglugę, i dzięki parze, której pomocy nie miało tylu dawniejszych żeglarzy, wywijał się zręcznie między lodami i górami lodowemi. Zdawał się igrać między temi ruchomemi skałami, jakby czuł przewodnictwo doświadczonego mistrza; posłuszny był myśli kapitana, jak koń ręką zręcznego powodowany jeźdźca.
Temperatura się podnosiła; o szóstej rano termometr wskazywał 3° pod zero, o szóstej wieczór 2° a o północy —4°; wiatr był lekki, południowo-wschodni.
Nazajutrz rano około godziny trzeciej, okręt przybył na wysokość zatoki Posiadania, leżącej przy brzegu Ameryki przy wejściu do cieśniny Lankastra, a wkrótce pokazał się przylądek Burney. Kilku Eskimosów podążało ku statkowi, ale Hatteras nie chciał czekać na nich. Wieczorem, ostrza góry Byam Martin panującej nad przylądkiem Liverpoolskim utonęły we mgle, która też przeszkodziła do oznaczenia położenia przylądka Hay, o bardzo nizkim wreszcie cyplu, zlewającym się z pobrzeżnemi lodami; okoliczność taka utrudnia bardzo dokonanie hydrograficznych zarysów morza podbiegunowego.
Ptactwo, a między niem kaczki i mewy białe, w wielkiej okazywały się ilości. Szerokość jeograficzna wynosiła wówczas 74° 01′, a długości 77° 15′. Dwie góry, Katarzyny i Elżbiety, wznosiły nad chmury swe czoła ośnieżone.
Przylądek Wareder leżący na prawej stronie cieśniny, i zatokę Admirality-Inlet położoną po lewej jej stronie, mało zwracającą uwagi żeglarzy śpieszących na zachód, minięto w piątek o godzinie dziesiątej. Morze silnie się bałwaniło i nieraz fale wskakiwały na pokład, nanosząc na niego odłamy lodu. Ziemie w stronie północnej leżące, przedstawiały się jak wysokie płaszczyzny wygładzone niemal i odbijające promienie słońca. Hatteras radby był płynąć wzdłuż lądów północnych żeby się coprędzej dostać do wyspy Beechey; nieprzerwana jednak ławica lodu zmuszała go, na wielkie jego zmartwienie, do wchodzenia w przejścia południowe. Z tej to przyczyny, dnia 26-go maja Forward znajdował się na wysokości przylądka York, otoczony mgłą śniegiem dzierzganą; poznał to miejsce po wysokiej górze, prawie zaostrzonej. Około południa przejrzało słońce, co pozwoliło na zrobienie obliczeń położenia; okręt znajdował się wówczas pod 74° 4′ szerokości i 84° 23′ długości jeograficznej. Byłato właśnie kończyna cieśniny Lankastra.
Hatteras pokazywał doktorowi na mappie drogę już przebytą, i tę którą przebyć należało. Położenie brygu było interesujące w ową chwilę.
— Chciałbym, mówił, znajdować się dalej na północ, ale nikt nie jest obowiązany spełniać rzeczy niepodobne do spełnienia. Jesteśmy na rozdrożu wystawionym na wszystkie wiatry; tu się zbiegają cieśniny Lankastra i Barrowa, kanał Wellingtona, przejście Regenta; wszystkie okręty żeglujące w tych stronach, musiały tu być koniecznie.
— Musiało to bywać kłopotliwe dla nich, odpowiedział doktór; schodzą się tu cztery drogi, a niema słupów wskazujących którędy udać się dalej należy. Jakże sobie radzili Perry, Ross, Franklin?
— Nie radzili sobie, ale robili co musieli; odparł Hatteras; dla jednego zamknięta była ciaśnina Barrowa, a dla drugiego otworzyła się w roku następnym; to znów okręt porwany został ku przejściu Regenta. Wynikło z tego, że ludzie zostali zmuszeni okolicznościami do zapoznania się z temi morzami, tak trudnemi do zrozumienia.
— Szczególny kraj! mówił doktór, patrząc na kartę; wszystko to jest pocięte, podarte, poszarpane na kawały, bez ładu i porządku. Możnaby mniemać, że lądy sąsiadujące z biegunem umyślnie tak się uformowały, aby utrudnić przystęp do niego; inaczej to jest zupełnie na półkuli południowej, której lądy kończą się dobrze oznaczonemi i wygładzonemi przylądkami; jak Horn, Dobrej Nadziei i półwysep Indyjski. Być może, że jestto skutek szybszego obrotu ziemi przy równiku; ziemie krańcowe u biegunów, jeszcze płynne w pierwszych dniach stworzenia, nie mogły się ścisnąć, zbić w jedną massę w skutek zbyt małej szybkości obrotu przy osi kuli ziemskiej.
— Tak to być musi, odparł kapitan, bo wszystko w świecie jest logiczne i nic nie jest bez powodów, które Bóg pozwala niekiedy uczonym odkryć. Korzystaj doktorze z tego pozwolenia.
— Na nieszczęście kapitanie, nie umiem z niego korzystać, odrzekł doktór; ale cóżto za straszny wicher panuje w tej ciaśninie! dodał nasuwając sobie kaptur na głowę.
— Tak; ten wicher północny głównie tu hula i spędza nas z naszej drogi.
— A przecież powinienby raczej lody odeprzeć na południe, i zostawić nam wolną drogę.
— Powinienby, ale wiatr nie zawsze robi co powinien, i oto ławica, w którą jak się zdaje, niepodobna się zapuścić. Sprobujemy dostać się do wyspy Griffith, a potem okrążyć wyspę Kornwallis, aby wejść na kanał Królowej nie przechodząc przez kanał Wellingtona. A jednak chciałbym koniecznie dotrzeć do wyspy Beechey, aby zasilić mój zapas węgla.
— A to w jaki sposób? zapytał doktór zdziwiony.
— Na tej wyspie, odpowiedział Hatteras, złożone zostały z rozkazu admiralicyi wielkie zapasy, dla wypraw mających się udać w te strony; kapitan Mac-Clintock czerpał z nich w r. 1859; ale ilekolwiek z nich skorzystał, pewny jestem że i dla nas zostało.
— W samej rzeczy, rzekł doktór, od lat piętnastu strony te bywają przeglądane; aż do chwili nabrania zupełnej pewności o losie wyprawy Franklina, admiralicya utrzymywała na tych morzach pięć lub sześć okrętów. Jeśli się nie mylę, to właśnie wyspa Griffith, oznaczona na tej tu karcie, leżąca na środku prawie tego rozdroża, bywała punktem do którego przybywali wszyscy żeglarze.
— Tak jest doktorze, rzekł Hatteras, i właśnie z powodu nieszczęsnej wyprawy Fraklina, poznano te odległe strony.
— Bo też kapitanie, wyprawy te od roku 1845 były liczne. O Franklina i jego dwa okręty: Erebus i Terror, zaniepokojono się dopiero w r. 1848. Stary przyjaciel tego żeglarza, doktór Richardson, mający siedmdziesiąt lat życia, pośpieszył do Kanady i płynął rzeką Coppermine aż do ujścia jej do morza podbiegunowego; Jekób Ross dowodzący okrętami Entreprise i Investigator puścił się w 1848 roku z Uppernawik i przybył do przylądka York, przy którym my się teraz znajdujemy. Co dnia kazał on rzucać w morze baryłki zawierające wiadomości o nim; podczas mgły kazał strzelać z armat; w nocy puszczał race, palił ognie bengalskie, a zawsze gotów był do posuwania się gdzieby należało. Zimą z r. 1848 na 1849 przepędził w porcie Leopolda; tam nachwytał mnóstwo białych lisów, kazał im pozakładać obroże, na których wskazane było miejsce pobytu jego okrętów i składów żywności, i kazał porozpuszczać te zwierzęta we wszystkich kierunkach. Z wiosną, przetrząsał na saniach pobrzeże północnego Sommersetu, a to w pośród niebezpieczeństw i niedostatków, od których wszyscy niemal jego ludzie pochorowali się lub okaleczeli; wznosił pyramidki z kamieni i zamykał w nich cylindry mosiężne z wiadomościami, według których kierowaćby się mogli zbłąkani uczestnicy wyprawy Franklina. Porucznik Rossa, Mac-Clare, przeglądał podczas jego nieobecności północne strony cieśniny Barrowa. Godne i to uwagi, że kapitan Jakób Ross miał pod swemi rozkazami dwóch ludzi, którzy mieli się z czasem stać sławnymi; byli to: Mac-Clure, który przebył przejście północno-zachodnie i Mac-Clintock, który znalazł resztki Franklina.
— Dwaj to dzielni dowódzcy, i Anglicy, rzekł Hatteras; kończ pan doktorze historyę tych mórz, którą znasz tak dobrze. Słuchając o tych śmiałych przedsięwzięciach, zawsze się czegoś można nauczyć.
— Otóż, mówił doktór dalej, żeby skończyć co do Jakóba Rossa, dodam, że chciał się dostać do wyspy Melville’a od strony zachodniej; ale o mało nie zgubił swych okrętów, które porwane lodami, odrzucone zostały na morze Baffińskie.
— I to, rzekł Hatteras marszcząc brwi, wbrew woli Rossa.
— I nic nie odkrył, dorzucił doktór. Było to w roku 1850; od tego czasu okręty angielskie nie przestały przerzynać tych mórz, a nagroda wynosząca dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów przyrzeczoną została temu, kto odszuka osady statków Erebus i Terror. Jeszcze w r. 1848 kapitanowie Kellet i Moore, dowodzący okrętami Herald i Plover usiłowali się przedrzeć przez cieśninę Berynga. Dodam, że w latach 1850 i 1851 kapitan Austin zimował przy wyspie Cornwallis, kapitan Penny badał na okrętach Assistance i Resolute kanał Welingtona, a stary Jan Ross, bohater bieguna magnetycznego, wyprawił się na swym jachcie Felix na poszukiwanie swego przyjaciela. Bryg Prince-Albert odbył pierwszą podróż kosztem pani Franklin; nakoniec dwa okręty amerykańskie wyprawione przez Grinnela pod dowództwem kapitana Haven’a, wyparte z kanału Welingtona, rzucone zostały w cieśninę Lancastra. W tym to roku Mac-Clintock, wówczas porucznik Austina, dotarł do wyspy Melville przy przylądku Dundas (punkcie najdalszym do którego dostał się Parry w r. 1819) i do wyspy Beechey, na której znaleziono ślady zimowania Franklina w r. 1845.
— Tak jest, zawołał Hatteras, tam pogrzebani zostali trzej jego majtkowie, trzej ludzie ryzykowniejsi niż inni.
— Z roku 1851 na 1852, mówił dalej doktór, gestem stwierdzając uwagę Hatterasa, okręt Prince-Albert przedsięwziął drugą podróż z pomocnikiem Bellot’em, Francuzem; zimował w zatoce Balty w ciaśninie Regenta, przepatrzył stronę południowo-zachodnią. Sommersetu i poznał jego brzeg aż do przylądka Walhera. Tymczasem okręty Entreprise i Investigator powróciły do Anglii, przeszły pod dowódzców Collinsona i Mac-Clure’a którzy połączyli się z Kellet’em i Moor’em w ciaśninie Berynga. Podczas gdy Collinson udał się na zimowisko do Hong-Kong, Mac-Clure posuwał się naprzód, i po trzech zimowiskach od roku 1850 do 1853 odkrył przejście północno-zachodnie, nic się nie dowiedziawszy o losie wyprawy Franklina. Nowa wyprawa, złożona z trzech statków żaglowych: Assistance, Resolute, North-Star i dwóch parowych: Pionnier i Interpid puściła się w podróż pod wodzą Edwarda Belchera, który zwiedził kanał Wellingtona, zimował w zatoce Northumberlandzkiej i przebiegał pobrzeże, podczas gdy Kellet posunąwszy się aż do Bridfort na wyspie Melville, badał daremnie tę część lądów podbiegunowych. Wtenczas właśnie rozbiegła się po Anglii pogłoska, że dwa okręty opuszczone wśród lodów, spostrzeżone zostały w stronie Nowej Szkocyi. Natychmiast pani Franklin urządziła mały steamer szrubowy Izabella, a dowódzca jego, kapitan Inglefield wdarłszy się zatoką Baffińską aż do punktu Victoria pod ośmdziesiątym równoleżnikiem, powrócił do wyspy Beechey, nie spotkawszy czego szukał. W początkach roku 1853 Amerykanin Grinnel wyłożył koszta na nową wyprawę, a doktór Kane usiłując dostać się do bieguna....
— Do którego się nie dostał dzięki Bogu! zawołał gwałtownie Hatteras. My dokonamy tego czemu on nie podołał!
— Wiem o tem kapitanie, rzekł doktór, a mówię o tem dla tego tylko, że ta wyprawa ma związek konieczny z poszukiwaniami za Franklinem. Zresztą, bezskuteczną była. Omałom nie zapomniał dodać, że admiralicya uważając wyspę Beechey za punkt do którego wszystkie wyprawy docierają, poleciła kapitanowi Inglefield w r. 1853, aby tam zawiózł zapasy na steamerze Fenix. Należał do tej wyprawy i porucznik Bellot, dzielny oficer, który zginął tam poraz drugi już niosąc swe usługi Anglii. Możemy mieć tem dokładniejsze szczegóły tej katastrofy, że nasz Johnson był jej świadkiem.
— Pamięć porucznika Bellot’a, rzekł Hatteras, dzielnego Francuza, czczona jest w całej Anglii.
— Wówczas, mówił dalej doktór, statki należące do eskadry Belchera, zaczęły powracać zwolna, ale nie wszystkie, musiał bowiem Belcher opuścić, okręt Assistance w 1854 r., jak to już był uczynił w r. 1853 Mac-Clure z okrętem Investigator. Gdy się to działo, doktór Rae listem datowanym dnia 20-go lipca 1854 r. z zatoki Repulse, do której się przez Amerykę dostał, doniósł, że Eskimosi kraju króla Wilhelma, posiadali niektóre przedmioty pochodzące z okrętów Erebus i Terror. Nie było już zatem wątpliwości o losie wyprawy Franklina. Fenix, North-Star i okręt Collinsona powróciły do Anglii, i już nie było ani jednego statku angielskiego na morzach podbiegunowych. Ale jeśli rząd stracił całą nadzieję, nie straciła jej jeszcze pani Franklin, i za resztki swego mienia uekwipowała statek Fox, pod dowództwem Mac-Clintocka. Wypłynął w r. 1857, zimował w okolicach w których pan, kapitanie, dałeś się poznać osadzie swego okrętu; dnia 11-go sierpnia 1858 roku dostał się do wyspy Beechey, zimował powtórnie w ciaśninie Bellot’a i rozpoczął na nowo poszukiwanie w lutym roku 1859; uwieńczone one zostały dnia 6-go maja odkryciem dokumentu, który już żadnej nie zostawiał wątpliwości co do losu okrętów Erebus i Terror, a w końcu tegoż roku powrócił do Anglii. Oto co zaszło przez piętnaście lat w tych smutnych stronach; od powrotu Foxa, ani jeden statek nie probował szczęścia na tych niebezpiecznych morzach.
— A więc my go sprobujemy! odparł Hatteras.






ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Forward odparty na południe.

Ku wieczorowi wyjaśniło się nieco, i można było wyraźnie widzieć ziemię między przylądkami Sepping i Clarence, rozciągającą się zrazu ku wschodowi, ku południowi potem, i łączącą się z wybrzeżem zachodniem przez język ziemi dosyć nisko położony. Przy wejściu do ciaśniny Regenta morze wolne było od lodów; ale za portem Leopolda zamykała je nieprzebyta ławica, jakby wzbraniać chciała Forwardowi kierunku na północ.
Hatteras mocno z tego niezadowolniony, acz niezadowolnienie swe tający w sobie, kazał petardami wyłamać dla statku wejście do portu Leopolda; stanął w nim dnia 27-go maja. Bryg utwierdzono na kotwicach przyczepionych do potężnych gór lodowych, mających twardość i trwałość skały.
Kapitan udał się coprędzej przez lody na ląd w towarzystwie doktora, Johnsona i nieodstępnego Duka. Pies hasał radośnie; zresztą, od czasu jak się kapitan dał poznać, zwierzę to stało się bardzo łagodne i towarzyskie i tylko dla niektórych ludzi osady, których też i pan jego nie lubił, okazywało pewną niechęć.
W porcie nie było lodów które tam gromadzą zwykle wiatry wschodnie; ląd najeżony wzgórzami stromemi pokrytemi śniegiem, łagodzącym ich zarysy, wdzięcznie się oku przedstawiał. Dom i latarnie wystawione przez Jakóba Rossa, dosyć dobrze się jeszcze przedstawiały; ale zapasy tam niegdyś złożone, zniszczone były prawdopodobnie przez lisy, a może i przez niedźwiedzie, których świeże ślady było widać. I ludzka ręka musiała się przyłożyć do tego zniszczenia, pozostały bowiem ślady bud Eskimosów na skraju zatoki.
Sześć mogił zawierających tyluż majtków z okrętów Entreprise i Investigator, poznać można było po lekkiem wzniesieniu ziemi; uszanowały je dotąd wszelkie stworzenia szkodę czyniące: zwierzęta i ludzie.
Doktór, pierwszy raz w swem życiu stawiając nogę na lądzie podbiegunowym, prawdziwego doznał wrażenia. Trudno sobie wystawić uczucie rozbudzające się w sercu na widok tych resztek domów, chatek, namiotów, przechowywanych tak starannie w tamtych zimowych stronach przez naturę.
— Oto rezydencya, mówił doktór do towarzyszów, nazwana przez samego Rossa, Obozem Przytułku. Gdyby był Franklin dostał się do tego miejsca ze swą osadą, byliby ocaleli. Oto przyrządy które tu pozostawiono; oto piec przy którym ogrzewała się w roku 1851 osada okrętu Prince-Albert. Rzeczy pozostały jak były i możnaby przypuszczać, że Kennedy, kapitan tego statku dopiero wczoraj ztąd się oddalił. A oto szalupa, która go wraz z ludźmi osłaniała przez dni kilka, gdy oddzielony od okrętu, został prawdziwie ocalony przez dzielnego Bellota, który go szukał, mimo strasznych mrozów listopadowych.
— Znałem tego zacnego i dzielnego oficera, rzekł Johnson.
Podczas gdy doktór z zapałem starożytnika rozpatrywał się w śladach dawniejszych na tej ziemi zimowisk, Hatteras zbierał co zostało z zapasów i nieco paliwa które tam znalazł, co wszystko przeniesione zostało nazajutrz do okrętu. Doktór przebiegał ziemię nie oddalając się bardzo od innych, i rysował widoki wydatniejsze. Temperatura ciągle się podnosiła, i śnieg zaczynał topnieć. Doktór utworzył sobie zbiór dosyć kompletny ptaków północnych, a między niemi kaczek edredonowych, podobnych do zwyczajnych, a mających biały grzbiet i takież piersi, brzuch i wierzch głowy niebieski, a wreszcie białych z odcieniem zielonawym. Wiele z nich pozbawionych już było na brzuchu tego pięknego puchu, zwanego edredonem, które sobie samce i samice wydzierają, aby nim wysłać gniazdo. Doktór widział także wiele fok oddychających na powierzchni lodu, ale nie mógł zbliżyć się do nich na strzał. Znalazł też kamień z wyrytemi na nim znakami:

[ E J ]
1849

wskazującemi pobyt w tych stronach okrętów Entreprise i Investigator; posunął się aż do przylądka Clarence, do miejsca w którem Jan i Jakób Ross’owie, oczekiwali w roku 1833 na połamanie się lodów. Ziemia tam pokrytą była kośćmi zwierząt, i znać było ślady przemieszkiwania tam Eskimosów.
Doktór chciał wystawić tam kamienny wzgórek i zamknąć w nim wiadomość o przejściu Forwarda z wymienieniem celu wyprawy, ale Hatteras oparł się temu, nie chcąc za sobą zostawiać wskazówek, z których jaki rywal mógłby korzystać. Doktór musiał zaniechać swego przedsięwzięcia, jakkolwiek miał do spełnienia go powody dosyć ważne. Shandon ganił ten upór kapitana, przytaczając, że w razie jakiego nieszczęścia z Forwardem, nie wiedzianoby gdzieby mu nieść pomoc.
Hatterasa przewidywania takie nic nie obchodziły. Ponieważ ładowanie na statek ukończone zostało w poniedziałek wieczór, poprobował raz jeszcze przełamać ławicę lodu, aby się skierować na północ. Po niebezpiecznych w tym celu usiłowaniach, musiał się zdecydować na spuszczenie się ku południowi kanałem Regenta; pozostać zaś w porcie Leopolda nie chciał, bo dziś wolny, mógłby zostać jutro zamknięty przez niespodziewane przemieszczenie się gór lodowych, zdarzające się bardzo często na tamtych morzach i którego żeglarze bardzo strzedz się powinni.
Jeśli Hatteras nie okazywał na zewnątrz swego niepokoju, to czuł go gwałtownie w sobie; chciał iść na północ, a musiał zdążać na południe! I gdzież przybędzie? Czyż się cofnie aż do Victorya-Harbour w zatoce Boothia, gdzie zimował Jan Ross w r. 1832? ciaśnina Bellot’a będzież wolna, żeby mógł okrążając North-Sommerset zwrócić się przez ciaśninę Peela? A może zostanie uwięziony w lodach przez niejedną zimę, jak jego poprzednicy, i wyczerpie swe siły i swe zapasy? Obawy te burzyły mu umysł; niemniej jednak należało coś postanowić. Kazał zawrócić i puścił się ku południowi.
Kanał Regenta ma szerokość mniej więcej jednakową, od portu Leopolda aż do zatoki Adelajdy. Forward sunął nim szybko wśród kry, szczęśliwszy od innych zapuszczających się tam poprzednio statków, które nawet w przyjaźniejszej porze potrzebowały około miesiąca czasu na przebycie tego kanału; to jednak prawda, że wyjąwszy Foxa statki te nie miały na swe usługi pary, i musiały ulegać kaprysom zmiennego a często i przeciwnego wiatru.
Osada Forwarda nie bardzo rada zamiarowi dostania się do bieguna, zachwycona była oddaleniem się od północy; w ogóle przerażały ją postanowienia Hatterasa, który sobie wyrobił był już poprzednio sławę zuchwalca. Usiłował on korzystać ze wszelkiej sposobności do posuwania się naprzód, bez względu na mogące ztąd wyniknąć następstwa. A na morzach podbiegunowych nie dosyć jest posuwać się; trzeba jeszcze mieć możność utrzymania się na punkcie do którego dotarto i nie narażać się na stracenie go.
Forward mknął całą siłą pary; czarny dym jego komina wieszał się na błyszczących szczytach gór lodowych. Pogoda zmieniała się nadzwyczaj nagle, przechodząc z suchego zimna do mgły śnieżystej. Bryg niewiele zagłębiał się w wodzie, mógł więc trzymać się blizko zachodniego brzegu. Hatteras czuwał bowiem nad tem aby nie minąć wejścia do ciaśniny Bellot’a; bo gdy z zatoki Boothia niema innego na południe wyjścia, jak zatoka Fury i Hekla mało znana, zatem gdyby ciaśnina Bellot’a pominiętą została lub nie dała się przejść, to nie możnaby było wydostać się z zatoki.
Wieczorem dostrzeżono zatokę Elwina, odznaczającą się wysokiemi, prostopadłemi skałami; we środę rano nadpłynięto pod zatokę Batty, w której dnia 10-go września 1851 roku, okręt Prince-Albert stanął na długie zimowisko. Doktór przyglądał się troskliwie pobrzeżu za pomocą lunety, bo z tego punktu rozchodziły się wyprawy, które ustaliły pojęcie o położeniu jeograficznem North-Sommersatu. Piękna pogoda ułatwiała rozpatrywania głębokich jarów, któremi ponacinana jest w około ta zatoka.
Doktór i Johnson sami jedni podobno interesowali się pustemi temi wybrzeżami. Hatteras pochylony ciągle nad mappami, mało rozmawiał; a niemowność jego zwiększała się w miarę jak się posuwano ku południowi. Wstępował często na kapitański pomost i stał tam całemi godzinami patrząc w przestrzeń i badając widnokrąg. Jeśli wydawał jakie rozkazy to krótko i ostro. Shandon zimne zachowywał milczenie i zamykając się w samym sobie coraz więcej, miewał z Hatterasem takie tylko stosunki, jakie ze służby wynikały; Wall postępował jak Shandon i we wszystkiem zapatrywał się na niego. Reszta osady czekała co się stanie, gotowa korzystać podług swego widzenia i okoliczności. Nie było już na pokładzie tej jedności myśli, tej wspólności pojęć i chęci, które tak są niezbędne dla osiągnięcia wielkich celów. Hatteras wiedział o tem dobrze.
W ciągu dnia widziano dwóch wielorybów mknących szybko ku południowi; spostrzeżono także białego niedźwiedzia, i pozdrowiono go kilkoma strzałami, daremnemi jak się zdawało. Kapitan znający wartość czasu w okolicznościach w jakich się znajdował, nie pozwolił na ściganie tego zwierza.
Nazajutrz rano bryg minął koniec kanału Regenta; za wyskakującym krańcem lądu, ziemia daleko w głąb była wykrojona. Doktór poznał z mappy że to jest cypel Sommerset-House czyli Fury.
— Oto, rzekł do Johnsona, miejsce, w którem przepadł w r. 1815 pierwszy angielski statek wysłany na te morza, podczas trzeciej podróży Parry’ego ku biegunowi. Okręt Fury tak został zniszczony lodami podczas drugiego zimowiska, że osada musiała go opuścić i powrócić do Anglii na Hekli, statku zapasowym.
— Z tego pokazuje się, rzekł Johnson, że dobrze jest mieć drugi statek w zapasie; żeglujący na morzach podbiegunowych nie powinniby nigdy zaniedbywać tej ostrożności. Ale nasz kapitan nie chce mieć towarzysza takiego!
— Czy uważasz to Johnsonie za nieroztropność, zapytał doktór.
— Ja? ja nie robię żadnej uwagi panie Clawbonny. Widzisz pan tam na pobrzeżu te słupy, podtrzymujące resztki namiotu na pół już zgniłego?
— Widzę. Parry tam wyładował wszystkie zapasy ze swego okrętu; jeśli mnie pamięć nie myli to dach tego budynku zrobiony był z wielkiego żagla z okrętu Fury, przymocowany drągami i linami reji.
— Musiało to wszystko bardzo zniszczeniu uledz od roku 1825, rzekł Johnson.
— Nie myślę, odparł doktór. Jan Ross winien był w r. 1829 zdrowie i ocalenie swej osady temu wątłemu budynkowi. Budynek ten istniał jeszcze w r. 1851 gdy książę Albert wysłał tu wyprawę; kapitan Kennedy kazał go naprawić, dziewięć lat temu. Miło by nam było przyjrzeć mu się zbliska, ale Hatteras nie zechce się zatrzymać.
— I dobrze zrobi, panie Clawbonny. Jeśli w Anglii czas jest pieniądzem, to tutaj jest zbawieniem; zatrzymując się dzień jeden, jedną godzinę, można narazić powodzenie całej wyprawy. Niech więc kapitan robi jak rozumie.
Dnia 1-go czerwca, we czwartek, Forward przeciął w poprzek zatokę Creswell, Od cypla Fury ląd ciągnął się ku północy najeżony przy brzegu prostopadłemi skałami wysokiemi na stóp trzysta, a zniżał się w stronie południowej. Kilka wierzchołków śniegiem pokrytych, miało szczyty równo ucięte, podczas gdy inne najrozmaiciej ukształtowane, ostremi wierzchołkami mgłę przebijały. Dnia tego temperatura łagodniejsza była nieco, ale też i mniej jeszcze było powietrza; stracono ziemię z oczu. Termometr Celsiusza wskazywał zero. Widziano nieco jarząbków latających tu i owdzie, a stada dzikich gęsi ciągnęły ku północy. Ludzie osady pozdejmowali z siebie część ciepłego odzienia, bo i w tych północnych stronach dawał się czuć wpływ lata.
Wieczorem Forward okrążył przylądek Garry, o ćwierć mili od brzegu, mając wody pod sobą na dziesięć do dwunastu węzłów głęboko, i płynął tak blizko lądu aż do zatoki Brentford. Pod tą szerokością powinno się było znaleźć wejście do ciaśniny Bellot’a, której istnienia nie przypuszczał Jan Ross, podczas wyprawy swej w 1828 r. Zrobione przez niego mappy, wskazują, brzeg niczem nie przerwany, chociaż oznaczone są, na nich najmniejsze nawet załamki brzegów; trzeba więc przypuścić, że podczas pobytu jego w tamtych stronach, wejście do ciaśniny Bellot’a było tak zawalone lodem, że go rozpoznać nie można było. Odkrył ją, dopiero kapitan Kennedy w wycieczce odbytej w roku 1852; nadał jej nazwę Bellot’a, oddając tym sposobem „hołd należny wielkim przysługom oficera francuzkiego dla marynarki angielskiej.“






ROZDZIAŁ SZESNASTY.

Biegun magnetyczny.

Niepokój Hatterasa wzrastał w miarę jak się zbliżał do tej ciaśniny, zaraz bowiem los miał postanowić o powodzeniu jego wyprawy. Jak dotąd dokonał on więcej niż którykolwiek z jego poprzedników, z których najszczęśliwszy, Mac Clintock, potrzebował piętnastu miesięcy aby się na te morza dostać; ale mało to znaczyło, nic prawie, jeśli nie będzie można przejść przez ciaśninę Bellot’a; Hatteras czuł, że gdyby mu się to nie udało, to jako niemogący wrócić, zostałby zamknięty aż do roku przyszłego. To też nie chciał się na nikogo spuścić przy badaniu okolicy i sam wszedł na jaskółcze gniazdo, gdzie czuwał w sobotę rano przez kilka godzin.
Osada okrętu pojmowała doskonale położenie; głębokie milczenie panowało na pokładzie. Zmniejszono parę w kotłach, a Forward posuwał się zwolna, jak można było najbliżej brzegów. Najeżone one były lodami, które nie topniały nawet podczas najcieplejszego lata; wprawnego potrzeba było oka, aby dopatrzeć wpośród nich przejście.
Hatteras porównywał swe mappy z tem co widział na ziemi. Słońce pokazało się na czas pewien około południa; mógł więc Shandon z pomocą Walla obliczyć położenie mniej więcej dokładnie, a wypadek tego obliczenia podano głośno Hatterasowi. Połowa dnia upłynęła w oczekiwaniu pełnem obawy, aż nakoniec około godziny drugiej po południu zabrzmiały z wierzchołka masztu te wyrazy:
— Zwrócić na zachód i wzmocnić parę.
Bryg zwrócił się natychmiast i rzucił się z całą szybkością, między dwa pokruszone pola lodowe.
Znalazłszy drogę, Hatteras zszedł z masztu na kapitański pomost a majtek zastąpił go w czuwaniu dalszem.
— Tak więc kapitanie, rzekł doktór, dostaliśmy się nareszcie do tej sławnej ciaśniny.
— Tak jest, odparł Hatteras, zniżonym głosem; ale to nie dosyć dostać się do niej, trzeba z niej wyjść jeszcze.
I rzekłszy to poszedł do swej kajuty.
— Ma słuszność, mówił sobie doktór; jesteśmy tu jak w pułapce, z ograniczonem bardzo miejscem do manewrowania. Gdyby nam przyszło tu przezimować!... No nie my pierwsi znaleźlibyśmy się w tym przypadku; a kiedy się inni z tąd wydobyli, to i my się wydobędziemy.
Doktór nie mylił się. W tem właśnie miejscu, w małym osłoniętym porcie, nazwanym przez samego Mac-Clintocka portem Kennedy’ego, zimował okręt Fox w r. 1858. Można było widzieć w tej chwili wysokie łańcuchy gór granitowych, i najeżone skałami pochyłości dwóch brzegów.
Cieśnina Bellot’a, szeroka na jedną milę (morską) a długa mil siedmnaście, mieści się między górami, mogącemi mieć do tysiąc sześćset stóp wysokości; rozdziela ona North-Sommerset od ziemi Boothia. Rozumie się, że w takiej węziźnie okręty nie mogą się swobodnie poruszać. Forward posuwał się ostrożnie, ale się posuwał. Chociaż przejście to jest ciasne, nawiedzają go jednak gwałtowne burze, więc i bryg ich nie uniknął. Hatteras kazał pozwijać żagle i pospuszczać większe maszty, a mimo to okręt miotany był we wszystkich kierunkach; uderzenia wichru zjawiały się co chwila podczas strasznej ulewy; dym z komina wylatujący z niesłychaną szybkością rwany był ku wschodowi. Okręt posuwał się prawie na los szczęścia między krami wzruszonemi burzą, barometr spadł na dwadzieścia dziewięć cali. Trudno było utrzymać się na pokładzie, to też wszyscy wolni od służby schronili się pod pomost. Ale Hatteras, i Shandon pozostali na pomoście kapitańskim, mimo zamieci śniegu z deszczem; przyłączył się do nich i doktór, dla tego właśnie, że była to jedna z największych przykrości na jaką mógł się w ową chwilę narazić. Zaledwie widzieć się można było, taka panowała ciemnica, a rozmawiać w takim trzasku i łoskocie jaki panował wówczas, niepodobna było. Każdy też zachował swe myśli w sobie.
Podług obliczeń Hatterasa okręt powinienby dojść do końca tego przejścia około szóstej w wieczór; to też usiłował przebić mgłę wzrokiem, żeby się tego końca ciaśniny dopatrzeć. Ale w tej chwili właśnie, morze zdawało się zewsząd zamknięte; kazał więc zarzucić kotwicę na jedną z gór lodowych. Czas był okropny; obawiać się należało żeby się Forward nie zerwał z łańcuchów, albo żeby góra do której był przyczepiony, parta wichrem zachodnim, nie odłączyła się od lądu i nie pociągnęła z sobą brygu. Oficerowie na statku czuwali nieustanie w pośród powszechnej obawy. Do tumanów padającego i miotanego na wszystkie strony śniegu przyłączył się grad, jakby go huragan nazbierał po przestrzeniach lodowych i wysypywał umyślnie na okręt.
Nie był to już grad, ale strzały z lodu zapełniające powietrze.
Temperatura dziwnie się podniosła podczas tej nocy straszliwej; termometr wskazywał 14° nad zero; zdziwionemu tem doktorowi zdawało się że widzi w odległości błyskawice, słyszy grzmot następujący wkrótce po nich. Zdawało się to potwierdzać świadectwo wielorybnika Scoresby, który zauważył podobnyż fenomen za sześćdziesiątym piątym równoleżnikiem. Kapitan Parry także dostrzegł w r. 1821 tę metereologiczną osobliwość.
Około godziny piątej rano, temperatura zmieniła się z zadziwiającą szybkością i zeszła na zero, to jest punkt marznięcia; wiatr zwrócił się na północ a potem powietrze uspokoiło się. Dało się dojrzeć północne wyjście z ciaśniny, ale całkiem zawalone lodami; Hatteras, chciwie rozglądał się w przestrzeni, badając czy niema gdzie wolnego przejścia.
Kazał posuwać się naprzód a zwolna pomiędzy krami, kruszącemi się z trzaskiem pod parciem okrętu; wówczas, grube one były jeszcze na sześć lub siedm stóp. Trzeba było więc ostrożnie posuwać się między niemi, bo choćby okręt oparł się ich gnieceniu, to mógł być przez nie podniesiony i wywrócony na bok.
W południe zauważono po raz pierwszy wspaniałe słoneczne zjawisko, drugie słońce, dwoma otoczone kołami; okrąg zewnętrzny widzialny był tylko na trzydzieści stopni z każdej strony poziomu średnicy. Dwa słońca różniły się widocznie między sobą; barwy okręgów światlanych szły od środka na zewnątrz w następującym porządku: naprzód czerwone, potem żółto-zielone, blado-niebieskawe, nakoniec biała, której granic niepodobna było określić. Doktór przypomniał sobie dowcipną teoryę tego zjawiska, wymyśloną przez Tomasza Younga. Uczony ten utrzymuje, że jest ono skutkiem rozkładu promieni słonecznych przy łamaniu się ich pod kątem od sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu stopni mającym, na chmurach napełnionych igiełkami lodu. Zjawisko to nie może być widzialne przy niebie zupełnie czystem. Zdawało się doktorowi, że taki wykład tego fenomenu jest bardzo prawdy bliski.
Żeglarze oswojeni z morzami północnemi, uważają to zjawisko za przepowiednie obfitego śniegu. Gdyby się ta przepowiednia spełniła, to położenie Forwarda stało by się bardzo trudne. Hatteras postanowił więc posuwać się naprzód; przez resztę dnia tego i przez całą noc następną, nie spoczął ani na chwilę, a wciąż badał widnokrąg perspektywą; nie stracił żadnej sposobności wydostania się z ciaśniny i kazał się okrętowi zapuszczać w każdą niemal między lodami szparę. Ale rano musiał zatrzymać się przed nieprzebytą ławicą.
Właśnie wówczas doktór przyszedł do niego na pomost kapitański. Hatteras odprowadził go na sam tył, gdzie mogli mówić z sobą nie słyszani od innych.
— Jesteśmy zamknięci, rzekł kapitan; niepodobna posuwać się dalej.
— Niepodobna? zapytał doktór.
— Niepodobna. Wszystek proch jaki się znajduje na Forwardzie, nie zdołałby nam pomódz do posunięcia się dalej jak o ćwierć mili!
— Cóż więc poczniemy? rzekł doktór.
— Niewiem. Przeklęty ten rok, stawia nas w takich niekorzystnych warunkach!
— Jeśli trzeba gdzieś zazimować, kapitanie, rzekł doktór, to nam wszystko jedno, tutaj, czy gdzieindziej.
— Zapewne, rzekł z cicha Hatteras; ale należałoby nie zimować, a przynajmniej nie od czerwca. Zimowanie przedstawia wiele niebezpieczeństw fizycznych i moralnych. Umysł ludzki składających osadę, słabnie prędko w długiej bezczynności w pośród cierpień rzeczywistych. Liczyłem na to że zazimujemy gdzieś bliżej bieguna.
— A tu fatalność sprawiła, żeśmy zastali zamkniętą zatokę Baffińską.
— Otwarta ona była dla kogo innego, rzekł Hatteras gniewnie, dla tego Amerykanina, i...
— Ależ kapitanie, rzekł doktór przerywając mu umyślnie; mamy dopiero 5-ty czerwiec, więc nie rozpaczajmy; być może że się nam nagle jakie przejście otworzy. Wiesz pan przecie, że lód dąży do rozpadnięcia się na części, nawet wówczas gdy niema burzy, jakby w jego częściach pracowała jaka siła odpychająca; musimy więc lada chwila znaleźć morze wolne.
— Niech się tylko pokaże, a przeskoczymy je, zawołał Hatteras. Bardzo być może że za ciaśniną Bellot’a da się znaleźć droga ku północy przez ciaśninę Peda albo kanał Mac-Clintocka, a wówczas...
— Kapitanie, rzekł nadchodzący w tej chwili Wall, jesteśmy narażeni na skruszenie naszego steru przez lody.
— Nie pozwolę go odjąć, odparł Hatteras; chcę być gotów o każdej godzinie dnia i nocy. Pilnujcie tam panie Wall, tego steru, odpychajcie lody, ale go nie ruszać z miejsca.
— A jednak, rzekł Wall...
— Bez uwag, mości panie! zawołał Hatteras surowo.
Wall wrócił na swoje stanowisko.
— Ah! rzekł Hatteras w przystępie gniewu, dałbym pięć lat mego życia, żeby się już znajdować wyżej na północ. Nie znam miejsca niebezpieczniejszego nad to w którem obecnie jesteśmy. A tutaj jeszcze bliskość bieguna magnetycznego sprawia, że igła magnesowa leniwa jest albo waryjuje i zmienia ciągle położenie. Nie można używać kompasu.
— Wyznaję, rzekł doktór, że żegluga tutaj pełna jest niebezpieczeństw; aleć wreszcie wiedzieli o tem dobrze ci, którzy się na nią odważyli — nic ich już teraz niespodziewanego nie spotka.
— Ah doktorze, moja osada bardzo się zmieniła; widziałeś pan, że oficerowie pozwalają sobie uwag. Korzyści pieniężne spowodowały tych ludzi do zgodzenia się na czynione im propozycye; ale właśnie dlatego żeby osiągnąć te korzyści, chcą teraz coprędzej powrócić. Nie popierają mnie w mem przedsięwzięciu; ale jeśli nie dopnę com zamierzył, to nie będzie wina tego lub owego majtka z którym łatwo byłoby sobie poradzić, ale zła wola niektórych oficerów... Drogo mi to zapłacą.
— Przesadzasz pan, kapitanie, rzekł doktór.
— Nie przesadzam bynajmniej, odparł Hatteras. Czy pan mniemasz że się osada martwi przeszkodami jakie spotykamy? Przeciwnie mają nadzieję, że mnie te przeszkody odstręczą od moich zamiarów. To też żaden ani piśnie, gdy Forward zmuszony jest zwrócić się na południe, i zawsze będzie to samo. Głupcy! zdaje się im, że się do Anglii zbliżają. Ale niech mi się tylko uda zwrócić ku północy, a zaraz będzie inaczej. Ja jednak przysięgam na Boga, że mnie żadne żywe stworzenie nie zwróci z drogi, którą iść zamierzyłem. Niech się tylko pokaże jakakolwiek szpara, jakikolwiek otwór, byle się bryg tam zmieścił, a pójdę choćby przyszło tam zostawić blachy osłaniające mój okręt! Nic mnie nie wstrzyma!
Życzenia kapitana w części chociaż miały się spełnić. Jak to doktór przewidywał, wieczorem nagła nastała zmiana; czy to pod wpływem wiatru, czy prądu jakiego, czy też ciepła nareszcie, dość że góry lodowe rozdzielać się poczęły; Forward rzucił się naprzód śmiało, krusząc swym przodem stalowym lody pływające. Żeglował tak przez noc całą, a we wtorek o szóstej rano, wypłynął nareszcie z ciaśniny Bellot’a.
Lecz jakaż wściekłość tłumiona ogarnęła Hatteras’a na widok zamkniętej znowu drogi na północ wiodącej! Umiał on jednak panować nad sobą; ukrył to co się w duszy jego działo i jakby droga otwarta w tej chwili była zarazem drogą którąby wybrał najchętniej dozwolił swemu okrętowi płynąć w dół ciaśniny Franklina, nie mogąc iść w górę przez ciaśninę Peel’a. Postanowił opłynąć przylądek księcia Walii i tym sposobem wydostać się na kanał Mac-Clintock’a. Wiedział jednak, że Shandon i Wall rozumieli położenie i widzieli, że nadzieje kapitana zawiedzione zostały.
Dzień 6 czerwca przeszedł bez żadnego wypadku; niebo było jakby na śnieg zachmurzone, spełniły się prognostyki wysnute z halo.
Przez trzydzieści sześć godzin, Forward wciąż płynął wzdłuż krętego wybrzeża Boothia, nie mogąc wszakże zbliżyć się do przylądka księcia Walii, Hatteras kazał wytężać siłę pary, paląc węgiel rozrzutnie, liczył bowiem na zaopatrzenie się w paliwo na wyspie Beechey. We czwartek przybył do krańca ciaśniny Franklina i znowu drogę na północ zastał lodami zawaloną.
To go już do rozpaczy przywodziło; wrócić nawet było niepodobna. Lody pchały go naprzód, a droga przebyta wciąż się za nim zamykała, jak gdyby nigdy morze nie było czyste tam, gdzie on płynął przed godziną.
Tak więc, nietylko Forward nie posuwał się ku północy, ale jeszcze nie mógł stanąć ani na chwilę, bo lody mogłyby go otoczyć i zatrzymać; uciekał przed lodami, jak inne okręty uciekają przed burzą.
W piątek 8 czerwca zbliżył się do wybrzeża Boothia przy wejściu na ciaśninę James Ross’a, którą ominąć koniecznie było potrzeba, bo ona prowadzi tylko na zachód i wprost do lądów Ameryki.
Obserwacye dokonane w tym punkcie w samo południe wykazały 70° 5′ 17″ szerokości i 96° 46′ 45″ długości; doktór przeniósł te cyfry na swą mappę i przekonał się, że nareszcie są u bieguna magnetycznego, właśnie w miejscu gdzie James Ross, synowiec sir John’a stanowczo oznaczył to ciekawe położenie.
Ląd był tu niski, a w milowej od morza odległości wznosił się zaledwie na stóp sześćdziesiąt.
Ponieważ kocioł u machiny Forwarda potrzebował oczyszczenia, kapitan kazał zarzucić kotwicę na pole lodowe, i pozwolił doktorowi wyjść na ląd, w towarzystwie retmana. Sam zaś, nieczuły na wszystko co było obce jego zamiarom, zamknął się w swej kajucie, pożerając wzrokiem mapę bieguna.
Doktór bez trudu doszedł do lądu ze swym towarzyszem; niósł on kompas, mający mu posłużyć do skontrolowania doświadczeń i wniosków James Ross’a. Odszukał z łatwością pagórek z wapieni wzniesiony przez tegoż; a wstąpiwszy nań, ujrzał przez otwór umyślnie urządzony, skrzynkę mosiężną, w której James Ross złożył kopiję protokółu swego odkrycia. Zdawało się, że od trzydziestu lat, żadna istota ludzka nie zwiedzała tego pustego wybrzeża.
W miejscu tem, igła magnesowa, jak może być najdelikatniej zawieszona, przybierała natychmiast położenie mniej więcej prostopadłe, pod wpływem magnetycznym; punkt zatem przyciągania znajdował się w bardzo niewielkiej odległości, jeśli nie tuż pod samą igiełką.
Doktór bardzo starannie robił swe doświadczenia.
Widać, że James Ross z powodu niedokładności swych narzędzi oznaczył pochylenie się prostopadłe swej igiełki na 89° 59′ — rzeczywisty zaś, prawdziwy punkt magnetyczny, znajdował się o jednę minutę od tego miejsca. Doktór Clawbonny był szczęśliwszym, bo w niejakiej ztamtąd odległości z zadowoleniem ujrzał, że nachylenie się jego igły wynosiło 90 stopni.
— Tu jest rzeczywiście magnetyczny biegun kuli ziemskiej, zawołał uderzając nogą w ziemię.
— Czy doprawdy tutaj? zapytał Johnson.
— Tutaj właśnie mój przyjacielu.
— A zatem, rzekł znów retman, trzeba do bajek policzyć wszelkie przypuszczenia o górach lub masach magnetycznych.
— Tak jest, z uśmiechem radości odpowiedział doktór, są to przypuszczenia łatwowierności. Widzisz, że niema tu żadnej góry zdolnej przyciągać okręty, lub odzierać z wszelkiego żelaza, jak kotwice i gwoździe; sam przekonywasz się, że twe buty choć podkute, nie przylegają tu do ziemi bardziej niż na każdym innym punkcie globu.
— Jakże więc to wytłomaczyć.
— Nic się tu nie tłumaczy mój kochany; jeszcze nie jesteśmy dość na to uczeni. Jedną tylko rzecz którą wiemy z pewnością i dokładnością matematyczną, że biegun magnetyczny jest, w tem oto miejscu, a nie gdzieindziej.
— Ah panie Clawbonny, coby nasz kapitan dał za to, żeby to samo mógł powiedzieć o biegunie północnym.
— Przyjdzie i do tego Johnsonie, przyjdzie z pewnością.
— Daj Boże! odrzekł marynarz.
Doktór z Johnsonem ustawili pagórek w tem miejscu, gdzie doświadczenie zostało zrobionem! a skoro ujrzeli znaki dawane z okrętu, powrócili na pokład o godzinie szóstej wieczorem.






ROZDZIAŁ SIEDMNASTY.

Katastrofa sir John Franklina.

Forward nie bez trudności przepłynął w prostym kierunku ciaśninę James Rossa; musiano użyć do tego piły i petard; ludzie załogi byli niezmiernie pomęczeni. Na szczęście jednak temperatura była znośną, lecz zarazem o trzydzieści stopni wyższą od tej, jaką w takimże czasie znalazł James Ross. Termometr wskazywał 2° stustop.
W sobotę opłynięto przylądek Felix, na północnym krańcu ziemi króla Wilhelma; jednej ze średnich wysp morza podbiegunowego.
Załoga była pod wpływem bardzo niemiłego wrażenia, rzucając na wyspę wzdłuż której płynięto, ciekawe, lecz smutne wejrzenie.
Znajdowano się bowiem naprzeciw tej samej ziemi króla Wilhelma, która była teatrem najstraszniejszego dramatu nowszych czasów; o kilka mil od tego miejsca na zachód, Erebus i Terror zginęły na zawsze!
Majtkowie Forwarda wiedzieli o wszystkich usiłowaniach, jakie czyniono dla odszukania wyprawy admirała Franklina, znali również i rezultaty owych poszukiwań; lecz nie znano jeszcze wówczas dokładnie smutnych szczegółów tej okropnej katastrofy. Gdy przeto doktór śledził na mapie drogę przez okręt przebywaną, kilku z nich, a mianowicie Bell, Bolton i Simpson zbliżyli się do niego, mieszając się zwolna do rozmowy. Wkrótce przez ciekawość przyłączyła się i reszta osady; a tymczasem bryg sunął z szybkością nadzwyczajną, tak że brzegi z przystaniami, przylądkami i wyniosłościami, przesuwały się przed oczyma jakby jaka panorama olbrzymia.
Hatteras przechadzał się po wyższym pomoście szybkim krokiem; doktór otoczony majtkami na pokładzie skorzystał z tej sposobności, wiedząc jaką wagę w podobnych okolicznościach może mieć opowiadanie jego, i pochwycił na nowo wątek przerwanej z Johnsonem rozmowy:
— Wiecie zapewne moi przyjaciele, jaki był początek karyery Franklina; był on chłopcem okrętowym, a następnie majtkiem, równie jak Cook i Nelson; spędziwszy młodość na wielkich podróżach morskich, w roku 1845 postanowił puścić się na wynalezienie przejścia północno-zachodniego. Dowodził on dwoma wypróbowanej dobroci okrętami: Erebus i Terror, które już w 1840 r. z James Bossem odbyły podróż do bieguna południowego. Erebus na którym znajdował się sam Franklin, miał załogę złożoną z siedmdziesięciu ludzi; kapitanem jego był Fitz-James, porucznikami Gore i Le Vesconte, retmanami Des Voeux, Sargent i Couch, a chirurgiem Stanley. Terror miał sześćdziesięciu ośmiu ludzi: kapitanem był Crozier; porucznikami Little Hogdson i Irving; retmanami Horesby i Thomas, a chirurgiem Peddie.
W różnych punktach naszej podróży obecnej, możecie spotkać nazwiska wielu z pomiędzy tych dzielnych lecz nieszczęśliwych ludzi, z których ani jeden nie ujrzał już swego kraju rodzinnego. Wszystkiego stu trzydziestu ośmiu ludzi! Wiadomo, że ostatnie listy Franklina adresowane były z wyspy Disko, pod datą 12 lipca 1845 r.
„Spodziewam się, pisał on, że dzisiejszej nocy wypłynę na ciaśninę Lancastra.“
Co się stało od czasu wyjazdu jego z zatoki Disko? Kapitanowie łodzi wielorybniczych, książę Walii i Entreprise, widzieli poraz ostatni dwa okręty w zatoce Melville’a, i odtąd nie słyszano już więcej o nich. Jednakże możemy śledzić Franklina w jego pochodzie na zachód: przez ciaśniny Lancastre i Barrow, dostał się on na wyspę Beechey, gdzie przepędził zimę z 1845 na 1846 r.
— A zkądże wiadome są te szczegóły? zapytał cieśla Bell.
— Z trzech grobów, jakie w 1850 roku wyprawa Austin’a znalazła na wyspie — w grobach tych pochowani byli trzej majtkowie Franklina; dalej jeszcze z papierów znalezionych przez Hobson’a porucznika okrętu Fox, noszących na sobie datę 25 kwietnia 1848 r. Wiemy przeto, że po zimowisku Erebus i Terror płynęły w górę ciaśniny Wellington’a i doszły aż do siedmdziesiątego siódmego równoleżnika, lecz zamiast płynąć dalej na północ, zapewne z powodu niepodobieństwa zwrócenia się tam, zwróciły się na południe.
— I to było przyczyną ich zguby! odezwał się głos jakiś. Ocaleniem dla nich była północ!
Wszyscy się odwrócili; Hatteras łokciem wsparty o baryerę swego pomostu, rzucił tę uwagę ludziom swej załogi.
— Zapewne, mówił dalej doktór, Franklin miał zamiar zbliżyć się do wybrzeży amerykańskich, lecz burze go zaskoczyły w tej nieszczęsnej drodze i 12 września 1846 r. oba okręty zostały pochwycone przez lody, o kilka mil od tego właśnie miejsca, na północo-zachód od przylądka Felix. Ztamtąd zapędzeni zostali dalej jeszcze w tym samym kierunku, aż do cypla Wiktoryi, tego właśnie, który tu widać, mówił doktór, ukazując palcem punkt na morzu. Okręty wszakże, ciągnął dalej, opuszczone były dopiero 22 kwietnia 1848 r. Lecz co się działo przez te dziewiętnaście miesięcy? co robili ci nieszczęśliwi? Zapewne zwiedzali lądy okoliczne, szukając na nich ocalenia, bo wiedzieć trzeba, że admirał był człowiekiem energicznym, i jeśli mu się nie powiodło....
— To dla tego, iż go zdradzili ludzie jego załogi, wtrącił Hatteras głuchym głosem.
Majtkowie nie śmieli podnieść oczu, wyrazy te, jak kamienie na nich padały.
— Krótko mówiąc, dowiadujemy się z tegoż samego dokumentu, że sir John Franklin w skutek ciężkich trudów zmarł 11 czerwca 1847 r. Cześć jego pamięci! dodał doktór zdejmując kapelusz.
Słuchacze poszli w milczeniu za jego przykładem.
— Co się stało z temi biedakami, pozbawionemi zwierzchnika przez ciąg dziesięciu miesięcy? Pozostali na pokładzie swych statków i zdecydowali się opuścić takowe dopiero w kwietniu 1848 r.; ze stu trzydziestu óśmiu ludzi, pozostało jeszcze stu pięciu. Trzydziestu trzech umarło! Wtedy kapitanowie Crozier i Fitz James wznieśli pagórek na cyplu Wiktoryi i złożyli w nim swe ostatnie dokumenta. Patrzcie przyjaciele moi, oto właśnie przepływamy przed tym cyplem. Możecie jeszcze widzieć resztki tego pagórka, usypanego na najdalszym punkcie, do jakiego doszedł John Ross w 1831 roku. Oto przylądek Jane Franklin! oto cypl Franklin! oto zatoka Erebus, gdzie znaleziono szalupę zrobioną ze szczątków okrętu, ustawioną na saniach! Tam znaleziono także łyżki srebrne, znaczną ilość amunicyi, czekolady, herbaty i książek do modlitwy.
Stu pięciu pozostałych marynarzy, pod wodzą kapitana Crozier puścili się w drogę do Great-Fish-River! Dokąd dotrzeć zdołali? Czy udało im się dostać do zatoki Hudsońskiej? Czy który z nich jest dotąd przy życiu i co się z nim dzieje w takim razie?...
— Co się z niemi stało, to ja wam powiem, rzekł silnym głosem John Hatteras. Usiłowali oni przybyć do zatoki Hudsońskiej i dla tego rozbili się na kilka oddziałów! Obrali drogę na południe! Z listu doktora Rae pisanego w 1854 r. dowiedziano się, że w 1850 r. Eskimosi spotkali w obrębie ziemi króla Wilhelma oddział z czterdziestu ludzi złożony, który polując na cielęta morskie, przebywał wielkie przestrzenie lodów, ciągnąc za sobą czółno; ludzie tego oddziału byli nędzni, wyniszczeni głodem, trudami podróży i smutkiem. Później, ciż sami dzicy znaleźli trzydzieści trupów na lądzie, a pięć na wyspie pobliskiej; jedne były na pół zakopane, inne całkiem bez pogrzebu porzucone; ci pod czółnem wywróconem, tamci pod resztkami namiotu podartego; tu oficer z teleskopem w ręku, a przy nim strzelba nabita; tam znowu nieco dalej, kotły z resztkami niedojedzonej uczty strasznej. Na tę wiadomość, admiralicya prosiła kompanię załogi Hudsońskiej, aby wysłała swych najzdolniejszych agentów, celem zbadania wypadków na miejscu samem. Popłynęli oni w dół rzeki Back aż do jej ujścia. Zwiedzili wyspy Montreal, Maconochie, oraz cypl Ogle, ale daremnie. Wszyscy ci nieszczęśliwi umarli z nędzy, z cierpień, wycieńczenia i głodu, usiłując okropnem ludożerstwem podtrzymywać swe istnienie. Oto co ich spotkało w owej podróży na południe! Czyż po tem wszystkiem macie jeszcze ochotę puścić się w ich ślady.
Drżący głos, namiętne ruchy i ogniem pałająca twarz Hatterasa, sprawiły na słuchaczach nieopisane wrażenie. Cała załoga porwana wzruszeniem w obec tych lądów złowrogich, jednym głosem zawołała:
„Na północ! na północ!“
— Tak! na północ! tam ocalenie, tam nas czeka chwała! Niebo samo widocznie chce tego, bo oto i wiatr się zmienia i przejścia mamy wolne! — Zmienić kierunek!
Majtkowie rzucili się z pośpiechem na swe miejsca; ogromne kawały kry zwolna topniały i rozpadały się; Forward zwrócił się szybko ku kanałowi Mac-Clintock’a.
Nie mylił się Hatteras, licząc na znalezienie wód mniej lodami zawalonych; płynął drogą, którą Franklin zgadywał niegdyś, wzdłuż wschodniego wybrzeża lądu księcia Walii, już wtedy dokładnie znanego, gdy przeciwnie brzeg drugi całkiem był jeszcze nieznany. Widocznie, lody pokruszone odpłynęły przejściem wschodniem ku południowi, bo kanał przez który sunął okręt, zupełnie prawie oczyszczony był z lodów; więc też i Forward mógł odzyskać czas stracony, a posiłkując się zwiększoną siłą pary, już 14-go czerwca przepłynął zatokę Osborne i najdalsze punkta do jakich doszły wyprawy wysłane w roku 1851. W ciaśninie lody dość jeszcze były gęste, lecz nie było obawy aby Forwardowi zabrakło wolnej do żeglugi wody.






ROZDZIAŁ OŚMNASTY.

Droga na północ.

Zdawało się, że ludzie załogi powrócili całkowicie do karności i posłuszeństwa. Manewra rzadsze i nie bardzo utrudzające, dawały im częstsze i dłuższe wypoczynki; temperatura utrzymywała się ciągle na stopniu wyższym od punktu zamarzania, a tajenie lodów, miało usunąć przeszkody w tej żegludze.
Duk na dobre już oswojony i towarzyski, wszedł w ścisłą przyjaźń z doktorem Clawbonny; lecz jak to bywa w przyjaźni, że jeden dla drugiego zupełnie się poświęca, tak też i tu doktór stał się ofiarą: Duk robił z nim co chciał, a doktór był mu posłuszny jakby pies swemu panu. Duńczyk okazywał także przychylność dla wielu majtków i oficerów osady, jednakże, jakby instynktem wiedziony unikał Shandona. Ale zawsze szczerzył zęby na Pena i Foker’a i warczał głucho, ile razy który z nich zbliżył się do niego. Oni też nie śmieli już brać się do tego, jak go Clifton nazywał: ducha opiekującego się kapitanem.
Jednem słowem, załoga wróciła do dawnej ufności i postępowała jak należało.
— Zdaje się, rzekł pewnego razu James Wall do Ryszarda Shandon, że nasi ludzie na seryo wzięli słowa kapitana i przestali już wątpić o powodzeniu jego przedsięwzięcia.
— Mylą się jednak, odpowiedział Shandon; gdyby się chcieli zastanowić, gdyby zbadali rzetelne nasze położenie, przekonaliby się, że z jednej niedorzeczności wpadamy w drugą.
— A jednak, mówił znowu Wall, wydostaliśmy się na morze wolne od lodów, wracamy na drogi już znane; czy nie przesadzasz obawą Shandonie?
— Nic nie przesadzam; nie zaślepia mnie nienawiść jaką mam dla Hatterasa, ani zazdrość o którą mnie może posądzasz. Powiedz mi czy zwiedzałeś składy węgla?
— Nie, odpowiedział Wall.
— Idźże więc tam i przekonaj się jak raptownie zmniejszają się nasze zapasy paliwa. W takich okolicznościach w jakich się znajdujemy, należy głównie płynąć pod żaglami, a parę zachować tylko na wypadek spotkania prądów lub wiatrów przeciwnych, węgiel powinien być używanym z największą oględnością, bo i któż może powiedzieć z pewnością, gdzie i na jak długo możemy być na tych morzach zatrzymani? Lecz Hatteras palony gorączką posuwania się naprzód, dostania się jak najprędzej do bieguna, którego dotrzeć niepodobna, niedba o takie drobnostki. Czy wiatr przyjazny wieje, czy przeciwny, on pędzi wytężywszy całą siłę pary i może być, że niedługo będziemy w wielkim kłopocie, jeśli nie całkiem zgubieni.
— Jeśli mówisz prawdę Sbandonie, to położenie jest bardzo groźne.
— Tak jest, a nie tylko z tego powodu, że możemy nie mieć żadnego z machiny pożytku w chwili najkrytyczniejszej, ale jeszcze i ze względu na zimowisko, którego prędzej czy później spodziewać się musimy, a przyznasz sam, że wartoby pamiętać i na zimno, w kraju, gdzie merkuryusz często zamarza w termometrze[4].
— Ale zdaje mi się Shandonie, że kapitan ma zamiar odnowić swe zapasy na wyspie Beechey, gdzie powinniśmy znaleźć wielką obfitość węgla.
— Ale czy na morzach północnych można zawsze dopłynąć tam gdzie się pragnie? Czy znajdziemy wszędzie swobodne przejście? czy dopłyniemy z pewnością do wyspy Beechey? a jeśli nie dopłyniemy, to cóż się z nami stanie?
— Masz pan słuszność, rzekł Wall; Hatterasowi zdaje się brakować przezorności; należałoby zatem zrobić mu niejakie w tym względzie przedstawienie. Czemu pan tego nie uczynisz?
— Postanowiłem milczeć, odparł Shandon, źle ukrywający przenikającą go gorycz; nie na mnie już teraz spoczywa odpowiedzialność, i postanowiłem czekać wypadków. Rozkazują mi, a ja wykonywam, a nie robię uwag.
— Pozwól pan sobie powiedzieć, rzekł Wall, że tak postępując, nie dobrze postępujesz; idzie tu bowiem o wszystkich, a niedorzeczności popełnione przez kapitana drogo może przyjdzie nam opłacić.
— Albożby mnie chciał słuchać, gdybym chciał mówić?
Wall nie śmiał odpowiedzieć twierdząco, dodał jednak:
— Możeby wysłuchał przedstawień całej załogi.
— Załogi? rzekł Shandon, wzruszając ramionami; toż jej chyba nie obserwował? Ona myśli zupełnie o czem innem, a nie o swem bezpieczeństwie. Wie ona dobrze że zdąża ku 72-mu równoleżnikowi, i że za każdy stopień przebyty po za tą szerokością, będzie miała po tysiąc funtów.
— To prawda, odrzekł Wall; kapitan wziął ją na najłakomszą dla ludzi przynętę.
— Co do chwili bieżącej przynajmniej, dodał Shandon.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że gdy niema niebezpieczeństwa ni trudów, gdy morze jest wolne, to wszystko zdaje się dobrem; ale co się robi dla pieniędzy, nie wiele warte. Niech tylko nadejdą trudne okoliczności. niebezpieczeństwa, nędza, choroby, zniechęcenie, mrozy ku którym podążamy jak szaleńcy, a zobaczymy wówczas, czy ci ludzie będą pamiętali o obiecanej im pieniężnej nagrodzie.
— Więc pan utrzymujesz, że kapitanowi nie powiedzie się jego przedsięwzięcie?
— Nie powiedzie się, odparł Shandon. Trzebaby przedewszystkiem doskonałej wspólności pojęć w dowódzcach, sympatyi wzajemnej między niemi, a tego obojga niema. Dodam i to, że Hatteras istnym jest szaleńcem; przeszłość jego składa na to dowody. Zobaczymy wreszcie! mogą nadejść takie okoliczności, że trzeba będzie oddać dowództwo statku komuś mniej awanturniczemu...
— A jednak rzekł Wall, wstrząsając głową nieufnie, z Hatterasem zawsze będą trzymać...
— Będzie z nim trzymać, rzekł Shandon przerywając, doktór Clawbonny, uczony, któremu tylko o nauczenie się czegoś idzie; będzie z nim trzymać Johnson, pilnujący niewolniczo karności żeglarskiej, i któremu nawet nie przyjdzie do głowy żeby porozumować nad położeniem; będzie z nim trzymać może jeszcze paru innych. To i czterech razem, a nas tu jest ośmnastu. Nie! Hatteras nie posiada ufności załogi i wie o tem, to też krępuje ją pieniędzmi. Skorzystał zręcznie z opowiadania o nieszczęściach Franklina, żeby nawrócić ku sobie ruchome umysły tych ludzi; ale zaręczam że to nie długo potrwa. A jeśli się nie dostanie do wyspy Beechey, będzie zgubiony!
— Gdyby załoga mogła się domyślać...
— Nie mów jej nic Wallu o tem wszystkiem, proszę cię bardzo; ona sama to spostrzeże. Zresztą, jak na teraz, najlepiej jest posuwać się na północ. Być może przecież, że to co Hatteras uważa za posuwanie się ku biegunowi, nie jest właśnie odsuwaniem się od niego? Po przejściu kanału Mac-Clintocka będzie zatoka Melville’a, a tam właśnie dotyka wiele ciaśnin prowadzących do zatoki Baffińskiej. Hatteras powinienby pomyśleć o tem. Droga na zachód łatwiejsza jest niż na północ.
Z tych wyrazów można było ocenić usposobienie Shandona; kapitan nie bardzo się mylił przeczuwając w nim zdrajcę.
Niemniej jednak Shandon trafnie tłómaczył obecne zadowolenie załogi, nadzieje przejścia wkrótce siedmdziesiątego drugiego równoleżnika. Chciwość na pieniądze owładła nawet najtrwożliwszych; Cliffton już naprzód obliczył wszystko jak najściślej, pomijając kapitana i doktora którzy nie mogli brać udziału w nagrodzie, było na Forwardzie szesnastu ludzi, zatem z tysiąca funtów dostałoby się każdemu po sześćdziesiąt dwa funty i pół (przeszło 1562 franków) za każdy przebyty stopień. Jeśliby się udało dotrzeć aż do bieguna, to po ośmnastu stopniach przebytych wypadłoby na głowę po tysiąc sto dwadzieścia pięć funtów (23,125 fr.), a to już jest majątek! Zabawka ta kosztowałaby kapitana ośmnaście tysięcy funtów szterlingów (450,000 fr.); ale on dosyć był bogaty na to, żeby sobie pozwolić podobnego do bieguna spaceru.
Obliczenia te podżegały bardzo chciwość ludzi należących do załogi Forwarda, i nie jeden z tych który dwa tygodnie wprzód cieszył się z tego że płynie ku południowi, pałał teraz żądzą przejścia coprędzej równoleżnika, za którym rozpocząć się miał dla niego połów złota.
Dnia 16-go czerwca okręt doszedł do przylądka Aworth. Góra Rawlinson wznosiła swe białe szczyty ku niebu; śnieg i mgła podnosiły w oczach jej ogrom i odległość. Temperatura utrzymywała się na kilku stopniach nad punktem marznięcia wody; z boków góry tryskały improwizowane kaskady i strumienie, a massy śniegów obsuwały się z hukiem podobnym do odgłosu dział ciężkiego kalibru. Lodniki rozciągnięte jak białe obrusy, odbijały światło na niezmierne przestrzenie. Przepyszny był widok tej podbiegunowej natury zwalczonej przez roztopy. Bryg płynął bardzo blisko wybrzeża, można więc było dostrzedz na skałach lepiej niż inne osłoniętych rzadkie krzaki, których różowe kwiecie lękliwie wyłoniało się z pośród śniegów; mchy chude różowo zabarwione i porosty jakiejś karłowatej wierzby czołgające się po ziemi.
Nakoniec dnia 19-go czerwca okrążono cypel Minto leżący pod owym wyczekiwanym siedmdziesiątym drugim równoleżnikiem i stanowiący kończynę zatoki Ommaney; statek wszedł do zatoki Melwille’a, nazwanej morzem srebrnem przez Boltona; wesoły ten marynarz wypowiedział przy tej sposobności mnóstwo konceptów, z których zacny CIawbonny naśmiał się serdecznie.
Pomimo wiatru przeciwnego dosyć mocnego, posuwanie się Forwarda odbywało się bez wielkiej trudności, a 23-go czerwca minął już siedmdziesiąty czwarty stopień szerokości północnej. Był wtedy w samym środku zatoki Melville’a, najznaczniejszego z mórz w tamtych stronach. Kapitan Parry pierwszy był na tych wodach z wyprawą swą w 1819-m roku, i tam to załoga jego zdobyła nagrodę pięć tysięcy funtów szterlingów wynoszącą, przez rząd angielski przyrzeczoną.
Clifton zadowolnił się uwagą że między siedmdziesiątym drugim stopniem a siedmdziesiątym czwartym, jest dwa stopnie różnicy, i że na jego osobę wypadało już sto dwadzieścia pięć funtów z nagrody przyrzeczonej przez Hatterasa. Zrobiono mu uwagę, że w tych stronach majątek małe ma znaczenie, i że bogatym jest się wówczas, gdy można przepić swoje bogactwo; że zatem aby się cieszyć i zacierać ręce trzeba czekać na chwilę, w której będzie można się tarzać pod stołem której szynkowni w Liwerpoolu.






ROZDZIAŁ DZIEWIETNASTY.

Wieloryb.

Jakkolwiek nietrudno było żeglować w zatoce Melwille’a, nie całkiem jednak oczyszczoną była z lodów; zalegały ją jeszcze pola lodowe, przedłużające się aż do krańców horyzontu; tu i owdzie ukazywały się góry lodowe nieruchome i jakby silnie przytwierdzone wśród lodowisk rozległych. Gdzie tylko można było, Forward pędził całą siłą pary. Wiatr często zmieniał kierunek, przeskakiwał niejako z jednego w drugi.
Zmienność wiatru na morzach północnych jest faktem uwagi godnym; nieraz się zdarza, iż jedna chwila tylko dzieli najpiękniejszą pogodę, od burzy rozwścieczonej. Tego właśnie doświadczył na sobie kapitan Hatteras, w dniu 23 czerwca, wśród ogromnej zatoki.
Najpospolitsze i najzimniejsze zarazem wiatry tam panujące są te, które wieją z ławicy lodowej. Tego dnia termometr opadł o kilka stopni; wiatr zwrócił się na południe, i wytrząsał wilgoć powietrza w postaci gęstego śniegu. Gdy wicher podnosił się z większą siłą, Hatteras kazał zwinąć żagle; zanim jednak uczynić to zdołano, już maszt najmniejszy wyrwanym został.
Hatteras wydawał rozkazy z nadzwyczajnie zimną krwią i przez cały czas trwającej burzy, ani na chwilę nie oddalił się z pokładu; mimo to jednak, dla bezpieczeństwa okrętu musiał się zwrócić nieco na zachód. Wiatr podnosił na morzu ogromne bałwany, wśród których kołysały się tu i owdzie oderwane lody; bryg miotany był na wszystkie strony, jak zabawka dziecięca. Raz unosił się prostopadle ponad bałwan wody; jego belka żelazna odbijając na sobie światło rozstrzelone, wyglądała jak sztaba do białości rozpalonego metalu; to znowu zapadał w przepaść, wśród kłębów własnego dymu, a szruba jego tymczasem wyniesiona po nad wodę, z złowróżbym świstem rozbijała powietrze. Deszcz ze śniegiem spadał potokami.
Doktór miał śliczną sposobność przemoknięcia aż do szpiku i dla tego też pozostał na pomoście, podziwiając ten widok niezwykły: patrzył w niemem zachwyceniu, bo zresztą i najbliżej niego stojący człowiek, rozmowy usłyszeć nie byłby w stanie — i był świadkiem dziwnego zjawiska, właściwego tylko stronom podbiegunowym.
Burza ta, jak to często bywa w okolicach najbardziej na północ posuniętych, trwała tylko na pewnej, ograniczonej przestrzeni, trzy do czterech mil na około wynoszącej. Po za lodowiskami dostrzedz było można niebo czyste i morze spokojne; potrzeba tylko było, aby się Forward zdołał tam przedostać jakiem przejściem między lodami; było to bardzo niebezpieczne, bo można było zostać rzuconym na te lody. Mimo to jednak Hatteras po kilku godzinach ciężkiego trudu, wyprowadził swój statek na wody spokojne i wolne od burzy konającej o parę węzłów od okrętu.
Inny był już teraz widok zatoki. Potęga fali i wichru poodrywała od lodowisk mnóstwo gór płynących teraz ku północy, krzyżujących się we wszystkich kierunkach. Nie trudno było ich uniknąć z powodu szerokości zatoki, a widok był wspaniały. Ogromne te massy pędzone różną szybkością, zdawały się ścigać w biegu na przestronnej arenie.
Gdy doktór z zachwyceniem wpatrywał się w ten widok, harponer Simpson zbliżył się do niego i wskazał na morze, którego woda zmieniała barwy począwszy od niebieskiej do zielono oliwkowej; długie pasy tych kolorów ciągnęły się z północy na południe, tak że oko gubiło się, chcąc uchwycić krańce tego zjawiska. Niekiedy znowu, woda była bardzo czysta, miejscami zaś mętna i brudna.
— Co sądzisz o tem panie Clawbonny, zapytał Simpson.
— Sądzę mój przyjacielu, odpowiedział doktór, toż samo co i wielorybnik Scoresby mniemał o naturze tych wód różnokolorowych, to jest: że wody niebieskie nie mają w sobie owych milijardów drobniutkich istot, któremi napełnione są wody zielone. Robił on wiele w tym przedmiocie doświadczeń, którym ja wierzę bardzo chętnie.
— Oh! panie Clawbonny, możnaby jeszcze coś innego wnioskować z tego zabarwienia wody morskiej.
— Czy tak myślisz?
— Tak jest panie doktorze i zapewniam cię, że gdyby Forward był statkiem wielorybniczym, mielibyśmy niedługo co do roboty.
— Ależ ja tu nie widzę nic coby wskazywało obecność wieloryba, odpowiedział doktór oglądając się dokoła.
— Niedługo zobaczymy go, upewniam cię panie Clawbonny. Spotkanie wody koloru zielonego pod tą szerokością, zawsze jest dobrą dla rybaków wróżbą.
— Dla czegoż to, spytał doktór, którego zaciekawiały te uwagi człowieka w tych rzeczach kompetentnego.
— Bo na tych właśnie wodach zielonych, odpowiedział Simpson, najwięcej poławiają się wieloryby.
— Z jakiegożto powodu Simpsonie?
— Bo tu one znajdują najobfitsze dla siebie pożywienie.
— Czyż pewnym jesteś?...
— Oh! sto razy może sam tego doświadczyłem na morzu Baffińskiem, nie wiem dla czegoby inaczej być miało na zatoce Melville.
— Zdaje się, rzekł doktór, że takby być powinno.
— O! patrz pan, wołał Simpson, przechylając się przez wierzch parapetu, — patrz, patrz, panie Clawbonny!
— Widzę jakby ślad okrętu prującego wody, odpowiedział doktór.
— To jest właśnie tłuszcz, jaki wieloryb za sobą pozostawia, i możesz mi pan wierzyć, że niedaleko się ztąd znajduje.
Rzeczywiście naokoło czuć się dawał mocny zapach tranu. Doktór baczniej począł przyglądać się powierzchni morza, a przepowiednia harponera wkrótce się ziściła. Z wierzchołka masztu dał się słyszeć silny głos Foker’a.
— Wieloryb! wieloryb! pod wiatrem naszym.
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę wskazaną; w odległości mniej więcej jednej mili od brygu, spostrzeżono wytrysk nie wiele nad morze wybiegający.
— Otóż on! wieloryb! krzyknął Simpson, doświadczony już w tych rzeczach.
— Znikł znowu, dodał doktór.
— Znaleźlibyśmy, go gdyby tego była potrzeba, powiedział Simpson tonem trochę żałosnym.
Tymczasem kapitan Hatteras i choć go o to nie proszono — na co zresztą niktby się nie odważył — wcale niespodziewanie kazał przygotować łódź wielorybniczą; pochwycił on tę sposobność, aby i rozrywkę dać ludziom swej załogi i zdobyć kilka baryłek tranu. Pozwolenie to, z prawdziwem zadowoleniem przez wszystkich przyjęte zostało.
Czterech majtków siadło do łodzi, którą kierował Johnson; Simpson stał na przodzie z harpunem w ręku. Doktora też nie można było wstrzymać aby nie należał do wyprawy. Morze było dość spokojne; łódź płynęła tak szybko, że w niespełna dziesięć minut, już była o milę od brygu.
Wieloryb nabrawszy świeżego powietrza, zanurzył się znowu w wodę; lecz wkrótce wypłynął na wierzch i wyrzucił na piętnaście stóp wysoko mięszaninę pary i klejkowatej materyi, jakie wciąż wydobywają się z jego otworów nozdrzowych.
— Tam! tam! wołał Simpson, wskazując palcem punkt o jakie ośmset prętów odległy od szalupy, która szybko zwróciła się ku potworowi. Bryg nieopodal trzymał się w pogotowiu na wszelki wypadek.
Ogromne zwierzę wypływało i ginęło znowu pod wodami, ukazując tylko grzbiet swój czarniawy, podobny do skały zapadłej w morzu: wieloryb nie będąc ściganym, nigdy nie pływa szybko, a ten którego widziano, kołysał się na falach z całą swobodą.
Szalupa sunęła cicho po owych wodach zielonych, których nieprzezroczystość niedozwalała zwierzęciu dostrzedz nieprzyjaciela. Gotowanie się tak wątłego statku na walkę z olbrzymem oceanu, zawsze wstrząsające robi wrażenie. Wieloryb ten mógł mieć około stu trzydziestu stóp długości, a często pomiędzy siedmdziesiątym drugim a ośmdziesiątym stopniem, spotykać się dają wieloryby dochodzące do ośmdsiesięciu stóp. Starożytni autorowie, wspominają nawet o wielorybach siedmset stóp długości mających, lecz zdaje się, że to są tylko wymysły bujnej wyobraźni.
Wkrótce szalupa dopłynęła blisko wieloryba. Na znak Simpsona wiosła się zatrzymały; wtedy zręczny marynarz zakręciwszy w powietrzu oszczep opatrzony powyżej łokcia rozszczepionemi zazębieniami, doświadczoną i pewną dłonią rzucił go w zwierzę i zatopił go w jego grubej warstwie tłuszczu. Skaleczony potwór rzucił silnie w tył ogonem i znikł pod wodą. Wtedy podniesiono do góry cztery wiosła, a lina przywiązana do harpuna i umieszczona na przodzie statku rozwijała się z nadzwyczajną szybkością, pociągając za sobą gwałtownie szalupę, zręcznie przez Johnsona kierowaną.
Wieloryb oddalał się od brygu, dążąc w stronę pływających gór lodowych, trwało to z pół godziny; musiano wciąż maczać w wodzie linę harpunową, aby się od tarcia nie zatliła. Gdy zwierz zaczął widocznie ustawać w swym biegu, wyciągano zwolna linę i starannie ją zwijano; wieloryb niebawem ukazał się na powierzchni morza, tłukąc o wodę swym ogromnym ogonem, i podnosząc tym sposobem prawdziwe trąby wodne, które w obfitym deszczu spadały na szalupę. Podpłynięto bliżej do wieloryba; Simpson porwał długą dzidę, zabierając się do ugodzenia powtórnie potworu.
Lecz ten szybko przesunął się wązkiem przejściem pomiędzy dwiema górami lodowemi. Ściganie go tam, stawało się nader niebezpiecznem.
— Źle do dyabła! zawołał Johnson.
— Naprzód! naprzód! śmiało przyjaciele! krzyknął Simpson z zawziętością myśliwca, wieloryb musi być naszym.
— Ależ nie możemy go ścigać wśród tych gór lodowych, odparł Johnson, chcący wstrzymać szalupę.
— I owszem! i owszem! wrzeszczał Simpson.
— Nie! nie! odezwało się kilku majtków.
— I owszem! i owszem! wołali inni!
Podczas tej krótkiej sprzeczki, wieloryb zatrzymał się pomiędzy dwiema górami, zbliżającemi się do siebie coraz więcej wskutek bałwanienia się wody morskiej.
Szalupa ciągniona przez harpun, mogła być wprowadzoną w to niebezpieczne przejście, dla tego też Johnson poskoczywszy naprzód z siekierą w ręku przeciął linę jednem uderzeniem.
I stało się to w samą porę, bo w chwilę potem dwie góry zetknęły się ze sobą, siłą nieprzepartą, gniotąc na miazgę nieszczęśliwe zwierzę.
— Straciliśmy go! z żalem zawołał Simpson.
— Aleśmy sami ocaleli, odrzekł retman.
— Na honor, wtrącił doktór, to warte było widzenia!
Siła gniotąca takich gór jest niezmierna. Wieloryb padł ofiarą wypadku, często powtarzającego się na tych morzach. Scoresby opowiada, że tym sposobem w ciągu jednego lata, zginęło trzydzieści wielorybów. Widział on trzymasztowy okręt, w mgnieniu oka spłaszczony pomiędzy dwiema ścianami lodowemi które starły go na miazgę; inne znowu dwa okręty, jak rzeszoto podziurawione zostały ostremi odłamkami lodu, długiemi na sto stóp blizko.
Wkrótce potem szalupa połączyła się z brygiem i zajęła na pomoście zwykłe swe miejsce.
— Jest to nauka, rzekł wtedy głośno Shandon, dla tych, którzy nierozsądnie zapędzają się we wszystkie przejścia.






ROZDZIAŁ DWUDZIESTY.

Wyspa Beechey.

Dnia 25-go czerwca, Forward przepływał około przylądka Dundas, leżącego na północno-zachodnim krańcu lądu księcia Walii. Coraz liczniej napływające lody, utrudniały żeglugę. Morze zwęża się w tem miejscu, a wyspy Crozier, Joung, Day, Lowther, Garret ciągnące się rzędem jak forty przed przystanią, zatrzymują krę i nagromadzają tym sposobem, większe jej ilości w ciaśninie. Od 25-go do 30-go czerwca bryg taką zaledwie przebył przestrzeń, na jaką w innych okolicznościach potrzebowałby najwyżej jednej doby; zatrzymywał się, wracał i czekał przyjaznej pory, aby nie ominąć wyspy Beechey; a tymczasem zapasy węgla coraz się umniejszały, bo zaledwie na wypoczynkach nieczęstych można było niekiedy ogień umniejszyć, a inaczej wciąż wypadało być w pogotowiu prawie o każdej porze dnia i nocy.
Hatteras tak dobrze jak i Shandon znał stan swych zapasów; lecz pewny że znajdzie paliwo na wyspie Beechey, nie chciał przez oszczędzanie węgla tracić ani minuty drogiego czasu. I tak już podróż bardzo się opóźniła, przez mimowolny zwrot na południe; a chociaż kapitan dość był przezornym opuszczając Anglię już w kwietniu, to jednak do tej pory nie posunął się ani trochę dalej, od wszystkich innych wypraw poprzedzających.
Dnia 30-go opłynięto przylądek Walker na północno-wschodnim krańcu lądu księcia Walii; jest to najdalszy punkt, jaki widzieli Kennedy i Bellot w dniu 3-im maja 1852 roku. Już w roku 1851, kapitanowi Ommaney z wyprawy Austin’a udało się tam zaopatrzyć swój oddział w żywność.
Ten dość wysoki przylądek odznacza się kolorem ciemno-czerwonym; podczas pogody, z tego punktu wzrok sięga aż na kanał Wellington’a. Wieczorem bryg znajdował się na zatoce Mac-Léon oddzielającej przylądek Bellota od przylądka Walker. Przylądek Bellota otrzymał swą nazwę od młodego oficera francuzkiego, którego wyprawa angielska uczciła potrójnem hurra!
W miejscu tem, całe wybrzeże składa się z piaskowca żółtawego, bardzo chropowatego; piętrzą się na niem wspaniale ogromne lodowiska, napędzane tu przez wiatry północne.
Wkrótce Forward łamiąc słabe lody, przez ciaśninę Barrow utorować sobie potrafił drogę do wyspy Beechey.
Hatteras postanowił trzymać się linii prostej, aby wypadkiem nie ominąć wyspy pożądanej; dla tego też przez dni następne pozostawał wciąż prawie na stanowisku, osobiście dozorując żeglugi. W ciągu całej podróży przez ciaśninę, dał dowody zręczności, zimnej krwi, odwagi, a nawet prawdziwego geniuszu żeglarskiego. Dodać do tego potrzeba, że okoliczności wcale mu nie sprzyjały, bo o tej porze, powinien był znaleźć morze całkiem już z lodów oczyszczone. Lecz nakoniec, nie szczędząc pary, osady swej, ani siebie samego, doszedł do celu zamierzonego.
Dnia 3 lipca, o jedenastej przed południem, sternik zasygnałował ukazanie się ziemi w stronie północnej; po ścisłej obserwacyi, Hatteras upewnił się, że to była wyspa Beechey, punkt, do którego zwykli dążyć wszyscy niemal żeglarze puszczający się na te morza. Franklin odbył tu pierwsze swoje zimowisko, zanim odważył się wypłynąć na ciaśninę Wellingtona. Przy wyspie Beechey, Creswell porucznik kapitana Mac-Clure’a, przebywszy czterysta siedmdziesiąt mil po lodach, połączył się z Fenixem i powrócił do Anglii. Ostatnim okrętem jaki przed Forwardem zawijał do tej wyspy, był Fox. Mac-Clintock zaopatrzył się tu w żywność 11-go sierpnia 1855 roku i ponaprawiał mieszkania i magazyny; dwa lata zaledwie upłynęło od tej epoki, a Hatteras znał dokładnie wszystkie te szczegóły.
Serce Johnsona silniej bić poczęło na widok tej wyspy; majtkiem będąc zwiedził ją poraz pierwszy, na pokładzie Fenixa. Hatteras nieomieszkał korzystać z rad jego i doświadczenia; pogoda była pyszna; termometr wskazywał +14° stustop.
— Cóż Johnsonie, zapytał kapitan, czy poznajesz te miejsca?
— Tak kapitanie! to jest rzeczywiście wyspa Beechey! Tylko potrzeba się nam zwrócić trochę na północ, bo tam wybrzeże jest przystępniejsze.
— Ależ mieszkania i magazyny? rzekł Hatteras.
— To zobaczymy dopiero wstąpiwszy na ląd; stoją one poza temi pagórkami, które tam oto widać.
— I złożyliście tam znaczne zapasy?
— O! bardzo znaczne, kapitanie. Admiralicya wysłała nas tu w roku 1853 pod dowództwem kapitana Inglefield na steamerze Fenix, przy którym szedł statek transportowy Breadalbane, wyładowany różnemi zapasami, wystarczającemi na zaopatrzenie w żywność choćby całej wyprawy.
— Lecz Fox znacznie już umniejszył te zapasy w 1855 r. rzekł Hatteras.
— Bądź spokojny kapitanie, odpowiedział Johnson, wystarczy jeszcze i dla ciebie; panujący tu chłód wybornie konserwuje wszystko i z pewnością zastaniemy wszystkie przedmioty w stanie takiej świeżości, jak były w dniu kiedyśmy je tu składali.
— O żywność mi nie chodzi, rzekł Hatteras, mam jej na lat kilka, ale węgla mi bardzo potrzeba.
— I o to możesz. być spokojnym kapitanie, bośmy go tu złożyli przeszło tysiąc tonnów (25,000 centnarów).
— Przybijajmy tedy, rzekł kapitan, obserwując wybrzeże z lunetą w ręku.
— Widzisz pan ten cypl? zapytał Johnson; skoro go opłyniemy, będziemy już w możności przybicia do brzegu. Tak, z tego to właśnie miejsca wypłynęliśmy z powrotem do Anglii, z porucznikiem Creswell i dwunastoma choremi ludźmi z osady Investigator’a. Lecz chociaż udało się nam odwieźć do ojczyzny porucznika będącego pod dowództwem kapitana Mac-Clur’a, jednak francuzki oficer Bellot, towarzyszący nam, nie ujrzał więcej swego kraju. Smutneto wspomnienie! Ale sądzę kapitanie, że tu możemy przybić do brzegu.
— Dobrze! powiedział Hatteras.
I wydał zaraz stosowne rozkazy. Forward znajdował się w małej przystani, zabezpieczonej od natury przeciw wiatrom północnym, wschodnim i południowym.
— Panie Wall, rzekł Hatteras, każ przygotować szalupę i wyszlij ją z sześcioma ludźmi, dla przewiezienia węgla na pokład naszego statku.
— Dobrze kapitanie, odpowiedział Wall.
— Ja z doktorem i Johnsonem, na pirogu przejadę na wyspę. Panie Shandon, może i pan zechcesz nam towarzyszyć?
— Jestem na rozkazy pańskie, kapitanie.
Wkrótce potem doktór zaopatrzony w przyrządy przydatne myśliwemu i uczonemu, zajął miejsce w łodzi z czterema wzmiankowanemi osobami. W dziesięć minut potem przybili do płaskiego a skalistego brzegu.
— Prowadź nas Johnsonie, rzekł Hatteras; czy przypominasz sobie położenie miejscowe?
— Oh! doskonale kapitanie; lecz widzę tu pomnik, którego nie spodziewałem się tu znaleźć.
— O! to ja znowu wiem co to jest, zawołał doktór; zbliżmy się tylko, a kamień ten sam nam powie co porabia w tem miejscu.
Gdy się wszyscy czterej zbliżyli, doktór odkrywszy głowę mówił:
— Jestto, moi przyjaciele, pomnik wzniesiony na cześć Franklina i jego towarzyszów.
Lady Franklin w 1855 r. za pośrednictwem doktora Kane przesłała na wyspę Beechey dużą tablicę z czarnego marmuru, a drugą taką samą w r. 1858 powierzyła kapitanowi Mac-Clintock, gdy tenże odpływał na morze północne. Marynarz ten sumiennie wywiązał się z włożonego nań obowiązku, i umieścił tablicę nieopodal od grobowca, jaki dla Bellota poprzednio już wzniósł sir John Barrow.
Tablica ta miała na sobie napis następujący:


PAMIĘCI

FRANKLINA

CROZIER’A FITZJAMES’A

I WSZYSTKICH ICH WALECZNYCH WSPÓŁBRACI

Oficerów i wiernych towarzyszów,
którzy cierpieli i zginęli, dla nauki i chwały
swej ojczyzny.

Kamień ten położony jest nieopodal od miejsca,
w którem przepędzili pierwsze swe zimowisko
na morzach północnych, i z którego odpłynęli by
pokonać trudności lub umrzeć.

Niechaj on będzie świadectwem pamięci ich rodaków
i przyjaciół ceniących poświęcenie,
i żalu powściąganego tylko wiarą tej, która w do-
wódzcy tej wyprawy utraciła najlepszego i naj-
ukochańszego małżonka.



Tak, On ich zawiódł do ostatniego portu,
w którym wszyscy spoczęli.

1855.
Kamień ten, umieszczony na samotnem wybrzeżu tych dalekich krain, boleśnie przemawiał do serca; doktorowi łzy stanęły w oczach. Na miejscu tem, gdzie niegdyś Franklin i jego towarzysze stali pełni siły, odwagi i nadziei, dziś jako cała pamiątka, pozostał kawałek marmuru — i pomimo tak smutnego ostrzeżenia, Forward wstępował w ślady Erebusa i Terrora.

Hatteras pierwszy oderwał się od żałosnego tego widoku i szybko wchodzić począł na wyniosły pagórek, zupełnie prawie ze śniegu obnażony.
— Kapitanie, rzekł idący za nim Johnson, ztamtąd ujrzymy składy.
U samego szczytu pagórka połączył się z niemi doktór i Shandon.
Lecz wbrew zapowiedzi Johnsona, przed okiem ich rozciągała się pusta, rozległa płaszczyzna, na której nie można było dojrzeć najmniejszego śladu jakichkolwiek budynków.
— To rzecz szczególna, zawołał retman.
— Gdzież są te magazyny? żywo zapytał Hatteras.
— Nie wiem... nie widzę.... jąkał Johnson.
— Możeś zmylił drogę? rzekł doktór.
— Zdaje mi się jednak, mówił Johnson z zastanowieniem, że w tem miejscu...
— Nareszcie, wołał niecierpliwy Hatteras, którędyż iść mamy?
— Zejdźmy na dół, rzekł znowu retman, bo może być, że mylę się co do miejsca; przez siedm lat mogłem zapomnieć położenia...
— Zwłaszcza też, dodał doktór, gdy okolica jest tak niezmiennie jednostajną.
— A jednak.... mruczał Johnson.
Shandon nie zwracał żadnej uwagi. Po kilku minutach drogi, Johnson się zatrzymał,
— Nie! zawołał, nie mylę się!
— Jakto, spytał Hatteras, oglądając się dokoła.
— Widzicie panowie tę wyniosłość, rzekł Johnson, wskazując palcem na punkt, gdzie wyraźnie rysowały się trzy małe pagórki.
— Cóż wnosisz z tego, zapytał doktór.
— To są groby trzech marynarzy z osady Franklina! jestem tego pewnym! nie omyliłem się! O sto kroków od tego miejsca powinny być budynki, a jeśli ich niema... to chyba dla tego... że...
Nie śmiał dokończyć. Hatteras poskoczył kilka kroków naprzód, miotany rozpaczliwym niepokojem. Tam powinny były znajdować się owe magazyny upragnione, z zapasami na które on liczył tak wiele. Lecz widać, że rabunek i zniszczenie zniweczyło to co ręka ucywilizowanego człowieka z przezornością złożyła na pożytek marynarzy, którzy wyczerpnęli swe zapasy. Kto się dopuścił tych niecnych nadużyć? Czy zwierzęta tego kraju: wilki, lisy i niedźwiedzie? — Nie, bo te byłyby zniszczyły samą tylko żywność, a tu nie zostało ani kawałka namiotu, ani polana drzewa, ani odłamka żelaza, lub innego jakiego kruszcu, a co najgorsza i najstraszniejsza dla osady Forwarda.... ani kawałka węgla!
Widocznie, Eskimosi w częstych pozostający stosunkach z okrętami europejskiemi, dowiedzieli się o wartości tych przedmiotów, których u siebie nie mają wcale. Od czasu pobytu Foxa, powracali oni często do tych obfitych składów i rabowali niszcząc wszelki ślad istnienia w tem miejscu budynków; w tej chwili, ziemię pokrywał tylko śnieg na pół stopniały.
Hatteras stał jak unicestwiony, doktór potrząsał głową. Shandon milczał wciąż, lecz baczny dostrzegacz mógłby dopatrzeć złośliwy uśmiech na ustach jego.
W tej chwili właśnie przybyli ludzie wysłani przez Wall’a. Zrozumieli wszystko. Shandon zbliżył się do kapitana i rzekł:
— Panie Hatteras! sądzę, że rozpaczać jest rzeczą bezużyteczną; na szczęście jesteśmy niedaleko od ciaśniny Barrowa, która nas doprowadzi do morza Baffińskiego.
— Panie Shandon, odpowiedział Hatteras, na szczęście jesteśmy niedaleko od ciaśniny Wellingtona, a ta nas poprowadzi na północ.
— A jakże będziemy płynąć kapitanie?
— Pod żaglami mości panie! Mamy węgla jeszcze na dwa miesiące i tego aż nadto będzie na zimowisko.
— Pozwolisz mi pan jednak powiedzieć.... rzekł Shandon.
— Pozwolę panu wrócić na pokład wraz ze mną, odpowiedział Hatteras.
To powiedziawszy, odwrócił się od swego porucznika, powrócił na okręt i zamknął się w swej kajucie.
Przez dwa dni wiatr był przeciwny; kapitan nie pokazał się na pomoście. Doktór korzystając z tego przymusowego wypoczynku, zwiedzał wyspę Beechey: zajął się zebraniem niektórych roślin, jakie przy wysokiej względnie temperaturze, rosły tu i owdzie na skałach ze śniegu ogołoconych: kilka gatunków wrzosu i mchów (lichen), pewien rodzaj jaskru żółtego; jakąś roślinkę do szczawiu podobną, tylko z nieco szerszemi listkami i dość ładny okaz rośliny zwanej łomikamień (saxifrage).
Fauna tych stron bogatszą była od flory: doktór widział liczne i długie stada gęsi i żórawi dążących na północ, kuropatwy, kaczki erdredonowe (eider-duck) ciemno-niebieskawe, czaple, nurki z ciałem bardzo długiem, znaczną liczbę ptarmitów (gatunek jarząbka) wybornego smaku i mnóstwo innego ptastwa. Clawbonny zabił także kilka zajęcy szarych, zanim te jeszcze przywdziały swe białe futerko zimowe, i lisa niebieskiego. Niedźwiedzie, widocznie nauczone już obawiać się człowieka, nie dały się zbliżyć do siebie, również jak foki, pierzchające za najmniejszym szelestem, zapewne z tego samego powodu. W przystani znaleźć było można pewien gatunek muszli, bardzo smacznych w jedzeniu; w ogóle jednak jako konchyliolog, bardzo mało znalazł przedmiotów na uwagę zasługujących.






ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY.
Śmierć Bellot’a.

Przez dwa dni, to jest 3 i 4 lipca, termometr wskazywał +14 Cels.; byłto najwyższy stopień ciepła, jaki obserwowano w ciągu całej tej wyprawy. We czwartek 5-go lipca, wiatr zwrócił się na południo-wschód i sprowadził gwałtowną zadymkę śniegową. Termometr, nocy poprzedzającej spadł o kilkanaście stopni. Hatteras nie zważając na złe usposobienie załogi, wydał rozkaz przygotowania się do podróży.
Od trzynastu dni, to jest od minięcia przylądka Dundas, Forward ani na jeden stopień nie mógł się posunąć na północ, dla tego też stronnicy Cliftona nie byli zadowoleni; życzenia ich zgadzały się jednak w tej chwili z postanowieniem kapitana, wydostania się na kanał Wellingtoński i dla tego też bez ociągania się, spełniali jego rozkazy.
Nie mało trudu kosztowało postawienie masztów i rozwinięcie żagli, lecz gdy tego dokonano, Hatteras śmiało puścił się pomiędzy lody, prądem na południe pędzone; żegluga ta była bardzo utrudzającą, podczas tej krętej drogi, zmuszającej do częstej zmiany ustroju żaglów.
Kanał Welingtoński niezbyt jest szeroki, granicami jego są: ze wschodu północne wybrzeże Devonu, a od zachodu wyspa Cornvalis, która przez długi czas uważaną była za półwysep; dopiero John Franklin ze wszech stron opłynął ją w roku 1846.
Kapitan Penny w 1851 r. zwiedził kanał Wellingtoński, na statkach wielorybniczych lady Franklin i Zofia, a jeden z jego oficerów, Stewart, dotarłszy do przylądka Beecher pod 76° 20′ szerokości, znalazł morze wolne od lodów. Wód też takich spodziewał się i pragnął Hatteras.
— I ja to znajdę, co znalazł Stewart, mówił on do doktora, a wtedy pod żaglami zdołam dopłynąć do bieguna.
— Ale czy nie obawiasz się kapitanie, aby osada twego okrętu....
— Osada!... rzekł porywczo i ostro Hatteras.
I zaraz łagodniejszym głosem, na wielkie zdziwienie doktora, dodał:
— Biedni ludzie!... Ale nie! muszą iść ze mną nic nie pomoże... i pójdą...
Pomimo że Forward nie miał co obawiać się pływających zrzadka ławic lodowych, jednak bardzo wolno posuwał się ku północy, bo wiatry przeciwne zmuszały go do częstych przystanków; aż minąwszy przylądki Spencer i Innis, we wtorek 10 lipca przebył nareszcie siedmdziesiąty piąty stopień szerokości, na wielką uciechę Cliftona i całej jego partyi.
Forward znajdował się wówczas w tem samem miejscu, w którem na tak okropne niebezpieczeństwa, narażone były amerykańskie okręty Rescue i Advance, dowodzone przez kapitana Haven. Doktór Kane należał do tej wyprawy; pod koniec września 1850 r. statki te opasane ławicą lodową, nieprzepartą siłą wyrzucone zostały na ciaśninę Lancastre’a.
Shandon opowiadał o tym wypadku James Wall’owi i kilku innym ludziom z osady Forwarda.
Advance i Rescue, mówił on, tak były otoczone i parte lodami, że musiano zaprzestać przechowywania ognia na pokładzie; a jednakże termometr spadł do dziesięciu stopni poniżej zera. Przez całą zimę nieszczęśni ludzie osady, pozostali w tem mimowolnem więzieniu, a będąc wciąż gotowi do opuszczenia okrętów, przez trzy tygodnie prawie, nawet odzieży z siebie nie zdejmowali. W temto strasznem położeniu, pociągnięci zostali lodami o tysiąc mil (morskich a 400 zwyczajnych) i wparci na sam środek morza Baffińskiego.
Można sobie wyobrazić, jaki skutek wywarło to opowiadanie na moralny stan osady, już i tak źle usposobionej.
Podczas tej rozmowy, Johnson z doktorem przypominali sobie wypadek, którego teatrem było toż samo miejsce. Doktór na żądanie retmana objawił mu chwilę, w której bryg znajdował się pod 75° 30′ szerokości.
— To tam, to właśnie tam! zawołał Johnson, jest to miejsce straszne! a mówiąc to, miał łzy w oczach.
— Chcesz mówić o śmierci porucznika Bellot’a, zapytał doktór.
— Tak jest panie Clawbonny, o tym dzielnym oficerze, o człowieku wielkiego serca i odwagi niepospolitej.
— I to tutaj, powiadasz, miał miejsce ten wypadek?
— Właśnie na tej części wybrzeża North-Devon! Oh! w całym tym wypadku była jakaś fatalność szczególniejsza, i możeby się uniknęło nieszczęścia, gdyby kapitan Pullen prędzej był na pokład swego okrętu powrócił.
— Nie rozumiem cię Johnsonie.
— Posłuchaj panie Clawbonny, a zobaczysz od czego nieraz istnienie człowieka zależy. Wiesz pan że porucznik Bellot w 1850 roku należał do pierwszej wyprawy, wysłanej na poszukiwanie Franklina.
— Tak jest, na okręcie Prince-Albert.
— Otóż w roku 1853, za powrotem do Francyi znowu otrzymał pozwolenie zabrania się na pokład Fenixa, gdzie i ja byłem jako majtek, pod rozkazami kapitana Inglefield’a. Wyprawialiśmy się z transportowym statkiem Breadalbane, dla zaopatrzenia wyspy Beechey w rozmaite zapasy.
— Te same zapewne, których my na nieszczęście już nie zastaliśmy.
— Tak jest panie Clawbonny. Przybyliśmy na wyspę Beechey w początkach sierpnia, a 10-go tegoż miesiąca kapitan Inglefield opuścił pokład Fenixa aby się połączyć z kapitanem Pullen, który od miesiąca już odcięty był od swego okrętu North-Star. Liczył on, że za powrotem będzie mógł wysłać depesze admiralicyi do sir Edwarda Belcher’a, zimującego na kanale Wellingtona. Otóż wkrótce po odjeździe naszego kapitana, Pullen dostał się do swej wyprawy. O! czemuż nie powrócił przed odjazdem kapitana Inglefielda. Porucznik Bellot, w obawie, aby nieobecność naszego kapitana zbytecznie się nie przedłużyła, a wiedząc przytem, że depesze admiralicyi były pilne, podjął się sam je doręczyć. Zdał dowództwo obu okrętów kapitanowi Pullen i 12-go sierpnia wyprawił się na saniach, i zabrał z sobą czółno kauczukowe. Miał on przy sobie Harvey’a podretmana i trzech majtków Modden’a, Dawida Hook’a i mnie. Przypuszczaliśmy, że sir Edward Belcher powinienby się znajdować, w okolicach przylądka Beecher, w północnej części kanału; zwróciliśmy się przeto w tę stronę na naszych saniach, trzymając się wciąż brzegu wschodniego. Pierwszego dnia stanęliśmy na odpoczynek o trzy mile od przylądka Inuis; na drugi dzień zatrzymaliśmy się na lodowisku, znowu w odległości trzech prawie mil od przylądka Bowden. W nocy, która tam zresztą jest widna jak dzień, porucznik Bellot postanowił obozować na niedalekim lądzie, dokąd zamierzał dopłynąć na czółnie gumowem; po dwakroć odparł go silny wiatr południowo-wschodni. Z kolei Harvey i Madden próbowali dopłynąć i w końcu udało im się, za pomocą liny którą zabrali ze sobą, urządzili komunikacyę pomiędzy saniami i brzegiem. Trzy przedmioty zostały tym sposobem na ląd przeprowadzone; lecz przy czwartej próbie uczuliśmy, że bryła lodu zaczyna się pod nami poruszać. Porucznik Bellot zawołał na towarzyszy, aby linę puścili, co gdy się stało, zostaliśmy daleko od brzegu porwani. W tej właśnie chwili porwał się mocny wicher południowo-wschodni i śnieg padać począł. Nie było wszakże niebezpieczeństwa, bo przecież powróciliśmy cali i zdrowi.
Johnson zamilkł na chwilę, smutno patrząc na to nieszczęsne wybrzeże — poczem tak mówił dalej:
— Straciwszy z oczu naszych towarzyszy, usiłowaliśmy najprzód ukryć się pod budą naszych sań, lecz daremnie; potem nożami zaczęliśmy wyżłabiać otwór w lodzie, chcąc sobie zapewnić jakieś schronienie. Bellot usiadł i przez pół godziny może rozmawiał z nami o niebezpieczeństwie obecnego położenia; ja odezwałem się, że jakoś nie czuję trwogi; „przy Bożej pomocy — odrzekł on — i włos nam z głowy nie spadnie.“ Zapytałem wtedy, która godzina! spojrzawszy na zegarek rzekł: Jest już blizko kwadrans na siódmą. Byłoto po szóstej z rana, we czwartek dnia 18-go sierpnia. P. Bellot wziąwszy w rękę swe papiery, powiedział, że chce iść zobaczyć jak lody pływają. Zaledwie cztery minuty upłynęły od jego odejścia, gdy zacząłem go szukać; obszedłem dokoła całą bryłę, na której spoczywaliśmy, i dopiero wracając spostrzegłem laskę jego, za otworem około pięciu sążni szerokim, przy którym lód był popękany na około. Wołałem porucznika po imieniu, lecz żadnej nie otrzymałem odpowiedzi. W tej chwili powstał wiatr bardzo silny; szukałem jeszcze dość długo, lecz bezskutecznie; biedny Bellot zginął bez śladu.
— I cóż się z nim stać mogło? zapytał doktór wzruszony tem opowiadaniem.
— Domyślam się, że gdy porucznik wyszedł z naszej kryjówki i posunął się na środek bryły, wiatr porwał go i zaniósł do tego otworu, zkąd nie mógł się wydobyć na powierzchnię dlatego, że mocno opięty paltot pływać mu nie dozwalał. Oh! panie Clawbonny, nie doznałem większego w mojem życiu zmartwienia! oczom własnym wierzyć nie chciałem! Odważny ten oficer padł ofiarą swego poświęcenia, bo tylko w skutek polecenia kapitana Pullen, Bellot przed puszczeniem lodów chciał się koniecznie na ląd dostać. Dzielny to był młodzieniec, usłużny, mężny, kochany od wszystkich! Cała Anglia opłakiwała śmierć jego, a nawet Eskimosi, gdy od kapitana Inglefielda za powrotem jego do przystani Pound, dowiedzieli się o śmierci zacnego porucznika, ze łzami, tak samo jak ja w tej chwili, wołali: Biedny Bellot! biedny Bellot!
— Lecz jakże Johnsonie, mówił doktór głosem od wzruszenia zmienionym, dostałeś się z towarzyszem z powrotem na ląd?
— Eh! to najmniejsza panie Clawbonny! pozostaliśmy na lodzie jeszcze przez dwadzieścia cztery godzin bez pokarmu i ognia, aż nareszcie doczekaliśmy się, że nadpłynęła inna mniejsza bryła, na którą przeskoczyliśmy szybko, a przy pomocy pozostałego nam wiosła, kierowaliśmy nią jak tratwą. Takim sposobem dopłynęliśmy szczęśliwie do brzegu, ale niestety! sami... bez naszego zacnego, dzielnego porucznika!..
Przy końcu tego opowiadania, Forward przepływał właśnie około tego brzegu, lecz wkrótce utracili z oczu to miejsce okropnego wypadku. Na drugi dzień bryg minął zatokę Griffin, a w dwa dni potem przylądki Grinnel i Helpmann; nakoniec 14-go lipca opłynięto cypl Osborn, a 15-go okręt zawinął do przystani Baring leżącej na samym końcu kanału. Żegluga nie była zbyt trudna. Hatteras znalazł morze tak prawie z lodów oczyszczone, jak Belcher, gdy z okrętami Pionnier i Assistance dążył na zimowisko do punktu, prawie pod siedmdziesiątym siódmym stopniem leżącego. Było to pomiędzy 1852 a 1853-im rokiem, podczas pierwszego jego zimowiska; gdyż w następnym roku 1853 na 1854 przepędził zimę w tej samej przystani Baring, do której Forward w tej chwili zawinął. W skutek bardzo groźnych niebezpieczeństw, musiał on porzucić swój okręt Assistance, pośród tych lodów odwiecznych.
Shandon i ten wypadek ze wszelkiemi szczegółami opowiedział majtkom, już i tak zdemoralizowanym. Czy Hatteras wiedział, lub nie o tej zdradzie swego porucznika? odgadnąć trudno; dość że w tym względzie zachowywał milczenie.
Powyżej zatoki Baring znajduje się wązki kanalik łączący kanał Wellingtoński z kanałem Królowej. Tam parcie lodów było nadzwyczaj silne. Hatteras napróżno usiłował przepłynąć z północnej strony wyspy Hamilton — wiatr przeciwny nie dozwalał; trzeba się więc było przesunąć pomiędzy wyspą Hamilton i wyspą Cornwallis, na co stracono całe pięć dni nieocenionych. Dnia 19-go lipca termometr opadł na cztery stopnie niżej zera, lecz nazajutrz znowu się podniósł. Grożąca tak przedwcześnie w strefie północnej zima, znagliła kapitana do stanowczej decyzyi nieociągania się dłużej, choć wiatr uporczywie wiał z zachodu, i niedozwalał posuwać się naprzód okrętowi. A jednak pilno mu było dostać się do punktu, w którym Stewart znalazł morze oczyszczone od lodów. Dnia 19-go, postanowił przeto bądź co bądź wypłynąć na wązki kanał, licząc na to że bryg przy pomocy swej szruby zdoła stawić czoło silnemu wichrowi i zadymce śniegowej, choć z drugiej strony wypadało bardzo oszczędzać węgla. Hatteras bez względu na utrudzenie osady, uciekł się do środka, jakiego w podobnych razach używają wielorybnicy: kazał na wodę pospuszczać łodzie i szalupy przy okręcie się znajdujące, a przymocowawszy je mocno do statku linami, osadził w nich ludzi, którzy silnie robiąc wiosłami, holowali bryg, nie mogący płynąć pod wiatr o własnej sile.
Forward posuwał się bardzo wolno; ciężka praca zniechęcała ludzi i wywołała szemranie. Taka żegluga trwała przez całe dni cztery, aż do 23-go lipca, w tym bowiem dniu dopiero dopłynięto do wyspy Baring na kanale Królowej.
Wiatr ciągle był przeciwny; ludzie osady upadali pod brzemieniem pracy. Doktór uważał, że zdrowie ich mocno jest nadwyrężone, a nawet u niektórych dostrzegł pierwsze symptomy skorbutu; niczego nie zaniedbał, aby zapobiedz tej strasznej chorobie, tem więcej że miał pod ręką znaczne zapasy cytrynowego soku i pastylek wapiennych.
Hatteras widział, że nie było już co liczyć na załogę; łagodne obejście i wszelka perswazya byłyby bez skutku, postanowił zatem surowością zwalczać przeszkody, a w razie potrzeby okazać się nawet bez litości. Najbardziej nieufał Ryszardowi Shandon i James Wall’owi, jakkolwiek ci, nie śmieli odzywać się z niczem głośno. Z Hatterasem trzymali: doktór, Johnson, Bell i Simpson; ci ludzie byli mu ciałem i duszą oddani. Nie zdecydowani ani na tę, ani na ową stronę, byli: Foker, Bolton, Wolsten puskarz, Brunton pierwszy mechanik, którzy lada chwila mogli obrócić się przeciw niemu. Pozostali zaś, Pen, Gripper, Clifton i Waren, otwarcie układali projekta buntu; usiłowali oni wciągnąć do swego stronnictwa innych towarzyszy i zmusić kapitana do powrotu do Anglii.
Hatteras wiedział dobrze, iż od tych ludzi źle usposobionych i znękanych trudami, nie mógł wymagać całej czynności, jakiej do dalszego prowadzenia podróży koniecznie było potrzeba. Przez dwadzieścia cztery godzin pozostał bezczynnie przy wyspie Baring. Termometr tymczasem opadł znacznie i chociaż byłto dopiero lipiec, zima już czuć się dawała pod tym stopniem szerokości geograficznej. Dnia 24-go termometr wskazywał —6°. Świeży lód (young ice) już się formował podczas chłodnych nocy, a grubość jego dochodziła nawet od sześciu do ośmiu linij; jeśliby zaś jeszcze śnieg upadł, lód stałby się tak mocny, że mógłby wytrzymać ciężar człowieka. Morze przybierało brudną barwę, zapowiadającą formacyę pierwszych lodów.
Położenie to zatrważające, wiadome było Hatterasowi; rozumiał on dobrze, iż gdyby się przejścia zatkały nagle, musiałby zimować w tem miejscu tak dalekiem od celu jego podróży — nie zobaczywszy nawet morza, oczyszczonego z lodów, które jednak, według sprawozdań jego poprzedników, niedaleko znajdować by się powinno. — Postanowił przeto, bądź co bądź posunąć się jeszcze, choćby o kilka tylko stopni ku północy, a widząc że nie podobna użyć wioseł, bo siły wyczerpane jego osady na to nie pozwalały, ani żagli przy wiatrach wciąż przeciwnych, polecił rozniecić ogień pod kotłami.






ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI.
Początek oporu.

Rozkaz ten niespodziewany, ogólne wzniecił podziwienie na pokładzie Forwarda.
— Rozpalić ogień pod kotłem! mówili jedni.
— Ale czemże go rozpalić? pytali inni.
— A wszystkiego mamy węgla tylko na dwa miesiące! wołał Pen.
— Przy czemże się grzać będziemy podczas mrozów? dorzucił Clifton.
— Chyba nam przyjdzie spalić okręt aż do poziomu wody! odezwał się Gripper.
— A później i maszty w piec wpakować! dodał Waren.
Shandon patrzył badawczo w oczy Wallowi. Inżynierowie-mechanicy osłupieli, i wachali się zejść na dół do machiny.
— Czyście mnie słyszeli? zawołał kapitan głosem gniewnym.
Brunton postąpił już do drzwiczek pod pomost prowadzących, lecz zatrzymał się jeszcze.
— Nie chodź tam Bruntonie! odezwał się głos jakiś.
— Kto mówił w tej chwili? zawołał Hatteras.
— Ja! rzekł Pen podchodząc do kapitana.
— Co mówiłeś? zapytał tenże.
— Mówiłem... mówiłem... i mówię jeszcze, że dość już tego, że nie pojedziemy ani na krok dalej, że nie chcemy tam zdychać z pracy i mrozu podczas zimy, i że nie pozwolimy palić ognia pod kotłem!
— Panie Shandon, rzekł zimno Hatteras, każ okuć tego człowieka w kajdany.
— Ależ kapitanie, odpowiedział Shandon, to co ten człowiek powiedział...
— Jeśli odważysz się, rzekł Hatteras, powtórzyć to co ten człowiek powiedział, to ciebie każę zamknąć w kajucie i zostawię pod silną strażą. — Wziąć zaraz tego człowieka! czy rozumiecie!
Johnson, Bell i Simpson, posunęli się do majtka, nieposiadającego się ze złości.
— Pierwszemu kto mnie dotknie!.. wrzasnął Pen, potrząsając nad głową grubym drągiem żelaznym, który porwał z ziemi.
Hatteras podszedł ku niemu.
— Słuchaj Pen, rzekł głosem prawie spokojnym, jeśli mi raz jeszcze ręką poruszysz, to ci łeb roztrzaskam.
I to mówiąc, zwrócił na majtka rewolwer nabity.
Szmer ogólny dał się słyszeć.
— Milczeć! krzyknął Hatteras, bo jeśli kto słówko jeszcze piśnie, to palnę w łeb temu zuchwalcowi.
— W tej chwili Bell i Johnson rozbroili Pen’a, który nie stawiał już dłużej oporu i pozwolił się odprowadzić na spód okrętu.
— Do kotłów Brunton, rzekł Hatteras.
Mechanik wraz z Plowerem i Warenem poszli na swe stanowiska. Kapitan odszedł na swój pomost.
— A to nędznik ten Pen, rzekł do niego doktór.
— Żaden też jeszcze człowiek nie był od niego bliższym śmierci, odpowiedział spokojnie Hatteras.
Wkrótce para działać poczęła: podniesiono kotwice Forwarda, który kierując się na wschód i ostrą swą belką prując cienkie lody, zmierzał ku cyplowi Beecher.
Pomiędzy wyspą Baring i cyplem Beecher znajduje się wiele wysp, jakby się porozbijały wśród lodowisk; kra zapełniała liczne ciaśniny, przerzynające w tem miejscu morze; przy nizkiej stosunkowo temperaturze lody coraz się bardziej nagromadzały, i można było przewidzieć że będą coraz gęstsze, coraz mocniejsze, i że przy pierwszym większym mrozie utworzą massę nieprzebytą.
Forward sunął wolno i z wielką trudnością, wśród silnej zawiei śniegowej. Jednakże w skutek zmienności cechującej tę strefę, słońce ukazywało się od czasu do czasu; termometr podnosił się o kilka stopni, przeszkody niknęły jakby na skinienie laski czarodziejskiej i czysta powierzchnia wody radowała wzrok tam, gdzie przed chwilą oko na samych tylko lodach spocząć mogło. Wśród nieustannej białości śniegów, przyjemnie było ujrzeć niekiedy na horyzoncie przepyszną barwę pomarańczową.
We czwartek 26-go lipca, Forward przepłynął obok wyspy Dundas i stamtąd chciał zawrócić na północ, lecz zaraz napotkał sporą ławicę lodową, wysoką na ośm do dziewięciu stóp, powstałą z drobnej kry oderwanej od brzegów. Trzeba było płynąć wedle wygięć tej ławicy, ku zachodowi. Ciągłe pękanie lodu, połączone ze skrzypieniem bezustannem okrętu, brzmiało jak skarga lub ciężkie westchnienie. Nakoniec bryg znalazł wolne przejście i z trudnością podążył ku niemu; często ogromna jaka bryła opóźniała bieg jego przez kilka godzin. Sternik przez mgłę nie widział czasem dalej jak na kilka sążni, co przeszkadzało do wymijania przeszkód, których wcześnie dostrzedz nie było można. Bałwaniła się powierzchnia wody; chmury przybierały pozór wygładzonych, jakby się w nich lodowe odbijały płaszczyzny; trafiały się i takie dni, że żółtawe promienie słońca ani na chwilę nie przedarły się przez mgłę upartą.
Ptaków ukazywało się jeszcze wielkie mnóstwo, a wrzeszczały do ogłuszenia; foki leniwie rozciągnięte na lodach ruchomych, wyciągając swe długie szyje, prawie bez obawy patrzyły na okręt pozostawiający na lodach kawałki zdartej blachy, boki jego osłaniającej.
Nakoniec po sześciu dniach tej powolnej żeglugi, dnia 1-go sierpnia spostrzeżono cypel Beecher w stronie północnej. Hatteras przepędził kilka ostatnich godzin na przednim maszcie; morze zupełnie czyste, jakie Stewart w dniu 30-ym maja 1851 roku widział pod 76° 20′ szerokości, nie mogło już być bardzo dalekie, a jednak Hatteras jak tylko wzrokiem mógł zasięgnąć, nie dostrzegał wód wolnych od lodu. Zszedł słowa nie mówiąc do nikogo.
— Czy wierzysz w to morze wolne od lodów, zapytał Shandon Wall’a.
— Zaczynam rzeczywiście o niem powątpiewać, odpowiedział tenże.
— Więc czy nie miałem słuszności, nazywając owo mniemane odkrycie, himerą i urojeniem? Jednakże nie wierzono mi — ty sam nawet Wallu byłeś mi przeciwny!
— Odtąd będę ci już wierzył Shandonie.
— Czy tylko już nie będzie zapóźno.
To powiedziawszy odszedł do swej kajuty, gdzie od czasu ostatniej swej rozprawy z kapitanem, przesiadywał prawie ciągle zamknięty.
Wieczorem wiatr zwrócił się na południe, Hatteras przeto kazał zagasić ogień pod kotłami a rozpiąć żagle; przez wiele dni osada umęczona była ciągłemi manewrami. Co chwila trzeba było to ten to ów żagiel ściągać lub rozpinać — a bloki ponapychane zmrożoną wilgocią, sznury, oraz żagle zesztywniałe od mrozu, utrudniały działanie. Tygodnia przeszło potrzeba było na dostanie się do cypla Barrow, a w ciągu dziesięciu dni Forward nie zrobił i trzydziestu mil morskich.
Tam znowu wiatr zwrócił się ku północy i znów szruba żagle zastąpić musiała. Hatteras spodziewał się jeszcze znaleźć morze oczyszczone z lodów poza siedmdziesiątym siódmym równoleżnikiem, jakiem je widział Edward Belcher.
Penny też w opisie swym twierdził, że morze po którem płynięto obecnie wolne było od lodów, bo przybywszy do krańca lodowisk, na czółnie zwiedził wybrzeża kanału Królowej, aż do siedmdziesiątego siódmego stopnia.
Bił się zatem kapitan z myślami, czy relacyę tę kapitana Penny ma uważać za zmyśloną, czy też zima przedwcześnie zawitała w tym roku, do tych podbiegunowych okolic?
Dnia 15-go sierpnia, ujrzano w pośród mgły wyniosłe szczyty góry Percy, odwiecznym pokryte śniegiem; silny wicher napędzał w tę stronę tuman drobniutkiego gradu, z trzaskiem przelatującego powietrze. Następnego dnia, słońce zaszło poraz pierwszy, kończąc nareszcie ów długi szereg dni trwających po dwadzieścia cztery godzin. Ludzie przywykli już byli do tej światłości bezustannej, a na zwierzęta nigdy ona widocznego wpływu nie wywierała, psy naprzykład grenlandzkie szły na spoczynek o zwykłej porze, i Duk także zasypiał regularnie co wieczór, jak gdyby horyzont zalegały ciemności.
I noce po 15-ym sierpnia nigdy nie były bardzo ciemne; po zajściu słońca, nawet odbicie się jego promieni, dawało dostateczną ilość światła.
Dnia 19-go sierpnia, po zrobieniu dosyć dokładnych obserwacyj, spostrzeżono przylądek Franklina od strony wschodniej, a przylądek lady Franklin od zachodu; tak tedy ostatni punkt do którego doszedł zapewne ten śmiały żeglarz, wdzięczni rodacy nazwali od imienia jego małżonki, nadając je ziemi stojącej na przeciw lądu upamiętniającego jego imię, czcząc w ten sposób węzły niezmiennej przyjaźni, na zawsze ich łączącej. Doktór wzruszony był tem zbliżeniem, tem zjednoczeniem moralnem dwóch ziemi punktów w tych okolicach odległych.
Idąc za radą Johnsona, doktór, pomimo chłodu, wiatru i śniegu, pozostawał wciąż na pokładzie, chcąc tym sposobem przyzwyczaić się do znoszenia ciężkich mrozów, jakie czekały wyprawę. Schudł wprawdzie nieco, ale w ogóle zdrowie jego nie ucierpiało w tym ostrym klimacie. Zresztą, gotował się on na cięższe próby i dlatego też z pewnem nawet zadowoleniem, witał objawy zbliżającej się zimy.
— Patrz, mówił pewnego dnia do Johnsona, patrz jak te stada różnego ptastwa odlatują na południe. Uciekają natężywszy całą siłę lotu, a wrzaskami żegnając te strony.
— Tak panie Clawbonny, odpowiedział Johnson, coś im szepnęło, że już czas odlecieć i zaraz puściły się w drogę.
— Nie jeden z naszych ludzi, radby ich może naśladować, nie prawda Johnsonie?
— To są tchórze, panie Clabonny! ludzie słabego serca! Czego zwierzęta nie mogą dokonać, na to ludzie ważyć się powinni; te biedne stworzenia nie mają tak jak my przygotowanych zapasów żywności, nic więc dziwnego, że muszą gdzieindziej szukać bytu dla siebie — ale marynarz czujący dobry okręt pod swemi stopami, powinien mieć odwagę iść choćby na koniec świata.
— Masz zatem nadzieję, że Hatteras dopnie zamierzonego celu?
— Jestem o tem przekonany panie Clawbonny.
— Ja tak samo myślę, Johnsonie, i gdybym sam jeden tylko miał pozostać przy nim, to...
— Byłoby nas dwóch.
— Dwóch Johnsonie, odpowiedział doktór ściskając rękę dzielnego marynarza.
Ziemia księcia Alberta, wzdłuż której Forward płynął w tej chwili, nosi także inną jeszcze nazwę: ziemi Grinnel’a; i chociaż Hatteras, wieczną dla Yankessów tchnący nienawiścią, nie zgadzał się nigdy na przyznanie jej tego nazwiska, pod takowem wszakże najpospoliciej ona jest znaną. Podwójne to nazwisko powstało ztąd, że jednocześnie Anglik Penny nadawał tej okolicy imię księcia Alberta, a dowódzca okrętu Rescue porucznik Haven, nazwał ją ziemią Grinnela na cześć amerykańskiego kupca z New-Yorku, łożącego koszta na jego wyprawę.
Bryg opływając to wybrzeże na niesłychane natrafiał trudności, posuwając się jużto pod żaglami, już przy pomocy pary. Dnia 18-go sierpnia, ujrzano zaledwie wśród mgły rozeznać się dające szczyty góry Britannia, a następnego dnia Forward zarzucił kotwicę w zatoce Northumberlanda, ze wszech stron otoczony lodami.






ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Szturmowanie do lodowisk.

Zaraz po przybyciu okrętu, Hatteras powrócił do swej kajuty i zabrał się do bacznego rozpatrzenia mappy; znajdował on się w tej chwili pod 76° 57′ szerokości i 99° 20′ długości, to jest o trzy minuty tylko od siedmdziesiątego siódmego równoleżnika. W tem właśnie miejscu sir Edward Belcher zimował po pierwszy raz z okrętami Pionnier i Assistance, i z tego punktu robił wycieczki czółnem lub saniami; odkrył on wyspę Stołową, północne wyspy Kornwalijskie, archipelag Wiktoryi i kanał nazwany jego imieniem. Doszedłszy poza siedmdziesiąty óśmy stopień, dostrzegł że wybrzeże pochyla się ku południo-wschodowi; zdawało się, że musi ono dochodzić do ciaśniny Jones, której ujście prowadzi do zatoki Baffińskiej; tenże sam sir Edward Belcher świadczy w swych raportach, że od północno-zachodniej strony rozciąga się morze z lodów oczyszczone, „na przestrzeni jaką oko zasięgnąć może.“
Hatteras ze wzruszeniem wpatrywał się na mapach morskich w to miejsce, na którem okolice nieznane, białą, pustą przestrzenią były oznaczone a oczy jego uporczywie zwracały się tam, gdzie powinny być wody czyste.
— Po tylu świadectwach, mówił on sam do siebie, świadectwach wiarogodnych Stewarta, Pennyego, Belchera, wątpić nie można o istnieniu tych wód upragnionych. Ci odważni żeglarze sami własnemi widzieli je oczyma! czyż podobna w wątpliwość podawać ich zapewnienia? Nie! A może te wody, czyste wówczas w skutek przedwczesnej zimy.... Ale nie, to być nie może! odkrycia te robiono w różnych czasach; wody te istnieją przeto! istnieją niezawodnie, i ja znaleść, zobaczyć je muszę!..
Hatteras wyszedł na swój pomost. Gęsta mgła otaczała okręt, tak że z trudnością mógł dojrzeć wierzchołki masztów. Jednakże kapitan kazał majtkowi zejść z czatowni i sam zajął jego miejsce; chciał korzystać z najmniejszego choćby światełka, dla rozpoznania horyzontu północno-zachodniego.
Shandon i tym razem korzystając ze sposobności, rzekł do Walla:
— A cóż, gdzież jest to morze wolne od lodów?
— Miałeś słuszność Shandonie, odrzekł Wall, a węgla już nie mamy więcej jak na sześć tygodni.
— Doktór wynajdzie zapewne jaki uczony sposób, odpowiedział Shandon, że nam i bez węgla ciepło będzie; słyszałem że przy ogniu lód robić można, to może on nam teraz pokaże, jak się to ogień z lodu robi.
To powiedziawszy, Shandon wzruszył ramionami i oddalił się do swej kajuty.
Nazajutrz 20-go sierpnia, mgła opadła na chwilę. Harteras z wysokości czatowni, chciwy wzrok zagłębiał w przestrzeni, potem zeszedł na dół w milczeniu i wydał rozkaz do odjazdu lecz z rysów twarzy jego widać było, że i tym razem jeszcze nadzieja jego zawiedzioną została.
Forward podniósł kotwicę i puścił się na nowo w niepewną podróż ku północy. Nie mogąc liczyć na wiatr zmienny i z którego też przy ciągłej zmianie kierunku trudno było korzystać, spuszczono dwa większe maszty z całym ich przyborem. Na powierzchni morza uważano ukazujące się plamy białawe, jakby z rozlanego tranu pochodzące; zapowiadały one że zbliża się zamarzanie, a rzeczywiście, gdy wiatr przycichał, morze ścinało się natychmiast, a gdy się znów zerwał, kruszyły się i rozpruszały młode jeszcze lody. Wieczorem termometr spadł do siedmiu stopni pod zero.
Gdy bryg dotarł do zamykających mu drogę lodów, wypuszczał na nie całą siłę pary i łamał je. Niekiedy zdawało się, że już jest stanowczo zatrzymanym; lecz niespodziane poruszenie się lodów znowu mu otwierało przejście w które on rzucał się zuchwale. Podczas tych mimowolnych przystanków, para przez klapy wybuchająca zgęszczała się w powietrzu oziębionem, i opadała na okręt w postaci śniegu. Inna jeszcze przyczyna opóźniała także posuwanie się brygu; lody niekiedy nagromadzały się pomiędzy rozgałęzienia szruby, a były tak twarde i ścisłe, że największe nawet wysilenia machiny rozbić ich nie mogły; trzeba było zatem zwracać działanie pary; cofać się w tył, a ludzi wysyłać aby drągami i lewarami szrubę oczyszczali, co powiększało trudy załogi i wstrzymywało podróż.
Taki stan rzeczy trwał przez dni trzynaście; Forward wlókł się z trudnością i powoli wzdłuż cieśniny Penny’ego. Osada szemrała, lecz robiła co jej kazano, pojmując że niepodobna było teraz wracać. Posuwanie się ku północy mniej przedstawiało niebezpieczeństwa, aniżeli powrót na południe; trzeba się było przygotować na zimowanie.
Majtkowie rozmawiali pomiędzy sobą o tem nowem położeniu, nawet i z Ryszardem Shandonem, znając dobre jego dla siebie usposobienie. Bez względu na swe obowiązki, dopuszczał on, aby w jego obecności potępiano postępowanie kapitana.
— Utrzymujesz więc panie Shandon, mówił raz Gripper do niego, że wracać teraz nie możemy?
— Już zapóźno! odrzekł Shandon.
— A więc, odezwał się inny majtek, nic nam już nie pozostaje, jak tylko myśleć o zimowaniu?
— Przynajmniej jak nateraz! Nie chciano mi wierzyć....
— Na drugi raz, wtrącił Pen, który powrócił już do swych obowiązków, będą już wierzyć panu.
— Ale ponieważ nie będę miał prawa tu rozkazywać.... dodał Shandon.
— Kto wie jak to jeszcze będzie, mówił Pen. John Hatteras może sobie płynąć tak daleko jak mu się podobać będzie, ale nikt nie ma obowiązku iść z nim koniecznie.
— Dość przypomnieć sobie, dodał Gripper, pierwszą jego podróż na morze Baffińskie i wszystkie jej następstwa.
— A wyprawę Farewela który przy Szpitzbergu zginął pod jego dowództwem, odezwał się Clifton.
— I z której on sam tylko jeden powrócił, dodał Gripper.
— On i pies jego, mówił Clifton.
— Nie mamy wcale ochoty poświęcać się dla przyjemności tego człowieka, dorzucił Pen.
— Ani tracić wynagrodzenia, któreśmy tak ciężko zapracowali.
Uwagi tej nie mógł zrobić nikt inny jak Clifton.
— Gdy przepłyniemy siedmdziesiaty ósmy stopień, od którego już tak niedaleko jesteśmy, mówił dalej, wypadnie na każdego z nas po trzysta siedmdziesiąt pięć funtów.
— Ale czy ich nie stracimy, wtrącił Gripper, powracając bez kapitana?
— Zapewne że nie, odpowiedział Clifton, skoro udowodnimy, że powrót stał się niezbędnym.
— Jednakże... kapitana...
— Bądź spokojny, odezwał się Pen, będziemy mieli innego i lepszego jeszcze kapitana, którego p. Shandon zna dobrze. Gdy dowódzca oszaleje, można mu odebrać władzę, a powierzyć ją komu innemu. Nieprawdaż panie Shandon?
— Kochani przyjaciele, wykrętnie odpowiedział Shandon, znajdziecie we mnie człowieka zawsze do poświęceń gotowego. Lecz czekajmy.
Widocznie burza zbierała się nad Hatterasem, który jednak z odwagą do zuchwalstwa dochodzącą, z niewzruszonym, nieprzełamanym uporem, postępował wciąż naprzód. I przyznać trzeba, że jeśli nie mógł wieść swego okrętu w kierunku upragnionym, to w ciągu pięciu miesięcy swej podróży, przebiegł przestrzeń, jaką inni żeglarze przebywali przez ciąg dwóch, a nawet i trzech lat całych. W prawdzie zima zaskoczyła teraz wyprawę, lecz to nie był dowód do ustraszenia ludzi wyprobowanych, wytrwałych i odważnych. Alboż John Ross i Mac Clure nie spędzali zim kolejnych w tych okolicach podbiegunowych? a czego oni dokonali, nie mogłoż być dokonanem raz jeszcze?
— Zaiste, uczynimy to, i więcej jeszcze jeśli będzie trzeba, powtarzał Hatteras. O czemuż nie udało mi się przez zatokę Smith’a wypłynąć na północną część morza Baffińskiego! Byłbym już dotąd u bieguna.
— Bądź spokojny kapitanie, odezwał się doktór, który byłby wynalazł nadzieję, gdyby ona nie była wrodzoną człowiekowi, dojdziemy i tak do celu, z tą tylko różnicą, że nie pod siedmdziesiątym piątym, ale pod dziewięćdziesiątym dziewiątym południkiem. Ale to już na jedno wychodzi; bo jeśli, jak mówi przysłowie, wszystkie drogi wiodą do Rzymu, to pewniej jeszcze wszystkie południki prowadzą do bieguna.
Dnia 31-go sierpnia termometr wskazywał dziesięć stopni zimna. Pora żeglowna miała się ku końcowi; Forward minąwszy wyspę Exmouth, leżącą z prawej jego strony, w trzy dni potem minął wyspę Stołową położoną w pośród kanału Belchera. W porze wcześniejszej jeszczeby może przez kanał ten można było dostać się na morze Baffińskie, lecz teraz nie było co o tem i myśleć. Ta część morza zupełnie pokrytą była lodami, których ruszenia zaledwie za ośm miesięcy spodziewać się było można.
Łamiąc lody wielkiemi taranami, lub wysadzając je za pomocą petard, można jeszcze było o kilka minut dalej na północ się posunąć. Najgroźniejszą była cisza bo lody zaraz się ścinały; wiatr choćby przeciwny był pożądany. Jedna spokojna noc, a wszystkoby zlodowaciało naokoło.
Forward nie mógł zimować w ówczesnem swem położeniu, będąc wystawionym na wiatry, napływ lodów i prąd wody w kanale; najważniejszą rzeczą było wynaleźć bezpieczne dla niego schronienie. Hatteras spodziewał się jeszcze dopłynąć do brzegów Nowej Kornwalii i po za cyplem Alberta znaleźć przystań należycie osłoniętą, wytrwale przytem płynął dalej północ.
Lecz 8-go czerwca, ogromna i do przebycia niepodobna ławica lodowa, zatamowała mu dalszą drogę ku północy; termometr opadł do dwunastu stopni pod zero. Hatteras niespokojny, napróżno szukał przejścia, po sto razy ryzykując swój okręt, lub ocalając go z niebezpieczeństwa odwagą tylko, zręcznością i przytomnością umysłu. Można go było nazwać nierozsądnym, nierozważnym, ślepym, szalonym, ale w żaden sposób nie można mu było odmówić przymiotów jednego z najbieglejszych żeglarzy.
Położenie Forwarda stało się prawdziwie niebezpiecznem, bo morze zamknęło się za nim, a w przeciągu kilku godzin lód tak już stwardniał, że ludzie holujący statek śmiało po nim stąpali.
Hatteras nie mogąc uniknąć przeszkody, zwalczyć ją postanowił; użył największych i najsilniejszych jakie miał cylindrów, obejmujących w sobie ośm do dziesięciu funtów prochu. Powiercono duże otwory w lodach, które po umieszczeniu w nich cylindrów wypełniono następnie śniegiem; cylindry ustawiono poziomo, aby tym sposobem większą przestrzeń lodu poddać eksplozyi. Po takiem urządzeniu zapalono knot osłonięty w rurkę gutaperkową.
Rozbijano więc ławicę, gdyż przerżnąć jej nie było sposobu, przepiłowanie zamarzało bowiem natychmiast. Hatteras nie tracił nadziei, że następnego dnia znajdzie już przejście wolne.
Lecz przez noc całą wiatry rozwścieczone pogorszały położenie osady: woda wznosiła się pod skorupą lodową, jakby poruszana jakiemś wstrząsaniem od dna — i z czatowni dał się słyszeć strwożony głos majtka:
„Baczność z tyłu okrętu!“
Hatteras zwrócił się twarzą w kierunku wskazanym i wśród zapadającego już zmroku, z przerażeniem ujrzał wysoką ławicę pędzącą ku północy, i prosto na okręt z szybkością lodowiska obsuwającego się z góry.
— Wszyscy na pokład, zakomenderował kapitan.
Ta straszna, tocząca się góra, już na pół tylko mili zaledwie od okrętu była oddaloną; lody pękały naokoło; wznosiły się, padały jedne na drugie i przewracały się, jak ogromne ziarna piasku uniesione siłą huraganu; huk okropny napełniał powietrze.
— Oto jest panie Clawbonny, rzekł Johnson do doktora, jedno z największych niebezpieczeństw, jakie nam dotąd groziły.
— Tak, odpowiedział spokojnie doktór, to rzeczywiście jest dość zatrważające.
— Musimy odpierać prawdziwy szturm, rzekł znowu retman.
— Wygląda to jakby wielka gromada zwierząt przedpotopowych, o których jest mniemanie, że kiedyś mieszkały pod biegunem. Zdaje się, że pędzą tu na wyścigi.
— A niektóre z nich, dodał Johnson, uzbrojone są ostremi dzidami, których strzedz się radzę, panie Clawbonny.
— To prawdziwe oblężenie, zawołał doktór; biegnijmy więc na wały!
Poskoczył na tył okrętu, gdzie cała załoga z drągami żelaznemi i lewarami gotowała się na odparcie tego strasznego napadu. Lawina nadbiegała rosnąc na wysokość podbieranemi przez nią lodami. Z rozkazu kapitana, z dział będącego na przodzie okrętu strzelano kulami do góry lodowej. Mimo to nadciągnęła ona, wpadła na bryg i zgruchotata przednią część jego parapetu od strony prawej.
— Stać na miejscu! krzyknął Hatteras, baczność lody!
Lody tłoczyły się z nieprzepartą siłą; kawały ich mogące ważyć po kilkanaście centnarów wdzierały się na ściany okrętu; mniejsze wyskakiwały w powietrze wysoko, a spadając w postaci ostrych dzirytów, szarpały drabiny linowe i ustrój żaglowy. Żeglarze osaczeni zostali nieprzeliczonymi wrogami, których massa, sto takich jak Forward okrętów, mogłaby zdruzgotać. Każdy silił się na odpieranie tych skał najezdniczych, których ostrze nie jednego majtka mocno pokaleczyły; pomiędzy innymi, Bolton miał lewe ramię zupełnie rozdarte. Łoskot stał się przerażający. Duk zajadle szczekał na tego nowego nieprzyjaciela. Ciemność nocy powiększała jeszcze grozę położenia, nie kryjąc jednak rozhukanych głazów odbijających resztki światła pływającego jeszcze w powietrzu.
Wśród tej niezwykłej nadnaturalnej walki ludzi z lodami, dawały się ciągle słyszeć rozkazy Hatterasa, dobitnym i silnym wydawane głosem. Okręt pod ciśnieniem przechylił się na bok lewy, a kończyny wielkich rej dotykały niemal płaszczyzny lodowej, co zagrażało strzaskaniem masztu.
Hatteras zrozumiał niebezpieczeństwo; chwila była straszna. Okręt mógł się całkiem przewrócić, maszty mogły być odłamane i porwane lodami. Ogromna bryła, wielka jak okręt cały, podniosła się z boku i wznosząc się coraz wyżej, przerosła już pomost kapitański, i gdyby spadła na bryg, wszystkoby na raz było skończone. Wkrótce wysokością zrównała się z rejami masztu, noszącego nazwę „bocianiego gniazda“ i zachwiała się w swej podstawie.
Ogólny krzyk przerażenia dobył się z piersi wszystkich. Cała osada odskoczyła na bok prawy. W tem podniósł się statek i czuć było jak go coś dźwiga i utrzymuje w powietrzu przez czas nieokreślony; pochylił się potem, spadł na lodowisko i zakołysał się, że aż liny trzeszczały. Cóż się więc stało?
Oto wzniesiony wodą nagarnianą pod niego napływajacemi lodami okręt, party gwałtownie z tyłu przez lody, przerzucony został przez nieprzepartą ławicę. Po minucie może, która się żeglarzom wiekiem zdawała, tej osobliwej żeglugi, zapadł z drugiej strony zawały, na pole lodowe; zgruchotał je swym ciężarem i oparł się o wodę, naturalną swę podstawę.
— Ławica przebyta! krzyknął uradowany Johnson, biegnąc na przód okrętu.
— Bogu niech będą dzięki! rzekł Hatteras.
Istotnie bryg znajdował się wśród pola lodowego, a choć stał na wodzie, nie mógł się ruszyć. Niemniej jednak postępował, bo go płynące pole lodowe ciągnęło z sobą.
— Posuwamy się kapitanie, wołał Johnson.
— Niema na to rady, odparł Hatteras.
Bo i jakże możnaby się oprzeć sile niosącej pole lodowe?
Prąd podwodny szybko spławiał owo pole i ku północy; statek płynął jak przykuty do lodowiska bez granic. W przewidywaniu katastrofy, i na przypadek gdyby okręt został wywrócony lub zgnieciony lodem, kapitan kazał wynieść na pokład znaczną ilość zapasów, wszystko co potrzebne do obozowania, odzienie, kołdry i t. p. Naśladując Mac Clura w podobnejże okoliczności, kazał osłonić okręt oponką z hamaków nadętych powietrzem, aby go zabezpieczyć od większych uszkodzeń. Wkrótce lód tworzący się przy czternastu stopniach zimna, obmurował niejako okręt z którego tylko masztowanie widać było nad poziomem.
Cały tydzień płynięto w takiem położeniu; 10-go września dostrzeżono i stracono wkrótce z oczu cypel Alberta stanowiący zachodni kraniec Nowej Kornwalii, i zauważano że od tej chwili pole lodowe skierowało się ku wschodowi. Gdzie ono dąży i gdzie się zatrzyma? któż to mógł przewidzieć? Załoga musiała pozostać bezczynna.
Nakoniec 15-go września około godziny trzeciej popołudniu, pole lodowe dotarłszy zapewne do drugiego nagle się zatrzymało. Forward doznał gwałtownego wstrząśnienia. Hatteras poradził się mappy; okręt był pod 95° 35′ długości i 78° 15′ szerokości, to jest właśnie w samym środku tego morza nieznanego, na którem geografowie oznaczają biegun północny.






ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY.

Przygotowania do zimowiska.

Półkula południowa zimniejsza jest od północnej pod tym samym stopniem szerokości jeograficznej; lecz temperatura nowego lądu jest jeszcze o piętnaście stopni niższą od temperatury innych części świata, a w Ameryce, okolice znane pod nazwą „bieguna zimnego,“ są najgroźniejsze pod tym względem.
Średnia temperatura roczna jest tam dziewiętnaście stopni niżej zera na termometrze Celsiusza. W tym względzie doktór Clawbonny zgadzał się na objaśnienie tego faktu przez wielu uczonych, którzy utrzymują, że najstalej w okolicach północnej Ameryki panującym wiatrem jest południowo-zachodni. Wieje on z oceanu Spokojnego, przy temperaturze równej i znośnej; lecz aby się dostać na morza północne, muszą przebywać niezmierzone przestrzenie Ameryki, pokryte śniegami, przez co oziębiają się i dlatego zupełnie zimne przybywają na ostatnie krańce ziem północnych.
Hatteras znajdował się przy zimnym biegunie, dalej jak wszyscy jego poprzednicy; był zatem przygotowanym na zimę straszną; którą przepędzić wypadało na okręcie otoczonym ze wszech stron lodami i wśród ludzi na pół zbuntowanych. Położenie to widział jasno i nie uląkł się go bynajmniej.
Najprzód korzystając z doświadczenia Johnson’a i przy jego pomocy, poczynił wszystkie przygotowania do zimowiska. Według jego rachunku Forward zapędzonym został o dwieście pięćdziesiąt mil od ostatniego lądu znanego, to jest od Nowej Kornwalii; na ogromnej przestrzeni lodowej sciśnięty był i otoczony ze wszech stron jakby w jakiem łożu granitowem, z którego żadna siła ludzka wyrwać go nie była wstanie.
Nigdzie nie było ani kawałeczka czystej wody, na tych morzach ujętych zimą podbiegunową, pole lodowe ciągnęło się jak okiem dojrzeć można było, a nie przedstawiało gładkiej powierzchni. Przeciwnie, góry lodowe piętrzyły się na ściętej płaszczyznie i ogromniejsze z nich osłaniały go tak, że zaledwie tylko południowo-wschodni wiatr do niego dochodził.
Gdyby zamiast lodów były skały, zieloność zamiast śniegów, bryg mógłby był stać sobie spokojnie na kotwicy w pięknej zatoce, osłonięty od najgwałtowniejszych wiatrów. A tutaj, co za widok smucący, jaka natura zmartwiała, jaki bolesny widok!
Jakkolwiek bryg silnie był lodami ściśnięty i nie poruszał się wcale, zawsze jednak w przewidywaniu gwałtownego puszczania lodów, lub nie spodzianego przyboru wody w morzu, kapitan kazał zarzucić kotwice. Johnson dowiedziawszy się, że Forward był u bieguna zimnego, ściślej jeszcze przygotowań do zimowiska przestrzegał.
— Dopiecze nam do żywego ta zima; mówił do doktora; kapitan wybornie trafił, utkwiwszy w najprzykszejszem miejscu na całej kuli ziemskiej.
Doktór w głębi duszy uradowany był myślą, że zimę przepędzi u zimnego bieguna; za nic w świecie nie chciałby opuścić tej sposobności.
Osada zajęta była najprzód robotami zewnętrznemi; żagle pozostały przy rejach, zamiast być zwiniętemi, jak to czynili wszyscy żeglarze poprzednio tam zimujący; owinięto je tylko w pokrowce, a lód sam im zrobił nieprzemakalne okrycie. Nie spuszczano również masztów, mogących służyć za doskonałe obserwatorya; tylko liny podręczne odjęto.
Potrzeba było koniecznie obrąbać lód na około statku, który cierpiał od parcia odłamków przylegających po obu stronach i ciężarem swym przygniatających boki statku; zagłębiony był w wodzie więcej niż zwykle. Robota to była i długa i trudna. Nareszcie po kilku dniach pracy, spodnia część okrętu została uwolnioną z więzienia, z czego też i skorzystano zaraz, dla zrobienia potrzebnych naprawek, choć w ogóle statek będąc dobrze zbudowanym bardzo niewiele ucierpiał, tylko obicie zwierzchnie z blachy było całkiem prawie zniszczone. Okręt wyswobodzony z krępujących go więzów, podniósł się na dziewięć blizko cali; wtedy zajęto się powycinaniem w lodzie ukośnych krawędzi zastosowanych do kształtów statku; lód łączył się pod okrętem, co zabezpieczało go od gwałtownego parcia lodów na powierzchni.
We wszystkich tych robotach, doktór czynny przyjmował udział; zręcznie bardzo odgarniał śniegi, humorem swoim zachęcał majtków do pracy, uczył innych i sam się przytem uczył. Chwalił zabezpieczenie okrętu lodem od spodu. — Bardzo dobry to pomysł, powtarzał.
— Gdyby też nie to panie Clawbonny, rzekł Johnson, tobyśmy się nie utrzymali. Teraz już bez obawy możemy wznieść ścianę ze śniegu, aż do wysokości pokładu, a ponieważ materyału nam nie brak, zrobimy go sobie na dziesięć stóp szerokim.
— Wyborna myśl! zawołał doktór; śnieg jest złym przewodnikiem ciepła, a zatem nie przepuści na zewnątrz temperatury ze środka statku.
— To prawda, powiedział Johnson, zabezpieczymy się i przeciw mrozom, i przeciw dzikim zwierzętom, którym może przyjść ochota odwiedzania nas. Zobaczysz panie Clawbonny, że robota nasza wspaniale po ukończeniu będzie wyglądać; w tej massie śniegu wyrobią się jeszcze i schody, jedne na przód, drugie na tył okrętu prowadzące. Wyżłobiwszy schody, oblejemy je wodą, która pod wpływem mrozu w lód się zamieni, stwardnieje jak skała i utworzy pyszną komunikacyę.
— Wybornie, odparł doktór; jakie to szczęście że mróz tworzy śnieg i lód, które mogą od niego osłaniać. Gdyby nie to, byłoby się nieraz w kłopocie.
W rzeczy samej postanowiono, aby statek znikł pod grubą warstwą lodu mającą ochraniać jego temperaturę wewnętrzną. Przez całą tedy długość pomostu wniesiono nad nim przykrycie z grubego płótna napojonego smołą i przykrytego warstwą śniegu; płótno zwieszało się na boki okrętu i takowe przykrywało; pomost został pokryty śniegiem, na półtrzeciej stopy grubo; śnieg udeptano i ubito, więc stwardniał; a gdy nań posypano jeszcze warstwę piasku, utworzył się rodzaj jakby drogi bitej bardzo trwałej. Zyskano wybornie osłonięte miejsce do przechadzki.
— Gdyby, mówił doktór, można było jeszcze dodać do tego kilka drzew, sądziłbym, że jestem w Hyde-Park’u, lub w jednym z wiszących ogrodów Babilonu.
W niewielkiej od brygu odległości, wyrobiono otwór i codzień rano lód naokoło niego wyrąbywano, utrzymując tym sposobem jakby studnię, mogącą w każdej chwili dostarczyć wody, na przypadek pożaru, lub do kąpieli zalecanych ludziom osady ze względów hygienicznych. Dla zaoszczędzenia paliwa do ogrzania wody, postanowiono czerpać ją z jak największej głębokości, bo tam jest cieplejsza niż pod wierzchem; użyto zaś do tego przyrządu obmyślanego przez Francuza, — Franciszka Arago, — cylindra opatrzonego podwójnem dnem ruchomem.
Zazwyczaj na zimę usuwają się z pokładu wszelkie przedmioty niepotrzebnie tam leżące, w celu zyskania większej przestrzeni; przedmioty te składają się w magazynach na lądach przybrzeżnych. Forward, jako stojący wśród ogromnego pola lodowego, pozbawionym był tej dogodności.
Przedsięwzięto co należało, aby wnętrze statku zabezpieczyć od dwóch najszkodliwszych pod tą szerokością wrogów, to jest zimna i wilgoci; pierwsze sprowadza zazwyczaj drugą; można znieść zimno, ale trudno ścierpieć wilgoć; tej więc jeszcze potrzeba było zapobiedz koniecznie.
Forward będąc przeznaczonym do żeglugi po morzach północnych, był też wybornie urządzony i przygotowany do zimowiska; główna sala bardzo oględnie była zbudowana, bo uniknięto w niej kątów, w których się wilgoć najpierw zbiera. Przy zniżonej temperaturze warstwa lodu osiada na ścianach, a szczególniej w kątach, a topniejąc ciągłą podtrzymuje wilgoć. Gdyby sala ogólna mogła była być okrągłą, byłaby najdogodniejszą; ale i tak urządzona przewiewnie, opatrzona dużym piecem, dającym dostateczną ilość ciepła, powinna była być dogodną do mieszkania. Ściany obite były skórami jeleniemi, a nie materyą wełnianą, bo wełna ma własność zatrzymywania w sobie wilgoci.
Przepierzenia rozgradzające kajuty starszyzny, zostały usunięte — więc i oficerowie mieli także swą salę wspólną, obszerną, dobrze ogrzaną i przewietrzaną; przy niej również jak i przy pierwszej znajdował się pewien rodzaj przedpokoju, chroniący od bezpośredniej z powietrzem zewnętrznem komunikacyi. Takim sposobem i ciepło nie mogło być utracone, i przechodziło się stopniowo z jednej temperatury do drugiej. W przedpokoju zostawiano odzież śniegiem okrytą i wycierano dobrze nogi, aby żadnego niezdrowego pierwiastku nie wprowadzać do sal mieszkalnych, w których też urządzone były kondensatory pochłaniające wszelkie wyziewy, zanim te w wilgoć przemienić się zdołają; kondensatory te wypróżniane i oczyszczane dwa razy na tydzień, nieraz mieściły w sobie dość znaczną ilość lodu.
Ogień z łatwością regulować się dawał przy pomocy dobrze urządzonych luftów; niewielka ilość węgla wystarczała do utrzymania w salach temperatury na dziesięć stopni. Pomimo to, Hatteras po dokładnem zrewidowaniu swych zapasów przekonał się, że przy największej nawet oszczędności, paliwa nawet na dwa miesiące nie wystarczy.
Ponieważ odzież często musiała być praną, a nie można jej było suszyć na wolnem powietrzu, boby stwardniała na mrozie i pękała, urządzono przeto oddzielną na ten cel suszarnię.
Delikatniejsze części machiny parowej poodejmowane zostały starannie, i złożone w izbie hermetycznie zamkniętej.
Życie na pokładzie Forwarda podciągnięte zostało pod najściślejsze przepisy, zawieszone w sali wspólnej. Ludzie osady wstawać musieli o godzinie szóstej rano; hamaki trzy razy w ciągu tygodnia na powietrze były wystawiane; podłogi obu sal codzień zrana wycierano gorącym piaskiem; gorąca herbata była niezbędnym warunkiem każdej biesiady, a potrawy zmieniały się codzień. Artykuły żywności składały się z chleba, mąki, łoju wołowego i rodzynków do puddingu, cukru, kakao, herbaty, ryżu, soku cytrynowego, suszonego mięsa, wołowiny i wieprzowiny solonej, kapusty i jarzyn w occie zakonserwowanych. Kuchnię umieszczono z daleka od sal wspólnych; nie udzielała wprawdzie ciepła, ani też wyziewów niezdrowych powiększających wilgoć.
Na zdrowie ludzi wielki wpływ wywierają pokarmy; pod tą szerokością geograficzną, jak najwięcej potrzeba spożywać materyi zwierzęcych. Doktór Clawbonny prezydował przy układaniu programu żywności.
— Trzeba z Eskimosów brać przykład, mówił on; ich uczyła sama natura, oni więc mogą w tym względzie być naszymi nauczycielami. Arab lub Afrykanin może poprzestać na kilku daktylach i garsteczce ryżu, ale tu wśród lodów dużo jeść należy. Eskimosi połykają dziesięć do piętnastu funtów oliwy dziennie. Jeśli się to wam nie podoba, to możemy uciec się do materyj obfitujących w tłuszcz i cukier. Słowem potrzeba nam koniecznie węglika, więc go wytwarzajmy. Nie dość na tem że pakujemy węgiel do pieca, nie zapominajmy zaopatrzyć weń i tego pieca który w nas samych nosimy.
Obok tego, osadzie zaleconą była czystość; każdy co drugi dzień musiał brać kąpiel z wody zimnej. Doktór pierwszy z siebie dawał przykład, a choć z początku liczył to do przykrości na które się dobrowolnie narażał, zwolna jednak przyzwyczaił się i zasmakował nawet, w tym środku hygienicznym.
Gdy ludzie wychodzili na roboty, na polowanie lub rekonesanse, strzegli się najbardziej odziębienia jakiej części ciała, a w razie takiego wypadku, co najśpieszniej cyrkulacyę krwi przywracano za pomocą silnego nacierania śniegiem. Prócz tego osada cała dobrze zaopatrzona w odzież wełnianą, miała jeszcze kapoty ze skór jelenich i spodnie ze skór foki, które nie przepuszczają zupełnie wiatru.
Na rozmaitych przygotowaniach upłynęło około trzech tygodni czasu; do d. 10-go października, nic szczególnego nie zaszło.





ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY.

Stary lis Jakóba Ross’a.

Tego dnia właśnie termometr opadł na szesnaście stopni niżej zera. Powietrze było spokojne, a po ustaniu wiatru i mróz był znośniejszy. Hatteras korzystając z pięknej pogody, wybrał się na zwiedzenie otaczającej okręt płaszczyzny; wszedł na jednę z najwyższych od strony północnej gór lodowych, a uzbrojony w lunetę obejrzał się na około, lecz prócz gór i płaszczyzn lodowych nic więcej dostrzedz nie był wstanie. Jak wzrokiem zasięgnąć można, nigdzie ani kawałeczka ziemi; istny obraz chaosu w najposępniejszej postaci. Powrócił zatem na pokład i usiłował obliczyć choćby tylko w przybliżeniu, jak długo trwać może to uwięzienie.
Myśliwi a szczególniej doktór, James Wall, Simpson, Johnson, i Bell, zaopatrywali wciąż spiżarnię okrętową w świeżą coraz zwierzynę. Ptaki wprawdzie odleciały na południe, szukając cieplejszego klimatu, lecz pozostał gatunek kuropatw pospolicie pod tą szerokością jeograficzną przebywających, które łatwo było strzelać i których wielka liczba obiecywała, że nie zbraknie zwierzyny.
Nie trudno też było napotkać zające, lisy, wilki, gronostaje i niedźwiedzie; myśliwy mógł być zadowolony, lecz nie łatwo było zbliżyć się do tych zwierząt, a przytem też i trudno było je rozeznać na śniegu, bo przed nastąpieniem wielkich mrozów wszystkie one dostają białe futro. Doktór miał sposobność przekonać się, że w błędzie są niektórzy naturaliści, utrzymując że zamiana ta koloru futra następuje w skutek bardzo tęgich mrozów, bo widział na własne oczy, że zwierzęta zmieniały tam sierść już przed październikiem. Nie pochodziło to więc z przyczyn fizycznych, lecz raczej takie było urządzenie przezornej natury, która istotom żyjącym w strefie podbiegunowej zawczasu dozwala przygotować się na zniesienie ostrej zimy.
Często spotykano psy i cielęta morskie, znane pod ogólną nazwą fok; upędzanie się za niemi szczególnie zalecane było myśliwym, skóry ich bowiem bardzo były dla osady okrętowej, potrzebne. Tłuszcz z nich otrzymywany służył do palenia, a prócz tego wątroba tych zwierząt bardzo przydatną jest do jedzenia. Była ich tam nie jedna setka, a na dwie lub trzy mile na północ od okrętu, pole lodowe pokryte było otworami przebitemi przez te ogromne ziemnowodne stworzenia. Zdaleka wietrzą one myśliwca; to też nie mało ich uciekało pod lód skaleczonych od strzału.
Simpsonowi udało się dostać jedną fokę tym sposobem, że zatkał poprzednio otwór przez nią w lodzie wyrobiony; nie mając gdzie uciekać, kilku strzałami zabitą została. Miała ona dziewięć stóp długości, głowę zupełnie do mordy buldoga podobną, szesnaście zębów w szczęce, wielkie płetwy piersiowe podobne do skrzydełek i mały ogon opatrzony drugą parą płetw; słowem był to wyborny okaz zwierzęcia z rodziny psów morskich. Doktór pragnął zachować głowę tej foki do zbiorów swoich historyi naturalnej, a skórę wyprawić na dalszy użytek. Dla oszczędzenia ludziom roboty około tego, włożono ciało zwierzęcia w otwór do wydobywania wody przygotowanej; opadło je tam mnóstwo drobnych raków i dokonało w pół dnia całej roboty, a tak wybornie, jakby nie zdołał podobno najbieglejszy garbarz w Liverpoolu.
Po jesiennem porównaniu dnia z nocą, czyli po 23-im września, zima na dobre się już zaczyna w okolicach podbiegunowych. Dobroczynne słońce coraz niżej kryje się pod horyzont, aż nareszcie niknie zupełnie 23-go października, oświecając zaledwie bladem swem i ukośnem światłem niektóre szczyty wyższych gór lodowych. Doktór, jako uczony i jako podróżnik, pożegnał je na kilka miesięcy, bo dopiero w lutym roku przyszłego, mógł je widzieć z powrotem.
Trzeba jednak wiedzieć, że podczas tej długiej nieobecności słońca, bynajmniej nie panuje tam ciemność zupełna; księżyc co miesiąc wyręcza je jak może, gwiazdy błyszczą bardzo jasno, równie jak i planety; bywają częste zorze północne, a białość śniegu odbija wszelkie odblaski. Zresztą i słońce w czasie największej swej do okolic północnych pochyłości, dnia 21-go grudnia, jest tylko o trzynaście stopni odległe od poziomu bieguna. Bywa więc tam co dnia przez parę godzin jakieś światło, tylko że mgły i zadymki śniegowe, pogrążają częstokroć te okolice w najzupełniejszą ciemność.
Aż dotąd pogoda bardzo dobrze sprzyjała, chybaby się na nią kuropatwy i zające skarżyć miały prawo, bo im myśliwi wypoczynku nie dawali. Urządzono też liczne sidła i łapki na lisy, ale przezorne zwierzęta nie dały się w nie chwytać; niekiedy nawet zdarzało się, że odgrzebawszy śnieg pod sidłami zastawionemi, bez szkody dla siebie wyciągały na przynętę złożone mięso, za co też doktór mocno obruszał się na nie.
Dnia 25-go października termometr wskazywał dwadzieścia stopni niżej zera. Zerwał się huragan nader gwałtowny; śnieg gęsty zapełniał całą atmosferę, nie przypuszczając do okrętu ani jednego promyka światła. Przez kilka godzin osada mocno niespokojną była o Bella i Simpsona, którzy zanadto daleko zapędzili się na polowaniu; lecz nazajutrz powrócili, przepędziwszy dzień cały w postawie leżącej, odziani skórami jeleniemi, gdy tymczasem huragan wyprawiał harce nad niemi i przysypał ich warstwą śniegu na pięć stóp grubą. Omało że nie pomarzli, a doktór z wielką zaledwie trudnością przywrócił w nich zwykłe krwi krążenie.
Burza ta trwała tydzień cały bez przerwy. Wyjść na powietrze było niepodobna, a temperatura tak nagle się zmieniała, że w ciągu jednego dnia, na termometrze piętnaście do dwudziestu stopni różnicy dostrzedz było można.
Podczas tego wypoczynku przymusowego, każdy prawie przepędzał czas samotnie; jedni spali, drudzy palili fajki, inni znowu szeptali po cichu, przerywając rozmowę za nadejściem Johnsona lub doktora. Żaden moralny węzeł nie łączył uczestników tej wyprawy; zbierali się oni tylko na wspólną modlitwę wieczorną i w niedzielę na czytanie biblii.
Clifton dobrze już obrachował, że po przebyciu siedmdziesiątego ósmego równoleżnika, nagroda dla niego przypadająca wynosiła trzysta siedmdziesiąt pięć funtów sterlingów, to jest 9,375 franków; sumka ta wydawała mu się dość okrągłą, i nie pragnął też więcej. Inni towarzysze podzielali w zupełności jego zdanie, myśląc jak użyć tej fortuny, zdobytej kosztem tyle trudów i niewygody.
Hatteras wcale się prawie nie pokazywał. Nie brał on udziału ani w polowaniu, ani w przechadzkach; mało go także obchodziły zjawiska meteorologiczne, któremi się tak bardzo zachwycał doktór Clawbonny. Żył jedną tylko myślą zamkniętą w tych dwóch wyrazach: „biegun północny,“ a tymczasem marzył o chwili w której Forward będzie mógł puścić się w dalszą podróż awanturniczą.
Na pokładzie brygu panowało ogólne jakieś uczucie smutku — bo też i rzeczywiście przykre wrażenie robi widok okrętu gnuśnie do miejsca przykutego; nie spoczywa na właściwej sobie podstawie, a jego kształty zniknęły pod grubemi pokładami śniegu. Do niczego nie jest podobny: przeznaczony do ruchu, stoi nieruchomy; zamienił się w dom drewniany, w magazyn, w mieszkanie dla życia siedzącego, on, co umie walczyć z wichrem i burzą. To też ta anomalia, to fałszywe położenie, napełniały serca wszystkich nieokreślonym niepokojem i żałością.
Doktór tymczasem, korzystając z chwil zupełnie wolnych, porządkował swoje notatki podróżne, z których też wzięte jest i opowiadanie niniejsze. Clawbonny nigdy nie próżnował, i nigdy też nie zmieniał humoru; niemniej z przyjemnością widział koniec burzy i zaraz też gotował się do poprzednich zajęć myśliwskich.
Dnia 3-go listopada o szóstej godzinie rano, przy dwudziestu jeden stopniach zimna, wyszedł w towarzystwie Johnson’a i Bell’a; płaszczyzny lodowe były gładkie; bardzo dobrze było chodzić po śniegu obficie spadłym w ciągu dni poprzednich, a później stwardniałym na mrozie. Powietrze było suche i mroźne, księżyc błyszczał jasno, sprawiając dziwną grę światła na każdej nierówności pola; długie cienie myśliwców czysto rysowały się na gładkiej powierzchni, a ślady ich stóp na śniegu, błyszczące na brzegach, znaczyły ich drogę wstęgą jaśniejącą.
Doktór wziął ze sobą i Duka; wolał on go używać do polowania niż psy grenlandzkie, i słusznie, bo te niewiele się przydają do myśliwstwa, gdyż nie posiadają ognia i zapału ras pochodzących ze stref umiarkowanych. Duk węszył po drodze i często stawał do świeżych śladów lisa lub niedźwiedzia. Pomimo tej jego zmyślności, myśliwi po dwugodzinnem chodzeniu, ani zająca nawet nigdzie nie spotkali.
— Czyżby zwierzyna uczuła także potrzebę emigrowania na południe? rzekł doktór, zatrzymując się u stóp pagórka.
— Takby się zdawać mogło, panie Clawbonny, odpowiedział cieśla.
— Jednakże ja w to nie wierzę, odezwał się Johnson; zające, lisy i niedźwiedzie, stworzone są do tego klimatu; chybaby ostatnia burza była przyczyną chwilowego ich zniknięcia, ale powrócą one skoro wiatry południowe nastaną. Inaczej rzecz się ma z reniferami, albo z piżmowcami.
— Ogromne ich stada znajdują się na wyspie Melville, rzekł doktór; wprawdzie miejscowość ta więcej jest na południe posunięta, to też Parry podczas swych zimowisk miał wielką obfitość tej zwierzyny.
— Dla nas, rzekł Bell, dosyć byłoby zaopatrzyć się dostatecznie w mięso niedźwiedzie.
— Tu właśnie sęk, odpowiedział doktór, bo zdaje mi się, że niedźwiedzi tu nie wiele — a tak bardzo są dzikie i nieucywilizowane, że żaden z nich nie chce się dobrowolnie na strzał stawić.
— Bell mówi o mięsie niedźwiedzia, odezwał się Johnson, a jabym sądził, że w tej chwili więcej o sadło jego, niż o mięso i futro dbać powinniśmy.
— Masz słuszność Johnsonie, mówił Bell; myślisz zawsze o paliwie.
— A jakże o niem nie myśleć, kiedy przy największej oszczędności, ledwie go nam wystarczy na niecałe trzy tygodnie.
— I w tem leży całe niebezpieczeństwo, rzekł doktór; listopad dopiero się zaczął, a luty jest najzimniejszym w tej strefie miesiącem. W każdym razie, w braku sadła niedźwiedziego, możemy jeszcze liczyć na tłuszcz z cieląt i psów morskich.
— Na nieszczęście, panie Clawbonny, i na to wiele liczyć nie możemy, bo te zwierzęta niedługo już nas opuszczą — i czy to dla zimna, czy też z bojaźni, ale pewny jestem, ze przestaną na lód wychodzić.
— Musimy zatem powrócić do niedźwiedzia i przyznać zarazem, że jestto najużyteczniejsze w tym kraju stworzenie, bo daje człowiekowi pokarm, odzież, światło i paliwo. Czy słyszysz Duk, mówił dalej doktór, głaszcząc psa, potrzeba nam niedźwiedzi, potrzeba koniecznie! szukaj niedźwiedzi mój przyjacielu!
Pies który właśnie coś węszył w ową chwilę, zachęcony głosem i pieszczotami doktora, poskoczył szybko po lodzie; szczekał ciągle, a głos jego zdala jeszcze dochodził do uszu myśliwych.
W nizkiej atmosferze zadziwiającą jest doniosłość głosu, i tylko ją porównać można ze świetnością konstelacyi na niebie północnem. Promienie światła i fale głosu przenoszą się na dalekie odległości, mianowicie podczas mroźnych suchych nocy klimatu podbiegunowego.
Myśliwi rzucili się za głosem Duka, lecz milę blizko biedz musieli, zanim przybyli zdyszani (w rozrzedzonem powietrzu płuca prędzej się trudzą) w to miejsce, gdzie Duk stał o jakie pięćdziesiąt kroków od ogromnej massy, wolno i leniwie poruszającej się na wierzchołku niedużego pagórka.
— Otóż mamy niedźwiedzie, zawołał doktór, nabijając swą strzelbę.
— Niedźwiedź na honor! wspaniały niedźwiedź! powtórzył Bell, biorąc się także za broń.
— Rzadki to niedźwiedź, szepnął Johnson, gotując się do strzału po dwóch swych towarzyszach.
Duk szczekał zajadle. Bell postąpiwszy jeszcze ze dwadzieścia kroków naprzód, dał ognia; lecz widać że zwierzę nie zostało trafione, bo dalej poruszało leniwie swą ciężką głowę.
Z kolei podszedł Johnson, a wymierzywszy dobrze, pociągnął za cyngiel.
— Jeszcze nie trafiony, zawołał doktór; to przeklęte łamanie się promieni światła! nigdy już widać do niego nie przywykniemy. Niedźwiedź jest przeszło na tysiąc kroków od nas oddalony.
— A więc posuńmy się jeszcze bliżej, powiedział Bell.
Trzej strzelcy szybko podbiegli ku zwierzęciu, bynajmniej, jak się zdawało, nie zaniepokojonemu tem strzelaniem. Zdawało się być ogromnem, oni zaś niepomni niebezpieczeństwa na jakie się narażają, z góry cieszyli się zdobyczą, Zbliżywszy się na strzał, wszyscy razem dali ognia; niedźwiedź śmiertelnie widać raniony podskoczył i padł u stóp pagórka.
Duk rzucił się na niego.
— Bez wielkiego trudu załatwiliśmy się z tą ogromną sztuką, wołał doktór.
— Trzy tylko strzały, rzekł Bell pogardliwie, i już leży na ziemi!
— Dziwi mnie to nawet trochę, dodał Johnson.
— Czy tylko czasem nie trafiliśmy na chwilę w której i tak miał już zdychać ze starości, mówił Clawbonny żartobliwie.
— Mniejsza o to, rzekł Bell, stary czy młody, zawsze jest dobrą i pożądaną zwierzyną.
Tak rozmawiając, myśliwi przyszli do pagórka i na wielkie swoje zdziwienie spostrzegli, że Duk szarpie lisa białego.
— A to doskonałe! zawołał Bell, to przechodzi pojęcie!
— Rzeczywiście, dodał doktór, zabijamy niedźwiedzia, a tu lis pada na ziemię.
Johnson osłupiał z zadziwienia.
— Macie, powtarzał z gniewem doktór, macie znowu skutki tego zwodniczego łamania się promieni.
— Nie rozumiem cię panie doktorze, powiedział cieśla.
— Tak, tak mój przyjacielu; najprzód oszukaliśmy się co do odległości, a teraz i co do rozmiarów zwierzyny; w skórze lisa widzieliśmy niedźwiedzia; nie nam pierwszym coś podobnego się przytrafiło, w podobnychże okolicznościach. Aleśmy się przynajmniej ucieszyli.
— Mniejsza tam o to czy lis, czy niedźwiedź, zje się zarówno; bierzmy co Bóg dał.
Lecz w chwili, gdy sternik chciał go zarzucić sobie na barki, zawołał:
— To zwierzę ma jakąś na szyi obrożę.
— Obroża! zawołał doktór, schylając się do lisa.
Rzeczywiście, na białej szyi lisa błyszczała stara, na pół zużyta obroża, na której zdawał się być napis jakiś; Clawbonny niecierpliwie zerwał obrożę z szyi zwierzęcia, na której widocznie od bardzo dawna spoczywała.
— Co to ma znaczyć? zapytał Johnson.
— To ma znaczyć, odpowiedział doktór, że zabiliśmy lisa przeszło dwunastoletniego; tak moi przyjaciele, lisa, którego James Ross złapał w r. 1848.
— Czy być może! zawołał Bell.
— To nie ulega wątpliwości, i żałuję nawet żeśmy zabili to biedne zwierzę. Podczas zimowania w tych stronach, James Ross kazał nałapać w sidła znaczną liczbę lisów białych, którym zakładano na szyję obroże mosiężne, z napisami wskazującemi miejsce pobytu okrętów Entreprise i Investigator, jak również składy zapasów żywności. Zwierzęta te szukając żywności przebiegają ogromne przestrzenie, a James Ross miał nadzieję, że który z nich może wpaść w ręce ludzi z wyprawy Franklina. Oto całe wyjaśnienie, biedne to stworzenie, które mogło ocalić życie osady dwóch okrętów, bezpożytecznie w tej chwili padło pod naszemi strzałami.
— O! kiedy tak, to go jeść nie będziemy, powiedział Johnson, bo nawet i za stare jest mięsisko dwunastoletnie. W każdym jednak razie, wypada zachować jego skórę, na pamiątkę tego ciekawego wydarzenia.
Johnson wziął lisa na plecy. Myśliwcy wracali do okrętu, oryjentując się po gwiazdach, a po drodze zabili jeszcze kilkanaście kuropatw.
Na godzinę przed powrotem na, pokład Forwarda, doktór do najwyższego stopnia został zdziwiony zjawiskiem nadzwyczajnem, jakie widział po raz pierwszy i jedyny może w swem życiu: byłto prawdziwy deszcz gwiazd padających, które tysiącami przelatywały po firmamencie, jakby w bukiecie sztucznych ogni. Przy lśniącej ich białości, bladło światło księżyca przez cały kilkogodzinny czas trwania tego zjawiska. Takiż sam meteor, obserwowowali w Grenlandyi Bracia Morawczycy roku 1799. Zdawało się, że niebo wyprawiało jakąś fetę ziemi skostniałej, Doktór za powrotem na okręt, całą noc przepędził na przypatrywaniu się temu zjawisku, które trwało do siódmej godziny z rana, wśród najgłębszej ciszy w atmosferze.






ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY.

Ostatni kawałek węgla.

Niedźwiedzi ani podobna było napotkać; w ciągu 4, 5 i 6-go listopada zabito kilka fok — później wiatr zmienił kierunek, termometr podniósł się znacznie, ale za to zamiecie śniegowe ponowiły się z gwałtownością nadzwyczajną. Ani sposób było wyjść z okrętu, a trzeba było bardzo czuwać, żeby się ochronić od wilgoci. W końcu tygodnia, w kondensatorach zebrała się dość znaczna ilość lodu.
Pogoda odmieniła się dopiero 15-go listopada, a termometr pod wpływem pewnych warunków atmosferycznych, spadł na trzydzieści jeden stopni poniżej zera. Dotąd była to najniższa temperatura. Mróz taki byłby znośnym przy cichem powietrzu, ale panował właśnie wiatr, który zdawał się być złożonym z nożów przecinających powietrze.
Doktorowi bardzo się przykrzyło to więzienie, bo wiatr umocnił śnieg i można było puścić się na jaką wycieczkę.
Podczas tak silnych mrozów ludziom trudniej jest oddychać, a przeto i pracować, tak że każdy zaledwie jednę czwartą część zwykłej roboty wykonać może. Wszystkie przyrządy żelazne stają się bezużytecznemi, bo za dotknięciem ich ręką, uczuwa się ból jakby z oparzenia, a nawet płaty skóry przylegają do przedmiotu pochwyconego nieoględnie.
Osada zamknięta na okręcie zniewoloną była używać przechadzki tylko na pomoście osłoniętym, gdzie też i wolno było palić tytuń, czego w sali wspólnej zabroniono. Tam zaś, jak tylko zmniejszono ogień choćby cokolwiek, zaraz ściany, okna, gwoździe, sztaby i t. p. pokrywały się warstwą lodu.
Oddech ludzki gęstniał natychmiast w powietrzu i spadał zaraz w postaci śniegu. W odległości kilku zaledwie stóp od pieców, zimno było trudne do wytrzymania; dlatego też wszyscy cisnęli się chętnie do ognia.
Jednakże doktór Clawbonny radził przyzwyczajać się do tej temperatury która dość jeszcze długo przeciągnąć się mogła; zalecał narażanie mięśni na dotkliwe szczypanie mrozu, a sam z siebie dawał pierwszy przykład; lecz większa część ludzi przez lenistwo wrodzone i ociężałość, wolała zostać w cieple i zasypiała przy zgubnym jak na teraz ogniu. Tymczasem, zdaniem doktora, żadne nie groziło niebezpieczeństwo tym, którzy z ciepłej izby wychodzą odrazu na mróz choćby najtęższy; bo takie gwałtowne przejście, mogłoby zaszkodzić tylko ludziom pozostającym w ciągłej wilgoci. Twierdzenia swoje doktór popierał licznemi przykładami, pomimo to, słowa jego pozostały głosem wołającego na puszczy.
Zdawało się, że na Hatteras’a temperatura żadnego nie wywiera wpływu. Przechadzał się on w milczeniu, nie prędzej i nie wolniej jak zwykle. Czyżby mróz nawet nie potrafił zwalczyć energicznej jego konstytucyi? Posiadałże w sobie wysoki stopień owego ciepła naturalnego, którego szukał w swych ludziach? Czyż wielka myśl, jakiej się poświęcił, takimby dla niego miała być puklerzem, że zasłonić go mogła od wszelkich wpływów zewnętrznych? Osada z niemałem zadziwieniem widziała go, jak znosił cierpliwie mróz trzydziestostopniowy, schodził z pomostu na kilka godzin, a gdy wracał, nie było po nim widać wpływu mrozu na niego.
— Dziwny to człowiek, mówił doktór do Johnsona; pojąć go nie umiem. Jakby nosił w sobie piec gorejący; jestto jedna z najpotężniejszych natur, jakie w życiu mojem studyowałem.
— I co dziwniejsza, odpowiedział Johnson, że na takie zimno nie chodzi ubrany cieplej jak w czerwcu.
— To rzecz najmniejsza, powiedział doktór, bo i na cóż przyda się ciepłe odzienie temu, kto nie ma ciepła w sobie samym. Byłobyto to samo, co chcieć ogrzać kawał lodu, przez obwinięcie go w szmatę wełnianą. Hatteras tego nie potrzebuje; człowiek ten inaczej jest zbudowanym i nie dziwiłbym się wcale, gdyby przy nim było tak ciepło, jak przy węglu rozżarzonym.
Johnson rewidując co rano otwór w lodzie, spostrzegł, że grubość jego przeszła już stóp dziesięć.
Prawie co noc doktór mógł obserwować wspaniałe zorze północne; od godziny czwartej do ósmej w wieczór, niebo lekko zabarwiało się od strony północy: następnie nabarwiona ta przestrzeń przybierała kształt foremny opaski blado-żółtawej, której krańce zdawały się być wygięte w łuk ponad lodową płaszczyzną. Zwolna ta smuga światła wznosiła się ku niebu w kierunku południka magnetycznego i tam wyglądała jakby poprzepasywana wstęgami czarnemi; wytryski materyi świetlanej wydłużały się wówczas, to zmniejszając, to znowu zwiększając swój blask zwyczajny; meteor przybywszy do swego zenitu, najczęściej składał się z wielu łuków, kąpiących się w różowej, żółtej, lub zielonej fali światła. Widok to był olśniewający, nieporównany. Potem wszystkie te jasne łuki skupiały się w jeden punkt i tworzyły wieńce o niebiańskiej barw obfitości. Nakoniec świetna zorza bladła stopniowo, natężone promienie rozlewały się w światełko coraz bledsze, coraz mniej wyraźne, aż nareszcie cudne zjawisko osłabłe, gasło i rozpłynęło się powoli w ciemnych obłokach południa. Niedalej jak w odległości ośmiu stopni od bieguna, można nabrać dokładnego wyobrażenia o czarodziejskiej piękności tego widoku. Zorza północna widziana w klimacie umiarkowanym, nie daje żadnego pojęcia o tym cudzie natury, który Opatrzność zachowała dla samych tylko stref podbiegunowych.
Podczas gdy księżyc przyświecał, liczne jego odbicia zjawiały się w atmosferze i blask jego podnosiły. To znowu koła księżycowe otaczały tę gwiazdę nocy, jaśniejącą wówczas zestrzelonem światłem w pośród okręgu świetlanego.
Dnia 26-go listopada morze przybrało silnie, i woda przeciskała się z gwałtownością przez otwór służący za studnię; podnoszący się żywioł wzruszył grubą warstwę lodu, a głuche i częste trzeszczenie, oznajmiało tę walkę podmorską; na szczęście okręt nie wyszedł ze swego lodowego łożyska, tylko łańcuchy jego rozbujane, brzęczały. Hatteras przewidując ten wypadek, kazał je był umocnić.
Następne dni były jeszcze zimniejsze; gęsta mgła zaległa atmosferę; wiatr miótł tumanami śniegu, a trudno było rozpoznać czy one z góry spadają czy też przybywają z rozległych płaszczyzn lodowych.
Osada okrętu zajmowała się różnemi czynnościami, głównie przygotowaniem tłuszczu i tranu z fok zabitych; tłuszcz ten zamienił się w bryły tak zmarznięte, że trzeba je było siekierą rozrąbywać, a każdy kawałek oddzielnie był twardym jak marmur. Takim sposobem zebrano ilość tranu mogącą wypełnić dziesięć baryłek; tu, obejść się było można bez wszelkich naczyń, które zresztą i tak popękałyby niezawodnie przy zmianie objętości płynu, zmieniającej się pod wpływem temperatury.
Dnia 28-go termometr spadł jeszcze niżej, bo do trzydziestu sześciu stopni pod zero; węgla już nie było więcej jak na dni dziesięć i każdy z przerażeniem widział niedaleką chwilę, w której miało zabraknąć tego paliwa.
Hatteras przez oszczędność nie kazał opalać pieców w tylnej części okrętu, i z doktorem i Shandonem przeniósł się do wspólnej sali. Tym sposobem zbliżył się bardziej do swych ludzi, patrzących nań chmurnem i niechętnem okiem. Słyszał ich narzekania, wymysły a nawet i groźby, a nie mógł ich ukarać: zdawał się być głuchym na wszystkie rozmowy; nie upominał się nawet o miejsce najbliższe przy ogniu. W oddalonym kącie, siedział milczący z rękami na piersi skrzyżowanemi.
Wbrew zaleceniom doktora, Pen i jego towarzysze jak najmniej używali ruchu; całe dnie przepędzali bezczynnie przy piecu, albo leżeli w hamakach, dobrze kołdrami okryci. Dlatego też zdrowie ich wkrótce się pogorszyło; nie zdołali oprzeć się zgubnemu wpływowi klimatu, i szkorbut ukazał się na pokładzie Forwarda.
Doktór jednakże od dość dawna co rano rozdawał wszystkim sok cytrynowy i pastylki wapienne; wszakże środki te tak dzielne zazwyczaj, tu nie wiele działały i choroba wkrótce przybrała najzjadliwszy charakter.
Cóż za okropny widok tych nieszczęśliwych, z nerwami i muskułami od bólu pokurczonemi! Nogi im puchły nadzwyczajnie i okrywały się dużemi niebieskawo-czarnemi plamami; dziąsła ich były napuchnięte i krwią zaszłe; wargi nabrzmiałe tak, że mówić wcale nie mogli i zaledwie niezrozumiałe tylko wydawali tony. Krew zakażona i zmieniona co do swego składu, nie niosła już życia do kończyn ciała.
Clifton pierwszy uległ tej strasznej słabości, nie długo za nim Gripper, Brunton i Strong, którzy nie mogli się podnieść ze swoich hamaków. Inni niedotknięci jeszcze chorobą, zmuszeni byli patrzeć na cierpienia swych towarzyszy, bo oprócz sali wspólnej, osada nie miała innego schronienia, a i ta wkrótce na szpital zupełny zamienioną została — bo z ośmnastu ludzi składających osadę Forwarda, trzynastu w przeciągu kilku dni dostało szkorbutu. Pen zdrów był jeszcze, silna jego natura chroniła go od choroby. Shandon uczuwał pierwsze jej symptomata, rozwinąć się w nim jednak nie zdołała, a ciągły ruch powrócił mu zdrowie w zupełności.
Doktór z największem poświęceniem pielęgnował swych chorych; serce mu się ściskało na widok cierpień którym zaradzić nie był wstanie.
Starał się rozbudzić jakąś raźność w zrozpaczonej osadzie; jego wyrazy, pocieszania, uwagi filozoficzne, pomysły szczęśliwe, urozmaicały jednostajność długich dni cierpienia. Czytywał głośno, a zadziwiająca jego pamięć dostarczała mu zajmujących opowiadań — i słuchali go radzi, ci co zdrowi jeszcze otaczali piec wieńcem. Jęki chorych, ich skargi i krzyki rozpaczy, zmuszały doktora do zawieszenia opowiadania; wówczas pilnie, z poświęceniem oddawał się obowiązkom swego powołania.
Był przytem zdrów i nie chudł; tusza jego okrągła najlepszem była jego odzieniem. Cieszył się z tego bardzo, że ubrany jest jak foka lub wieloryb, którym gruba warstwa tłuszczu pozwala znosić zimno stref północnych z łatwością.
W Hatterasie żadna, ani fizyczna, ani moralna nie zaszła zmiana; zdawało się nawet że cierpienia ludzi jego załogi nic go nie obchodzą. Może umyślnie na twarzy nie okazywał żadnego wzruszenia, bo baczny spostrzegacz, pod tą kamienną na pozór skorupą, mógł dojrzeć serce człowieka czułego na niedolę bliźnich. Doktór badał go, studyował, a nie mógł dojść do określenia tej wyjątkowej organizacyi, tego nadzwyczajnego temperamentu.
Termometr spadł jeszcze niżej; zimno było tak wielkie, że musiano zaniechać przechadzki na pomoście okrętu; tylko psy od Eskimosów nabyte, łaziły jeszcze po nim skowycząc żałośnie.
Jeden z ludzi pilnował wciąż pieca i podsycał w nim ogień, bo nie można było dopuścić aby w nim wygasł choć na chwilę. Jak tylko płomień się zmniejszał, natychmiast mróz wciskał się do sali, lód osiadał na ścianach, a wilgoć w postaci śniegu padała na nieszczęśliwych mieszkańców brygu.
Wśród takich cierpień niedających się opisać, nadszedł dzień 8-go grudnia. Z rana, doktór jak zwykle poszedł spojrzeć na termometr wiszący na zewnątrz, i znalazł merkuryusz w bańce zupełnie zamarznięty.
Czterdzieści cztery stopnie mrozu! rzekł sam do siebie z przerażeniem.
I tego właśnie dnia, wrzucono do pieca ostatni kawałek węgla, z zapasu znajdującego się na okręcie.





ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY.

Wielkie mrozy Bożego Narodzenia.

Chwila to była bardzo rozpaczliwa. Myśl o śmierci z zimna wszystkim przedstawiła się naraz w całej swej okropności; ten ostatni kawałek węgla gorzał z ponurem jakiemś trzeszczeniem; co chwila mogło zabraknąć ognia, a temperatura w sali widocznie się obniżała. Lecz Johnson wziął kilka kawałków nowego paliwa pozyskanego ze zwierząt morskich i wrzucił je do pieca, wraz z pęczkiem kłaków napojonych tranem zmarzniętym, co wkrótce dało ilość ciepła dostateczną. Woń palącego tłuszczu była nieznośną, ale jakże jej uniknąć? trzeba więc było znosić cierpliwie. Johnson sam nawet przyznawał, że jego materyały palne pozostawiały coś jeszcze do życzenia, i że z pewnością nie znalazłyby dobrego przyjęcia u mieszczan liverpoolskich.
— A jednakże, mówił on, ten nieprzyjemny zapach wydać może jak najlepsze rezultaty.
— Jakieżto naprzykład? spytał cieśla.
— Zapewne przynęci do nas niedźwiedzi, które woń tę lubią nadzwyczajnie.
— A na cóż nam potrzebne są niedźwiedzie? wtrącił Bell.
— Przyjacielu, odrzekł Johnson, na foki już liczyć nie możemy, bo te znikły na czas długi, a jeśli nam niedźwiedzie nie dostarczą tłuszczu na paliwo, to nie wiem co się z nami stanie.
— Masz słuszność Johnsonie; nasze obecne położenie bardzo jest niepewne, a nawet zatrważające, i gdy nam tego rodzaju paliwa zabraknie,... to nie wiem doprawdy...
— Znajdziemy jeszcze jeden sposób!...
— Jeszcze jeden? zapytał Bell.
— Tak jest mój drogi! w ostatecznym razie.... ale nie! kapitan nigdy.... a jednak, może i będzie musiało przyjść do tego.
Johnson smutnie potrząsł głową i zadumał się głęboko, bo wiedział, że ta trocha tłuszczu, z taką zdobyta trudnością, przy największej oszczędności, wystarczyć może najdłużej na tydzień.
I nie mylił się stary retman w swych przewidywaniach; rzeczywiście wkrótce dostrzeżono kilku niedźwiedzi, przynęconych zapachem palącego się tranu. Ludzie niedotknięci szkorbutem wybrali się na polowanie, które jednak nie powiodło się, gdyż te zwierzęta są bardzo czujne i przezorne; niepodobna ich było podejść, a strzały najcelniejsze na nic się nie przydały.
Osadzie brygu na seryo groziła śmierć z zimna, bo niedopobna było znieść przez czterdzieści ośm godzin temperatury jaka miała zapanować na okręcie; każdy z przerażeniem patrzył na ostatni kawałek paliwa.
Było to 20-go grudnia; o trzeciej godzinie popołudniu, ogień wygasł. Majtkowie do koła piec otaczający spojrzeli po sobie wzrokiem obłąkanym. Hatteras w swoim kącie siedział nieporuszony; doktór podług zwyczaju chodził szybkim krokiem, nie wiedząc już co by wymyśleć.
Termometr zawieszony w sali wspólnej, spadł nagle do dwudziestu dwóch stopni niżej zera.
Chociaż doktór nie wiedział co wymyśleć, inni jednak wiedzieli. Shandon zimny i zdecydowany, Pen ze wściekłością w oczach, i dwóch albo trzech innych, jeszcze włóczących się ich towarzyszy, przystąpili do Hatterasa.
— Kapitanie, rzekł Shandon.
Hatteras pogrążony w dumaniu, nie słyszał go.
— Kapitanie! powtórzył Shandon, poruszając go ręką.
— Czego pan chcesz? odpowiedział Hatteras.
— Jeśli pan masz zamiar pomrozić nas tutaj, mówił porucznik z gorzką ironią, to przynajmniej powiedz nam to otwarcie.
— Moim zamiarem, odpowiedział Hatteras tonem poważnym, jest, aby każdy z obecnych na okręcie aż do samego końca spełnił swój obowiązek.
— Są rzeczy wyższe nad obowiązek kapitanie, a mianowicie pamięć o własnem istnieniu. Powtarzam, że jesteśmy już pozbawieni ognia, i jeśli tak potrwa, to za dwa dni ani jeden z nas nie pozostanie przy życiu.
— Nie mam drzewa, głucho odparł Hatteras.
— A więc, zawołał gwałtownie Pen, kto nie ma drzewa, pójdzie go poszukać tam gdzie ono być może.
Hatteras pobladł z gniewu.
— A gdzież to? zapytał.
— Na pokładzie! zuchwale odpowiedział majtek.
— Na pokładzie? powtórzył kapitan zaciskając pięście.
— Bez wątpienia, mówił dalej Pen; gdy okręt nie może już nosić swej osady, można tedy spalić okręt!
Przy pierwszym z tych wyrazów Hatteras porwał siekierę... przy ostatnich, siekiera ta wzniesioną już była nad głową Pena.
— Nędzniku! wrzasnął kapitan.
Doktór zasłonił sobą majtka i odepchnął go; siekiera upadłszy na ziemię, głęboko zaryła się w podłogę. Johnson, Bell i Simpson otoczyli kapitana, gotowi stanąć w jego obronie. Tymczasem z hamaków dały się słyszeć jęki żałosne ludzi bliskich już śmierci.
— Ognia! ognia! wołali chorzy, którym mróz już pod kołdrami dokuczał.
Hatteras po krótkiej walce wewnętrznej, tonem spokojnym wyrzekł nareszcie te słowa:
— Jeśli zniszczymy nasz okręt, na czemże powrócimy do Anglii?
— Panie! odezwał się Johnson, możeby i można bez wielkiej szkody poświęcić niektóre mniej konieczne części, jak naprzykład część wystającą nad wodę (plat-bord), parapety...
— Zawsze jeszcze pozostałyby szalupy, wtrącił Shandon, a zresztą, czyż nie możemy zbudować sobie mniejszego statku z resztek większego?
— Nigdy! odpowiedział Hatteras.
— Ależ... odezwało się głośniej kilku majtków.
— Mamy znaczny zapas spirytusu, mówił Hatteras, spalcie go do ostatniej kropli.
— Niechże będzie i spirytus, rzekł Johnson z udanem zadowoleniem, którego nie miał w głębi duszy.
Kładziono więc w piec grube knoty zmoczone w spirytusie; blady płomień lizał ściany pieca, i podniósł nieco temperaturę sali.
W ciągu dni następnych, wiatr zwrócił się na południe; termometr poszedł w górę; powietrze ocieplone trochę, zaległy gęste tumany śniegu. W godzinach pogodniejszych niektórzy ludzie wychodzili z okrętu; większą ich część zatrzymywał na pokładzie szkorbut i oftalmija — zresztą ani o polowaniu, ani o rybołóstwie mowy być nie mogło.
Krótka ta przerwa w strasznych mrozach niedługo trwała; d. 25-go wiatr nagle się zmienił, a merkuryusz zamarzł na nowo; musiano się wtedy uciec do termometru spirytusowego, którego nie zamraża i największe zimno.
Doktór z przerażeniem dostrzegł na nim, że mróz doszedł do pięćdziesięciu dwóch stopni poniżej zera. Może nigdy jeszcze ludzie nie byli narażeni na takie straszliwe zimno. Lód pokrył podłogę śliską powłoką, gęsta mgła zaległa salę, wilgoć spadała w postaci śniegu; trudno było rozeznawać przedmioty naokoło siebie. Zwykły cieplik uchodził z kończyn ciała ludzi; nogi i ręce siniały, głowę zdawały się ściskać żelazne obręcze, myśli mięszały się, język skostniały prawie w ustach, nie był zdolnym do mówienia. Wszystkie najstraszniejsze symptomata, wywołane przemożnem zimnem, naraz się ukazały.
Od chwili gdy zagrożono spaleniem okrętu, Hatteras nie schodził prawie z pomostu, czuwając wciąż nad całością Forwarda. którego części wszystkie tak cenił jak członki własnego ciała. Uzbrojony, odbywał straż bezustanną, nieczuły na zimno; śnieg i lód okrywał jego suknie, robiąc z nich jakby granitową powłokę. Duk jakby pojmując myśli swego pana, ani na krok go nie odstępował, szczekając i wyjąc.
Jednakże tegoż dnia kapitan przyszedł do sali wspólnej. Doktór z wysileniem zdołał podejść ku niemu.
— Hatterasie, rzekł, pomrzemy bez ognia.
— Nigdy! odrzekł Hatteras, domyślając się na co ma odpowiedzieć.
— Ależ potrzeba koniecznie, rzekł znowu doktór tonem łagodnym.
— Nigdy mówił kapitan z coraz większą siłą, nie! nigdy na to nie zezwolę. Jeśli chcą, niech mi wymówią posłuszeństwo.
W taki sposób dał ludziom swoim swobodę działania. Johnson i Bell rzucili się na pomost. Hatteras słyszał jak drzewo jego brygu trzeszczało pod uderzeniami siekiery. Płakał.
Było to właśnie w dzień Bożego Narodzenia, który jest w Anglii świętem rodzinnem, wieczorem zebrań i wesołych zabaw dla dzieci. Z jakąż goryczą cisnął się do wspomnienia, obraz dzieci otaczających zielone drzewka. Któż sobie nie przypomniał tych długich kawałków wołowiny pieczonej, dostarczonej przez zwierzęta umyślnie na ten dzień tuczone; tych tortów, ciastek i wszelkich przypraw, nagromadzonych tego uroczystego dnia dla wszystkich Anglików? A tutaj boleść, rozpacz, ostatnia nędza; zamiast choinki, kawałki drzewa odrąbane z okrętu zapędzonego w najodleglejsze krańce strefy lodowatej!
Tymczasem pod wpływem ożywczego ognia, umysły majtków odzyskały siłę i rzeźwość; gorąca herbata i kawa zrobiły resztę; nadzieja, tak łatwy znajdująca przystęp do duszy człowieka, ożywiła nieszczęsną gromadkę. W takich to okolicznościach zakończył się ów zgubny rok 1860, którego zima przed wczesna zwichnęła wszystkie zamiary Hatterasa.
Pierwszy dzień następnego roku 1861 odznaczył się wcale niespodziewanem odkryciem. Mróz zelżał trochę; doktór powrócił do zwykłych swych zajęć naukowych. Czytał właśnie relacyę sir Edwarda Belchera o jego wyprawie na morza północne. Nagle trafił na ustęp, którego dotąd nigdy nie zauważył; zdziwiony odczytał go raz jeszcze; rzecz nie ulegała wątpliwości.
Sir Edward Belcher opowiadał, że dotarłszy do końca kanału Królowej, znalazł tam wyraźne i niezaprzeczone ślady przejścia i bytności ludzi.
„Znalazłem, mówi on, szczątki mieszkań, nie podobnych w niczem do niezgrabnych i niewygodnych bud, w jakich przebywają koczujące plemiona Eskimosów; fundamenta tych budowli dobrze były w ziemię osadzone; wnętrze było wyłożone grubym, pięknym granitem i wybrukowane. Znaleźliśmy tam znaczną ilość kości fok i reniferów; spotkaliśmy tam węgiel.“
Przy tym ostatnim wyrazie, myśl nagła powstała w głowie doktora; porwał książkę i pobiegł z nią do Hatterasa.
— Węgiel! zawołał kapitan.
— Tak Hatterasie, węgiel! to znaczy zbawienie nasze.
— Węgiel na tem pustem wybrzeżu, powtarzał Hatteras. Nie, to być nie może.
— Dla czego wątpisz o tem kapitanie? Belcher nie byłby pisał o tem, gdyby nie widział na własne oczy.
— Choćby i tak, to i cóż z tego doktorze?
— Nie jesteśmy ani o sto mil oddaleni od miejsca, na którem Belcher znalazł węgiel; a cóż znaczy wycieczka stumilowa, tam gdzie chodzi o życie tylu ludzi. Nic zaprawdę. Nieraz i dalej puszczano się po lodzie na poszukiwania, podczas równie tęgich mrozów. Jedźmy kapitanie!
— Jedźmy! rzekł Hatteras, decydując się od razu, bo żywej jego wyobraźni już się przedstawiała szansa ratunku.
Johnson został zaraz uwiadomiony o tem postanowieniu; bardzo pochwalił zamiar i opowiedział go swym towarzyszom. Jedni przyjęli wiadomość z radością, inni całkiem obojętnie.
— Węgiel, tu, na tych wybrzeżach! odezwał się Wall, jęcząc na łożu boleści.
— Daj pokój! szepnął tajemniczo Shandon, niech robi co chce.
Lecz przed przystąpieniem do przygotowań podróżnych, Hatteras z największą skrupulatnością obliczał stanowisko swego brygu. Łatwo zrozumieć potrzebę takiej przezorności i konieczność matematycznej dokładności, z jaką to obliczenie musiało być dokonane. Nie mając liczb pewnych, trudnoby było trafić z powrotem do Forwarda.
Hatteras wyszedł na pomost, zebrał w różnych chwilach kilka odległości od księżyca i oznaczył wysokość kilku gwiazd ważniejszych.
Obserwacye w tym celu przedsięwzięte z wieloma łączyły się trudnościami, bo na mrozie z oddechu kapitana formowała się gruba warstwa lodu, na szkłach i zwierciadłach instrumentów. Powieki jego niejednokrotnie narażone były przy zetknięciu się z metalem lunety.
Pomimo to zdołał wynaleźć dość dokładne podstawy dla swego obliczenia i powrócił do sali, aby z nich skorzystać. Skończywszy to, podniósł głowę i z osłupieniem spojrzał na doktora.
— Cóż zatem? zapytał Clawbonny.
— Pod jaką szerokością znajdowaliśmy się przy początku naszego zimowiska?
— Pod siedmdziesiątym ósmym stopniem, piętnastą minutą szerokości i dziewięćdziesiątym piątym stopniem, trzydziestą piątą minutą długości, to jest właśnie przy samym zimnym biegunie.
— Zatem nasze pole lodowe posuwa się, odpowiedział Hatteras po cichu, znajdujemy się o dwa stopnie dalej na północ i bardziej na zachód, a więc przeszło o trzysta mil od twoich składów węgla.
— A ci nieszczęśliwi, nie wiedząc o tem... zawołał doktór.
— Milczenie! rzekł Hatteras, kładąc palec na ustach.





ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY.

Przygotowania do odjazdu.

Hatteras niechciał aby ludzie jego załogi wiedzieli o tej zmianie położenia — i miał słuszność. Nieszczęśliwi dowiedziawszy się, że są porwani bardziej na północ, nieprzepartą siłą oddaliby się szaleństwom rozpaczy. Doktór zrozumiał te powody i pochwalił milczenie kapitana; ten zaś zamknął w sobie wrażenie, jakie na nim zrobiło to odkrycie. Była to dlań pierwsza chwila szczęścia, od wielu miesięcy spędzonych w ciągłej walce z żywiołami. Znajdował się on w tej chwili o sto pięćdziesiąt mil bardziej na północ posuniętym, i tylko o ośm stopni od bieguna oddalonym. Lecz radość tę tak głęboko w duszy chował, że doktór nawet się jej domyślać nie mógł i dlatego też z zadziwieniem pytał sam siebie, czemu oko Hatterasa promienieje blaskiem niezwykłym? — odpowiedzi jednak na to nie znajdował.
Forward zbliżając się bieguna, oddalił się jednocześnie od pokładów węgla, przez sir Edwarda Belchera dostrzeżonych; chcąc je znaleźć, potrzeba było nie sto mil zrobić, ale o dwieście pięćdziesiąt mil zwrócić się na południe. Jednakże, po krótkiej w tym przedmiocie naradzie pomiędzy Hatterasem i doktorem, podróż została postanowioną.
Jeżeli Belcher mówił prawdę, o czem wątpić było trudno, rzeczy dotąd musiały pozostawać w tym stanie, w jakim on je zostawił. Od roku 1853 żadna wyprawa w te odległe strony nie była przedsiębraną. Pod tą szerokością spotykano już bardzo niewielu Eskimosów. Zawód jakiego doznał Hatteras na wyspie Beechey, nie mógł się powtórzyć na wybrzeżach Nowej Kornwalii. Nizka temperatura tamecznego klimatu, doskonale konserwowała przedmioty na jej wpływ wystawione. Wszystko więc przemawiało za odbyciem tej dalekiej po lodach wycieczki.
Obliczono, że podróż ta mogła trwać najwyżej dni czterdzieści i odpowiednio do tego Johnson poczynił przygotowania.
Największą baczność zwrócił on na przysposobienie sań, które były kształtu zwykle w Grenlandyi używanego, szerokie na trzydzieści pięć cali a długie na dwadzieścia cztery stopy. Niekiedy Eskimosi budują sanie mające przeszło pięćdziesiąt stóp długości. Sanie które Johnson urządzał, składały się z długich desek wygiętych z obu końców dwoma grubemi powrozami, utrzymywanych w naprężeniu jakby łuk; to czyniło je sprężystemi, a wytrwalszemi na uderzenia. Sanie takie z łatwością sunęły po lodzie. Na przypadek spotkania nie zmarzłego śniegu, opatrzono te deskowe płozy zewnętrznemi ramami chroniącemi je od zagrzęźnięcia; dla podniesienia śliskości desek, według zwyczaju Eskimosów pociągnięto je siarką ze śniegiem pomięszaną.
Zaprzęg składał się z sześciu psów; silne te, pomimo swej chudości zwierzęta zdawały się nie czuć wcale ostrości zimy. Uprząż ich z jeleniej skóry w dobrym była stanie, i można było polegać na niej, jako nabytej od sumiennych Grendladczyków z Uppernawik. Sześć takich psów bez zmęczenia mogło ciągnąć dwa tysiące funtów ciężaru.
Zabrano ze sobą namiot, na przypadek gdyby się okazało niepodobieństwo zbudowania chaty ze śniegu; wzięto także wielkie płótno nieprzemakalne, do rozłożenia go na śniegu niby podłogi, kilkanaście kołder wełnianych i ze skóry bawolej.
Wzięto pięć skrzyń pemmikana pożywnego, ważących około czterechset pięćdziesięciu funtów; liczono po funcie tej żywności dziennie na człowieka i na każdego psa, których było siedmiu, z Dukiem; ludzi miało być tylko czterech. Wzięto także dwanaście gallonów (54 kwart) spirytusu, dostateczną ilość herbaty i sucharów, kuchnię przenośną, z dodatkiem knotów i hupki, nadto sporo prochu, kul i cztery dubeltówki. — Ludzie udający się na tę wyprawę, odpowiednio do pomysłu kapitana Parry, opasali się kauczukowemi pasami, napełnionemi kawą, herbatą i wodą, które utrzymywały się w stanie płynnym, z powodu ciepła ciała pobudzanego ruchem jego.
Johnson osobiście pilnował przygotowania obuwia właściwego na śnieg i służącego zarazem za łyżwy; były to trzewiki na drewnianych podeszwach przymocowanych do nóg rzemiennemi paskami, na lód i stwardniały śnieg; dogodniejsze były miękkie mokassiny ze skóry; jednych i drugich dla każdego człowieka przeznaczono po dwie pary.
Wszystkie te drobne na pozór, lecz bardzo ważne przygotowania, zajęły całe cztery dni czasu; Hatteras tymczasem pracował co południe, nad upewnieniem się o pozycyi swego okrętu. Pokazało się że okręt i płaszczyzna lodowa już się nie posuwały, ale należało upewnić się o tem.
Kapitan bił się z myślami nad wyborem ludzi, których miał wziąć ze sobą w tę podróż. Niektórych nie wypadało zabierać, a niebezpiecznie też było zostawiać ich na statku. Jednakże, ponieważ los ogółu zależał od pomyślności tej wyprawy, przedewszystkiem trzeba było wybierać na towarzyszów ludzi pewnych i wypróbowanych.
Shandon przeto został stanowczo wykluczonym i nie okazał żadnego z tego powodu niezadowolenia. Wall ciężką do łoża przykuty chorobą, nie mógł mieć udziału w wyprawie.
Stan chorych w ogóle nie pogorszał się. Leczenie ich polegało na wcieraniach często powtarzanych i na zadawaniu im soku cytrynowego; nie trudno więc było obejść się bez doktora i dlatego też on był najpierw wybranym, a osada nic przeciwko temu mieć nie mogła.
Johnson gorąco pragnął towarzyszyć kapitanowi w tej niebezpiecznej podróży, lecz ten wziąwszy go na stronę, rzekł mu głosem serdecznym, prawie wzruszonym:
— Johnsonie! w tobie tylko ufność mą pokładam, tobie też tylko jednemu okręt mój powierzyć mogę. Będę spokojnym, skoro ty czuwać będziesz nad Shandonem i innymi. Zima ich tu przykuła do miejsca, lecz któż odgadnąć może do jak niegodnych przedsięwzięć złośliwość może ich doprowadzić. Zostawię ci dokładne i wyraźne instrukcye, oddające w razie potrzeby, dowództwo w twe ręce. Zastąpisz mnie w zupełności. Nieobecność nasza trwać może najwyżej cztery do pięciu tygodni, a będę spokojniejszy, powtarzam, skoro ty tu zostaniesz. Brak drzewa Johnsonie, wiem o tem! lecz ile możesz oszczędzaj mój biedny okręt. Rozumiesz mnie przyjacielu?
— Rozumiem kapitanie, odrzekł stary marynarz i pozostanę, skoro ci się tak podoba.
— Dziękuję! rzekł Hatteras, z uczuciem ściskając rękę retmana i zaraz dodał:
— Gdybyś widział że nie wracamy Johnsonie! poczekaj na puszczenie lodów, a staraj się posuwać w kierunku bieguna. Gdyby się inni temu sprzeciwiali, nie myśl o nas... wracaj z Forwardem do Anglii...
— Taka jest twa wola kapitanie?
— Niezmienna i nieodwołalna, odpowiedział Hatteras.
— Rozkazy twoje będą spełnione!
Doktór żałował że Johnsona z nim nie będzie, jednak przyznał postępowaniu Hatterasa słuszność.
Dwaj inni towarzysze podróży byli: cieśla Bell i Simpson. Pierwszy, zdrów, silny i przychylny kapitanowi, mógł znakomite wyświadczyć usługi w obozowaniu na śniegu; drugi, choć mniej śmiały, mógł być pożytecznym jako dobry myśliwy i rybak zarazem.
Tak więc do wyprawy należeli: Hatteras, Clawbonny, Bell, Simpson i wierny Duk; do żywienia przeto było czterech ludzi i siedm psów; zapasy zostały obliczone odpowiednio.
W pierwszych dniach stycznia, temperatura trzymała się średnio na trzydziestu siedmiu stopniach niżej zeru. Hatteras niecierpliwie śledził zmiany powietrza; często patrzył na barometr, ale nie mógł polegać zupełnie na jego wskazaniach, narzędzie to bowiem traci swą zwykłą dokładność w tamtej szerokości geograficznej. W ogóle powiedzieć można, że w tamtym klimacie ważne widzieć się dają wyjątki od powszechnych praw przyrody: niebo niekoniecznie tylko przy mrozie bywa czyste, a śnieg nie zawsze sprowadza ocieplenie się powietrza. Wskazówki barometru są niepewne, jak to zauważyli wszyscy prawie żeglarze podróżujący po morzach północnych; spadał on przy wiatrach północnych i zachodnich i wtedy następowała pogoda, a przeciwnie gdy się podnosił, padały deszcze lub śniegi. Nic przeto na wskazania jego liczyć nie było można.
Nareszcie dnia 5-go stycznia wiatr zachodni sprowadził zmianę temperatury; merkuryusz w termometrze podniósł się i zatrzymał przy dwudziestu ośmiu stopniach poniżej zera. Hatteras postanowił wyjechać nazajutrz, nie mógł patrzeć dłużej na to, jak w oczach jego rąbano okręt; większa połowa pomostu kapitańskiego poszła już do pieca.
Dnia 6-go stycznia pomimo gęstego śniegu, wydano rozkaz odjazdu; doktór wydał ostatnie jeszcze zalecenia chorym; Bell i Simpson w milczeniu uścisnęli ręce swych towarzyszy. Hatteras chciał głośno wszystkich pożegnać, lecz naokoło dostrzegł same nieprzyjazne spojrzenia. Zdawało mu się, że na ustach Shandona błysnął uśmiech ironiczny. Kapitan zamilkł. Może nawet i zachwiał się na chwilę w swem postanowieniu, rzuciwszy okiem na Forwarda; lecz nie chciał się cofać. Sanie wyładowane i zaprzężone stały na lodzie; Bell wysunął się naprzód, inni poszli za jego przykładem. Johnson odprowadził podróżnych o ćwierć mili; Hatteras prosił go aby powrócił na pokład okrętu i stary marynarz pożegnał ich nareszcie.
W tej chwili Hatteras zwrócił się po raz ostatni do swego brygu, i ujrzał już końce masztów ginące wśród śniegowej zawiei.






ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY.

Pola lodowe.

Gromadka podróżna zwróciła się na południo-wschód. Simpson kierował zaprzęgiem, a Duk gorliwie mu pomagał, nie bardzo się dziwiąc obecnemu zatrudnieniu takich jak on sam czworonogów. Hatteras z doktorem postępowali z tyłu, a Bell szedł na czele, rozpoznając wszędzie drogę i probując siły lodu drągiem w żelazo okutym.
Podniesienie się temperatury zapowiadało śnieg blizki, co się też i ziściło wkrótce; zaciemniało to atmosferę, nie dało pilnować się prostej drogi, utrudniało pochód. Z tem wszystkiem orszak posuwał się średnio trzy mile morskie (których 60 idzie na stopień jeograficzny) na godzinę.
Powierzchnia lodowa utworzona pod wpływem mrozu różnej siły, śniegów i innych przyczyn, była nierówną; sanie uderzały nieraz o sterczące lody i przechylały się niebezpiecznie; obeszło się jednak bez wypadku.
Hatteras i jego towarzysze dobrze otulali się w zwierzchnie suknie skórzane, przykrojone na sposób grenlandzki, nie odznaczające się elegancyą, ale bardzo odpowiednie do klimatu. Głowy osłaniał kaptur nie przepuszczający wiatru i śniegu; tylko usta, nos i oczy, wystawione były na zetknięcie się z powietrzem, i nic im to nie szkodziło. Nic tak niewygodnego jak wysokie krawaty, lub jakieś osłony nosów; stwardniałyby one wkrótce od śniegu i mrozu, tak, że chyba siekierą zdejmowaćby je należało — a sposób ten rozbierania się byłby niewygodny nawet pod biegunem. Koniecznie było potrzeba pozostawić możność swobodnego oddychania.
Podróż po tej nieskończonej płaszczyznie była nader utrudzająco nudną; gdzie spojrzeć, kupy lodów jednostajnego kształtu, bryły jakby naumyślnie jednakowo obrobione, lub góry lodowe, z wijącemi się między niemi jarami. Podróżni postępowali z busolą w ręku, mówili zaś bardzo mało, bo na takim mrozie otwieranie ust było przykre; lód w mgnieniu oka formował się na wargach, a oddech nawet nie zdołał go stopić. Postępowano zatem w milczeniu, a każdy kijem macał tę drogę nieznaną. Ślady kroków Bella były widoczne na śniegu; trzymano się ich, licząc na to, że gdzie on przeszedł, tam przejdzie i reszta.
Liczne ślady niedźwiedzi i lisów krzyżowały się we wszystkich kierunkach, ale pierwszego dnia podróży nie napotkano ani jednego z tych zwierząt; zresztą polować na nie byłoby i bezużytecznie i niebezpiecznie, a sanie i tak aż nadto już były wyładowane.
W wycieczkach tego rodzaju, podróżni zazwyczaj robią po drodze niewielkie składy zapasów żywności, ukrywając je pod śniegiem przed żarłocznością zwierząt, a z powrotem zabierają to, co złożyli chwilowo dla ulżenia sobie ciężaru.
Hatteras nie mógł robić coś podobnego, nie mogąc liczyć z pewnością na nieruchomość lodów; składy takie byłyby rzeczą bardzo praktyczną i pożyteczną na lądzie stałym, ale nie na polach lodowych, gdzie niepewność drogi, powrót w te same miejsca czyniła bardzo wątpliwym.
W południe Hatteras urządził mały odpoczynek pod osłoną ściany lodowej; posilano się pemmikanem i herbatą gorącą. Napój ten prawdziwie ożywczy, wybornie się nadał w owych okolicznościach, w jakich podróżni się znajdowali.
Po godzinnym wypoczynku puszczono się w dalszą drogę; przez cały dzień zrobiono zaledwie dwadzieścia mil; wieczorem psy i ludzie opadli na siłach z utrudzenia.
Jednakże pomimo to, potrzeba było dla spędzenia nocy koniecznie zbudować domek ze śniegu, bo namiot nie był dostateczny. Urządzono się z tem w przeciągu półtory godziny. Bell okazał wiele zręczności; układano bryły lodu równo obrąbane, jedne na drugich i zaokrąglano je w kształt sklepienia. Śnieg miękki służył za zaprawę która wkrótce stwardniała od mrozu.
Wązki otwór przy samej ziemi, przez który pełzać trzeba było, służył za wejście do tej groty improwizowanej; doktór nie bez trudności wcisnął się tam najpierwszy, inni poszli za jego przykładem. Wieczerzę przygotowano na kuchence opalanej spirytusem. Temperatura wewnątrz tego domku była bardzo znośna, a wiatr dmący zewnątrz, nie mógł się do niej przecisnąć.
— Proszę do stołu! zawołał doktór uprzejmym tonem.
Zasiedli przeto do uczty, z tych samych co i dawniej składającej się potraw, ale pożywnych; po posiłku udano się na spoczynek. Płótno kauczukowe rozciągnięte nad warstwą śniegu, dobrze chroniło od wilgoci. Przy płomieniu kuchenki przenośnej, wysuszono pończochy i obuwie; trzej podróżni owinąwszy się w grube kołdry wełniane, legli na spoczynek pod strażą czwartego, którego zmieniano z kolei. Odbywający straż czuwać musiał nad bezpieczeństwem wszystkich, a szczególniej obowiązany był pilnować, aby się wejście do domku nie zatkało, gdyż w takim razie wszyscy mogliby żywcem być zagrzebani.
Duk położył się w izbie wspólnej, inne psy zostały na dworze, gdzie po wieczerzy wsunęły się na spoczynek pod śnieg, tworzący dla nich dostateczną osłonę.
Prace dzienne utrudziły do tyla ludzi, że wkrótce sen twardy osiadł na ich powiekach. Na doktora kolej straży przypadła o godzinie 3-ej rano; w nocy zerwał się straszny huragan. Dziwne zaiste było położenie tych biedaków, zapędzonych pomiędzy lody i śniegi, zagrzebanych na chwilę w grobie, którego ściany grubiały od zewnętrznej zawiei.
Nazajutrz rano o godzinie szóstej puszczono się w dalszą drogę, zawsze tak samo nudnie-jednostajną, Powietrze jednak bardziej się oziębiło; śnieg twardniał pod nogami, co ułatwiało o wiele podróż. Niekiedy napotykano wzgórki podobne do bud, w jakich przebywają Eskimosi; doktór przez ciekawość kazał rozwalić jednę z takich wyniosłości, lecz po usunięciu śniegu znalazł tylko nagą bryłę lodu.
— Czegóż się spodziewasz doktorze, zapytał Hatteras; czyż nie my pierwsi przechodzimy przez tę część kuli ziemskiej?
— Tak się zdaje, rzekł doktór, lecz nareszcie któż wie....
— Nie traćmy czasu na próżnych poszukiwaniach, mówił kapitan; radbym co najprędzej wrócić do mego okrętu, choćbyśmy nie znaleźli paliwa tak pożądanego.
— Co do tego, rzekł doktór, mam wielką nadzieję.
— Doktorze, mawiał często Hatteras, źle zrobiłem, żem opuścił mój okręt, to wielki błąd! miejsce kapitana jest na pokładzie jego statku, a nie gdzieindziej.
— Johnson tam pozostał.
— Zapewne! ale zawsze.... Śpieszmy się! śpieszmy!....
Orszak postępował szybko, ciszę przerywał tylko niekiedy głos Simpsona, zachęcający psy do biegu. W skutek ciekawego zjawiska fosforescencyi, zdawało się, że stworzenia te stąpały po gruncie palącym się, i że z pod sań buchały tumany iskier. Doktór wysunął się trochę naprzód — pragnął zbadać naturę tego śniegu, gdy nagle, przeskakując jakiś wzgórek znikł naraz z oczu; Bell znajdujący się najbliżej podbiegł spiesznie.
— Panie Clawbonny! wołał z niepokojem, gdzie jesteś?
— Doktorze! krzyczał Hatteras, nadbiegając z Simpsonem.
— Tu, w jakiejś dziurze! odpowiedział głos dość spokojny; podajcie mi koniec sznura, to wydostanę się na wierzch.
Spuszczono linę doktorowi, siedzącemu w otworze głębokim na jakie dziesięć stóp; przewiązał się w pół ciała, a towarzysze go wyciągnęli, nie bez pewnej trudności.
— Czyś się nie pokaleczył? pytał Hatteras.
— Broń Boże! mnie żadne nie może grozić niebezpieczeństwo, odpowiedział doktór, otrząsając śnieg z twarzy.
— Lecz jakże się to stało?
— Ach! to znowu to przeklęte łamanie się promieni światła! Zdawało mi się, że przeskakuję przestrzeń szeroką na jednę zaledwie stopę, i wpadłem głęboko na jakie pięć lub sześć łokci. Niech wam posłuży za przestrogę, abyście kroku nie zrobili nie pomacawszy wprzód kijem; trudno tu ufać własnym zmysłom: słuch chwyta dźwięki pozorne, a wzrok widzi przewrotnie. Prawdziwie jestto kraj rzadki, nieoceniony w swym rodzaju.
— Czy możemy już iść dalej? zapytał kapitan.
— Idźmy kapitanie, idźmy! ten mały wypadek więcej mi korzyści przyniósł niż szkody.
Puszczono się w dalszy pochód, w kierunku południowo-wschodnim; po przebyciu dwudziestopięciomilowej przestrzeni, podróżni się zatrzymali. Utrudzenie nie powstrzymało doktora od wdrapania się na górę lodową, podczas gdy inni stawiali budę ze śniegu.
Na czystem sklepieniu niebios, księżyc w pełni niemal jeszcze, jaśniał blaskiem nadzwyczajnym; gwiazdy świeciły niezmiernie jasno, jaskrawo. Z wierzchołka lodowej góry widok rozciągał się na rozległą płaszczyznę, najeżoną tu i owdzie wyniosłościami dziwacznych kształtów, sterczącemi jak kolumny stojące lub budynki w gruzach leżące, jak nagrobki wśród cmentarza ogołoconego z drzew, nie mającego granic, na którym do wiecznego spoczynku mogłoby się ułożyć całe dwadzieścia pokoleń ludzi całego świata.
Pomimo zimna i utrudzenia, doktór stał długo zagłębiony w kontemplacyi, aż go towarzysze gwałtem prawie z niej wyrwali; trzeba było pomyśleć o spoczynku. Schronienie na noc było gotowe; czterej podróżnicy wdrapali się do tej groty jak krety jakie, i wkrótce też zasnęli głęboko.
Dni następne nie odznaczały się niczem nadzwyczajnem; podróż szła trudniej lub łatwiej, prędzej albo powolniej, stosownie do zmian temperatury, raz suchej i mroźnej, to znowu wilgotnej i przejmującej. Natura gruntu po jakim stąpano, wywoływała kolejną zmianę obuwia.
W takim stanie doczekano się połowy stycznia; księżyc w ostatniej kwadrze na krótko tylko bywał widzialnym; słońce ciągle zakryte dawało wprawdzie sześć godzin światełka, ale tak słabego, że je zaledwie do półmroku zaliczyć było można. Nie wystarczało ono na dokładne oświecenie drogi, na której trzeba się było oryentować wedle wskazań kompasu. Bell zawsze postępował na czele; Hatteras szedł za nim w linii prostej, a potem znowu Simpson i doktór; a jednakże pomimo najbaczniejszej uwagi, schodzili niekiedy znacznie na bok i trzeba było wracać i w innym iść kierunku.
W niedzielę 15-go lutego Hatteras obliczył w przybliżeniu, że wyprawa odbyła już około stu mil na południe; cały poranek dnia tego poświęcono na naprawę różnych przedmiotów, tak do ubioru, jak i do obozowania potrzebnych, oraz na czytanie biblii i modlitwę.
W południe puszczono się w dalszą drogę; powietrze bardzo się oziębiło; termometr wskazywał tylko trzydzieści sześć stopni, przy atmosferze bardzo czystej.
Nagle i całkiem niespodzianie, podniosła się z ziemi gęsta para w stanie zupełnego zamarzania; wzbiła się ona w górę na dziewięćdziesiąt blizko stóp i tak pozostała niewzruszoną. O krok przed sobą nic widzieć nie było można; lód w drobnych kawałkach gęsto osiadał na odzieniu podróżnych, którzy zdziwieni i przerażeni tem nieznanem zjawiskiem, myśleli przedewszystkiem aby się skupić i być razem, to też jednocześnie prawie słyszeć się dały głosy:
— Hop! Simpson!
— Tędy Bell!
— Panie Clawbonny!
— Doktorze!
— Gdzie jesteś kapitanie?
Czterej towarzysze szukali się nawzajem, wyciągając ręce przed sobą, wśród gęstej mgły nie dozwalającej rozróżniać przedmiotów. Lecz najwięcej każdego niepokoiło to, że żadnej nie otrzymywał na swój odzew odpowiedzi, jak gdyby głos nie był zdolnym przedrzeć się przez ten jak go zwano, dym zmrożony.
Każdemu przyszło wtedy na myśl wystrzelić, żeby dać znać o sobie — ale o ile głos ludzki zdawał się w tej atmosferze zasłaby, o tyle znowu wystrzały okazały się za mocne; pochwyciły je echa, roznosiły je we wszystkich kierunkach, tak że nie można było wiedzieć gdzie był początek odgłosu.
Każdy wtedy działał według własnego instynktu. Hatteras założywszy ręce na piersiach czekał spokojnie. Simpson, nie bez wielkiego trudu zatrzymał sanie. Bell chciał wracać po własnych śladach, których rękami szukał w śniegu. Doktór chodził w prawo i w lewo, potykając się często o bryły lodu i błądząc tym sposobem coraz więcej.
Po upływie pięciu minut, rzekł on sam do siebie:
— Długo tak być nie może! szczególny to klimat, i za wiele w nim niespodzianek! Nie wiadomo na co liczyć za chwilę, żeby już nie mówić o tych igiełkach lodowych, które twarz kaleczą. Hop! hop! kapitanie.
Lecz nie odebrawszy i tym razem żadnej odpowiedzi, wziął się do nabijania swej strzelby, przyczem mimo grubych rękawic, parzył sobie ręce od zimna lufą żelazną. W tem spostrzegł nieopodal siebie poruszającą się jakąś massę niewyraźną.
— Przecież! zawołał, Hatteras! Bell! Simpson! Czy to wy? — odpowiedzcie.
Za całą odpowiedź słyszeć się dało przygłuszone mruczenie.
— Co to być może! pomyślał doktór.
Massa tymczasem zbliżała się coraz bardziej i coraz wyraźniej kształty jej się rysowały. Myśl straszna trwogą przejęła doktora.
— Niedźwiedź! wyszeptał z cicha.
Rzeczywiście musiał to być niedźwiedź ogromny, który zabłąkawszy się wśród mgły panującej, chodził tu i owdzie i mógł zetknąć się z podróżnymi, nie domyślając się bynajmniej bytności ich w tem miejscu.
— Położenie zaczyna być trudne, myślał doktór, stojąc nieporuszony jak skała.
Nieraz zwierzę tak blisko było, że doktór czuł oddech jego; za chwilę tonęło w owej mroźnej parze. To znów zwierz machał ogromnemi swemi łapami, że rozdzierał pazurami odzienie na doktorze, który odskakiwał na stronę, a tymczasem massa stawała się nieruszalną, jakby jakie zjawisko w fantasmagoryi. Tak cofając się i macając w około, trafił nareszcie na dość wysoką górę lodową i zaraz pomyślał:
— Gdybym się mógł dostać na jej wierzchołek, byłbym ocalony.
Jak pomyślał tak i zrobił: ze zręcznością zadziwiającą wdrapał się na wyniosłość około ośmdziesięciu stóp wynoszącą, i tym sposobem ujrzał się ponad mgłą marznącą, w atmosferze czystej i widnej.
— Bogu dzięki! zawołał, i obracając się na około dostrzegł zaraz swych trzech towarzyszy, wynurzających się powoli z tego gęstego mroku.
— Hatteras!
— Panie Clawbonny!
— Bell! Simpson!
Wykrzykniki te jednocześnie prawie słyszeć się dały; na niebie ukazał się w tej prawie chwili wspaniały krąg jasny; atmosfera naokoło rozjaśniła się, a wierzchołki licznych gór lodowych zdawały się wypływać z owej pary zmarzniętej, jakby z płynnego srebra. Podróżni znajdowali się w obrębie koła mającego około pięćdziesięciu mniej więcej łokci średnicy. Przy czystości wyższych warstw powietrza i przy temperaturze bardzo mroźnej, dźwięki mowy z łatwością mogły być słyszane ze szczytów lodowych, na które każdy z podróżnych nie słysząc odpowiedzi na swe odezwy, wdrapał się, by się z mgły wydostać.
— A gdzie sanie? zapytał kapitan.
— Tam na dole o ośmdziesiąt stóp pod nami, odpowiedział Simpson.
— Nie popsute?
— Bynajmniej.
— A niedźwiedź? spytał znowu doktór.
— Jaki niedźwiedź? odrzekł Bell.
— Niedźwiedź któregom spotkał i który o mało że nie roztrzaskał mi czaszki.
— Niedźwiedź! zawołał Hatteras, więc zejdźmy na dół.
— To znowu się pogubimy, i znów będziemy się szukać, mówił doktór.
— A jeśli się niedźwiedź rzuci na psy nasze? zauważył Hatteras.
W tej chwili rozległo się w powietrzu zajadłe szczekanie Duka; wychodziło ono z mgły i dochodziło wyraźnie do podróżnych.
— Duk! zawołał Hatteras. Niezawodnie coś się stało! ja schodzę.
Z massy mglistej dały się słyszeć osobliwe przerażające odgłosy. Duk i psy w zaprzęgu będące szczekały z zajadłością, odgłosy te jednak dziwnie były zmięszane i zbite w massę huczącą. Widocznie coś tam się stało, bo się odbywała jakaś zacięta walka u samego spodu tej mgły nieprzeniknionej, która poruszała się niekiedy jak fala oceanu podczas walki potworów morskich.
— Duk! Duk! wołał kapitan, zabierając się do zejścia na dół.
— Poczekaj kapitanie, poczekaj, wołał doktór; sądzę że mgła już się rozprasza.
Nie rozpraszała się ona, lecz opadała jak woda uchodząca powoli ze stawu; zdawało się, że wchodzi napowrót tam zkąd wyszła. Błyszczące wierzchołki gór lodowych olbrzymiały ponad nią; inne znowu ukazywały się dopiero jak wyspy nowo powstające. W skutek złudzenia optycznego, zdawało się podróżnym, że wraz ze swemi górami płyną gdzieś w wyższe przestrzenie atmosfery, a to zwierzchnie warstwy mgły opadały pod niemi coraz niżej.
Z kolei ukazał się wierzch sań wyładowanych, dalej psy zaprzężone, potem spora gromada innych zwierząt, do trzydziestu sztuk dochodząca, a nakoniec jakaś ogromna, poruszająca się massa, nad którą skakał Duk; głowa jego to się okazywała, to zapadała w ciemnicę mgły.
— Lisy! zawołał Bell.
— Niedźwiedzie! odpowiedział doktór; jeden! dwa! trzy! pięć!
— A nasze psy! nasze zapasy! krzyczał Simpson.
Rzeczywiście gromada lisów i niedźwiedzi rzuciła się do sań, szarpiąc umieszczone tam zapasy żywności. Drapieżność zgromadziła tu we wspólnym interesie zwierzęta, nigdy w zgodzie ze sobą nie żyjące, które nie zważając na szczekanie psów, rozrywały wszystko co napotkały.
— Ognia! krzyknął kapitan, pierwszy dając strzał ze swej dubeltówki.
Towarzysze poszli za jego przykładem. Po tym poczwórnym strzale, niedźwiedzie podniosły łby, pomruczały dziwnie i dały znak do odwrotu, uchodząc drobnym kłusem, któremuby jednak nie dorównał galop najlepszego konia. Za niemi posunęła cała gromada lisów i wszystko to razem zniknęło wkrótce wśród lodów północy.






ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY.

Kern (Cairn).

Fenomen ten, właściwy klimatom północnym, trwał około trzech kwandransów; niedźwiedzie i lisy miały dość czasu do gospodarowania w zapasach żywności, które im tak w porę przychodziły na głodny ząb wśród ostrej zimy. Dzikie i wygłodniałe zwierzęta poszarpały płótno przykrywające sanie, rozbiły skrzynie z mięsem zasuszonem, porozrywały worki z sucharami, rozniosły po śniegu cały prawie zapas herbaty, rozlały beczułkę spirytusu, porozrzucały urządzenia obozowe, słowem, zostawiły za sobą same ślady zniszczenia i dzikiej drapieżności.
— Cóż to za nieszczęście dla nas, mówił Bell, patrząc ze smutkiem na tę scenę zniszczenia.
— Nieszczęście tem większe, że trudne do naprawienia, dodał Simpson.
— Obejrzyjmy najprzód nasze szkody, a później dopiero mówić o nich będziemy.
Hatteras w milczeniu zbierał szczątki skrzyń, worków i żywności tu i owdzie porozrzucane, pragnąc uratować choć to, coby jeszcze przydatnem być mogło. Najprzykrzejszą była strata dość znacznej ilości spirytusu, przy płomieniu którego gotowano kawę i herbatę. Po dokładnem obejrzeniu wszystkiego, doktór obliczył, że brakuje dwustu funtów mięsa i stu pięćdziesięciu funtów sucharów — co zmuszało do ograniczenia się w pokarmach na pół zwykłej porcyi, w razie gdyby podróż nie miała być przerwana.
Naradzano się tedy, co począć wśród takich okoliczności. Czy powrócić do okrętu i na nowo rozpocząć tę wyprawę? Lecz w takim razie jakaż szkoda przebytych już stu pięćdziesięciu mil drogi! Powrót bez znalezienia węgla tak gorąco upragnionego i oczekiwanego, źleby oddziałał na umysły osady. Wreszcie, czy znajdą się ludzie jeszcze tak odważni, którzyby zdecydowali się odbyć powtórną podróż po lodach?
Wszystkie przeto względy przemawiały za posuwaniem się naprzód, bodajby kosztem największych prywacyj.
Doktór, Hatteras i Bell, głosowali za podróżą, Simpson namawiał do powrotu; trudy podróży nadwerężyły jego zdrowie; widocznie opadał na siłach, lecz widząc, że towarzysze pragną iść dalej, zajął swe miejsce na czele sań i mała karawana wyruszyła w dalszą na południe drogę.
Trzy dni następne, od 15-go do 17-go stycznia przeszły bez żadnego wypadku; podróż odbywano coraz powolniej: ludzie ustawali, psy ciągnęły sanie z coraz większą trudnością, żywność była niewystarczającą i za mało sił dawała. Pogoda także ciągłym ulegała zmianom, przeskakując nagle z tęgich mrozów do wilgoci przejmującej.
Dnia 18-go stycznia, nagle zmienił się ogólny widok pól lodowych; na horyzoncie ukazała się znaczna liczba ostro zakończonych wierzchołków bardzo wyniosłych; miejscami z pod śniegu wyglądał grunt jak się zdawało utworzony z gnejsu, szystu i kwarcu z niejakiemi śladami skał wapiennych. Podróżni stanęli przeto wreszcie na lądzie stałym, a wedle wszelkiego do prawdy podobieństwa, kraj ten musiał być Nową Kornwaliją. Doktór nie mógł się wstrzymać, by nie uderzyć nogą z zadowoleniem o ten grunt stały pod sobą.
Już tylko o sto mil wyprawa oddaloną była od przylądka Belcher, lecz na tym lądzie zasianym ostremi skałami, gdzie na każdym prawie kroku napotykały się niebezpieczne spadki, rozpadliny, przepaści, trudy podróżnych musiały się powiększać. Mnożyło je jeszcze przy posuwaniu się w ląd, wdrapywanie się na wyniosła wybrzeże, przebywanie śniegów nagromadzonych niekiedy do wysokości trzydziestu lub czterdziestu stóp, w ciasnych zaklęsłościach między wzgórzami.
Niezadługo podróżni poczęli żałować gładkiej jednostajnej powierzchni lodowej, po której sanie ślizgały się z łatwością; tu przeciwnie, ciągnąć je trzeba było z wielkim trudem, bo psy same już wydołać nie mogły swemi siłami wyczerpanemi i ludzie musieli im koniecznie pomagać. Niekiedy dla przebycia znaczniejszej jakiej wyniosłości, potrzeba było zdejmować cały ładunek, a i tak jeszcze robota przeciągała się całemi godzinami, tak że w ciągu pierwszego dnia podróży na lądzie zrobiono zaledwie pięć mil, na tej ziemi, dobrze zaiste nazwanej „rogatą.“ Pełno było na niej nierówności, sterczących głazów, ostrych grzebieni gór, skał połamanych, zupełnie tak samo, jak na południowo-zachodniej kończynie Anglii.
Nazajutrz sanie wdrapały się na wyżyny nadbrzeżnych wzgórzy. Podróżni zupełnie opadli na siłach, nie mogli nawet zbudować sobie domku ze śniegu i musieli noc przepędzić pod namiotem, owinięci w skóry bawole, susząc na własnej piersi zmoczone pończochy. Łatwo odgadnąć skutki takiej hygieny. Termometr w nocy spadł do czterdziestu dwóch stopni, merkuryusz zamarzł.
Zdrowie Simpsona w coraz gorszym było stanie: uporczywy katar płucny i reumatyzm z gwałtownemi połączony bólami, zmusiły go do położenia się w sanie, których już nie mógł poprzedzać. Bell musiał go zastąpić, choć sam nie był zdrów zupełnie. Doktór nawet uczuł na sobie wpływ tak ostrej zimy, jednakże nie użalił się ani razu: szedł ciągle podpierając się kijem, rozpoznawał drogę, pomagał wszędzie i we wszystkiem. Hatteras niewzruszony, niepojęty, nieczuły, rześki jakby dopiero co wyszedł w drogę, milcząco postępował za saniami.
Dnia 20-go stycznia mróz był tak straszny, że najmniejsze wysilenie doprowadzało ludzi do stanu zupełnej prawie bezwładności; tymczasem grunt tak był nierówny, że Bell, doktór i Hatteras musieli wraz z psami ciągnąć sanie, i jeszcze przód sań przy gwałtowniejszem uderzeniu złamał się, co wymagało natychmiastowej naprawy. Tego rodzaju przeszkody i opóźnienia przytrafiały się po kilka razy dziennie.
Podróżni szli głębokim wąwozem brnąc po pas w śniegu; pocili się mimo strasznego mrozu. Nagle Bell idący tuż obok doktora, spojrzał na niego z przerażeniem, nic nie mówiąc porwał garść śniegu i zaczął nim silnie wycierać twarz swego towarzysza.
— Co ty robisz Bell? — zawołał doktór usuwając się od napastnika.
Lecz Bell dalej prowadził swą operacyę.
— Bell! co ty robisz? czyś zwaryował? napchałeś mi śniegu w usta, w nos i oczy; co to ma znaczyć?
— To znaczy, odrzekł Bell, że jeśli masz jeszcze nos doktorze, to mnie go zawdzięczać powinieneś.
— Nos! mówił doktór, ze zdziwieniem macając się po twarzy.
— Tak panie Clawbonny, nos twój był już zupełnie biały i gdyby nie moja energiczna kuracya, niezawodnie jużbyś pozbawionym był tej ozdoby niewygodnej wprawdzie w podróży, ale niezbędnie potrzebnej w życiu całem.
I rzeczywiście, po niejakim czasie doktór byłby sobie nos odmroził; lecz dzięki przytomnemu znalezieniu się Bella, obieg krwi w tej części ciała został przywrócony, i wszelkie niebezpieczeństwo minęło.
— Dziękuję ci Bellu, rzekł doktór, daj Boże odpłacić!
— Oh! liczę na to panie Clawbonny, odpowiedział cieśla; daj Boże żeby nas nie spotykały większe nieszczęścia.
— Niestety! odrzekł doktór, masz zapewne na myśli tego biedaka Simpsona, który cierpi okropnie.
— Czy obawiasz się o niego doktorze? rzekł Hatteras.
— Obawiam się kapitanie.
— A cóż mu jest?
— Dostał gwałtownego szkorbutu; nogi mu już puchną, a dziąsła pękają. Leży tam w saniach, na pół zmarzły, a każde wstrząśnienie, zdwaja jego cierpienia. Żal mi go serdecznie, a pomódz mu nie mogę.
— Biedny Simpson, szepnął Bell.
— Możeby dobrze było przerwać podróż naszą na parę dni, mówił dalej doktór.
— Przerwać podróż! zawołał Hatteras, gdy życie ośmnastu ludzi zależy od naszego powrotu!
— Jednakże...
— Słuchajcie mnie, mówił znów Hatteras; żywności mamy zaledwie na dni dwadzieścia, więc czy mamy choć chwilę do stracenia?
Bell i doktór nic nie odpowiedzieli, a sanie ruszyły w dalszą drogę.
Wieczorem zatrzymano się u stóp pagórka lodowego, w którym Bell naprędce wyżłobił otwór; tam schronili się podróżni. Doktór całą noc pilnował chorego Simpsona, na którego szkorbut działał zjadliwie; nabrzmiałe jego wargi wyrzucały same tylko skargi.
— Ah! panie Clawbonny.
— Męztwa mój drogi, mówił doktór.
— O ja wiem, że już nie powrócę do Anglii, nie przeżyję tej choroby, czuję to! wolałbym już raz umrzeć!..
Na te słowa rozpaczy, doktór odpowiadał zdwojeniem już i tak gorliwej pieczołowitości, sam utrudzony pracą całodzienną, noc poświęcał na przygotowanie jakiego lekarstwa ulgę przynieść mogącego; ale już sok cytrynowy i wcierania żadnego skutku nie wywierały i skorbut zwolna ogarniał całe ciało chorego.
Nazajutrz trzeba było znowu przenieść go na sanie, chociaż biedaczysko prosił aby go tu pozostawiono samego, aby mu umrzeć spokojnie dozwolono: następnie sanie ruszyły, posuwając się w obec trudności ciągle się nastręczających.
Mgła wilgotna i zimna, do szpiku przejmowała podróżnych; śnieg drobny a twardy siekł im twarz i oczy; pracowali jak bydlęta a nie mieli dostatecznego pożywienia.
Duk równie jak i pan jego wytrwały, biegał żwawo, wyszukując sam najlepszą zawsze drogę; powierzano się jego instynktowi.
Poranek 23-go stycznia prawie był zupełnie ciemny, księżyc na nowiu słabego zaledwie udzielał światełka. Duk wysunął się naprzód i zginął zupełnie na kilka godzin. Hatteras zaczął się o niego niepokoić, tem bardziej, że wszędzie napotykano liczne ślady niedźwiedzi. Kapitan nie wiedział co przedsięwziąć, gdy nagle dało się słyszeć gwałtowne szczekanie.
Przyspieszono kroku i wkrótce Hatteras znalazł wierne zwierzę w głębokim wąwozie.
Duk stał jak wryty przed pewnym rodzajem piramidy (cairn) z kamienia wapiennego, pokrytego grubą powłoką lodu.
— Tym razem, rzekł doktór uwalniając się z zaprzęgu, jest to kern niewątpliwie.
— I cóż z tego? zapytał Hatteras.
— Kapitanie! jeśli to jest kern, to możemy w nim znaleźć ważne dla nas dokumenta; może nawet w nim złożony jest zapas żywności, w każdym razie warto, zajrzeć.
— A któryż by Europejczyk zdołał dojść aż tutaj, rzekł Hatteras wzruszając ramionami.
— Alboż to koniecznie Europejczyk, odrzekł doktór; czy Eskimosi nie mogli tu zrobić schowania na to co złowią lub upolują? Zdaje mi się, że to u nich jest we zwyczaju.
— Dobrze doktorze, zobacz, ale sądzę że próżne będą twe mozoły.
Clawbonny i Bell uzbrojeni w oskardy poszli do kernu. Duk nie przestawał szczekać zajadle. Lód mocno spajał kamienie, jednakże kilka silniejszych uderzeń zdołało je rozwalić.
— Widocznie tu coś jest, rzekł doktór.
— I mnie się tak zdaje, dodał Bell.
Rozrzucono z pośpiechem kamienie i wkrótce znaleziono skrytkę, z której wydobyto papier bardzo zwilgotniały. Doktór porwał go z bijącem sercem; Hatteras wziął mu z ręki papier, i czytał co następuje:
„Altam... Porpoise, 13 grud... 1860, 12°... dług. 8°... 35′ szer...“
Porpoise! zawołał doktór.
Porpoise! powtórzył Hatteras. Nie słyszałem aby okręt tego nazwiska znajdował się kiedy na tych wodach.
— Widoczną jest rzeczą, mówił doktór, iż żeglarze jacyś, rozbitki może, byli tu nie dawniej nawet jak przed dwoma miesiącami.
— To niezawodne wtrącił Bell.
— Cóż teraz zrobimy? pytał doktór.
— Pójdziemy dalej, zimno odpowiedział Hatteras. Nie wiem o statku Porpoise, ale wiem, że bryg Forward oczekuje naszego powrotu.






ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY.

Śmierć Simpsona.

Puszczono się w dalszą podróż. Umysły wszystkich były mocno poruszone; i nic dziwnego, bo spotkanie ludzi w tak odległych krajach uważać trzeba za wypadek najważniejszy jaki się przytrafić może. Hatteras brwi marszczył z widoczną niespokojnością.
Porpoise! mówił sam do siebie, co to za okręt być może? i co on tu robił tak blizko bieguna?
Myśl ta dreszczem go przejmowała; doktór zaś i Bell przeciwnie, dwa widzieli błogie następstwa podobnego spotkania — to jest, że albo bliźnich swoich uratować zdołają, albo sami przez nich uratowani być mogą.
Lecz przykrości i trudy podróży, wkrótce zapomnieć kazały o wszystkiem, a myśleć o własnem niebezpiecznem położeniu.
Stan zdrowia Simpsona coraz się pogorszał; doktór widział symptomata blizkiej śmierci, a zaradzić temu nie był w możności. Sam także bardzo cierpiał na silną oftalmiję, grożącą mu zupełną utratą wzroku, jeśli nie będzie czuwał nad sobą. Zmrok ciągle panujący dawał dosyć światła, które odbite na śniegu, bardzo szkodliwie na wzrok oddziaływało; trudno było temu zapobiedz przez użycie okularów, gdyż te na tęgim mrozie pokrywały się grubą warstwą lodu, która nic widzieć nie pozwalała. A jednak droga wymagała największej baczności i zapobiegania z góry wszelkim wypadkom. Nie zważając przeto na grożące z oftalmii niebezpieczeństwo, doktór i Bell zakrywając jak można oczy, na przemiany kierowali saniami, które i tak zresztą bardzo źle posuwały się na płozach zbitych i poszczerbionych. Trudności jakie grunt przedstawiał, nie zmniejszały się wcale. Grunt był natury wulkanicznej, najeżony wyniosłościami, poprzecinany jarami; podróżni musieli zwolna drapać się na wysokość do półtora tysiąca stóp wynoszącą, aby przebyć napotkaną górę. Powietrze przytem było nieznośne: wicher dął straszny i gwałtowne zamiecie śniegowe powtarzały się co chwila. Smutna to była podróż tych nieszczęsnych po owych zmartwiałych wierzchołkach. Jednostajność białej barwy pokrywającej wszystko, była także powodem choroby swego rodzaju, upajała nijako, odurzała. Zdawało się, że pod nogami niema gruntu, że niema żadnego punktu stałego na tej ogromnej białej przestrzeni, jakby się było na pokładzie okrętu burzą miotanego, na którym co chwila brak człowiekowi pewnej podstawy.
Podróżni doznawali zawrotu głowy, martwota ogarniała ich członki, umysł ich usypiał, i nieraz szli jak snem zmorzeni; rozbudzali się dopiero przy potknięciu się, lub uderzeniu o jaki przedmiot, a potem znów zapadali w senność.
Dnia 25-go stycznia zaczęli się spuszczać po nierównej pochyłości, często po szklistej spadzistości lodowej. Jedno nieuważne stąpnięcie, a mogli stoczyć się w przepaść, w której zginęliby niezawodnie.
Wieczorem, silna burza zerwała się na wierzchołku szczytów śniegiem pokrytych; trudno było oprzeć się gwałtowności huraganu. Wypadało koniecznie położyć się na ziemi, lecz znowu mróz był tak wielki, że zmarznięcie groziło co chwila.
Bell przy pomocy Hatterasa z wielką pracą zbudował chatkę ze śniegu, w której biedacy szukali schronienia. Spożyli po kawałku pemmikanu i potrosze gorącej herbaty; spirytusu już zostało zaledwie cztery gallony (18 kwart), a trzeba go było używać jeszcze i do rozpuszczania śniegu na napój. W krajach mających klimat umiarkowany, śnieg w tym celu może być używanym w pierwotnym swym kształcie i nie jest bynajmniej szkodliwym. Inaczej rzecz się pod biegunem: śnieg tam jest tak zimny, że biorąc go w rękę, doznaje się tego samego uczucia, jak kiedy się chwyta kawałek żelaza do białości rozpalonego; jest przeto pomiędzy jego temperaturą, a temperaturą żołądka tak wielka różnica, że połknięcie go musiałoby koniecznie spowodować prawdziwe uduszenie. Eskimosi wolą najdłuższe cierpieć pragnienie, aniżeli zaspakajać je takim śniegiem, który ani wody zastąpić, ani pragnienia ugasić nie może, ale owszem jeszcze je powiększa. Dla tychto właśnie powodów i nasi podróżni musieli poświęcać część niewielkiego zapasu spirytusu, na topienie śniegu.
O trzeciej godzinie rano, wśród najsilniejszej burzy wypadła na doktora kolej odbywania straży; stał on właśnie oparty w kąciku, gdy zwrócił jego uwagę żałosny jęk Simpsona. Podszedł do niego, uderzając głową o zlodowaciałe sklepienie przytułku, ale nie zważał na to, i zaczął nacierać choremu spuchnięte i posiniałe nogi. Czynność ta trwała około kwadransa. Gdy chciał powstać, uderzył silnie głową o sklepienie lodowe; podniosłszy rękę do głowy, uczuł że sklepienie to opada widocznie coraz bardziej.
— Wielki Boże, zawołał, przyjaciele wstawajcie!
Na ten krzyk Hatteras i Bell powstając, także głowami uderzyli o sklepienie; ciemność głęboka zaległa na około.
— Lód przygniecie nas swym ciężarem! uciekajmy! uciekajmy! wołał doktór.
I wszyscy trzej ciągnąc za sobą Simpsona przez ciasny otwór, wydobyli się z tej niebezpiecznej kryjówki w samą porę, bo zaraz potem z trzaskiem zwaliły się bryły lodu, niedokładnie spojone z sobą.
Nieszczęśliwi podróżni znaleźli się na mrozie i w pośród burzy bez żadnego schronienia. Hatteras chciał co prędzej ustawić namiot; ten jednak nie wytrzymał gwałtowności huraganu. Pochowano się pomiędzy fałdy płótna, które wkrótce pokryła gruba warstwa śniegu, broniąca w każdym razie podróżnych od zupełnego zmarznięcia.
Burza trwała dzień cały. Zaprzęgając psy niedostatecznie żywione, Bell spostrzegł, że niektóre zaczęły gryźć pasy rzemienne swego zaprzęgu; dwa z pomiędzy nich tak były osłabione, że nie mogły już iść daleko.
Bądź co bądź, karawana puściła się w dalszą drogę; cel podróży był jeszcze odległym o mil sześćdziesiąt.
Dnia 26-go, Bell idący naprzód, nagle zaczął przywoływać swych towarzyszów, a gdy ci przybiegli, z osłupieniem wskazał im strzelbę, opartą o bryłę lodu.
— Strzelba! zawołał doktór.
Hatteras porwał ją do ręki; była w najlepszym stanie i nabita.
— Ludzie z osady Porpoise, muszą być niedaleko, rzekł doktór.
Hatteras oglądając broń spostrzegł, że była pochodzenia amerykańskiego; ręka mu zadrżała.
— W drogę! w drogę! zawołał głosem ponurym.
Spuszczano się dalej z pochyłości góry. Simpson leżał jak bez czucia; siły go całkiem opuściły, i nie narzekał już nawet.
Burza nie ustawała, sanie posuwały się coraz wolniej, tak że zaledwie po kilka mil robiono na dobę, a zapasy żywności pomimo największej oszczędności, zmniejszały się widocznie. Lecz dopóki żywności było tyle, ile potrzeba na powrót, Hatteras ciągle posuwał się naprzód.
Dnia 27-go znaleziono w śniegu sekstant (narzędzie astronomiczne), a dalej nieco blaszankę z wódką, albo raczej z bryłą lodu, w środku której sam wyskok utrzymał się w kształcie kulki śniegu; do użycia było to już niezdatne.
Widocznie Hatteras pomimo woli szedł śladem już poprzednio tu przebywających ludzi, którzy jak się zdaje, zginęli tutaj. Posuwano się po drodze jedynej jaką tam była możliwa i znajdowano dowody jakiejś strasznej katastrofy. Doktór napróżno śledził nowego kernu (nagromadzonych ręką ludzką kamieni), ale nic nie dostrzegł.
Smutne mu do głowy przychodziły myśli; bo i rzeczywiście, gdyby znaleźli tych nieszczęśliwych rozbitków, jakążby im pomoc dać mogli? Im samym wszystkiego braknąć poczynało: odzież ich już się zdarła, żywności resztki zaledwie zostały. Gdyby znalezionych ludzi było wielu, to wszyscyby pomarli z głodu. Hatteras zdawał się ich unikać: czyż nie miał słuszności, skoro na nim spoczywał obowiązek ocalenia osady własnego okrętu? Czyż wolno mu było narazić bezpieczeństwo wszystkich, sprowadzaniem obcych osób?
Lecz z drugiej strony ci obcy byli to ludzie, bliźni, a może nawet i rodacy! Jakkolwiek słaba była nadzieja ocalenia ich, nie należało im jej odejmować. Doktór chciał wiedzieć co Bell o tem myśli, lecz ten na zadane sobie w tym względzie pytanie, wcale nie odpowiedział. Przy własnych cierpieniach, serce obojętnieje. Clawbonny nie miał odwagi zapytać Hatterasa — rzecz zatem całą pozostawił Opatrzności.
Dnia 27-go stycznia około wieczora, Simpson był umierającym; członki mu skostniały, oddech jego, a raczej ziepanie, otaczało mgłą jego głowę; konwulsyjne drgania zapowiadały śmierć bliską. Wyraz jego twarzy był okropny; malowała się na niej rozpacz, a w wyrazie oczu, gniew bezsilny na kapitana. W tem spojrzeniu tkwiło oskarżenie, wyrzut niemy, ale dojmujący, słuszny może!
Hatteras nie zbliżał się do umierającego. Unikał go, uciekał od niego, i milczał zamknięty w sobie więcej niż kiedykolwiek.
Noc następna była okropna: gwałtowność burzy zwiększała się jeszcze; silny wiatr po trzykroć wyrywał namiot, wystawiając ludzi na bolesne uderzenia śniegu zlodowaciałego, zrywanego z otaczających lodowisk, ostrego jak strzały. Psy wyły żałośnie. Biedny Simpson narażony był na znoszenie takiej temperatury; Bell okrywał go jak mógł płótnem namiotu, które choć nie broniło od zimna, ale przynajmniej zasłaniało przed śniegiem. Gwałtowny wicher zerwał po raz czwarty i tę jeszcze ostatnią osłonę, unosząc ją z sobą w swój wir ze światem przerażającym.
— Ah! tego już nadto! zawołał Bell w rozpaczy.
— Odwagi mój chłopcze! odwagi! mówił doktór, czepiając się go, aby nie stoczyć się w przepaść.
Simpson pasujący się ze śmiercią, ostatnie zrobił wysilenie, podniósł się na wpół, wyciągnął zaciśniętą pięść ku Hatterasowi, który wlepił weń oczy, wydał krzyk rozdzierający i wśród tej groźby niedokończonej padł bez życia.
— Umarł! krzyknął doktór.
— Umarł! powtórzył Bell.
Wiatr odepchnął Hatterasa zbliżającego się do trupa.
Pierwsza to była ofiara zabójczego klimatu; on pierwszy nie miał już nigdy zawinąć do portu, on pierwszy po nieopisanych cierpieniach, przypłacił życiem zacięty upór kapitana. Śmierć ta oskarżała go o morderstwo, lecz i tym razem jeszcze Hatteras nie skłonił głowy przed oskarżeniem, a pomimo to łza płynąca z jego powieki, zmarznięta zawisła na bladem jego obliczu.
Doktór i Bell patrzyli na niego z pewnym rodzajem przerażenia.
Wsparty na swym długim kiju, z głową ku ziemi pochyloną, wyglądał jak duch tych krain podbiegunowych, nieugięty wśród rozszalałej natury, groźny w swej strasznej nieruchomości. W takiej postawie, jakby wyzywając burzę wrzącą około niego, stał Hatteras aż do ukazania się pierwszych blasków świtania, zuchwały, zacięty, niepowściągniony.






ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI.

Powrót na okręt.

Około szóstej godziny z rana, wiatr ucichł nieco a zwracając się nagle na północ, rozpędził chmury na niebie; termometr wskazywał trzydzieści siedm stopni poniżej zera. Pierwsze pobłyski światła mającego za dni kilka złocić widnokrąg tamtejszy, srebrzyły go teraz.
Hatteras zbliżył się do swych dwóch towarzyszy zrozpaczonych, i rzekł do nich głosem łagodnym i smutnym:
— Moi przyjaciele, jeszcze o sześćdziesiąt mil przeszło, jesteśmy oddaleni od miejsca wskazanego przez sir Edwarda Belcher. Żywności pozostało nam już tyle tylko, ile wystarczyć może na powrót do okrętu. Iść dalej, byłoby to narażać się na śmierć niechybną, bez żadnej korzyści; wróćmy zatem.
— Podzielam twe zdanie kapitanie, odpowiedział doktór; poszedłbym za tobą gdziebyś sam chciał, ale zdrowie nasze pogorsza się codzień, zaledwie już nogi wlec zdołamy, zgadzam się przeto zupełnie na zamiar powrotu.
— Czy i ty przystajesz na to Bell? zapytał Hatteras.
— Przystaję kapitanie, odpowiedział cieśla.
— Wypocznijmy tu więc przez dwa dni, rzekł Hatteras, wszak to nie zadługo. Sanie potrzebują naprawy, a dla naszego wypoczynku, zbudujemy sobie domek ze śniegu.
Gdy to zostało udecydowane, trzej ludzie wzięli się do pracy z zapałem, i wkrótce wygodna i trwała chatka stanęła pośród wąwozu w którym się zatrzymano.
Hatteras niezawodnie gwałt sobie zadawał przerywając podróż; tyle trudów i przykrości straconych nadaremnie! wycieczka bezpożyteczna, opłacona życiem jednego człowieka! Jak powrócić na okręt bez kawałka węgla! co się stanie z osadą Forwarda? do czego posunąć się ona może pod wpływem Ryszarda Shandona?... Wszystkie te pytania i względy tłumnie cisnęły mu się do myśli, ale dalej walczyć z trudnościami niepodobieństwem już było.
Wszystkie swe starania zwrócił on teraz na przygotowanie się do powrotu; sanie zostały naprawione, a zresztą ładunek ich tak się zmniejszył, że nie ważył już i dwustu funtów. Wyreparowano także i odzież zużytą, podartą, przesiąkniętą śniegiem i stwardniałą na mrozie, urządzono sobie nowe obuwie i pokrycie na kolana. Wszystkie te roboty, zajęły czas przez cały dzień 29-go i poranek 30-go; trzej podróżni wypoczęli ile można było, i nabrali nieco sił na dalszą drogę.
Podczas tych trzydziestu sześciu godzin spędzonych w chatce śniegowej i na lodach wąwozu, doktór uważał coś niezwykłego w postawie Duka, który wciąż kręcił się naokoło pewnego punktu wynioślejszego niż inne, jakby z lodów poukładanych na sobie powstałego. Pies poszczekiwał i poruszał ogonem niecierpliwie, patrząc w oczy swego pana, jakby go chciał o co zapytać.
Doktór po niejakim namyśle, przypisał tę niespokojność obecności trupa zmarłego Simpson’a, którego towarzysze nie zdążyli jeszcze pochować. Postanowił zatem w tymże samym jeszcze dniu dopełnić tego smutnego obrzędu, tem więcej, że nazajutrz o świcie mieli się puścić w drogę.
Bell i doktór wziąwszy łopaty udali się w głąb wąwozu; pagórek niepokojący Duka zdawał się miejscem bardzo właściwem do złożenia w nim trupa, którego trzeba było zakopać głęboko, chcąc go uchronić od żarłoczności niedźwiedzi.
Zaczęli odrzucać wierzchnią warstwę miękkiego śniegu, a następnie wyrąbywać lód dobrze stwardniały; za trzeciem uderzeniem doktór trafił na jakieś ciało twarde, które się rozpłysnęło na szczątki; podniósł jeden kawałek i poznał że to jest odłamek szklannej butelki.
Bell trochę dalej znalazł spory worek stężały na mrozie, wypchany okruchami sucharów, doskonale zakonserwowanych.
— A to co? zawołał doktór.
— Co to ma znaczyć? mówił Bell, przerywając robotę na chwilę.
Doktór zawołał Hatterasa, który przyszedł bezzwłocznie.
Duk szczekał zajadle i pazurami skrobał po lodzie.
— Możeśmy natrafili na jaki skład zapasów? rzekł doktór.
— Tak się coś zdaje, dorzucił Bell.
— Kopcie dalej, odezwał się Hatteras.
Wydobyto następnie jeszcze kilka kawałków żywności i pakę, do czwartej części napełnioną mięsem zasuszonem.
— Jeśli to jest schowanie, mówił Hatteras, to z pewnością przed nami zwiedzały je już wprzód niedźwiedzie. Przypatrzcie się dobrze, a zobaczycie sami, że przedmioty te są widocznie poruszane.
— Obawiam się tego właśnie, rzekł doktór, bo...
Niedokończył myśli; wyrazy jego przerwał głośny krzyk Bell’a, który kopiąc natrafił na nogę ludzką, wystającą z pośrodku lodów.
— Trup! zawołał doktór.
— To nie schowanie, mówił Hatteras, ale grób.
Po wydobyciu ciała na wierzch, okazało się, że to był doskonale zachowany trup jakiegoś majtka mogącego mieć lat około trzydziestu; doktór nie mógł rozpoznać daty jego śmierci.
Wkrótce potem Bell wydobył ciało drugiego człowieka, mogącego mieć lat pięćdziesiąt, na twarzy którego widocznie jeszcze były ślady cierpień zgon poprzedzających.
— To nie są ciała pochowane, odezwał się doktór; tych nieszczęśliwych śmierć zaskoczyła w takim stanie, w jakim ich teraz widzimy.
— Masz słuszność panie Clawbonny, powiedział Bell.
— Szukajcie dalej, szukajcie, wołał niecierpliwie Hatteras.
Bell nie miał odwagi kopać dalej; któż wie ile trupów to wzgórze mogło w sobie zawierać?
— Ci ludzie padli widać ofiarą wypadku, jakiego my sami zaledwie uniknąć zdołaliśmy: mówił doktór; domek śniegowy zawalił się na nich i przygniótł swym ciężarem. Zobaczmy czy który z nich nie oddycha jeszcze.
Bell wyciągnął trzecie ciało człowieka, czterdziestoletniego; ten nie miał zupełnie pozoru trupa. Doktór pochylił się nad nim i zdawał się dostrzegać jakieś ślady życia.
— Żyje! żyje! zawołał.
Natychmiast przy pomocy Bella przeniósł ciało do chatki śniegowej, a Hatteras tymczasem stojąc nieporuszony, przypatrywał się zawalonemu domkowi.
Doktór rozebrał wygrzebanego człowieka; nie znalazł nigdzie śladu żadnego skaleczenia i zaraz począł nacierać go silnie pakułami zmoczonemi w spirytusie. Życie powracało zwolna, ale widocznie, chociaż chory tak był osłabiony i z sił wyczerpnięty, że przemówić nie mógł ani słowa; język jakby przymarznięty przylegał mu do podniebienia.
Doktór przeszukał kieszenie jego odzieży, lecz nic w nich nie znalazł, coby świadczyć mogło o pochodzeniu tych ludzi; kazał Bellowi dalej prowadzić wcierania, a sam poszedł do Hatterasa.
Ten zszedłszy do środka zawalonego domku śniegowego, staranne robił poszukiwania i właśnie wychodził do światła, trzymając kawałek koperty listowej, na której te jeszcze można było wyczytać wyrazy:

...tamont,

....orpoise

w — York.


— Altamont! zawołał doktór, na okręcie Porpoise z New—Yorku!
— Amerykanin! rzekł Hatteras cały drgając.
— Ocalę go, mówił doktór, zaręczam, i dowiemy się strasznej zagadki.
Powrócił zatem do Altamonta, pozostawiając Hatterasa w głębokiem zamyśleniu. Przy usilnych staraniach, doktór przywrócił nieszczęśliwego do życia, ale nie do przytomności, bo chociaż żył, nic jednak nie mówił, nie słyszał i nie widział.
Następnego dnia rano Hatteras rzekł do doktora:
— Jednakże potrzeba nam jechać.
— Jedźmy kapitanie! sanie nie są przeładowane, połóżmy więc na nich tego biedaka i przewieźmy go na okręt.
— Rób jak chcesz, odrzekł Hatteras, lecz przedewszystkiem pochowajmy te ciała.
Dwaj nieznani majtkowie złożeni zostali napowrót pod zwaliska domku śniegowego, a trup Simpson’a zajął miejsce Altamont’a.
Pomodliwszy się za swych towarzyszy, trzej podróżni o siódmej godzinie z rana puścili się w drogę z powrotem do Forwarda.
Ponieważ dwa psy z zaprzęgu zdechły, Duk dobrowolnie stawił się do ciągnięcia sań, i sprawiał się jakby rodowity pies grenlandzki.
Przez pierwsze dwadzieścia dni, to jest od 31-go stycznia do 19-go lutego, nie przytrafiło się nic nowego i nieznanego dotąd w podróży. Jednakże ponieważ luty jest najzimniejszym miesiącem, posuwano się po mocnym już lodzie; nie było wiatrów i zamieci, ale za to mróz był trudny do wytrzymania.
Dnia 31-go stycznia słońce ukazało się po raz pierwszy; co dzień posuwało się ono wyżej nad horyzont. Bell i doktór byli bez sił, prawie ślepi i kulejący; cieśla już bez podpierania się na kiju iść nie mógł.
Altamont żył ciągle, lecz zupełnie bezprzytomny i nieczuły; niekiedy wątpiono już o nim, lecz troskliwe i umiejętne starania znowu go do życia przywracały. Poczciwy doktór zajmował się nim z całem poświęceniem, choć własne jego zdrowie mocno było nadwątlone i sam wielkich około siebie starań potrzebował.
Hatteras myślał tylko o swym okręcie; w jakim go znajdzie stanie? co tam na pokładzie jego zajść mogło? czy Johnson potrafił oprzeć się Shandonowi i jego stronnikom? Mrozy były okropne. Czy nie spalono całego Forwarda?
Rano 24-go lutego zatrzymał się nagle. O trzysta kroków przed, nim ukazało się światło czerwone, po nad którem kołysał się ogromny słup czarnego dymu, ginącego w szarych obłokach firmamentu.
— Co to za dym? zawołał głosem strasznym.
Serce mu biło z taką gwałtownością, jakby chciało piersi rozsadzić.
— Czy widzicie ten dym? mówił do zbliżających się towarzyszy, to mój okręt się pali!
— Ależ przecie, jeszcze o trzy mile przeszło jesteśmy od niego oddaleni, powiedział Bell; to nie może być Forward!
— Owszem, rzekł doktór, właśnie Forward, a tylko złudzenie optyczne ukazuje go nam w bliższej niż rzeczywiście odległości.
— Biegnijmy! zawołał Hatteras, wyprzedzając swych towarzyszy.
Pozostawiono sanie na miejscu i rzucono się za kapitanem. W godzinę potem byli już obok okrętu.
Straszny widok! Bryg palił się w pośród topniejących lodów; płomień otaczał cały korpus statku, a wiatr południowy tylko trzask niezwykły donosił do uszów kapitana.
O pięćset kroków dalej, człowiek jakiś rozpaczliwie wznosił ręce ku niebu, nie mogąc żadnego nieść ratunku okrętowi objętemu niszczącym żywiołem.
Człowiek ten stał sam jeden tylko, a był nim stary Johnson.
Hatteras podbiegł ku niemu.
— Okręt mój! okręt! wołał głosem zmienionym.
— To ty kapitanie! odpowiedział Johnson, ty! zatrzymaj się! ani kroku dalej.
— Więc co? pytał Hatteras z okrutną groźbą w głosie.
— Zbrodniarze, rzekł Johnson, przed dwoma dniami uszli ztąd podpaliwszy najprzód okręt.
— Przekleństwo! krzyknął Hatteras.
W tej chwili słyszeć się dał straszny wybuch; ogień doszedł do składów prochu i wysadził wszystko w powietrze z hukiem, od którego ziemia zadrżała naokoło i góry lodu rozsypały się na drobne części.
Doktór i Bell przybyli właśnie do Hatterasa, pogrążonego w rozpaczy. Nagle zerwał się i rzekł głosem silnym:
— Przyjaciele! podli nikczemnicy uciekli! dzielni dokonają wielkiego przedsięwzięcia. Johnson i Bell są mężni, ty doktorze masz naukę, ja posiadam wiarę! Tam oto jest biegun północny! dalej bracia, do czynu, do czynu!
Ta męzka mowa ożywiła towarzyszy Hatterasa.
A jednak straszne było położenie tych czterech ludzi zdrowych i jednego umierającego, zapędzonych pod ośmdziesiąty stopień szerokości, w sam środek strefy północnej, bez żadnych zasobów i środków.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.






CZĘŚĆ II-ga


PUSTYNIA LODOWA.

ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Inwentarz doktora.

Zuchwałym prawdziwie był zamiar kapitana Hatterasa, dostania się do północnego bieguna i zlania na Anglię zaszczytu jego odkrycia. Śmiały ten marynarz zrobił wszystko co było w mocy człowieka. Przez dziewięć miesięcy walczył z prądami, burzami, kruszył góry lodowe, łamał ławice, i przetrwał mrozy niebywałe nawet w sferach północnych; w wyprawie swojej streścił prace swych poprzedników, przejrzał i przerobił niejako historyę odkryć podbiegunowych; bryg swój Forward doprowadził za granice mórz znanych. I doprowadziwszy swe zadanie do połowy prawie, ujrzał nagle wszystkie swe zamiary zniszczone! Zdrada, albo raczej zniechęcenie jego osady, obezsilonej tem co przetrwała; wpływ zbrodniczych podszeptów kilku wichrzycieli — postawiły go w okropnem położeniu. Z ośmnastu osób zabranych na pokład brygu, pozostało czterech opuszczonych, ogołoconych ze wszystkiego, bez okrętu, i przeszło o dwa tysiące pięćset mil od ojczyzny.
Wybuch na Forward’zie który w ich oczach wysadzonym został w powietrze, odejmował im ostatnie środki dalszego istnienia.
Pomimo to, odwaga Hatterasa nie zachwiała się w obec tak strasznej katastrofy. Pozostali towarzysze, to ludzie najlepsi z całej osady i zdolni do bohaterskiego poświęcenia się. Odwołał się do energii i nauki doktora Clawbonny, do poświęcenia się Johnsona i Bella, do własnej wiary w swe przedsięwzięcie. Miał odwagę mówić o nadziei, w położeniu tak zrozpaczonem, i usłuchali go dzielni ci towarzysze; to czego dotąd dokonali, poręczało za ich odwagę w przyszłości.
Po energicznej odezwie kapitana, doktór postanowił zebrać dokładne dane o rzeczywistem położeniu — i oddalając się od swych towarzyszy pozostałych o pięćset kroków od okrętu, poszedł sam na miejsce katastrofy.
Z Forwarda, z tego starannie zbudowanego i tak ulubionego przez kapitana brygu, nic nie pozostało; porozrywane naokoło lody, resztki niekształtne, poczerniałe, zwęglone i pokręcone szczątki żelaztwa, kawałki lin, tlejące jeszcze jakby lonty do ogni sztucznych — tylko wijące się tu i owdzie po lodowem polu kłęby dymu, świadczyły o gwałtowności wybuchu. Armata umieszczona na przednim pokładzie, leżała wyrzucona daleko, jakby łożysko działowe. Na przestrzeni stu sążni na około, leżały rozsypane odłamki rozmaitego gatunku; kadłub okrętu przywalony był kupą lodów; góry lodowe w części stopione od płomienia pożaru, odzyskały już pierwotną swą twardość granitu.
Doktór zaczął tedy myśleć o swojej zniszczonej kajucie, o swych zbiorach, narzędziach kosztownych połamanych w kawałki, książkach na popiół spalonych. Tyle skarbów na raz utraconych! Okiem łzą nabiegłem rozważał on to ogromne nieszczęście, myśląc już nie o przyszłości, ale o wypadku tak wprost i bezpośrednio go dotykającym.
Wkrótce potem zbliżył się do niego Johnson, na twarzy którego widoczne jeszcze były ślady niedawnych cierpień, jakich doznał, walcząc ze zbuntowanymi towarzyszami, w obronie okrętu, pieczy jego powierzonego.
Doktór podał mu rękę, którą stary retman smutnie uścisnął.
— Cóż teraz będzie z nami, mój przyjacielu? rzekł doktór.
— Któż to może przewidzieć, odpowiedział Johnson?
— Przedewszystkiem mówił dalej doktór, nie oddawajmy się rozpaczy i bądźmy ludźmi!
— Tak panie Clawbonny, odrzekł marynarz, masz słuszność; w chwilach wielkich nieszczęść, na największe potrzeba zdobywać się męztwo; jesteśmy w nader przykrem położeniu, myślmy o środkach wydobycia się z niego.
— Szkoda tego pięknego statku, mówił doktór z westchnieniem; tak się do niego przywiązałem, lubiłem go jak się lubi własne ognisko domowe, jak dom, w którym się życie całe spędziło! Teraz szczątki tylko same z niego pozostały!
— Ktoby mógł przewidzieć, panie Clawbonny, że to nagromadzenie belek i desek tyle nam miało stać się drogiem!
— A szalupa? mówił doktór szukając w około oczyma — i ta nie uszła zniszczenia!
— Przeciwnie panie Clawbonny, Shandon i jego towarzysze zabrali ją ze sobą odchodząc.
— A łódź mniejsza?
— Potłuczona w drobne części; pozostało z niej tych oto tylko kilka kawałków blachy jeszcze gorącej.
— Pozostało nam więc tylko czółno kauczukowe.
— Tak, dzięki temu żeście je ze sobą zabrali w waszą wycieczkę.
— To strasznie mało, rzekł doktór.
— O łotry! o nędznicy! uciekli od nas! wołał Johnson, niechaj niebo ich ukarze jak na to zasługują!
— Johnsonie, przerwał doktór łagodnie, zapominasz widać, że i tak już dosyć wycierpieli. Tylko najlepsi umieją pozostać dobrymi w nieszczęściu, a słabi w niem upadają. Ubolewajmy nad towarzyszami naszej niedoli, ale im nie złorzeczmy.
Po tych słowach, doktór przez chwilę pozostał w zadumie i niespokojny wzrok wodził po okolicy.
— Co się stało z saniami? zapytał Johnson.
— O milę ztąd pozostały za nami.
— Pod strażą Simpsona?
— Nie mój przyjacielu! Simpson, biedny Simpson legł pod brzemieniem trudów.
— Umarł! zawołał retman.
— Umarł! odrzekł doktór.
— Biedaczysko! mówił Johnson, lecz kto wie, czy my sami wkrótce nie pozazdrościm mu jego losu.
— Lecz za zmarłego któregośmy tam zostawili, mówił dalej doktór, przywieźliśmy umierającego.
— Umierającego?
— Tak jest, kapitana Altamonta.
W kilku wyrazach doktór opowiedział Johnsonowi historyę tego spotkania.
— Amerykanin! rzekł Johnson zamyślony.
— Tak jest, wszystko każe się domyślać, że ten człowiek jest obywatelem Stanów Zjednoczonych. Lecz co to za okręt ten Porpoise, widocznie uległy rozbiciu, i co on porabiał w tych stronach?
— Przybył tu na swą zgubę, odpowiedział Johnson, wiódł swą osadę na śmierć, tak jak wszyscy, których zuchwała odwaga prowadzi w kraje podbiegunowe. Ale powiedz mi panie Clawbonny czyście przynajmniej osiągnęli cel waszej wyprawy?
— To jest, czyśmy znaleźli te pokłady węgla? pytał doktór.
— Tak!
Doktór smutnie pokiwał głową.
— Nic! zawołał stary marynarz.
— Nic! żywności nam zabrakło, trudy podróży siły nasze wyczerpnęły; nawet nie doszliśmy do wybrzeża wskazanego przez Edwarda Belcher!
— Więc i paliwa niema?
— Niema.
— Ani żywności?
— Ani żywności.
— I niema już okrętu na którymbyśmy do Anglii powrócić mogli!
Doktór i Johnson zamilkli.
Niezwykłego trzeba było męztwa, aby się rozglądać w tak strasznem położeniu.
— Przynajmniej, mówił dalej po chwili Johnson, położenie nasze jest jasne, wiemy napewno czego się trzymać. Ale musimy działać śpiesznie. Mrozy są straszne, więc przedewszystkiem potrzeba zbudować jakie schronienie.
— Przy pomocy Bella, odpowiedział doktór, przyjdzie to nam bez wielkich trudności: potem sprowadzimy sanie z Amerykaninem i złożymy naradę z Hatterasem.
— Biedny kapitan! rzekł Johnson, sam o sobie zapominając, jakże on musi cierpieć!
Doktor i retman powrócili do reszty swych towarzyszy.
Hatteras stał milczący, nieporuszony, z rękami według zwyczaju na piersi skrzyżowanemi. Na twarzy jego malowała się zwykła stałość. O czem myślał ten człowiek niezwyczajny? Czy go zajmowała okropność obecnego położenia, czy też myśl o zamiarach w niwecz obróconych? Czy nareszcie nakłaniał się do powrotu, widząc że ludzie, żywioły, wszystko spiskuje przeciw jego zamiarom?
Nikt nie mógł odgadnąć jego myśli, niczem się nie zdradzających. Wierny Duk pilnował go nieodstępnie, znosząc przy nim mróz, dochodzący do trzydziestu sześciu stopni.
Bell leżał na lodzie, nie poruszając się prawie, a nieruchomość ta mogła go o śmierć przyprawić; mógł zmarznąć jak kawał drewna.
Johnson wstrząsnął nim silnie, począł wycierać go śniegiem i z wielką zaledwie trudnością zdołał wyprowadzić ze stanu odrętwienia.
— No Bell, wołał na niego, nie trać odwagi; wstań i pomów z nami o naszem położeniu; pomyśleć trzeba o jakiem schronieniu! Czyś już zapomniał jak się to robią domki śniegowe? Chodź chłopcze, dopomóż mi; oto mamy gotową górę lodową, która czeka tylko aby w niej otwór wydrążyć. Weźmy się do pracy! ona powróci nam odwagę i wytrwałość, których nam teraz tak bardzo potrzeba.
Bell pod wpływem tych wyrazów pozwolił się prowadzić staremu marynarzowi.
— Tymczasem, mówił dalej Johnson, panie Clawbonny bądź łaskaw pofatyguj się do miejsca gdzie stoją sanie i przyprowadź je tu wraz z psami.
— Dobrze, mówił ochoczo doktór, za godzinę będę z powrotem.
— Chcesz pan iść razem z doktorem? rzekł Johnson zwracając się do kapitana.
Ten choć głęboko pogrążony w myślach, usłyszał jednak zrobioną mu propozycyę, bo odpowiedział retmanowi głosem łagodnym:
— Nie, mój przyjacielu, nie pójdę, skoro już doktór tak łaskaw, że chce się tem zająć. Przed nadejściem nocy trzeba koniecznie coś postanowić, a potrzebuję pozostać sam, aby dobrze wszystko rozważyć. Idź mój drogi, rób co uznasz za potrzebne na teraz, ja pomyślę o przyszłości.
Johnson zwracając się do doktora rzekł:
— Rzecz szczególna! zdaje się, że kapitan całkiem się już nie gniewa; nigdy go jeszcze nie słyszałem mówiącego tak łagodnie.
— Tem lepiej, odrzekł doktór, kapitan odzyskał swą dawną krew zimną. Wierzaj mi Johnsonie, że ten człowiek zdolny jest nas ocalić.
To powiedziawszy doktór nasunął kaptur na oczy, wziął gruby okuty kij w rękę i puścił się w drogę ku saniom, wśród mgły rozjaśnionej niemal zupełnie światłem księżyca.
Johnson i Bell wzięli się bezzwłocznie do roboty; stary marynarz słowem zachęcał cieślę pracującego w milczeniu. Nie trzeba było budować domku; dość było zrobić wydrążenie w dużej bryle lodu, którego twardość utrudniała wprawdzie robotę, lecz za to dawała większą pewność trwałości schronienia.
Wkrótce pracowali już w wydrążeniu, i wyrzucali z niego lód wyrąbany.
Hatteras chodził od czasu do czasu i nagle się zatrzymywał. Widocznie nie chciał zbliżać się do miejsca w którem stał poprzednio jego okręt.
Doktór powrócił niezadługo z Altamontem leżącym na saniach i owiniętym w płótno namiotu; psy grenlandzkie wychudzone, zgłodniałe, bez sił prawie, z trudnością wlokły się, gryząc rzemienie zaprzęgu; czas już był wielki dać odpoczynek, oraz pożywienie ludziom i zwierzętom.
Podczas gdy tam urządzali mieszkanie, doktór szukając tu i owdzie, znalazł niewielki piecyk z okrętu, który eksplozya wyrzuciła nie popsuwszy prawie; rura tylko była pogiętą, lecz ją bez wielkiego trudu naprostować było można. Doktór przyniósł w tryumfie swą zdobycz. Po trzygodzinnej mozolnej pracy, mieszkanie było gotowe: wstawiono do niego piecyk, który, gdy weń napakowano odłamów drzewa ze spalonego okrętu, błysnął wkrótce płomieniem i rozlał ożywcze ciepło na około siebie.
Amerykanina wniesiono do mieszkania i złożono w głębi na kołdrach; czterej zaś Anglicy zasiedli u ognia, posilając się zapasami z sań wyniesionemi, to jest herbatą i sucharami. Hatteras nic nie mówił; — wszyscy szanowali jego milczenie.
Po skończonym posiłku, doktór dał znak Johnsonowi, aby wyszedł za nim z domku.
— Teraz, rzekł do niego, zróbmy inwentarz tego co nam pozostaje; wypada abyśmy znali dokładnie stan naszych bogactw, rozrzuconych tu i owdzie. Trzeba je zgromadzić; śnieg lada chwila padać zacznie, a wtedy trudno byłoby nam znaleźć choćby najmniejszą z okrętu pozostałość.
— Nie traćmy przeto czasu, odrzekł Johnson; najbardziej potrzebujemy drzewa i żywności.
— A więc, mówił doktór, idźmy szukać każdy w inną stronę i starajmy się obejść dokładnie całą przestrzeń, na której znajdować się mogą przedmioty przez wybuch wyrzucone. Zacznijmy od środka i posuwajmy się do obrębu wybuchu.
Dwaj towarzysze udali się najprzód do miejsca zajmowanego przez okręt, gdzie przy słabem świetle księżyca badali co pozostało ze statku. Byłoto prawdziwe polowanie, które doktór odbywał z namiętnością, jeśli nie z rozkoszą myśliwca. Nieraz mu serce silnie zabiło na widok znalezionej skrzyni prawie nietkniętej; po największej części były one próżne, a szczątki wielu pokrywały pole lodowe.
Gwałtowność wybuchu była bardzo wielka: z wielu przedmiotów proch tylko i popiół pozostał. Duże części machiny parowej leżały tu i owdzie połamane, lub pokurczone; pogięte skrzydła szruby, wyrzucone na odległość jakich może dwudziestu sążni, głęboko się zakopały w śnieg stwardniały od mrozu; cylindry spękane wyparte zostały z osad swoich. Przyciśnięty ogromną bryłą lodu, leżał rozłupany na całą długość komin, na którym wisiały jeszcze resztki łańcuchów; gwoździe, mutry, szruby, blachy, okrywające poprzednio okręt, rozmaitego gatunku żelaztwa, wszystko rozrzucone było jak nabój kartaczowy.
Żelaztwo to byłoby nieocenionym nabytkiem dla jakiego pokolenia Eskimosów, ale w obecnem położeniu podróżnych, żadnej dla nich nie miało wartości; szukano przedewszystkiem żywności, a tej właśnie mało doktór znajdował.
— To źle, mówił sam do siebie, widać że śpiżarnia okrętowa, będąc najbliżej magazynu prochowego, w zupełności przez wybuch zniszczoną została; co się nie spaliło, to poszło w okruchy. Jeśli Johnson nie będzie szczęśliwszym odemnie, to nie wiem co poczniemy.
Starannie szukając coraz dalej od okrętu, doktór zebrał przecie w różnych miejscach około piętnastu funtów ekstraktu mięsnego (pemmican) i cztery butelki wódką napełnione, które upadłszy na śnieg miękki w chwili eksplozyi, nie uległy stłuczeniu.
Nieco dalej znowu, znalazł dwie paczki ziarn rzeżuchy, które bardzo dobrze zastąpić mogły sok cytrynowy, z tak pomyślnym skutkiem używany przeciw szkorbutowi.
Po upływie dwóch godzin, doktór i Johnson zeszli się znowu, komunikując sobie nawzajem wiadomości o skutku swych poszukiwań, które niestety! bardzo niepomyślnie wypadły pod względem artykułów żywności. Znaleziono zaledwie kilka kawałków mięsa solonego, z pięćdziesiąt funtów ekstraktu mięsnego, trzy worki sucharów, trochę czekolady, niewielką ilość wódki i około dwóch funtów kawy, po jednem ziarnku zebranej na lodzie.
Kołder, hamaków ani odzieży, nie znaleziono; widocznie pożarł je płomień.
W rezultacie okazało się, że doktór z Jonhsonem wspólnie zebrali żywności na trzy tygodnie, przy bardzo skromnem ich użyciu, niezdolnem wyżywić wyczerpanych z sił ludzi. Tak więc w skutek zbiegu nieszczęśliwych okoliczności, Hatteras i węgla nie znalazł sobie i widział się teraz zagrożony brakiem żywności.
Materyał opałowy otrzymany ze szczątków okrętu, mógł także mniej więcej na trzy tygodnie wystarczyć; ale doktór radził się Johnsona, czyby z tych niekształtnych resztek masztów i kadłuba okrętowego, nie dał się zrobić jaki okręcik, lub choćby szalupa nareszcie.
— Nie panie Clawbonny, odpowiedział retman, ani myśleć o tem; niema ani jednej sztuki drzewa całej, któraby mogła być na coś użytą. Wszystko to jest tylko na opał przydatne; możemy mieć ciepło przez trzy tygodnie, a potem...
— A potem? zapytał doktór.
— A potem... ha! Boska wola! odparł stary marynarz.
Po zrobieniu inwentarza, doktór z Johnsonem poszli do sań, a zaprzągłszy do nich psy mimo ich oporu, zajechali na miejsce wybuchu, włożyli na sanie szacowne resztki, a zwiózłszy je do domku śniegowego, sami także na pół już zmarzli zajęli miejsce obok swych towarzyszy nieszczęścia.




ROZDZIAŁ DRUGI.
Pierwsze wyrazy Altamont’a.

Około ósmej godziny wieczorem, niebo oczyściło się nieco z mgły śniegowej; przy atmosferze bardziej jeszcze niż w dzień oziębionej, gwiazdy iskrzyły się na wypogodzonym firmamencie.
Hatteras korzystając z tej zmiany, chciał wymierzyć wysokość niektórych gwiazd i w tym celu zabrawszy potrzebne narzędzia, wyszedł nic nie mówiąc nikomu.
Chciał się on przekonać czy pole lodowe na którem przebywali nie ruszyło się z miejsca.
Po upływie pół godziny wrócił, położył się w jednym kącie domku i pozostał nieruchomy, jakim nie bywa człowiek śpiący.
Nazajutrz śnieg znowu bardzo obficie padać począł; doktór szczerze był zadowolony z dokonanych dnia poprzedzającego poszukiwań, bo wkrótce gruba na trzy stopy, biała powłoka okryła całą przestrzeń pól lodowych, a pod nią znikł wszelki ślad wybuchu.
Tego dnia niepodobieństwem było wyjść na powietrze; na szczęście mieszkanie było dość wygodne, przynajmniej jak dla ludzi strudzonych. Piecyk służył dość dobrze, tylko czasem zadymka wypędzała z niego kłęby dymu do chatki; służył on także do przygotowania gorącego napoju z kawy lub herbaty, których wpływ na człowieka w tym klimacie jest niezmierny.
Rozbitki, bo prawdziwie można ich tak nazywać, używali w swem schronieniu wygód, jakich już nie zaznali oddawna; dla tego też myśleli tylko o teraźniejszości, o tem dobroczynnem cieple, o wypoczynku czasowym, zapominając o przyszłości grożącej im śmiercią.
Amerykanin zwolna powracał do życia; otwierał już oczy, ale jeszcze nie mówił; na ustach jego wyraźne były ślady szkorbutu i dla tego też nie mógł wydać żadnego tonu; słyszał jednak wszystko i wiedział co się dzieje. Poruszał głową na znak podziękowania; wiedział że mu ocalono życie, wydobywając z pod śniegu, ale nie wiedział tego, że tym sposobem opóźniono tylko nieco zgon jego, bo za piętnaście dni, za trzy tygodnie najdalej zabraknie całkiem żywności.
Około południa Hatteras ocknął się z długiego swego zamyślenia, powstał i podszedł do doktora, Johnsona i Bella.
— Moi przyjaciele, rzekł, wypada nam razem postanowić, co uczynić mamy w obecnem położeniu. Najprzód, radbym się od Johnsona dowiedzieć, w jakich okolicznościach dokonanym został czyn zdrady, na zgubę nas narażający.
— I na co ci się to przyda kapitanie? rzekł doktór, już się stało i niema o czem myśleć.
— Ja, odparł Hatteras, myślę wciąż o tem, i dopiero po opowiedzeniu Johnsona przestanę o tem myśleć.
— Otóż jak było, odpowiedział retman; robiłem wszystko co można, aby przeszkodzić spełnieniu tej zbrodni...
— Jestem tego pewnym Jonsonie i dodam, że oddawna już przywódcy buntu mieli zamiar to zrobić.
— I ja tak sądzę, dodał doktór.
— Zapewne, że tak być musiało, mówił Johnson, bo zaraz nazajutrz po pańskim wyjeździe, Shandon podtrzymywany i zachęcany przez swych stronników, objął dowództwo okrętu: chciałem się temu oprzeć, lecz napróżno. Od tej chwili każdy zaczął robić co mu się podobało, Shandon na wszystko pozwalał, chcąc przekonać ludzi osady, że minęły już czasy trudów i niedostatku. Niczego już nie oszczędzano; w piecu utrzymywano duży ogień od rana do nocy, paląc w nim części okrętu; zapasy żywności oddane były do użytku ogólnego, bez kontrol i rachunku, równie jak trunki, a jak ich nadużywali ludzie spragnieni ich oddawna, łatwo sobie wystawić. Trwało to od 7-go do 15-go stycznia.
— Tak więc, odezwał się Hatteras poważnie, Shandon osadę okrętu doprowadził do buntu.
— Tak jest kapitanie.
— Nie mówmy już o nim. Opowiadaj dalej Johnsonie.
— Około 24-go lub 25-go stycznia, ułożono projekt opuszczenia okrętu. Postanowiono dostać się na zachodnie wybrzeże morza Baffińskiego, a ztamtąd na szalupie miano się puścić na poszukiwanie wielorybników, lub nawet dostać się do osad grenlandzkich na wybrzeżu wschodniem. Zapas żywności jeszcze był obfity; chorzy orzeźwieni nadzieją powrotu, wracali do zdrowia. Rozpoczęto więc przygotowania do odjazdu, zbudowano sanie zdolne pomieścić na sobie żywność, paliwo i szalupę, które miały być ciągnione przez ludzi. Tak zeszło aż do 15-go lutego. Codzień spodziewałem się powrotu twego kapitanie, a zarazem przyznam się, że trwożyła mnie myśl o twej obecności, bo pewny jestem, że nicbyś złemu zapobiedz nie zdołał, bo załoga byłaby cię zabić raczej wolała, niż dłużej na pokładzie pozostać. Rozszaleli pragnieniem swobody. Brałem wszystkich moich towarzyszy po jednemu na stronę, gadałem im, zachęcałem, upominałem, przedstawiałem im niebezpieczeństwa podobnej wyprawy i nikczemność jakiej się przez to dopuszczają, opuszczając swego dowódzcę. Nie mogłem wpłynąć na najlepszych nawet. Odjazd był oznaczonym na dzień 22-gi lutego. Shandon się niecierpliwił. Na sanie i do szalupy wpakowano tyle żywności i trunków, ile ich zabrać było można; zrobiono także znaczny zapas drzewa; z lewej ściany brygu nic nie pozostało aż do wody. Ostatni dzień, był dniem prawdziwie wyuzdanej rozpusty; rabowano i niszczono po pijanemu, i wówczas to Pen z dwoma czy trzema innymi majtkami, podpalił statek. Biłem się z niemi, walczyłem do ostatka; przewrócono mnie i zbito. Nareszcie ci nędznicy, a Shandon na czele, zwrócili się na wschód i wkrótce utraciłem ich z oczu! Pozostałem sam, bezsilny, niemogąc ratować płonącego okrętu; kran od wody zamarzł zupełnie, tak że nie miałem ani kropelki wody. Przez dwie doby Forward wił się w płomieniach; resztę już wiecie.
Po skończonem opowiadaniu milczenie dość długo trwało w domku lodowym; ponury obraz spalenia okrętu, utrata tego kosztownego brygu, tem żywiej przedstawiły się umysłom rozbitków, że teraz nadzieja powrotu do Anglii, zupełnie dla nich była straconą. Obawiali się spojrzeć jeden na drugiego, aby nie wyczytać na której twarzy wyrazu rozpaczy. Tylko ciężki oddech Amerykanina słyszeć się dawał.
Nareszcie Hatteras głos zabrał.
— Johnsonie, rzekł on, dziękuję ci; uczyniłeś wszystko co było w twej mocy dla ocalenia mego okrętu, lecz sam jeden nic poradzić nie byłeś w stanie. Jeszcze raz dziękuję ci, i już nie mówmy więcej o tym wypadku. Obecnie wspólnemi siłami starajmy się przyłożyć do ocalenia siebie samych. Jest nas czterech towarzyszy; życie każdego z nas równą ma wartość. Niechaj każdy da głos, wypowie swe zdanie, co nam czynić wypada.
— Pytaj nas Hatterasie, odpowiedział doktór; jesteśmy ci oddani i szczerze mówić będziemy. A najprzód powiedz, czy sam masz już myśl jaką w tym względzie.
— Sam dla siebie nic przedsięwziąść nie mógłbym, smutnie odpowiedział Hatteras. Zdanie moje mogłoby się wydać stronnem, radbym przeto najprzód coś od was usłyszeć.
— Kapitanie, odezwał się Johnson, zanim coś powiemy w okoliczności tak ważnej, miałbym ci zadać jedno ważne zapytanie.
— Słucham cię Johnsonie.
— Wczoraj robiłeś obserwacye, celem poznania pozycyi w jakiej się znajdujemy; powiedz przeto, czy pole lodowe już się poruszyło, czy pozostaje na miejscu niewzruszone?
— Nie poruszyło się dotąd, odrzekł Hatteras. Tak samo jak przed naszym odjazdem, wypadły mi z rachunku: ośmdziesiąty stopień, piętnasta minuta na szerokość, a dziewięćdziesiąty siódmy stopień, trzydziesta piąta minuta na długość.
— A w jakiej odległości, rzekł znowu Johnson, jesteśmy od najbliższego na zachód morza?
— O sześćset blizko mil (około 988 wiorst), odpowiedział Hatteras.
— A tem morzem jest...
— Ciaśnina Smitha.
— Ta sama, której nie mogliśmy przebyć w kwietniu przeszłego roku?
— Ta sama.
— Dobrze kapitanie, gdy znamy tak dokładnie naszą pozycyę, możemy na zasadzie tego coś teraz postanowić.
— Mów przeto, rzekł Hatteras, zatapiając twarz swą w dłonie.
W takiem położeniu mógł słyszeć swych towarzyszy, nie patrząc na nich.
— Powiedz Bell, odezwał się doktór, co według twego zdania przedsięwziąć wypada?
— Niema się nad czem długo namyślać, odrzekł cieśla; trzeba zawrócić bez najmniejszej straty czasu, na południe lub zachód, i dostać się do najbliższego wybrzeża.... choćbyśmy na tę drogę mieli poświęcić dwa miesiące.
— Żywności mamy tylko na trzy tygodnie, rzekł Hatteras nie podnosząc głowy.
— A więc, powiedział Johnson, w ciągu trzech tygodni potrzeba przebyć tę odległość, bo ten jest jedyny sposób ocalenia się od zguby; choćbyśmy do tego wybrzeża na czworakach dowlec się mieli, musimy zaraz puszczać się w drogę i odbyć ją w dwudziestu pięciu dniach koniecznie.
— Ta część lądu północnego nie jest znaną, odrzekł Hatteras. Możemy napotkać przeszkody różne, jak góry, lodowiska, które nam całkiem drogę zagrodzą.
— Nie widzę w tem powodu, mówił doktór, aby nie probować; że wycierpimy wiele, to rzecz wiadoma; z żywnością ograniczyć się musimy do tego, co koniecznie tylko do utrzymania życia potrzebnem będzie, — chyba że uda się nam coś upolować....
— Prochu mamy pół funta zaledwie, rzekł Hatteras.
— Kapitanie, mówił dalej doktór, pojmuję całą wartość twych uwag i sam nie łudzę się zwodniczą nadzieją. Ale zdaje mi się, że odgaduję twe myśli: czy masz jaki projekt praktyczny?
— Nie, odrzekł Hatteras, po chwili wahania się.
— Nie wątpisz zapewne o naszej odwadze, mówił znowu doktór; gotowi jesteśmy podzielać z tobą los wspólny aż do samego końca, wiesz o tem najlepiej, ale czy w tej chwili nie wypadałoby już wyrzec się myśli dostania się do bieguna? — Zdrada zniweczyła twe plany; mogłeś walczyć z przeszkodami stawianemi ci przez naturę i zwalczyć je, ale nie z wiarołomstwem i słabością ludzi; zrobiłeś wszystko co człowiek zrobić może i pewny jestem, że byłbyś doszedł do celu zamierzonego; lecz w obecnem położeniu, czyż nie jesteś zmuszonym odłożyć twe projekta na później, a nawet czy nie powinieneś powrócić do Anglii, właśnie dla przywiedzenia ich do skutku?
— Cóż ty na to kapitanie, spytał Johnson Hatterasa, który dość długo żadnej nie dawał odpowiedzi.
Nareszcie kapitan podniósł głowę i rzekł z przymusem:
— Czy pewni jesteście, że zdołacie się dostać do morza, w takim stanie znękania fizycznego, w jakim się obecnie znajdujecie i prawie pozbawieni żywności?
— Nie, odpowiedział doktór, ale brzeg morza sam do nas nie przyjdzie i musimy iść ku niemu. Może na południu znajdziemy jakie pokolenia Eskimosów, z któremibyśmy mogli wejść w stosunki.
— A zresztą, odezwał się Johnson, czyż na ciaśninie nie możemy napotkać jakiego statku zmuszonego do zimowania?
— W ostatnim razie, mówił znowu doktór, ponieważ ciaśnina jest zamarznięta, czyż po niej nie moglibyśmy się dostać do zachodniego wybrzeża Grenlandyi, a ztamtąd, czy to przez krainę Prudhoë, czy przez przylądek York dotrzeć do jednej z osad duńskich? Zresztą kapitanie, tu na lodowem polu nic nie znajdziemy z pewnością, droga zaś do Anglii jest w stronę południową a nie na północ.
— Tak, odezwał się Bell, pan Clawbonny ma słuszność! trzeba iść i to zaraz; dość już długo zapominaliśmy o kraju naszym rodzinnym i wszystkich którzy nam są drodzy.
— Takie jest twe zdanie, Johnsonie? raz jeszcze zapytał Hatteras.
— Takie kapitanie.
— I twoje doktorze?
— I moje, panie Hatteras.
Hatteras milczał jeszcze, na twarzy jego pomimowolnie malowały się wewnętrzne jego targania się; od postanowienia jakie miał przedsięwziąć zależało życie jego całe; jeśli zdecyduje się na powrót, w niwecz pójdą na zawsze śmiałe jego zamiary, bo trudno było myśleć o czwartej próbie tego rodzaju.
Doktór widząc że kapitan milczy, tak się znowu odezwał:
— Jeszcze raz powtarzam kapitanie, że ani chwili jednej nie mamy do stracenia. Trzeba upakować na sanie wszystkie nasze zapasy i drzewa ile można najwięcej. W takich warunkach w jakich my obecnie jesteśmy, sześćset mil jest drogą bardzo długą, ale przecież do zrobienia; możemy, albo raczej musimy robić po dwadzieścia mil dziennie, a tym sposobem staniemy u celu naszej podróży w ciągu jednego miesiąca, czyli około 26-go marca...
— Lecz, odezwał się Hatteras, czy nie możnaby zaczekać dni kilka?
— A czegóż się spodziewasz kapitanie? — zapytał Johnson.
— Sam nie wiem! Któż przyszłość przewidzieć może? kilka dni jeszcze! ten czas nareszcie potrzebnym jest dla was samych, do odzyskania sił utraconych. Ręczę wam, że i dwóch dni w drodze nie wytrzymacie, upadniecie z trudów, nie mając nawet schronienia.
— Ależ tu czeka nas śmierć straszna, powiedział Bell.
— Moi przyjaciele, rzekł Hatteras głosem prawie błagającym, poddajecie się rozpaczy przedwcześnie. Jabym wam przeciwnie proponował na północy szukać sposobu ocalenia się. Czyżto przy biegunie niema Eskimosów, tak samo jak przy ciaśninie Smith’a. To morze oczyszczone z lodów, którego istnienia zaprzeczyć nie można, musi przecież oblewać jakieś lądy. Natura jest logiczną we wszystkich swych czynnościach. Wypada sądzić, że wegetacya odzyskuje swe panowanie tam, gdzie ustają wielkie mrozy; czyż na północy nie czeka nas ziemia obiecana, od której wy tak zawzięcie stronicie?
Hatteras zapalał się mówiąc; rozkołysany umysł jego malował zachwycające obrazy krain, których istnienie tak było niepewne!
— Jeszcze dzień jeden! powtarzał, jeszcze choćby jedną tylko godzinę!
Doktór Clawbonny przy swojem awanturniczem usposobieniu i gorącej wyobraźni, już nakłaniać się począł, już uledz był gotów, lecz Johnson chłodniejszy i rozważniejszy, zwrócił go na drogę rozsądku i konieczności.
— No Bell, rzekł on, weźmy się do sań.
— Weźmy się, odpowiedział cieśla.
I dwaj marynarze zwrócili się ku otworowi domku lodowego.
— Oh Johnsonie! i ty! i ty także! wolał Hatteras nieprzytomny prawie. Dobrze więc! jedźcie, jedźcie sami! ja pozostanę!
— Kapitanie! zawołał Johnson, zatrzymując się, mimowolnie.
— Zostanę, powtarzam ci! Jedźcie! opuśćcie mnie jak to już inni zrobili! Jedźcie... Duk! pójdź tu! my dwaj zostaniemy.
Pies poskoczył do swego pana i stanął przy nim szczekając. Johnson spojrzał na doktora, który nie wiedział co czynić. Najlepszy sposób był uspokojenia Hatterasa, poświęcić jeden dzień stosownie do jego woli. Doktór już gotów był z tem się odezwać, gdy uczuł że ktoś dotyka jego ręki.
Odwrócił się. Był to Amerykanin, który wydobywszy się z kołder, czołgał się po ziemi; następnie powstał nieco i klęcząc, przez wargi schorzałe wyrzucił kilka brzmień niezrozumiałych.
Doktór zdziwiony, przerażony niemal, patrzał nań w milczeniu, a Hatteras podszedłszy bliżej, począł mu się baczniej przypatrywać, chcąc zrozumieć wyrazy, z trudnością przez tegoż wymawiane. Nakoniec po pięciu minutach ogromnego wysilenia, wyrzucił z siebie wyraz:
Porpoise.
Porpoise! zawołał kapitan.
Amerykanin dał znak twierdzący.
— Na tych morzach? zapytał Hatteras z sercem silnie bijącem.
Chory znowu potwierdził poruszeniem głowy.
— Na północy?
— Tak! rzekł chory.
— I wiesz pozycyę w jakiej się znajduje.
— Wiem!
— Dokładnie?
— Tak! odrzekł znowu Altamont.
Nastała chwila milczenia. Serca silnie biły w piersi świadków tej sceny niespodziewanej.
— Słuchajże, powiedział wreszcie Hatteras, potrzeba nam koniecznie dowiedzieć się o miejscu przebywania tego okrętu! Ja będę głośno wyliczał stopnie, ty zatrzymaj mnie znakiem.
Amerykanin skinął głową na znak zrozumienia i zgody.
— Zaczynam, rzekł Hatteras, liczyć stopnie długości. Sto pięć? Nie. — Sto sześć? Nie. — Sto siedm? Sto ośm? — Więc to w stronie zachodniej?
Amerykanin potwierdził głową.
— Idźmy dalej. — Sto dziewięć? Sto dziesięć? Sto dwanaście? Sto czternaście? Sto szesnaście? Sto ośmnaście? Sto dziewiętnaście? Sto dwadzieścia?...
— Setny dwudziesty stopień długości? rzekł Hatteras. — A wiele minut? zaczynam liczyć od jednego.
Przy liczbie piętnaście, Altamont zatrzymał go znakiem:
— Wybornie! rzekł Hatteras. Przejdźmy teraz do szerokości. Uważaj proszę. — Ośmdziesiąt? Ośmdziesiąt jeden? Ośmdziesiąt dwa? Ośmdziesiąt trzy?
Amerykanin znowu go powstrzymał.
— Dobrze! a minuty? Pięć? Dziesięć? Piętnaście? Dwadzieścia? Dwadzieścia pięć? Trzydzieści? Trzydzieści pięć?
Altamont z lekkim uśmiechem dał znak potwierdzający.
— Takim więc sposobem, rzekł Hatteras poważnie, Porpoise znajduje się pod setnym dwudziestym stopniem, piętnastą minutą długości — i ośmdziesiątym trzecim stopniem, trzydziestą piątą minutą szerokości?
— Tak! z wysileniem poraz ostatni rzekł Altamont, i osłabiony padł na ręce doktora.
— Moi przyjaciele, wołał Hatteras, widzicie że ocalenie nasze jest na północy i tylko na północy. Będziemy ocaleni!
Lecz po tem pierwszem uniesieniu radości, Hatteras zdawał się nagle uderzony jakąś straszną myślą. Twarz jego sposępniała, w serce ukąsił go jadowity wąż zazdrości.
Kto inny, i do tego jeszcze Amerykanin, wyprzedził go o trzy stopnie na drodze do bieguna! I dla czego? w jakim celu?




ROZDZIAŁ TRZECI.
Siedmnastodniowy pochód.

Nowy ten wypadek, te pierwsze wyrazy jakie wymówił Altamont, zupełnie zmieniły położenie rozbitków; przed chwilą pozbawieni byli wszelkiej nadziei ratunku, bez wiary uzasadnionej że dostaną się na morze Baffińskie, w drodze do którego zbyt długiej, na wyczerpnięte ich siły, mogło im zabraknąć żywności; a teraz, mniej jak o czterysta mil (640 wiorst) od miejsca w którem przebywali, stał okręt, mogący im dać wszystko czego potrzebowali, a może nawet sposobny do dalszego prowadzenia śmiałej podróży do bieguna. Nadzieja wstąpiła w serca czterech ludzi opuszczonych od losu; po rozpaczy nastąpiła radość, do upojenia dochodząca.
Lecz objaśnienia Altamonta były jeszcze niezupełne, i po kilku minutach wypoczynku, doktór znowu rozpoczął z nim rozmowę; nie wymagał innych od niego odpowiedzi, jak poruszenia głowy lub oczu.
Wkrótce dowiedział się, że Porpoise był statkiem trzymasztowym amerykańskim z Nowego Yorku, pochwyconym przez lody, ze znaczną ilością zapasów żywności i materyału opałowego, a chociaż na bok został przewrócony, była jednak nadzieja ocalenia jego ładunku.
Altamont z całą osadą opuścił go przed dwoma miesiącami, zabrawszy tylko szalupę na sanie; chcieli oni przedostać się na zatokę Smith’a, na której mieli nadzieję napotkać wielorybników i z tymi zabrać się napowrót do Ameryki; lecz choroby i trudy podróży tak znękały tych nieszczęśliwych, że w końcu z trzydziestu ludzi, pozostał tylko kapitan z dwoma majtkami, a i z tych jeszcze Altamont ocalał prawdziwym tylko cudem Opatrzności.
Hatteras chciał się od Amerykanina dowiedzieć, w jakim celu okręt Porpoise zapuścił się aż pod tak odległy stopień szerokości.
Altamont dał do zrozumienia, że zostali uniesieni przez lody, którym się oprzeć nie zdołali.
Hatteras niespokojnością dręczony, pytał go następnie o cel podróży.
Altamont odpowiedział, że chciał przepłynąć przejście północno-zachodnie.
Kapitan poprzestał na tem i nie zadawał już więcej pytań tego rodzaju.
Wtedy doktór głos zabrał, odzywając się w te słowa:
— Teraz wszystkie usiłowania nasze musimy zwrócić do odszukania statku Porpoise; zamiast puszczać się na niepewne ku zatoce Bafińskiej, drogą o trzecią część krótszą możemy dojść do okrętu, na którym znajdziemy wszelkie środki dozwalające nam przezimować.
— To najlepszy środek ze wszystkich, odezwał się Bell.
— Tylko dodałbym, rzekł Johnson, że nie trzeba tracić ani chwili napróżno; czas naszej podróży, ściśle obliczyć i zastosować potrzeba do ilości zapasów jakie posiadamy, i corychlej puścić się w drogę.
— Masz słuszność Johnsonie, powiedział doktór; jeśli wyjedziemy jutro, we wtorek 26-go lutego, to na 15-go marca powinniśmy dojść do statku Porpoise, gdyż inaczej pomarlibyśmy z głodu. Cóż mniemasz kapitanie?
— Przysposobmy się co prędzej do drogi, rzekł kapitan i jedźmy, bo ona może być dłuższą aniżeli się spodziewamy.
— Dla czego? zapytał doktór, ten człowiek jak się zdaje, dokładnie zna pozycyę swego okrętu.
— A jeśli otaczające go lody poruszyły się i uniosły ze sobą, rzekł kapitan, jak się to raz z Forwardem przytrafiło?
— To prawda, mówił doktór, mogło się i to zdarzyć.
Johnson i Bell nie odezwali się wcale, pomnąc że sami byli ofiarami podobnego wypadku.<br Lecz Altamont pilnie uważający rozmowę, dał znak doktorowi, że mówić pragnie; po długich tedy wypytywaniach i zboczeniach, Clawbonny dowiedział się, że Porpoise wywrócony przy samem wybrzeżu, nie mógł w żaden sposób być poruszonym, ze swego skalistego łożyska.
Wiadomość ta uspokoiła czterech Anglików, ale zarazem odejmowała im wszelką nadzieję powrotu do Europy, chyba, żeby Bell z kawałków rozbitego statku, zbudować zdołał jaki niewielki okręcik. W każdym jednak razie, najpilniejszą rzeczą było dostać się do miejsca, w ktorem statek rozbity się znajdował.
Doktór ostatnie jeszcze zadał Amerykaninowi pytanie: czy znalazł morze z lodów oczyszczone pod ośmdziesiątym trzecim stopniem szerokości? — na które tenże przecząco odpowiedział.
Na tem ukończono rozmowę, a zabrano się do przygotowań do podróży. Bell i Johnson zajęli się najprzód saniami które zupełnej wymagały reperacyi; przy robocie tej najlepszą wskazówką było doświadczenie nabyte w już odbytej wycieczce na południe. Wiedziano że trzeba się przygotować na przebywanie wielkich, głębokich śniegów; podniesiono zatem znacznie płozy, bo drzewa nie brakowało.
W środku sań Bell urządził rodzaj łóżka, przykrytego płótnem z namiotu, a przeznaczonego dla Amerykanina. Niewielkie wcale zapasy, nie mogły zbytecznie sań obciążyć; za to nabrano drzewa ile tylko było można. Doktór układając zapasy żywności obliczał je z największą skrupulatnością, i z rachunku wypadło mu, że każdy z podróżnych będzie mógł tylko trzy czwarte zwykłej racyi dostawać, jeśli żywności ma wystarczyć na trzy tygodnie. Po całej porcyi przeznaczono dla każdego z psów pociągowych, do czego miał prawo i Duk, jeśli szedł w zaprzęgu.
O siódmej godzinie wieczorem, sen tak morzył podróżnych, że musieli przerwać robotę i udać się na spoczynek; pierwej jednak zebrali się około pieca, w którym porządny rozniecono ogień. Biedni ludziska pozwolili sobie tego zbytku, którego od tak już dawna nie znali; kawałek mięsa suszonego, parę sucharów i kilka filiżanek gorącej kawy, przywróciły im dobry humor, do czego też nie mało przyczyniła się nadzieja, przybywająca z tak daleka i tak niespodzianie.
O siódmej godzinie rano wzięto się znów do roboty, a około trzeciej po południu wszystko już było w zupełności gotowe.
Mrok zapadał; słońce wprawdzie ukazywało się ponad horyzontem już od 31-go stycznia, lecz dawało ono jeszcze światełko i białe i krótkie; na szczęście o wpół do siódmej wschodził księżyc, którego blask na czystem niebie, dostatecznie oświecał drogę. Powietrze od kilku dni znacznie się oziębiło; termometr wskazywał trzydzieści siedm stopni poniżej zera.
Nadeszła chwila odjazdu; Altamont z radością przyjął wiadomość o wyruszeniu w drogę, choć jazda po wybojach mogła powiększyć jego cierpienia; dał on do zrozumienia doktorowi, że na statku Porpoise znajdzie środki przeciw szkorbutowi, niezbędne do wyleczenia go z tej choroby.
Przeniesiono go więc na sanie, i ułożono tam jak można najwygodniej; psy grenlandzkie wraz z Dukiem zostały zaprzężone, — i wtedy podróżni po raz ostatni rzucili okiem na miejsce, w którem stał kiedyś Forward. Na twarz Hatterasa wybiło chwilowe uczucie gniewu, lecz zapanował nad sobą. Przy pięknej, suchej pogodzie, orszak podróżny wyruszył w drogę i zatonął we mgle strony północno-zachodniej.
Każdy zajął swoje zwyczajne miejsce: Bell stanął na czele wskazując drogę: doktór i Johnson szli po bokach sań, czuwając nad niemi i popychając je niekiedy, a Hatteras postępował z tyłu, zważając aby nie zbaczały z drogi przez swego przewodnika wytkniętej.
Pochód był dość pośpieszny; przy nizkiej temperaturze lód był bardzo twardy i gładki — to znacznie ułatwiało posuwistość sań; zaprzęg z pięciu psów złożony, z łatwością ciągnął ładunek nie przenoszący dziewięciuset funtów. Pomimo to ludzie i zwierzęta męczyli się prędko i często dla odpoczynku zatrzymywać się musieli.
Około siódmej godziny wieczorem, księżyc z pośród zamglonego horyzontu wychylił swe czerwonawe oblicze. Łagodne jego promienie przenikając przez atmosferę, rzucały blask, odbijający się w lodach czysto i jasno; w stronie północno-zachodniej, lodowe pole przedstawiało niezmierzoną, doskonale poziomą białą płaszczyznę. Żadnej nigdzie wyniosłości; zdawało się, że ta część morza zamarzła nagle, jak powierzchnia cichego jeziora.
Była to rozległa pustynia, równa i jednostajna.
Wrażenie jakie widok ten sprawił na umyśle doktora, objawił on swym towarzyszom.
— Masz słuszność panie Clawbonny, powiedział na to Johnson; jestto pustynia, lecz nie możemy się obawiać, że pomrzemy w niej z pragnienia.
— Korzyść widoczna, odrzekł doktór; jednakże ten ogrom rozległy każe mi wnioskować, że jesteśmy bardzo oddaleni od lądu; blizkość brzegów oznacza zwykle mnóstwo gór lodowych, których tu ani widać.
— Bo horyzont bardzo jest zachmurzony, odpowiedział Johnson.
— Zapewne, ale od samego początku naszej podróży, stąpamy wciąż po tak równej i gładkiej przestrzeni, zdającej się nie mieć końca.
— Wiesz panie Clawbonny, że niebezpieczną odbywamy przechadzkę. Można się wprawdzie do niej przyzwyczaić, można przestać myśleć o niebezpieczeństwie, ale niemniej gładka powierzchnia po której stąpamy, kryje pod sobą przepaści bezdenne.
— Tak jest mój przyjacielu, ależ nie mamy się czego obawiać pod tym względem; przy mrozie trzydziesto-siedmio stopniowym, grubość i twardość tej białej skorupy jest bardzo wielka. Pamiętaj też, że ona coraz jeszcze więcej grubieje, bo pod tą szerokością, na dziesięć dni, przez dziewięć śnieg pada — nawet w kwietniu, nawet w maju, nawet w czerwcu. Sądzę, że największa grubość tej skorupy dochodzi do stóp trzydziestu lub czterdziestu.
— Uspakajająca to pewność.
— Nie jesteśmy jak ci łyżwiarze na Serpentine-river (rzeka w Hyde-park, w Londynie), którzy co chwila drżą z obawy, aby się pod niemi nie załamała wątła powłoka lodu; nam bynajmniej nie grozi takie niebezpieczeństwo.
— A czy obliczono jaką lód posiada siłę oporu? zapytał stary marynarz, chcący się zawsze czegoś dowiedzieć.
— I z największą dokładnością, odpowiedział doktór, oprócz ambicyi ludzkiej, wszystko zresztą wymierzone i obliczone już jest na tym świecie. Bo czyż nie ona to pędzi nas ku tym morzom podbiegunowym, które człowiek koniecznie chce poznać? Ale wracając do twego pytania, odpowiem ci, że lód gruby na dwa cale, może utrzymać człowieka; przy grubości trzech cali i pół konia z jeźdcem; przy pięciu calach armatę ośmiofuntową; przy ośmiu artyleryę polną z całym zaprzęgiem, a nareszcie przy dziesięciu calach grubości armię całą, tłum niezliczony! Na miejscu po którem my stąpamy w tej chwili, możnaby bezpiecznie postawić komorę liwerpoolską, lub londyński pałac parlamentu.
— Trudno doprawdy pojąć taką wytrzymałość, rzekł Johnson. Ale mówiłeś panie Clawbonny także o śniegu, tak często i obficie padającym w tych okolicach; fakt to jest jawny i zaprzeczać mu nie myślę; lecz wytłomacz mi zkąd się bierze taka ogromna ilość tego śniegu, bo skoro morze pokryte jest lodem, to nie może wydawać z siebie wilgotnych wyziewów tworzących chmury.
— Słuszną jest twoja uwaga Johnsonie; lecz ja sądzę, że deszcze i śniegi jakie miewamy tu na północy, pochodzą z wody parowanej z mórz lub rzek strefy umiarkowanej. Nie jedna chmura powstała z kropel wody rzek europejskich, wznoszących się w górę w postaci pary, która się tutaj skupiła i spadła jako deszcz lub śnieg. Być bardzo może, że gasząc pragnienie śniegiem roztopionym, nieraz może pić nam się zdarza wodę z rzeki rodzinnego naszego kraju.
— Tak, tak, odpowiedział stary marynarz.
W tej chwili rozmowę przerwał głos Hatterasa, nawołującego do sprostowania drogi; coraz zwiększająca się mgła, utrudniała pochód w linii prostej.
Około ósmej godziny wieczorem, zatrzymano się nareszcie, po przebyciu piętnastu mil. Powietrze było suche. Rozbito namiot, zapalono w piecu posilono się i noc przeszła spokojnie.
Rzeczywiście pogoda bardzo sprzyjała podróżnym, bo i w ciągu następnych dni nader szczęśliwie odbywali drogę, chociaż mrozy były tak silne, że merkuryusz zamarzał w termometrze. Na szczęście nie było wiatru, bo z pewnością żaden z podróżnych nie byłby wytrzymał takiej temperatury. Przy tej sposobności, doktór przekonał się, że dokładnemi były obserwacye Parry’ego, podczas wycieczki jego na wyspę Melville. Marynarz ten utrzymuje, że człowiek dobrze odziany, może bez szkody dla zdrowia wytrzymać najtęższe mrozy, byleby tylko powietrze było spokojne; lecz skoro tylko najmniejszy wiatr zawieje, zaraz w twarzy uczuwa nadzwyczajne szczypania i gwałtowny ból głowy, poczem śmierć bezzwłocznie następuje. Doktór też o to najbardziej był niespokojnym, bo jeden silniejszy wiatr, zmroziłby ich do szpiku.
Dnia 5-go marca zdarzył się fenomen, właściwy tylko okolicom pod tą leżącym szerokością: niebo było zupełnie czyste i roziskrzone gwiazdami jasno świecącemi, najmniejsza chmurka nie przesłaniała firmamentu, a przy tem wszystkiem gęsty śnieg padał przez blizko dwie godziny; ustał nakoniec, a doktór nie umiał dostatecznie objaśnić sobie przyczyny tego obojga.
Skończyła się właśnie ostatnia zmiana księżyca (ostatnia kwadra); ciemność panowała przez siedmnaście godzin na dobę; podróżni byli zmuszeni przywiązywać się do długiego sznura, aby się nie pogubić nawzajem; niepodobieństwem było prawie utrzymać prostą linię drogi.
Pomimo żelaznej woli jaka ożywiała tych odważnych ludzi, utrudzenie coraz dotkliwiej uczuwać się im dawało; musieli więc robić częstsze spoczynki, a jednak ani godziny tracić nie należało, bo zapasy żywności się uszczuplały.
Hatteras często notował pozycyę, przy pomocy obserwacyi gwiazd i księżyca. Gdy dzień za dniem upływał, a cel podróży bardzo był jeszcze odległym, zapytywał on nieraz sam siebie, czy okręt Porpoise egzystował rzeczywiście, czy Amerykaninowi długie cierpienia zmysłów nie pomięszały, albo czy może przez nienawiść Anglików i nie widząc już dla siebie żadnego ratunku, nie ciągnął ich za sobą na śmierć niechybną?
Zwierzył się z temi myślami doktorowi, lecz ten zganił je stanowczo i odrzucił wszelkie podejrzenia, jednakże zrozumiał, że już zgubne współzawodnictwo istniało pomiędzy angielskim kapitanem, a dowódcą statku amerykańskiego.
— Tych ludzi trudno będzie w zgodzie ze sobą utrzymać, mówił sam do siebie.
Po szesnastu dniach pochodu, 14-go marca podróżni znajdowali się dopiero pod ośmdziesiątym drugim stopniem szerokości; siły ich były całkiem wyczerpnięte, a tu jeszcze sto mil przejść potrzeba było aby się dostać do okrętu. Na domiar przykrości, ludzie musieli zgodzić się na ćwierć porcyi, chcąc dla psów całkowitą zachować.
Trudno też było liczyć co na polowanie, bo prochu mieli już tylko siedm nabojów i kul sześć ostatnich. Strzelano kilka razy do białych zajęcy i lisów, nie często wreszcie tam napotykanych, ale nie dosięgnięto żadnego.
W piątek 15-go, doktór spostrzegł fokę na lodzie wyciągniętą; strzelił do niej i zranił kilkoma kulami, a ponieważ otwór jej w lodzie wprzód zatkano, zwierzę nie mając uciec którędy zostało schwytane i dobite. Johnson zręcznie poćwiertował zdobycz, lecz niewiele z niej było pożytku, bo choć była bardzo duża, ale tak chuda, że mięsa prawie nic nie posiadała, a tranu znowu ludzie pić nie chcieli, jak to czynią Eskimosi.
Doktór wprawdzie chciał przezwyciężyć wstręt do tego lepkiego napoju, lecz pomimo najlepszych chęci nie mógł tego dokazać, Zachował skórę zwierzęcia, sam nawet nie wiedząc na co i dla czego, — ot tak sobie, jako myśliwy.
Nazajutrz 16-go, na horyzoncie rysować się poczęły kontury gór lodowych. Miałożby to być wskazówką blizkości brzegów, czy też tylko prostem następstwem poruszenia się pól lodowych? Trudno było odgadnąć.
Przybywszy do jednej z takich wyniosłości, podróżni skorzystali z niej, by sobie w niej wyżłobić wygodniejsze niż pod namiotem schronienie, i po trzech godzinach mozolnej pracy, zasiedli nareszcie w około pieca rozgrzanego.




ROZDZIAŁ CZWARTY.
Ostatni nabój prochu.

Johnson pomieścił także w tym domku lodowym i psy podróżą znękane. Gdy śnieg pada obficie, może posłużyć za pokrycie zwierzętom zachowując ich ciepło naturalne; lecz w czasie pogody suchej, przy mrozie dochodzącym do czterdziestu stopni, biedne psiska musiałyby pomarznąć w bardzo krótkim przeciągu czasu.
Stary retman biegły w tresowaniu psów, spróbował dać psom to czarniawe mięso foki, którego ludzie w żaden sposób przełknąć nie mogli i z wielkiem zadziwieniem spostrzegł, że jadły je bardzo chciwie. Ucieszony, udzielił wiadomości o tem doktorowi, którego to nie zdziwiło bynajmniej, bo wiedział że w Ameryce północnej konie karmione są głównie rybami — a co dobre jest dla zwierzęcia żyjącego roślinami, to dobre być musi dla psa jedzącego wszystko prawie.
Przed pójściem na spoczynek, jakkolwiek go bardzo potrzebowali ludzie, którzy odbyli piętnaście mil krwawej drogi po lodzie, doktór chciał ze swemi towarzyszami pomówić o położeniu obecnem nie zmniejszając bynajmniej pojęcia o jego trudnościach.
— Jesteśmy dopiero pod ośmdziesiątym drugim równoleżnikiem, rzekł on, a już grozi nam blizki brak żywności.
— Dlatego też rzekł Hatteras powinniśmy nie tracić czasu. Potrzeba iść dalej, niechaj mocniejsi ciągną słabszych.
— Czy tylko znajdziemy okręt w miejscu wskazanem? odezwał się Bell, któremu trudy podróży mimowolnie odbierały odwagę.
— Dlaczegóż wątpisz o tem? odpowiedział Johnson; od tego zależy ocalenie tego Amerykanina tak dobrze jak i nasze.
Dla tem większej pewności doktór na nowo badał Altamonta, mówiącego już teraz dość łatwo choć głos jego był jeszcze bardzo słaby. Potwierdził on wszystkie poprzednie swe zeznania; powtórzył raz jeszcze, że okręt pochyliwszy się na skałę granitową, nie mógł się ruszyć z miejsca, i że znajduje się pod 120° 15′ długości, a 83° 35′ szerokości.
— Nie możemy już wątpić o prawdzie tego twierdzenia, zauważył doktór, i trudność cała leży nie w znalezieniu okrętu Porpoise, lecz w dojściu do niego.
— Jak wiele mamy jeszcze żywności, zapytał Hatteras.
— Na trzy dni najwyżej, odrzekł doktór.
— A więc trzeba ukończyć tę podróż w ciągu trzech dni, energicznie rzekł kapitan.
— Potrzeba w rzeczy samej, odparł doktór, tem więcej gdy pogoda sprzyja nam tak statecznie; śnieg przez dwa tygodnie blizko nie padał, a sanie sunęły z łatwością po stwardniałym lodzie. Ah! czemuż na nich niema ze dwieście funtów żywności! nasze poczciwe psiska podołałyby temu ciężarowi. Ale cóż robić! trzeba przyjąć jak jest.
— Gdyby, wtrącił Johnson, można było zręcznie i pomyślnie użyć ostatnich nabojów prochu jakie nam pozostają! gdyby tak na przykład udało się napotkać i powalić niedźwiedzia, mielibyśmy żywność do końca podróży zapewnioną.
— Zapewne, odpowiedział doktór, tylko że te zwierzęta są i rzadkie tutaj i bardzo ostrożne, a przytem dosyć wiedzieć o tem, że koniecznie strzał ma być pewny, aby oko nie zawiodło i ręka nie zadrżała!
— Pan jednakże jesteś wybornym strzelcem, rzekł Bell.
— Tak, ale nie wtedy, gdy obiad dla czterech osób zależy od mojej zręczności; jednakże w razie
danym, przyrzekam sprawić się jak będę mógł najlepiej. Tymczasem kochani przyjaciele poprzestańmy na skromnej i szczupłej wieczerzy, potem starajmy się usnąć, aby jutro raniuteńko w dalszą wyruszyć drogę.
W kilka minut potem, czterej podróżni nasi zasypiali snem głębokim, bo utrudzenie fizyczne przemogło wszelkie inne względy.
W sobotę wcześnie Johnson zbudził swych towarzyszy; zaprzężono psy, i sanie ruszyły dalej ku północy.
Pogoda była prześliczna, atmosfera nadzwyczajnie czysta, mróz ogromny; gdy słońce wzniosło się nad horyzont, miało kształt elipsy przedłużonej; pozioma jego średnica, w skutek złudzenia optycznego wydawała się dwa razy większa od średnicy prostopadłej; na płaszczyznę lodową rzucało ono promienie jasne, lecz niegrzejące. To światło od tak dawna niewidziane, chociaż nie dawało ciepła, rozweselało jednak umysły.
Doktór bez obawy oddalił się ze strzelbą w ręku na milę przeszło; ale nim się oddalił, obliczył amunicyę. Miał wszystkiego trzy kule i cztery naboje prochu; cóż to znaczyło na niedźwiedzia podbiegunowego, zwierzę silne i wytrzymałe, które często przy dziesiątym dopiero, lub dwunastym upada strzale?
Dlatego też doktór nie miał zamiaru szukać tak groźnej zwierzyny; poprzestałby chętnie na kilku lisach lub zającach, dla zaopatrzenia skromnej śpiżarni podróżnej.
Lecz tego dnia był bardzo nieszczęśliwym, bo jeśli co napotkał, to zbliżyć się nie mógł, albo gdy strzelił to chybił, w skutek łamania się światła. W rezultacie zmarnował jeden nabój prochu i jednę kulę.
Towarzysze jego, którzy zadrżeli z radości usłyszawszy strzał, ujrzeli go powracającego ze zwieszoną głową, lecz nic już nie mówili. Wieczorem posiliwszy się nieco, spoczęli jak zwykle; żywności było już na dwa dni tylko.
Następnego dnia droga zdawała się być uciążliwszą niż wczoraj. Ludzie iść już nie mogli, wlekli się zaledwie; psy pożarły mięso foki ze wszystkiemi wnętrznościami i już zaczęły gryźć na sobie rzemienie.
Kilku lisów przebiegło saniom drogę. Doktór jeszcze raz do nich strzelał, lecz napróżno, — powstrzymał się tedy, niechcąc rezykować ostatniej kuli i przedostatniego naboju prochu.
Wieczorem wcześniej zatrzymano się na spoczynek, bo podróżni tak już byli utrudzeni, że nóg stawiać nie mogli. Drogę oświecała wspaniała zorza północna, oni jednak musieli się zatrzymać.
Ostatnia wieczerza spożyta w niedzielę pod namiotem lodowym, była bardzo smutną. Jeśli niebo łaskawe nie przyjdzie z jaką pomocą niespodziewaną, nieszczęśliwych czeka niechybna śmierć z głodu.
Hatteras milczał, Bell myśleć przestał, Johnson dumał nic nie mówiąc — jeden tylko doktór nie tracił jeszcze nadziei.
Staremu sternikowi przyszło na myśl, żeby urządzić sidła, lecz niewiele na swój pomysł mógł rachować bo nie było co położyć na przynętę. I rzeczywiście, nazajutrz rano widział naokoło ślady lisów, lecz żaden się nie złapał.
Wrócił tedy z tego przeglądu bardzo zmartwiony, gdy nagle spostrzegł ogromnego niedźwiedzia, węszącego drogę przebytą przez sanie w odległości najwyżej pięćdziesięciu sążni. Stary marynarz pomyślał sobie w tej chwili, że to Opatrzność umyślnie zesłała to zwierzę; nie budząc przeto swych towarzyszy, porwał strzelbę doktora i zaszedł niedźwiedzia z boku.
Zbliżywszy się na stosowną odległość, zmierzył do niego, lecz w chwili pociągnięcia za cyngiel, uczuł nagle że mu ręka zadrżała; przeszkadzały mu wielkie rękawice skórzane; zdjął je co prędzej, odrzucił na stronę i pochwycił strzelbę pewniejszą już dłonią.
Nagle z piersi jego wydobył się krzyk boleści; za dotknięciem żelaza skóra jego palców przylgnęła do lufy, a strzelba tymczasem wypadła z rąk jego na ziemię, i wypaliła. Stracono ostatnią kulę.
Usłyszawszy strzał, doktór wybiegł w tę stronę i odrazu odgadł co zaszło; niedźwiedź uciekał spokojnie, a Johnson rozpaczał, zapomniawszy nawet o swym bólu.
— Prawdziwa ze mnie baba, zawołał, dzieciak, nie mogący znieść bólu. Ja! ja! taki stary!
— Ale chodźże, rzekł Clawbonny, powróć do namiotu, bo zmarzniesz; patrz oto, ręce masz zupełnie białe, chodź, chodź!
— Nie wart jestem twej troskliwości, panie Clawbonny... zostaw mnie tu.
— Ależ chodź uparty dziadzie, chodź! bo wkrótce będzie już zapóźno.
I wciągnąwszy do namiotu Johnsona, kazał mu włożyć ręce w wodę, utrzymywaną w stanie płynnym przez ciepło pieca; ale zaledwie Johnson zanurzył w nią swe ręce, woda się ścięła natychmiast.
— Widzisz, rzekł doktór, że nie mogłeś dłużej pozostać na mrozie, albobym musiał odjąć ci ręce.
W godzinę, minęło wszelkie niebezpieczeństwo dla Johnsona, dzięki staraniom doktora, ale nie przyszło to łatwo; trzeba było nacierać mu wciąż ręce, dla rozbudzenia obiegu krwi w palcach starego żeglarza. Doktór zalecił mu aby się nie zbliżał do pieca, którego ciepło, miałoby szkodliwe dlań następstwa.
Dnia tego musiano się obejść bez śniadania; nie było już pemmikanu ani mięsa solonego, nie było ani jednej okruszyny suchara. Pozostało tylko około pół funta kawy i trzeba było poprzestać na gorącym z niej napoju. Ruszono w drogę.
— Brak nam wszystkiego, mówił Bell do Johnsona, tonem niewypowiedzianej rozpaczy.
— Ufajmy w Bogu, odrzekł stary żeglarz; on jest wszechmocny i może nas ocalić.
— Ah! ten kapitan Hatteras! ciągnął Bell dalej, z dawniejszych swych wypraw zdołał powrócić, ale z tej już nie wróci, i my nie ujrzymy już naszej ojczyzny!
— Odwagi Bellu! odparł Johnson. Prawda że nasz kapitan jest zuchwały, ale jest przy nim człowiek mający sposób na wszystko.
— Doktór Clawbonny? zapytał Bell.
— Tak jest, odparł Johnson.
— A cóż on poradzi w naszem położeniu? rzekł Bell wzruszając ramionami; czyż zmieni lód w mięso? jestże Bogiem, żeby robić cuda?
— Kto wie co doktór wymyśli, odpowiedział retman; ja wierzę w niego.
Bell potrząsnął głową i zatonął w milczeniu, nie zdolny do myślenia o czemkolwiek.
Tego dnia zrobiono zaledwie trzy mile; wieczorem nie było się czem posilić; psy zagryzały się niemal, ludzie zaczynali uczuwać gwałtowne boleści głodu.
Żadne dzikie zwierzę nie pokazywało się, a zresztą na cóżby się to przydać mogło? z nożami polować przecie nie można. Johnsonowi zdawało się że w odległości mniej więcej jednej mili, postępuje wciąż za niemi ogromne niedźwiedzisko.
— Czatuje na nas, mówił sam do siebie, widząc w nas pewną dla siebie zdobycz.
Nic nie mówił o tem do swych towarzyszy. Posilono się tylko kawą; biedacy czuli że się im ćmi w oczach, że mózg ich osłabł. Dręczeni głodem ani godziny nie spali; nadzwyczajne jakieś i boleśnie marzenia, sen od nich odpędzały.
Od wtorku rano, od trzydziestu sześciu godzin, żadnego w ustach nie mieli pokarmu, w klimacie podbiegunowym, gdzie właśnie ciało najwięcej posiłku potrzebuje. Pomimo to nadludzką ożywieni odwagą i mocą duszy, puścili się w drogę, popychając sanie, których już psy ciągnąć nie były wstanie.
Po dwugodzinnym jednak pochodzie opadli na siłach, Hatteras chciał iść jeszcze: zawsze energiczny, nalegał, błagał, pragnąc namówić swych towarzyszy aby powstali i szli dalej, lecz żądał niepodobieństwa.
Wtedy, przy pomocy Johnsona wydrążył duży otwór w górze lodowej; przy tej pracy dwaj ci ludzie zdawali się kopać grób dla siebie samych.
— Wolę umrzeć z głodu, mówił Hatteras, niż z zimna.
Po strasznem wysileniu, schronienie było gotowe i wszyscy w niem znaleźli przytułek.
Tak przeszedł ten dzień. Wieczorem gdy wszyscy towarzysze bez ruchu leżeli, Johnson dziwne miał widzenie; ciągle mu się ukazywały niedźwiedzie ogromne olbrzymich rozmiarów.
To ciągłe o niedźwiedziach gadanie, zwróciło uwagę doktora i wyrwało go z martwoty; zapytał ciekawie starego marynarza, o jakim on niedźwiedziu prawi.
— O tym, który nas ściga? odpowiedział Johnson.
— Który nas ściga? powtórzył zdziwiony doktór.
— Tak, od dwóch dni ściga nas ciągle.
— Od dwóch dni? — Czy go widziałeś?
— Widziałem! Jest po za nami, w odległości jednej mili pod wiatr.
— I nic mi dotąd nie powiedziałeś!
— Na cóżby ci się ta wiadomość przydać mogła?
— To prawda, nie mamy już ani jednej kuli.
— Ani nawet żadnego kawałka żelaza, żadnego choćby gwoździa nareszcie!
Doktór zamyślił się, a po chwili rzekł do starego marynarza:
— Czy pewnym jesteś, że nas to zwierzę ściga.
— Tak jest panie Clawbonny; liczy on na ucztę z ciał ludzkich, wie bowiem dobrze, iż nie możemy uniknąć śmierci.
— Johnsonie! zawołał doktór, przeniknięty rozpaczliwym tonem swego towarzysza.
— Tak, uczta go nie minie, odpowiedział Johnson nieprzytomny już prawie, musi być bardzo głodnym! Nie wiem dla czego tak długo czekać mu każemy!
— Uspokój się Johnsonie.
— Nie, panie Clawbonny! jeśli my zginąć mamy, pocóż przedłużać cierpienia tego stworzenia? Ono jest równie jak i my głodny. Nie może znaleźć foki do pożarcia, niebo zsyła mu ludzi. Tem lepiej dla niego.
Stary Johnson widocznie od rozumu odchodził; chciał gwałtem wyjść z domku lodowego. Doktór zaledwie powstrzymać go zdołał i to nietyle siłą, jak raczej urokiem następnych słów, które wymówił z całą mocą przekonania:
— Jutro zabiję tego niedźwiedzia!
— Jutro? zapytał Johnson, jakby przebudzony ze snu przykrego.
— Jutro!
— Nie masz kuli!
— Zrobię ją.
— Nie masz ołowiu!
— Ale mam merkuryusz!
— I to mówiąc, doktór wziął termometr; wskazujący w cieple schronienia dziesięć stopni nad zero; wyszedł na powietrze, położył narzędzie na bryle lodu; wkrótce temperatura zewnętrzna obniżyła merkuryusz do czterdziestu siedmiu stopni niżej zera.
— Do jutra! rzekł do Johnsona; zaśnij i czekaj wschodu słońca.
Noc przeszła wśród cierpień głodu; tylko doktór i Johnson mniej je czuli, mając nieco nadziei.
Nazajutrz z pierwszym brzaskiem dnia, doktór z Johnsonem wybiegli z ukrycia, dążąc wprost do termometru; wszystek merkuryusz osiadł na spodzie narzędzia w kształcie ścisłego cylindra. Doktór uzbroiwszy ręce w grube rękawice, rozbił termometr i wydobył z niego sztabkę metalu, nadzwyczajnie twardego.
— Ah! panie Clawbonny! wołał zdumiony marynarz, jesteś rzadkim, zadziwiającym człowiekiem!...
— Nie, mój przyjacielu, odparł doktór, ja tylko czytałem wiele i dobrą mam pamięć.
— Jak to rozumieć należy?
— Przypomniałem sobie fakt opowiedziany przez kapitana Ross w jego opisie podróży, gdzie utrzymuje, że kulką merkuryuszu zamrożonego, przebił deskę na cal grubą; gdybym miał trochę oliwy, osiągnąłbym ten sam skutek, bo tenże podróżnik opowiada także, iż nabiwszy strzelbę kulką oliwy wyciśniętej ze słodkich migdałów, roztrzaskał gruba belkę, a kula odskoczyła i odpadła na ziemię nierozpryśnięta.
— To trudne do uwierzenia.
— A jednakże jest prawdziwe. Otóż ten kawałek metalu może nam wszystkim ocalić życie; zostawmy go jeszcze na powietrzu przed użyciem, a tymczasem zobaczmy czy nas niedźwiedź nie opuścił.
W tej chwili Hatteras wyszedł z domku; doktór pokazał mu bryłkę merkuryuszu i uwiadomił w kilku wyrazach o swym zamiarze; kapitan uścisnął mu rękę w milczeniu, i trzej myśliwi zaczęli się rozpatrywać naokoło.
Pogoda była jasna; Hatteras wyprzedziwszy nieco swych towarzyszy, spostrzegł niedźwiedzia siedzącego na tylnych łapach, kołyszącego się na nich i wietrzącego z odległości około sześciuset sążni, gości niezwykłych w tamtych stronach.
— Jest! wołał kapitan.
— Milczenie, rzekł doktór.
Spostrzegłszy myśliwych, ogromny zwierz nie ruszył się wcale; patrzył na nich spokojnie bez gniewu i trwogi. Pomimo to nie łatwo się było zbliżyć do niego.
— Moi przyjaciele, rzekł Hatteras, nie idzie tu o próżną przyjemność, lecz o ocalenie naszego życia; działajmyż tedy roztropnie.
— Tak jest, odpowiedział doktór. Jeden tylko strzał mamy do rozporządzenia. Nie można przeto chybić, bo wszystko byłoby stracone; uciekałby tak, że i chart nie sprostałby mu w szybkości.
— A więc, trzeba iść prosto do niego, odezwał się Johnson; choć to może kosztować życie, ja się rezykuję pierwszy.
— Nie, ja pójdę! zawołał doktór.
— Ja, odrzekł z prostotą Hatteras.
— Ależ, krzyczał Johnson, wy potrzebniejsi jesteście do ocalenia innych, niż ja stary niedołęga!
— Nie, Johnsonie, mówił kapitan, pozwól mi działać; ja nie narażę mego życia więcej jak tego potrzeba koniecznie, a w ostatnim razie zawołam na was o pomoc.
— Więc idziesz kapitanie naprzeciw niedźwiedzia? zapytał doktór.
— Gdybym był pewnym, że go od razu powalić zdołam, zrobiłbym to, choćby mi czaszkę miał roztrzaskać, lecz za mojem zbliżeniem się do niego może uciec. Jestto przebiegłe zwierzę, postarajmyż się być zręczniejszymi od niego.
— Cóż przeto czynić zamyślasz?
— Podejść doń na dziesięć kroków, ale tak żeby on o tem nie wiedział.
— A to jakim sposobem?
— Sposób mój jest zuchwały wprawdzie, ale bardzo prosty. Macie skórę foki, niedawno ubitej?
— Jest na saniach.
— Wróćmyż więc do naszego domku, a Johnson niech tu pozostanie na straży.
Retman wsunął się za pagórek lodowy, zakrywający go całkiem przed wzrokiem niedźwiedzia, który nie zmieniając pozycyi, wciąż wietrzył w powietrzu, i wciąż się kołysał.



ROZDZIAŁ PIĄTY.
Foka i Niedźwiedź.

Hatteras z doktorem powrócili do domku lodowego.
— Wiesz, mówił kapitan, że niedźwiedzie okolic podbiegunowych, ze szczególniejszem upodobaniem na foki polują. Czatują na nie po całych dniach przy otworach, któremi te stworzenia wychodzą z wody na powietrze, i za ukazaniem się, porywają je i duszą w swych łapach. Ztąd wypływa, że niedźwiedź nie może się obawiać foki.
— Zaczynam pojmować twój zamiar, kapitanie, rzekł doktór; jest on niebezpieczny.
— Ale może się powieść, odpowiedział kapitan, i użyć go należy; przywdzieję skórę foki i będę się posuwał po lodzie. Nie traćmy czasu. Nabij twą strzelbę i daj mi ją.
Doktór nie miał co na to odpowiedzieć; on sam byłby to uczynił, co towarzysz jego zamierzał; wziąwszy zatem dwa topory, jeden dla siebie, drugi dla Johnsona, poszedł do sań z kapitanem.
Hatteras przebrał się za fokę, cały prawie wsunąwszy się w jej skórę.
Tymczasem doktór wsypał do lufy ostatni nabój prochu, przybił go, włożył kulkę merkuryuszu twardą jak żelazo, a ciężką jak ołów. Tak nabitą strzelbę oddał Hatterasowi, który ją ukrył pod okrywającą go skórą.
— Teraz idź do Johnsona, rzekł Hatteras, a ja zatrzymam się trochę, aby zwieść nieprzyjaciela.
— Tylko śmiało kapitanie, rzekł doktór.
— Bądź spokojnym, a nie pokazujcie się aż po strzale.
Doktór skoczył za pagórek osłaniający Johnsona.
— I cóż? zapytał tenże.
— Czekajmy! odpowiedział doktór; kapitan poświęcił się dla ocalenia nas wszystkich.
Doktór był bardzo wzruszony, patrzał on na niedźwiedzia widocznie zaniepokojonego, jakby przeczuwał grożące mu niebezpieczeństwo.
W kwadrans potem, foka pełzała po lodzie, kryjąc się często po za wielkiemi bryłami, dla tem lepszego oszukania niedźwiedzia; kapitan znajdował się wtedy w odległości pięćdziesięciu sążni od zwierza, który skoro go spostrzegł, zaczął się kurczyć i przyczajać.
Hatteras nadzwyczaj zręcznie naśladował ruchy foki i gdyby doktór nie wiedział o podstępie, samby go był wziął za wodnoziemnego czworonoga.
— Dobrze! doskonale, ot tak! wybornie! szeptał uradowany Johnson.
Mniemana foka zachodziła pomału z boku niedźwiedzia, udając wciąż że go nie spostrzega, i szukając niby otworu na lodzie, przez który mogłaby się zanurzyć w wodę.
Niedźwiedź znowu ze swej strony skradał się do niej z największą przezornością, ślepie jego pałały żądzą zdobyczy; pościł od miesiąca, lub od paru miesięcy może, a tu oto nastręczała się mu zdobycz!
Foka zbliżyła się na odległość dziesięciu kroków do swego nieprzyjaciela, który podniósł się nagle i jednym olbrzymim susem poskoczył naprzód i przerażony stanął, bo Hatteras zrzuciwszy z siebie skórę foki, przykląkł i mierzył doń w samo serce.
Strzał rozległ się, a niedźwiedź runął na lód.
— Naprzód! naprzód! wołał Clawbonny, i co tchu wraz z Johnsonem, biegł na miejsce walki.
Niedźwiedź powstał i wyprostował się, jedną łapą machał w powietrzu, a drugą chwytał śnieg i zapychał nim swą ranę.
Hatteras ani się ruszył z miejsca, czekając z nożem w ręku na nieprzyjaciela; lecz widać wymierzył dobrze i strzelił ręką pewną, bo zanim przybyli jego towarzysze, Hatteras już zatopił swój długi nóż w gardle zwierza, który legł u stóp jego bez życia.
— Wiwat! zwycięztwo! krzyczał Johnson uradowany.
— Hura! Hatteras! hura! wołał doktór.
Hatteras stał spokojnie, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, patrząc na ogromne cielsko.
— Teraz na mnie kolej, — rzekł Johnson, — weźmy się do roboty coprędzej, bo jakby to mięso zostało na mrozie, to potem, ani zęby nasze, ani noże nawet nicby nie pomogły.
Zaczął tedy stary retman od zdjęcia skóry z potwornego niedźwiedzia, który wielkością dochodził do rozmiarów sporego wołu; miał on dziewięć stóp długości, i sześć stóp obwodu; z dziąseł wystawały mu dwa ogromne zęby, na trzy cale długie.
Roztworzywszy mu brzuch nożem, Johnson w żołądku zwierzęcia nie znalazł nic prócz wody; widocznie niedźwiedź nic nie jadł od dość dawna; pomimo to był bardzo tłusty, a ważył przeszło tysiąc pięćset funtów. Rozrąbano go na cztery części, z których każda wydała dwieście funtów mięsa; myśliwcy zaciągnęli do domku lodowego ogromny zapas żywności, nie zapominając zabrać i serca ubitego niedźwiedzia, które w trzy godziny po jego zgonie biło jeszcze bardzo silnie.
Zgłodniali towarzysze doktora chętnieby się rzucili na to mięso surowe, lecz on nie dopuścił tego, wzywając ich o cierpliwość aż będzie upieczone.
Clawbonny wchodząc do domku lodowego, uczuł w nim zimno nadzwyczajne, zbliżył się przeto do pieca i spostrzegł, że ogień wygasł zupełnie; Johnson zatrudniony przez cały ranek zapomniał zupełnie o ogniu, o który dbać do niego głównie należało.
Doktór chciał rozniecić na nowo płomień, lecz w wystudzonym popiele, ani jednej nie znalazł iskierki.
Powrócił przeto do sań, aby tam poszukać kawałka hupki, a od Johnsona zażądał krzesiwa, donosząc mu zarazem że ogień wygasł w piecu.
— Ah! to z mojej winy, — rzekł stary marynarz. I zaczął szukać krzesiwa w kieszeni, do której je kładł zwykle, ależ jakie było jego zdziwienie, gdy go tam nie znalazł.
Przeszukał najstaranniej wszystkie inne kieszenie, lecz i w tych nie znalazł czego szukał; następnie bez żadnego skutku przewrócił po kilka razy posłanie na którem noc przepędził.
— No i cóż? wołał zdaleka doktór.
Johnson w osłupieniu powrócił do swych towarzyszy.
— Czy czasem pan nie masz tego krzesiwa, panie Clawbonny? — zapytał nareszcie.
— Nie mam go.
— Ani pan kapitanie?
— Nie! odrzekł Hatteras.
— Przecież ono zawsze było u ciebie, rzekł doktór.
— Nie mam go... nie wiem... jąkał stary sternik blednąc.
— Nie masz? za wołał doktór z przerażeniem.
Nie było drugiego krzesiwa, strata więc tamtego smutne mogła sprowadzić skutki.
— Szukaj no dobrze Johnsonie, zachęcał doktór.
Johnson pobiegł do bryły lodu, z po za której patrzył na niedźwiedzia, dalej na miejsce samej walki, gdzie go ćwiertował, lecz nie znalazł. Wrócił zrozpaczony.
Hatteras patrzał na niego, nie czyniąc mu wszakże wyrzutu.
— To źle, rzekł do doktora.
— Zapewne! odpowiedział tenże.
— Nie mamy nawet żadnego narzędzia optycznego, którego soczewka mogłaby nam posłużyć do zyskania ognia.
— Wiem o tem, rzekł doktór, a szkoda, bo promienie słoneczne dość mocne są w tej chwili i mogłyby jeszcze zapalić hupkę.
— Cóż robić, mówił Hatteras, trzeba tymczasem głód choć surowem mięsem zaspokoić, a potem w dalszą trzeba iść drogę i dojść co najprędzej do okrętu.
— Tak, mówił doktór zamyślony, tak, i to dałoby się zrobić. Czemużby nie? sprobujmy.
— O czem myślisz panie Clawbonny? zapytał kapitan.
— Przyszła mi pewną myśl....
— Myśl panu przyszła doktorze? zawołał Johnson, zatem jesteśmy ocaleni!
— Pytanie tylko, czy mi się uda.
— Jaki jest twój projekt? spytał kapitan.
— Myślę że nie mamy soczewki, ale ją zrobić możemy.
— Z czego? zapytał Johnson.
— Z kawałka lodu.
— Jakto! sądzisz że?...
— Dla czegóżby nie? Chodzi o to, żeby promienie słoneczne sprowadzić do jednego ogniska, a do tego celu tak dobrze lód, jak i najlepszy kryształ posłużyć nam może.
— Czy być może? rzekł Johnson.
— Czemużby nie? tylko wolałbym mieć kawałek lodu z wody rzecznej, niż ze słonej, bo tamten jest twardszy i przezroczystszy.
— Jeśli się więc nie mylę, rzekł Johnson, wskazując na wzgórek nieopodal stojący, ten lód czarny i zielonawy zdaje się być...
— Masz słuszność mój stary, chodźcie przyjaciele; weź ze sobą siekierę Johnsonie.
I trzej ludzie zbliżali się do bryły lodu, rzeczywiście ze słodkiej wody powstałego.
Doktór kazał odrąbać kawał, mogący mieć stopę średnicy i zaczął go z grubego ociosywać najprzód siekierą; następnie nożem zrównał powierzchnię, nakoniec ręką wygładził i tym sposobem otrzymał soczewkę tak przezroczystą, jakby z najpiękniejszego wyrobioną była kryształu.
Wtedy powróciwszy do domku, wziął ztamtąd kawałek hupki i rozpoczął próbę.
Słońce naówczas żywym świeciło blaskiem; doktór wystawił swą soczewkę z lodu na jego promienie i skierował je skupione na hupkę, która zatliła się w kilka sekund.
— Hurra! wrzeszczał Johnson, zaledwie zdolny wierzyć swym oczom. Ah! panie Clawbonny, panie Clawbonny!
Stary żeglarz nie mógł powściągnąć swej radości; biegał tu i tam jak obłąkany.
Doktór wszedł do domku, a w kilka minut potem huczało w piecu i wkrótce miły zapach pieczeni wyrwał Bella z jego odrętwienia.
Łatwo odgadnąć, jak uroczystą być musiała ta uczta; jednakże doktór mocno zalecał wstrzemięźliwość swym towarzyszom, sam przykład z siebie dając najpierwszy.
— Dziś mamy dzień bardzo szczęśliwy, mówił on jedząc, nasz zapas żywności zapewniony jest aż do samego kresu podróży; pomimo to nie zasypiajmy w Kapui rozkoszach i puśćmy się zaraz w dalszą podróż.
— Nie powinniśmy być już dalej od okrętu Porpoise jak o czterdzieści ośm godzin drogi, rzekł Altamont, coraz lepiej głosem władający.
— Spodziewam się, rzekł doktór z uśmiechem, że tam znajdziemy jakie krzesiwo; bo soczewka z lodu chociaż jest dobra, nie zawsze jednak może być użyteczną, gdyż w okolicach podbiegunowych nie zawsze znajdą się promienie słoneczne, przynajmniej na odległości czterech stopni od bieguna.
— Rzeczywiście, odpowiedział Altamont z westchnieniem, mój statek doszedł tam, gdzie żaden przed nim okręt dopłynąć nie zdołał.
— W drogę! zakomenderował Hatteras sucho.
— W drogę, powtórzył doktór, niespokojny wzrok rzucając na obu kapitanów.
Podróżni pokrzepili znacznie swe siły, również jak i psy, którym dostały się w udziale odpadki niedźwiedzia, żwawo więc ruszono ku północy.
W drodze doktór chciał się coś od Amerykanina wywiedzieć o powodach, które go tak daleko zaprowadziły; Altamont jednak wykrętnie odpowiadał.
— Teraz nad obydwoma czuwać potrzeba, szepnął doktór na ucho Johnsonowi.
— Widzę to, odpowiedział stary marynarz.
— Hatteras nie odzywa się wcale do Amerykanina, Altamont zaś bynajmniej nie okazuje się być skłonnym do okazywania wdzięczności. Szczęściem ja tu jestem.
— Wiesz co panie Clawbonny, od czasu jak ten Yankes powrócił do życia, fizyognomia jego wcale mi się nie podoba.
— Jeśli się nie mylę, odrzekł doktór, to on zgaduje zamiary Hatterasa.
— Sądzisz więc że oba jedno mieli na celu?
— Bardzo być może. Amerykanie są bardzo odważni i przedsiębierczy; Amerykanin mógł pragnąć tego samego, czego i Anglik chciał dokonać.
— Myślisz pan przeto, że Altamont?...
— Ja nic nie myślę Johnsonie, odparł doktór, ale położenie jego statku na drodze do bieguna, każe coś wnosić.
— Jednakże Altamont utrzymuje, że został tu wciągnięty mimo swej woli.
— Tak mówił, to prawda, lecz zdawało mi się żem dostrzegł szczególny uśmiech na jego ustach.
— Do licha! panie Clawbonny, sądzę że nie miłą byłaby rzeczą rywalizacya dwóch ludzi takiego hartu.
— Daj Boże abym był w błędzie, Johnsonie, bo współzawodnictwo takie mogłoby doprowadzić do ważnych zawikłań, jeśli nie do strasznej jakiej katastrofy!
— Spodziewam się, że Altamont nie zapomni iż nam winien jest życie.
— A czyż z kolei on naszego nie ocali? Prawda że byłby zginął bez nas, ale z drugiej strony cóżby nas czekało gdyby nie on, nie jego statek ze wszystkiemi jakie on posiada pomocami?
— Ufam panie Clawbonny, że niedopuścisz do niczego złego.
— I ja się tak spodziewam.
Podróż odbywała się bez żadnego wypadku, mięsa było dosyć i używano go też obficie; dzięki humorowi doktora i pogodzie jego umysłu, panował nawet wśród tego małego gronka pewien stopień wesołości. Nieoceniony ten człowiek zawsze miał do powiedzenia coś takiego, co wedle okoliczności zająć i nauczyć potrafiło. Zdrowie wybornie mu służyło, a pomimo trudów przebytych i niedostatku, mało z swej tuszy utracił; przyjaciele jego z Liwerpoolu poznaliby go bez trudności, szczególniej po jego wybornym, a niezmiennym humorze.
W ciągu sobotniego poranku, natura ogromnej lodowej przestrzeni znacznej uległa zmianie; lody powstrząsane, kry zwalone na kupę, wzgórza lodowe poprzypierane do siebie, wskazywały potężne jakieś parcie; może ląd jaki nieznany, może nowa wyspa jaka, sprowadzała ten ruch i przewrót. Coraz częściej napotykane i coraz większe bryły lodu utworzonego z wód słodkich, widocznie blizkość brzegów wskazywały.
W niedalekiej odległości była więc ziemia jakaś nowa, a doktór pałał żądzą wzbogacenia jej nazwą kart półkuli północnej. Co to za rozkosz nieopisana znaleźć nieznaną krainę i oznaczyć ją na mapie, to sprawiłoby doktorowi taką samą radość, jakiejby Hatteras doznał, stawiając pierwszy nogę na lądzie podbiegunowym. Zaiste obmyślając nazwy nie zapomniałby o swych towarzyszach, swych przyjaciołach, ani o Jej Królewskiej Mości i Jej rodzinie, ani o sobie samym nakoniec. Widział już niejako ze sprawiedliwem zadowoleniem „przylądek Clawbonny“ figurujący na mapie.
Noc przepędzono tak samo jak i poprzednią, a każdy z kolei czuwał podczas spoczynku przy tych nieznanych brzegach.
Nazajutrz rano w niedzielę, po wybornem śniadaniu przygotowanem z łap niedźwiedzich, podróżni skierowali się na północ, zbaczając nieco ku zachodowi — i pomimo coraz uciążliwszej drogi, postępowano dość prędko.
Altamont siedząc na saniach, przypatrywał się horyzontowi z gorączkową bacznością, niepokój mimowolny ogarnął wszystkich jego towarzyszy. Ostatnie obserwacye słoneczne wskazały 83°35′ szerokości i 120°15′ długości, — co właśnie było położeniem, w jakiem się miał znajdować okręt amerykański; w tym więc dniu rozstrzygnąć się miała kwestya życia lub śmierci.
Nareszcie około drugiej godziny po południu, Altamont podniósł się, wstrzymał pochód donośnym okrzykiem i wskazując palcem masę jakąś białą, której by na pierwszy rzut oka nikt nie odróżnił od otaczających ją gór lodowych, zawołał silnym głosem:
Porpoise!



ROZDZIAŁ SZÓSTY.
Porpoise.

Palmowa niedziela przypadła w tym roku na dzień 24-ty marca. Wielkie to święto nader uroczyście w całej bywa obchodzone Europie; wszędzie rozlega się głos dzwonu i rozchodzi zapach świeżo do życia budzących się ziół, kwiatów i liści.
Lecz jakiż smutek i milczenie w tej ponurej i samotnej krainie lodów odwiecznych! Wicher mroźny, dokuczliwy, nigdzie liścia choćby uschłego, nigdzie źdźbła trawki.
Mimo to, niedziela owa, była dniem wielkiej dla naszych podróżników radości; mieli znaleźć nareszcie obfite źródło wszelkich zapasów, których brak śmiercią im groził niechybną.
Przyspieszali kroku ludzie i psy też ciągnęły z większą coraz energią; Duk szczekał z radości — i tak grono podróżnych przybyło wkrótce do okrętu amerykańskiego.
Porpoise był całkiem przysypany śniegiem; leżał ogołocony z lin, masztów i rei, które złamane, lub poszarpane zostały w chwili rozbicia. Okręt znajdował się jakby osadzony w łożysku skalistem, niewidzialnem prawie; gwałtownem wstrząśnieniem przewrócony na bok, ze spękniętym tułowiem, zdawał się być już całkiem niemieszkalnym.
Przekonali się o tem kapitan, doktór i Johnson, z trudnością dostawszy się do wnętrza statku; chcąc dojść do głównej ściany, musieli uprzątać lody grubości piętnastu blizko stóp, lecz z radością ogólną przekonano się, że dzikie zwierzęta, których liczne ślady wokoło na śniegu znajdowano, nie naruszyły bynajmniej szacownych zapasów żywności.
— Nie zbraknie nam tu żywności i paliwa, rzekł Johnson, ale mieszkać na tym okręcie niepodobna.
— Trzeba więc zbudować dom ze śniegu, odpowiedział Hatteras i jak można mieszkać na lądzie.
— Zapewne, odezwał się doktór, lecz nie spieszmy się, róbmy wszystko pomału, a dobrze; od biedy możnaby się czasowo i na okręcie pomieścić, póki nie stanie dom trwały, któryby nas od zimna i napadu dzikich zwierząt zabezpieczył. Ja podejmuję się być architektem takiego budynku i zobaczycie, że zrobić to potrafię!
— Nie wątpię o twych zdolnościach panie Clawbonny, rzekł Johnson, lecz sądzę, że potrzebaby najprzód dobrze obejrzeć wszystko co się na tym okręcie znajduje. Ze smutkiem jednak widzę, że niema tu ani czółna, ani szalupy najmniejszej, a reszta jest w zbyt złym stanie, aby się nadała do zbudowania jakiego statku.
— Kto wie! odrzekł doktór, z czasem i przy rozwadze wiele rzeczy niepodobnych nawet na pozór, zrobić można. W tej chwili nie chodzi nam wszakże o to na czem żeglować będziemy, ale gdzie znajdziemy ciepłe i bezpieczne schronienie; radzę więc o tem tylko myśleć jedynie.
— Doktór ma słuszność zupełną, rzekł Hatteras; zacznijmy od tego co jest najpilniejsze.
Wszyscy trzej tedy powrócili do sań i o postanowieniu swem uwiadomili Bella i Amerykanina. Bell oświadczył się z gotowością do pracy, Amerykanin potrząsł głową na wiadomość, że okręt jego na nic się nie przyda; lecz ponieważ dyskusya w tym względzie na nicby się nie przydała w tej chwili, przeto zgodzono się na przeniesienie się czasowe do okrętu i budowanie potem obszerniejszego mieszkania na wybrzeżu.
O czwartej godzinie po południu, podróżni jak mogli tak się pomieścili na dolnym pomoście rozbitego okrętu. Ze szczątków masztowych i belek Bell urządził podłogę, na której ustawiono posłania; piec dostarczył ożywczego ciepła. Altamont wsparty na ramieniu doktora, bez trudności przeszedł do kącika dla siebie przeznaczonego. Przy wstępowaniu na swój okręt, Amerykanin odetchnął z zadowoleniem, z czego stary Johnson złą na przyszłość wyprowadzał wróżbę.
— Czuje się u siebie, pomyślał retman; ma minę jakby nas za gości uważał.
Resztę dnia poświęcono na wypoczynek; silny wiatr zachodni zapowiadał zmianę pogody, termometr wystawiony na powietrze, wskazywał trzydzieści dwa stopnie zimna.
Porpoise znajdował się poza zimnym biegunem i pod szerokością stosunkowo mniej lodowatą, choć bardziej na północ posuniętą.
Tego dnia zjedzono resztki mięsa niedźwiedziego, wraz z sucharami i herbatą, już na okręcie amerykańskim znalezionemi; po wieczerzy strudzeni wszyscy w głęboki sen zapadli.
Nazajutrz, Hatteras i jego towarzysze zbudzili się trochę późno, a myśl ich na nowe weszła tory; nie gnębiła ich już niepewność jutra, zajmowali się tylko osiedleniem w sposób jak można najznośniejszy. Uważali się za kolonistów przybyłych do miejsca swego przeznaczenia, a zapominając przebytych trudów, troskali się teraz o urządzenie się dogodne.
— Oh! zawołał doktór przeciągając się, co to za przyjemna rzecz, nie mieć kłopotu o to gdzie przyjdzie nocować dziś wieczór i co będzie się jadło jutro.
— Ale potrzeba zrobić inwentarz nowego naszego gospodarstwa, odpowiedział Johnson.
Porpoise był doskonale przygotowany i zaopatrzony we wszystko na daleką wyprawę.
Przy spisywaniu inwentarza znaleziono zapasy w ilościach następujących: sześć tysięcy pięćset pięćdziesiąt funtów mąki, sadła i rodzynków na pudyngi; dwa tysiące funtów wołowiny i wieprzowiny solonej; tysiąc pięćset funtów mięsa zasuszonego; siedmset funtów cukru i tyleż czokolady; półtorej skrzynki, czyli dziewięćdziesiąt sześć funtów herbaty; pięćset funtów ryżu; kilkanaście baryłek owoców i jarzyn zakonserwowanych; znaczną ilość soku cytrynowego, ziarn warzęchy, szczawiu i rzeżuchy; trzysta gallonów (337½ garncy) rumu i wódki; wielki zapas prochu, kul, szrutu i ołowiu, oraz drzewa i węgla. Doktór z radością prócz tego znalazł narzędzia fizyczne i instrumenta do żeglugi niezbędnie potrzebne, a nawet silny stos Bunzena, zabrany umyślnie na statek, w celu robienia doświadczeń z elektrycznością.
Ogół zapasów wszelkiego rodzaju mógł dla pięciu ludzi najmniej na dwa lata wystarczyć, wobec czego, znikała wszelka obawa o śmierć z zimna lub głodu.
— Skoro byt nasz w taki sposób jest zapewniony, rzekł doktór do kapitana, możemy więc teraz bezpiecznie myśleć o dostaniu się do bieguna.
— Do bieguna! powtórzył Hatteras ze drżeniem.
— Bezwątpienia, mówił doktór, bo podczas letnich miesięcy, lądem nawet możemy prowadzić dalsze nasze poszukiwania.
— Lądem zapewne! lecz czy i morzem?
— Alboż nie zdołamy z desek i balów okrętu Porpoise, zbudować jakiejś szalupy?
— Szalupy amerykańskiej, nieprawdaż? z pogardą odrzekł Hatteras, i pod dowództwem tego Amerykanina!
Doktór zrozumiał wstręt kapitana i dlatego zakończył na tem tak drażliwą kwestyę, zwracając rozmowę na inny całkiem przedmiot.
— Teraz gdy już wiemy jakie są nasze zapasy, mówił Clawbonny, trzeba zbudować na nie składy i mieszkanie dla nas; materyału nam nie brak i zdaje się, że będziemy mogli wygodnie się urządzić. Bell zechce się zapewnie popisać, mówił dalej doktór, zwracając się do cieśli, a ja z mej strony służyć mu będę dobrą radą.
— Gotów jestem panie Clawbonny, odpowiedział cieśla; w razie potrzeby z tych ogromnych brył lodu jestem w stanie zbudować całe miasto z domami, ulicami i t. d.
— A po cóż nam tak wiele? Bierzmy przykład z agentów kompanii zatoki Hudsońskiej; budują oni fortece, zdolne ich zabezpieczyć od dzikich zwierząt i napadu Indyan. Tego i nam właśnie potrzeba; z jednej strony zbudujemy składy, z drugiej mieszkanie i osłonimy to wszystko dwoma bastyonami. Będę się starał przypomnieć sobie com wiedział o zakładaniu osady.
— Na honor! panie Clawbonny, rzekł Johnson, pewny jestem, że pod twoim kierunkiem potrafimy zrobić coś wybornego.
— A więc moi przyjaciele, zacznijmy od wyboru miejsca; dobry inżynier przedewszystkiem musi znać grunt, na którym ma działać. Pójdziesz z nami panie Hatteras?
— Polegam w zupełności na tobie doktorze, odrzekł kapitan. Ja tymczasem zwiedzę wybrzeże.
Altamont zanadto jeszcze słaby, aby mógł mieć jaki udział w tych zajęciach, pozostał na pokładzie swego okrętu; Anglicy zaś udali się na ląd.
Pogoda była pochmurna, powietrze ciężkie, termometr o południu wskazywał dwadzieścia trzy stopnie zimna, pomimo to temperatura była znośną, bo nie było wiatru.
Sądząc z położenia wybrzeży, wnosić wypadało, że rozległe morze, zamarznięte w tej chwili zupełnie, rozciągało się daleko na wschód; wschodni jego brzeg był nieco jakby zaokrąglony, poprzerzynany dość głęboko wchodzącemi w ląd odnogami i wznosił się nagle po dwieście yardów (około 329 łokci) od morza. Tym sposobem wybrzeże tworzyło tu dość obszerną zatokę, najeżoną niebezpiecznemi skałami, na których właśnie rozbił się okręt Porpoise; w dali widać było górę, której wysokość doktór oceniał na pięćset blizko sążni. Ze strony północnej, niewielki przylądek osłaniający część zatoki, kończył się w morzu. Mała wysepka sterczała na polu lodowem, w odległości trzech mil od brzegu — i gdyby nie trudny przystęp do przystani, bardzoby ubezpieczała schronienie dla statków. Był nawet na pozębionym brzegu maleńki port, co niemałą miało wartość, jeśli prawdziwemi były opisy Belchera i Penny, że w ciągu letnich miesięcy morze to oczyszczało się z lodów.
Doktór zwrócił uwagę na pewną okrągłą płaszczyznę, której średnica mogła mieć około stu łokci; z trzech stron wznosiła się ona ponad zatoką, a z czwartej zamknięta była ostro sterczącą ścianą, wysoką na dwadzieścia sążni, na której szczyt można było wejść tylko po schodach przez samą naturę utworzonych. Miejsce to jednozgodnie uznano za nawłaściwsze do budowania się i natychmiast przystąpiono do roboty.
Po trzech dniach mozolnej pracy nad rozrąbywaniem lodów, ukazał się nareszcie grunt uformowany z bardzo twardego granitu drobnoziarnistego, którego kanty były jak szkło ostre, a oprócz tego zawierał on w sobie dość znaczną ilość granatów i wielkich kryształów feldspatowych.
Wtedy doktór podał plan i rozmiary zamierzonego budynku (dom śniegowy), który miał być długim na stóp czterdzieści, szerokim na dwadzieścia, i na dziesięć stóp wysokim. Plan wskazywał trzy pokoje, salon, sypialnię i kuchnię. Więcej też nie było potrzeba: Kuchnia oznaczoną była z lewej, sypialnia z prawej strony, a salon w środku.
Przez pięć dni pracowano z ogromną usilnością i zapałem; o materyał było nie trudno; ściany lodowe musiały być dość grube, aby nie stopniały podczas odwilży, bo trudno się było wystawiać na brak schronienia, nawet w lecie.
Dom w miarę wznoszenia się, coraz kształtniejsze przybierał rozmiary: posiadał on cztery okna z frontu, to jest dwa od salonu, jedno od kuchni i jedno od sypialni; szyby, według zwyczaju u Eskimosów przyjętego, zastąpiono ogromnemi taflami lodu, przepuszczającemi słabe światło, takie właśnie jakie dają szkła matowe.
Przed salonem, pomiędzy dwoma jego oknami, ciągnął się dość długi korytarzyk, prowadzący do domku; wejście to opatrzono mocnemi drzwiami, wyjętemi z dużej kajuty okrętowej. Po zupełnem ukończeniu pracy, doktór zachwycał się swem dziełem. Trudno oznaczyć jaki był styl tej budowy, chociaż architekt przyznawał mu gotycki, tak rozpowszechniony w Anglii; mniejsza jednak o to, chodziło tu głównie o trwałość. Słupy fasady dźwigały dach mocno spadzisty, oparty z drugiej strony o skałę granitową, przy której także wyprowadzono kominy.
Gdy dom został ukończony, zajęto się urządzeniem go wewnątrz. Z okrętu sprowadzono łóżka przenośne, które ustawiono naokoło pieca w sypialni. Ławki, krzesła, fotele, stoły i szafy umieszczone zostały w salonie, który służył zarazem za pokój jadalny, a kuchni dostały się ogniska okrętowe, ze wszystkiemi sprzętami gospodarskiemi. Dywany zastąpiono płótnem rozciągniętem na podłodze; z tegoż samego materyału porobiono i portyery do pokojów, zamiast drzwi.
W ogóle wszystkie ściany domu miały po pięć stóp grubości, a otwory okien podobne były do strzelnic działowych.
Wszystko było nadzwyczajnie trwale zbudowane — i czegóż więcej wymagać można? Ach gdyby chciano słuchać doktora, ileż by to rzeczy można zrobić ze śniegu i z lodu, tych materyałów tak łatwo nadających się do różnych kombinacyj. Clawbonny snuł projekta przez dnie całe, niekoniecznie dlatego, aby je chciał urzeczywistnić, ale dla rozrywki i zajęcia pracujących.
Doktór czytał był kiedyś dość rzadką książkę M. Krafta, zatytułowaną: „Szczegółowy opis domu lodowego, zbudowanego w Petersburgu w r. 1740, i wszystkich przedmiotów znajdujących się w nim.“ Wspomnienie tej książki podżegało jego wynalazczy umysł, i opowiadał swym towarzyszom o cudach owego pałacu z lodu.
— I my moglibyśmy zrobić coś podobnego dodał doktór, bo nam nie brak do tego nic, nawet fantazyi.
— Czy to było bardzo piękne? zapytał Johnson.
— Czarodziejskie, mój przyjacielu! Dom zbudowany z rozkazu Cesarzowej Anny, i w którym się odbyło wesele jednego z Jej nadwornych błaznów, był tak obszerny niemal jak nasz. Sześć armat z lodu stało przed nim na lawetach; strzelano z nich kilka razy a nie pękły, ani moździerze z lodu zbudowane do bomb sześćdziesięciofuntowych. Moglibyśmy sobie stworzyć groźną artyleryę, a materyał na nią spada nam z nieba. Sztuka też i smak wykształcony, przyłożyły się do ozdobienia tego pałacu. Front jego świetniał posągami z lodu, w przysionku stały wazony z kwiatami i krzewami cieplarnianemi, utworzonemi także z lodu. Był tam także słoń ogromny wyrzucający wodę w ciągu dnia, a w nocy płonącą naftę. Co za wspaniałą menażeryę moglibyśmy sobie tu urządzić, gdybyśmy tylko chcieli!
— Co do zwierząt wtrącił Johnson, tych nam tu pewnie nie braknie; nie będą one z lodu, ale niemniej będą interesujące.
— To i dobrze, odparł wojowniczy doktór, niech przyjdą, a odeprzemy ich napaść. Wracając do domu w Petersburgu, dodam, że były w nim stoły, toalety, zwierciadła, kandelabry, świece, łóżka, materace, poduszki, firanki, zegary, krzesła, karty do gry, szafy i kredensy ze wszelkiemi naczyniami — słowem co potrzeba, a wszystko z lodu dłutowane, rzeźbione, giloszowane.
— Więc to był prawdziwy pałac? zapytał Bell.
— Tak jest, pałac. Ach lód! jakże Opatrzność łaskawa, że go stworzyła, skoro on się nadaje do tylu użytków i skoro z niego biedne rozbitki takie mają korzyści!
Na urządzaniu i zagospodarowaniu domu zeszło do 31 marca, w którym przypadało pierwsze święto Wielkiej Nocy; dzień ten poświęcono na zupełny wypoczynek i czytanie biblii w salonie służącym za miejsce zebrań.
Zaraz po świętach, przystąpiono do budowania magazynów i prochowni, co znowu zabrało tydzień, licząc w to i czas potrzebny na wyładowanie okrętu Porpoise, które z niemałą dopełniło się trudnością, bo przy wielkich mrozach nie można było długo na powietrzu pracować. Nakoniec 8-go kwietnia wszystkie zapasy żywności, paliwa i amunicyi, znajdowały się już na lądzie i w całkiem bezpiecznem schronieniu. Składy urządzono w północnej, a prochownię w południowej stronie płaszczyzny, w odległości około sześćdziesięciu stóp od domu; prócz tego przy składach postawiono pewien rodzaj psiarni, na pomieszczenie zaprzęgu grenlandzkiego; budynek ten doktór przezwał szumnie Psim pałacem (Dog-Palace). Co do Duka, ten zamieszkał w budynku dla ludzi przeznaczonym.
Po ukończeniu tego wszystkiego, doktór przystąpił do obwarowania placu. Pod jego kierunkiem płaszczyzna opasaną została prawdziwemi fortyfikacyami z lodu, które mogły ją bezpiecznie zasłonić od wszelkiej napaści: przy pomocy tak wybornego materyału jakim był śnieg, nie trudno było prowadzić roboty i szybko i dobrze. Tym sposobem doprowadzono mur do grubości siedmiu stóp; zresztą wyniosłe położenie płaszczyzny panującej nad zatoką, o wiele ułatwiało wzmocnienie pozycyi i oszczędziło pracy budowania skarp, przeciwskarp, krytych chodników, i t. p. dzieł inżynieryi wojskowej. Roboty ukończone zostały około 15-go kwietnia. Doktór zachwycał się swem dziełem.
Rzeczywiście, tak opasane płaskowzgórze mogłoby długi i skuteczny stawić opór całemu nawet pokoleniu Eskimosów, gdyby podobnego rodzaju nieprzyjaciel mógł się znaleźć pod tą szerokością. Hatteras badając zarysy zatoki, nie spotkał nic przypominającego chatki budowane przez plemiona grenladzkie; podróżni nasi pierwsi jak się zdaje postawili stopę na gruncie tych okolic całkiem nieznanych. Jeśli jednak nie było potrzeba obawiać się ludzi, to groziło jeszcze niebezpieczeństwo od dzikich zwierząt; schronienie zatem powinno było być niedostępne dla nich.



ROZDZIAŁ SIÓDMY.
Rozprawa kartologiczna.

Przez czas trwania tych przygotowań do zimowiska, Altamont zupełnie powrócił do zdrowia i odzyskał dawne siły, tak że mógł nawet pomagać przy wyładowywaniu okrętu.
Pomału odzyskiwał naturalną swą fizognomię tęgiego i krwistego mieszkańca Stanów Zjednoczonych; nie trudno w nim było poznać człowieka zdolnego i energicznego, zuchwałego, przedsiębierczego i gotowego na wszystko Amerykanina. Rodem on był z New-Yorku, żegludze poświęcił się od młodości, jak to sam opowiadał nowym swym towarzyszom. Okręt jego Porpoise, zbudowany został, uekwipowany i spuszczony na morze, kosztem stowarzyszenia bogatych kupców Unii, na czele którego stał głośny Grinnel, ten sam zamożny armator Stanów Zjednoczonych, który łożył koszta na wyprawę doktora Kane.
Pomiędzy Altamontem i Hatterasem zachodziło pewne podobieństwo charakterów i usposobień, ale nie sympatyj, dlatego też o przyjaźni tych ludzi nie mogło być mowy. Zresztą baczny spostrzegacz łatwo by dopatrzył pomiędzy niemi wielkie różnice. Altamont zdawał się być otwartszy, a jednak mniej był szczerym niż Hatteras i nie tyle budził zaufania, ile ponury i na pozór zamknięty w sobie kapitan. Ten ostatni powiedział swoje raz i już milczał; tamten prawił czasem dużo, a bez istotnej treści.
Doktór poznał charakter Amerykanina i nie bez słuszności przeczuwał blizką niechęć, a nawet nienawiść może, pomiędzy dowódzcami Forwarda i Porpoise.
Z dwóch tych dowódzców wszakże jeden był tylko potrzebnym. Zaiste, Hatteras mógł wymagać posłuszeństwa od Amerykanina, bo miał za sobą prawo starszeństwa i siły; lecz jeśli jeden stał na czele swych ludzi, drugi znajdował się na pokładzie swego okrętu. Dawało się to uczuwać.
Czy to przez prostą politykę, czy też wiedziony instynktem, Altamont przylgnął od razu do doktora; wprawdzie zawdzięczał mu życie, lecz sympatya więcej niż wdzięczność skłaniała go ku temu zacnemu człowiekowi. Takie było nieuniknione następstwo charakteru poczciwego Clawbonny: przyjaciele sami zewsząd skłaniali się ku niemu, jak rośliny ku słońcu. Pisano o ludziach którzy wstawali o godzinie piątej rano, aby sobie robić nieprzyjaciół — doktor wstawszy i o czwartej nawet pewnoby tego dokazać nie potrafił.
Doktór postanowił skorzystać z okazywanej mu przez Amerykanina przyjaźni, dla poznania prawdziwego powodu jego obecności na morzach podbiegunowych; lecz Altamont mimo obfitości słów nic nie powiedział prawdy, i tylko przytoczył znowu swą historyjkę o przejściu północno-zachodniem.
Doktór domyślał się czegoś innego, tego właśnie czego obawiał się Hatteras; dlatego też postanowił nie dopuścić nigdy, aby dwaj przeciwnicy w tym przedmiocie ze sobą mówili, chociaż mu się to niezawsze udawało. Każda najzwyczajniejsza rozmowa, mogła się zwrócić na tę drażliwą kwestyę i zapalić iskrę zobopólnej niechęci.
Czego się obawiał Clawbonny, to się i stało wkrótce. Po ukończeniu domu, doktór otwarcie jego chciał uczcić biesiadą, zaprowadzając niejako tym sposobem stare zwyczaje Europy, na nieznanym zupełnie lądzie. Bell zabił właśnie kilka kuropatw i zająca białego, pierwszego zwiastuna zbliżającej się wiosny.
Festyn ten odbył się w niedzielę 14-go kwietnia, przy bardzo pięknej pogodzie i suchem zupełnie powietrzu, a do tego w mieszkaniu dobrze ogrzanem.
Obiad był wspaniały: świeża zwierzyna wybornie smakowała przy suszonem i solonem mięsie, a doskonały pudding sporządzony własną ręką doktora, dwa razy z półmiska na talerze przechodził. Doktór opasany fartuchem i z nożem w ręku, taką w kulinarnej sztuce okazał biegłość, że się go nie powstydziłaby kuchnia nawet wielkiego kanclerza Anglii. Przy deserze ukazały się napoje, bo Amerykanina nie wiązały w tym względzie żadne prawa, ni zastrzeżenia, nie widział przeto potrzeby wstrzymywać się od użycia szklanki dżynu (gin), lub wódki (brandy); inni biesiadnicy, jakkolwiek ludzie wstrzemięźliwi, na ten jeden raz odstąpili z polecenia doktora od zwyczaju pod koniec uczty. Przy wznoszeniu toastu na cześć Unii, Hatteras zachował najgłębsze milczenie.
Wtedy to doktór wyprowadził na plac kwestyę bardzo zajmującą.
— Moi przyjaciele, rzekł on, niedość żeśmy przebyli morza, ławice i pola lodowe i doszliśmy aż do tego miejsca; mamy jeszcze coś do zrobienia. Proponuję, aby nadać nazwiska tej ziemi gościnnej, na której znaleźliśmy ocalenie i wypoczynek; wszakże ten zwyczaj przechowuje się oddawna u żeglarzy wszystkich krajów! Potrzeba koniecznie, abyśmy za powrotem do rodzinnego kraju złożyli wiadomości o hydrograficznej konfiguracyi tych wybrzeży, podając nazwy przylądków, zatok, cyplów i przystani.
— Doktór ma słuszność! zawołał stary Johnson; zresztą skoro miejsce jakie ma już swą nazwę to i lepiej wygląda i człowiekowi jakoś nie tak bardzo przykro, że wyrzucony jest na ląd całkiem nieznany.
— Co więcej, dorzucił Bell, nazwiska upraszczają wszelkie rozkazy i rozporządzenia, ułatwiając zarazem dokładne ich spełnienie. Może potrzeba zmusi nas do rozłączenia się, w celu zrobienia jakiej wyprawy, lub polowania, a cóż w takim razie lepszego, jak po nazwisku poznać punkt z którego się wyszło, lub w którym zebranie ogólne będzie wskazane.
— Ponieważ tedy wszyscy się na jedno zgadzamy pod tym względem, rzekł doktór, porozumiejmy się jakie imiona tym nadać ziemiom, a w nomenklaturze tej nie zapominajmy drogich nazwisk kraju naszego i przyjaciół. Ja miarkuję po sobie że nic mi takiej nie sprawia radości, jak gdy spotkam imię którego z mych towarzyszy, położone obok przylądka lub na jakiem morzu.
— Masz racyę doktorze, powiedział Amerykanin, a przytem przedstawiasz to w sposób podnoszący wartość pomysłu.
— Przystępujmy więc do czynności porządkiem, rzekł znowu doktór.
Hatteras nie brał dotąd udziału w rozmowie; był zamyślony. Gdy jednak oczy jego towarzyszy zwróciły się na niego, podniósł się i rzekł:
— Jeśli nikt nic przeciw temu mieć nie będzie, i lepszego nie poda pomysłu, to myślę (a mówiąc to patrzył na Altamonta), że należy naszemu pomieszkaniu nadać nazwę naszego budowniczego, najlepszego między nami człowieka, i nazwać je „Domem doktora.“
— Zapewne, rzekł Bell.
— Zgoda, przytakiwał Johnson, Dom doktora.
— Trudno coś lepszego wymyśleć, dodał Altamont, niech żyje doktór Clawbonny!
Potrójny okrzyk podniósł się na cześć doktora; Duk przyłożył się do niego potwierdzającem swem szczekaniem.
— Niech więc ten dom nosi nazwę swego twórcy, mówił Hatteras, dopóki nie odkryjemy nowego lądu, któremu nadamy imię naszego przyjaciela.
— Ah! zawołał Johnson, gdyby raj ziemski nie miał jeszcze nazwiska, to mu nazwa Clawbonny przystawałaby wybornie.
Doktór wzruszony, chciał się bronić przez skromność od tego zaszczytu, ale na nic się to nie zdało; musiał się zgodzić. Tak więc uznano i przyjęto, że wesoła ta uczta odbyła się w wielkim salonie Domu doktora, sporządzoną została w kuchni Domu doktora, i że uczestnicy bankietu, poszli po ukończeniu jego na spoczynek do sypialni w Domu doktora.
— Teraz, rzekł doktór, przejdźmy do ważniejszych miejsc kraju przez nas odkrytego.
— Jest, rzekł Hatteras, ogromne, otaczające nas morze, na wodach którego aż dotąd żaden jeszcze okręt nie postał.
— Jakto żaden? zawołał Altamont, sądzę, że Porpoise nie powinien być pominiętym, chyba że może lądem się tu dostał, dorzucił z przekąsem.
— Rzeczywiście takby myśleć można, odpowiedział Hatteras, sądząc po skałach na których on pływa w tej chwili.
— Zawsze to więcej warto, odparł urażony Altamont, aniżeli wylecieć w powietrze, jak to uczynił Forward.
Hatteras chciał już porywczo odpowiedzieć, gdy wdał się doktór.
— Ależ moi przyjaciele, rzekł, nie idzie tu by najmniej o okręty, lecz o morze nieznane.
— Nie jest ono nieznane, powiedział Altamont, owszem wskazane już jest i nazwane na wszystkich kartach krain podbiegunowych. Nazywa się ono Oceanem północnym i nie sądzę aby potrzeba było zmieniać jego nazwę; może później, gdy przekonamy się, że ono tworzy tylko oddzielną jakąś zatokę, lub ciaśninę, wtedy zobaczymy co zrobić wypadnie.
— Niechże i tak będzie, rzekł Hatteras.
— Otóż to tak lubię! zawołał doktór, żałujący niemal, że potrącił o przedmiot brzemienny współzawodnictwem narodowości.
— Przejdźmyż więc do lądu, po którym obecnie stąpamy, rzekł Hatteras, bo ten zapewne nie został jeszcze nazwanym, na kartach nawet najświeższych.
To mówiąc utopił wzrok w Altamonta, który nie zmięszany bynajmniej odpowiedział:
— Kto wie panie Hatteras! i w tym punkcie jeszcze mylić się możesz.
— Jakto! mylić się mogę? więc ta ziemia nieznana, ten grunt nowy...
— Ma już swoje nazwisko, spokojnie odrzekł Amerykanin.
Hatteras zamilkł; wargi mu drżały.
— Jakież to jest to nazwisko? zapytał doktór, trochę zdziwiony twierdzeniem Amerykanina.
— Zwyczajem jest, odrzekł Altamont, a nawet obowiązkiem dobrego żeglarza, nazywać każdy ląd do którego on pierwszy przybije. Sądzę, że w okolicznościach obecnych mogłem i powinienem był użyć tego prawa niezaprzeczonego...
— Jednakże... odezwał się Johnson, któremu nie podobał się imponujący chłód Amerykanina.
— Bo trudno temu zaprzeczyć, ciągnął dalej Altamont, że Porpoise pierwszy przybił do tych brzegów; znajduje się przy nich, choćby się nawet lądem tu miał dostać, mówił dalej patrząc na Hatterasa.
— Pretensya według mnie jest niesłuszna, rzekł Hatteras poważnie, powstrzymując gniew tajony; aby mieć prawo do nadawania nazwiska jakiemu krajowi, trzeba go najprzód odkryć, a pan tego, jak mi się zdaje, nie uczyniłeś. Zresztą, gdyby nie pomoc przez nas ci dana, cóżby się stało z tobą mój panie, który nam teraz pragniesz narzucać warunki? Byłbyś zginął, zakopany na dwadzieścia stóp pod śniegiem.
— A gdyba nie ja znowu mój panie, żywo odparł Amerykanin, gdyby nie mój okręt, w cóż byście wy się obrócili? pomarlibyście z zimna i z głodu!
— Ależ moi przyjaciele, rzekł doktór, usiłując pogodzić wzburzonych dowódzców; uspokójcie się tylko, a przyjdziemy przecie do porozumienia.
— Ten pan, mówił dalej Altamont wskazując na kapitana, będzie miał prawo nazwać wszystkie inne ziemie jakie odkryje, jeżeli odkryje jakie; lecz ten ląd do mnie należy! niepozwolę nawet, aby on nosił dwie nazwy, jak ziemia Grinnel’a, którą także nazywają krajem księcia Alberta, dlatego, że jednocześnie prawie poznał ją Anglik i Amerykanin. Tu rzecz się ma całkiem inaczej. Ja mam za sobą niezaprzeczone prawo pierwszeństwa! Mój statek najpierwszy przybił do tych wybrzeży, żadna stopa ludzka przedemną nie postała na tym lądzie, któremu ja nadałem nazwisko — i takowe zachować musi.
— A jakież jest to nazwisko? zapytał doktór.
— Nowa Ameryka! odpowiedział Altamont.
Hatteras zacisnął pięści, lecz jeszcze powstrzymał się od wybuchu.
— Czy możecie mi dowieść, mówił dalej Altamont, że Anglik jaki był tu wprzód niż Amerykanin?
Johnson i Bell milczeli, choć ich zarówno dotykał wyniosły ton zuchwałego Yankesa — lecz w tym razie naprawdę nie było co odpowiedzieć.
Po chwili przykrego milczenia, doktór znowu głos zabrał i rzekł:
— Moi przyjaciele, najpierwszem prawem ludzkiem, jest prawo słuszności, bo z niej płyną wszystkie inne. Bądźmyż przeto sprawiedliwymi i nie dajmy się powodować żadnemi ubocznemi względami. Nie możemy w żaden sposób zaprzeczyć Altamontowi pierwszeństwa, a przy tem pewny jestem, że my jako reprezentanci Anglii nie jednę tu jeszcze znajdziemy sposobność do robienia odkryć i nadawania im nazw jakie zechcemy. Pozostawmy temu lądowi nazwisko Nowej Ameryki. Lecz ponieważ Altamont nie ponazywał różnych punktów tej miejscowości, nie widzę zatem żadnej przeszkody, w nadaniu tej przystani imienia Wiktorya.
— Dobrze, odpowiedział Altamont, jeśli ten oto przylądek zachodzący w morze, nosić będzie nazwę Waszyngtona.
— Mogłeś pan wybrać imię mniej przykre dla ucha Anglika, zawołał Hatteras z uniesieniem.
— Ale nie mogłem znaleźć przyjemniejszego dla Amerykanina, z dumą odpowiedział Altamont.
— Niema się o co sprzeczać, rzekł doktór, zadający sobie dużo pracy dla utrzymania zgody stron obu; o to nie może być sporu. Pozwólmy Amerykanom szczycić się wielkimi ludźmi swego narodu! geniusze wszędzie mają swe prawa, a skoro Altamont zrobił swój wybór, mówmyż teraz i my o nas i o naszych. Niech nasz kapitan...
— Ponieważ ta ziemia jest amerykańską, przerwał Hatteras, ja nie chcę aby tu moje nazwisko figurowało.
— Czyż takie jest nieodwołalne twe postanowienie? zapytał doktór.
— Bezwątpienia, odrzekł Hatteras.
Doktór nie nalegał dłużej.
— A więc na nas kolej, rzekł zwracając się do cieśli i starego marynarza; pozostawmy tu jakiś ślad naszego przejścia. Wnoszę, aby wyspę którą ztąd widać na morzu w odległości trzech mil, nazwać wyspą Johnsona, na cześć naszego poczciwego retmana.
— Oh! panie Clawbonny, jąkał zmięszany Johnson.
— Górę zaś, którąśmy widzieli w stronie zachodniej, nazwijmy górą Bella, jeśli nasz cieśla zgadza się na to.
— Zbytek zaszczytu dla mnie, odpowiedział Bell.
— To jest tylko sprawiedliwość odparł doktór.
— I nic sprawiedliwszego! dodał Altamont.
— Więc pozostaje nam już tylko ochrzcić naszą fortecę, mówił dalej doktór; ponieważ ani Jej Królewskiej Mości Królowej Wiktoryi, ani Waszyngtonowi, lecz Bogu samemu zawdzięczamy ocalenie i to schronienie nasze, nazwijmy je więc Szańcem Boskiej Opatrzności.
— Wyborna myśl! zawołał Altamont.
— I jak to brzmi dobrze: Szaniec Boskiej Opatrzności. Tak tedy powracając z wycieczki naszej na północ, około przylądka Waszyngtona, dostaniemy się do przystani Wiktorya; ztamtąd do Szańca Boskiej Opatrzności, aż znajdziemy spoczynek i pożywienie w Domku Doktora.
— Tymczasem na tem staje, mówił doktór, później, w miarę odkryć przez nas dokonywanych, znajdziemy inne jeszcze nazwiska, które bez sprzeczki, mam nadzieję, będą przyjęte. Bo tutaj, przyjaciele moi kochać się i wspierać powinniśmy nawzajem. Na tym odległym kawałku ziemi, my przedstawiamy ludzkość całą; nie dajmyż się unosić i powodować tym obrzydłym namiętnościom rujnującym społeczeństwa; siłę i jedność zachowajmy na przeciwności, jakie nas spotkać mogą. Któż może przewidzieć, co jeszcze przed powrotem do rodzinnej ziemi, wycierpieć będziemy zmuszeni. Bądźmyż więc pięciu jak jeden; dajmy pokój rywalizacyi, która tu mniej jak gdziekolwiekbądź przynieść nam może korzyści. Rozumiesz mnie panie Altamont? i ty kapitanie Hatteras?
Obaj zagadnięci milczeli, ale doktór udawał że zna ich odpowiedź. Rozmowa tymczasem przeszła na inny przedmiot, a przedewszystkiem zaczęto robić projekta wycieczek myśliwskich, dla urozmaicenia żywności. Z wiosną powrócić miały kuropatwy, zające, lisy, a nawet niedźwiedzie; postanowiono zatem nie opuścić ani jednej sposobności przyjaznej, i częste robić wycieczki po lądzie Nowej Ameryki.



ROZDZIAŁ ÓSMY.
Wycieczka do północnej części przystani Wiktorya.

Nazajutrz o wschodzie słońca, Clawbonny drapał się po niewygodnych szczerbach na ścianę skalistą, do której przylegał Domek Doktora i która kończyła się wierzchołkiem jakby ściętym. Nie bez trudu wdarł się na ten szczyt, z którego wzrok obejmował ogromną, nierówną płaszczyznę, będącą jakoby wynikiem silnych wstrząśnień wulkanicznych. Ląd i morze okryte były ogromnym białym całunem, i odróżnić ich od siebie nie można było.
Widząc że punkt wyniosły, na którym się obecnie znajdował, panował nad całą obszerną okolicą, doktór powziął myśl której nikt ze znających go nie byłby się dziwił. Myśl tę rozważał, obrabiał i zupełnie ją opanował, gdy wracając do domku lodowego, postanowił udzielić ją swym towarzyszom.
— Przyszło mi do głowy, rzekł, aby na szczycie wierzchołka góry wznoszącej się nad płaszczyzną, wystawić latarnię morską.
— Latarnię? a to na co?
— Tak, latarnię, z której podwójny osiągniemy pożytek: raz, że będzie ona przewodnikiem naszym w powrocie ze wszystkich wycieczek, a powtóre, że oświecać nam będzie płaszczyznę przez ciąg długich ośmiu miesięcy zimowych.
— Zapewne, rzekł Altamont, przyrząd taki mógłby być bardzo pożyteczny, ale z czegóż go zrobić?
— Z czego zrobić? z jednej z latarń okrętowych znajdujących się na Porpoise.
— Zgoda, ale czemże ją opalać będziesz? czy tłustością z fok może?
— Bynajmniej! światło z tego tłuszczu nie ma tak wielkiej mocy; zaledwieby je przez mgłę dojrzeć było można.
— Czy nie masz czasem zamiaru wydobyć wodoród z naszego zapasu węgla i robić z niego gaz oświetlający?
— O! i to światło jeszczeby nie było wystarczające, a prócz tego, pochłonęłoby znaczną część naszego materyału opałowego.
— Zatem, rzekł Altamont, nie widzę sposobu....
— Co do mnie, odezwał się Johnson, po zrobieniu kuli z merkuryuszu, soczewce z lodu i wybudowaniu Szańca Boskiej Opatrzności, sądzę że pan Clawbonny zdolnym jest wszystko co zechce.
— Powiedzże nam więc doktorze, mówił Altamont, jaki to rodzaj latarni urządzić zamyślasz?
— Poprostu, odpowiedział doktór, latarnię ze światłem elektrycznem.
— Ze światłem elektrycznem!
— Bezwątpienia, na pokładzie twego okrętu panie Altamont, znalazłem stos Bunsena, w wybórnym przechowany stanie?
— Cóż z tego? spytał Amerykanin.
— Zabierając go z sobą, widocznie mieliście zamiar robienia doświadczeń; dla czegóżbyśmy dziś nie mogli wydobyć z niego elektryczności, która i światła da nam wiele i takowe nic kosztować nie będzie?
— Wybornie! zawołał stary retman, a im prędzej weźmiemy się...
— Do roboty zatem! materyału mamy dosyć; w ciągu jednej godziny możemy wznieść słup lodowy na dziesięć stóp wysoki, co aż nadto będzie wystarczającem.
Doktór udał się na wierzchołek ściany skalistej, prowadząc za sobą swych towarzyszy; robota rozpoczętą, i szybko ukończoną została. Na wierzchu świeżo wzniesionego słupa ustawiono latarnię przeniesioną z okrętu; doktór umieścił w niej druty przewodnie, dotykające drugim końcem stosu ustawionego w salonie Domku Doktora, dla zabezpieczenia go od wpływu zimna. Skoro zmrok nastał, zajaśniała wiązka natężonych promieni światła, którego wiatr ani przyćmić, ani zagasić nie zdołał. Śliczny był widok tych drżących promieni, których blask walczący z białością śniegu uwydatniał cień wszystkich okolicznych krawędzi. Stary Johnson oklaskami radość swą objawiał.
— Otóż, zawołał, pan Clawbonny teraz słońce nam zrobił.
— Wszystko człowiek przy dobrej woli zrobić może, ze skromnością odpowiedział doktór.
Mróz położył koniec uniesieniom, i wszyscy uciekli przed nim pod kołdry.
Tryb życia rozbitków był bardzo regularny. W ciągu następnych dni od 15-go do 20-go kwietnia, pogoda była bardzo niepewna. Temperatura zmieniała się często, o dwadzieścia stopni, a w atmosferze odbywały się zmiany niespodziewane.
W sobotę jednak wiatr ucichł, co pozwoliło na zrobienie wycieczki; postanowiono dzień jeden poświęcić na polowanie, w celu odświeżenia zapasów.
Raniuteńko, chociaż niebo jeszcze było zachmurzone, Altamont, Bell i doktór puścili się w drogę, uzbrojeni w dubeltówki, amunicyę, siekiery i noże, na przypadek, gdyby potrzebowali wyżłobić sobie schronienie w śniegu.
Podczas ich nieobecności, Hatteras miał zwiedzić wybrzeże i poczynić potrzebne obserwacye. Doktór odchodząc nie zapomniał zapalić latarni, której światło dzielnie, rywalizowało z jasnością promieni słonecznych. Światło elektryczne, wyrównywające blaskowi trzech tysięcy świec, lub trzechset dziobków gazowych, samo tylko może być przyrównanem do światła dziennego.
Mróz był suchy, lecz dokuczliwy, pomimo powietrza bardzo spokojnego. Myśliwcy skierowali się ku przylądkowi Waszyngtona, z łatwością stąpając po stwardniałym śniegu. Przylądek odległym był od Szańca Opatrzności o trzy mile; przestrzeń tę przebyli w ciągu pół godziny. Duk biegał naokoło, wietrząc zwierzynę.
Wybrzeże pochylało się ku wschodowi, a wysokie szczyty przystani Wiktorya, przeciwnie, ku północy. To naprowadzało na wniosek, że Nowa Ameryka mogła być wyspą; lecz nie o konfiguracyę jej szło w ową chwilę.
Myśliwi szybko szli brzegiem morza, nie napotykając nigdzie ani najdrobniejszych śladów bytności człowieka, słowem, stąpali po dziewiczym gruncie.
Idąc tak ciągle przez trzy godziny, uszli z piętnaście mil drogi, a nawet posiłek spożyli, nie zatrzymując się ani na chwilę. Zdawało się że polowanie będzie bezowocne, bo zaledwie gdzieniegdzie napotykali ślad zająca, lisa, lub wilka; tylko ptaki tak zwane śniegowe (snow-birds) ukazujące się tu i owdzie, zapowiadały powrót wiosny, a z nią i zwierząt północnych.
Trzej podróżni nieraz długo musieli kołować chcąc obejść głębokie parowy i ostre skały łączące się z górą Bella. Po dość znacznem nadłożeniu drogi, wrócili znowu do brzegu morskiego. Lody jeszcze nie puściły, owszem, morze było mocno zamarznięte, choć ślady fok świadczyły już o wychodzeniu ich na lodowe pole, dla odetchnięcia świeżem powietrzem, a niektóre, jak to trop wskazywał, na ląd się nawet posunęły.
Zwierzęta te bardzo lubią promienie słoneczne i chętnie wylegają się na brzegu przez całe godziny, używając rozkoszy ożywczego ciepła.
Doktór zwrócił na to uwagę swych towarzyszy.
— Zauważmy dobrze to miejsce, mówił, bo bardzo być może, iż z nadejściem lata, spotykać tu będziemy foki secinami; w krajach niewiele przez ludzi nawiedzanych, dają one z łatwością do siebie dostąpić, a przeto i do schwytania nie są trudne. Lecz trzeba się bardzo strzedz, aby ich nie przestraszać, bo raz spłoszone nikną i nigdy już więcej w to miejsce nie powracają. Nieraz się przytrafiało, że niezręczni rybacy zamiast zabijać pojedyńczo, atakowali je często w masie, z hałasem i bardzo natarczywie, na czem bynajmniej nie zyskało ich przedsięwzięcie.
— Czy na foki polują dla skór tylko samych, czy też i dla tłuszczu? zapytał Bell.
— Europejczycy szukają obojga, a Eskimosi jedzą je nawet, żyją niemi, pożerają je mięszając z krwią i tłuszczem. Przysmak to jak się zdaje nie osobliwy, a jednak ja znam sposób przyrządzania wybornych kotletów, któreby każdemu z pewnością smakowały, gdyby tylko zdołał przezwyciężyć wstręt do czarnego koloru mięsa.
— Ja z góry przyrzekam jeść to co pan z mięsa foki zrobić zechcesz, odezwał się Bell.
— Niedojdziesz mój przyjacielu, rzekł doktór, do takiej doskonałości jak Grenlandczyk, pożerający do piętnastu funtów tego mięsa dziennie.
— Piętnaście funtów! zawołał cieśla, no, winszuję im tak zdrowych żołądków!
— Są to żołądki mieszkańców północy, ogromne żołądki rozpychające się dowolnie i z równąż łatwością głód znosić zdolne. Siadając do stołu, Eskimos jest chudy, wstając od obiadu jest już dobrze podtuczony. Bo też obiad jego nierzadko trwa dzień cały.
— Widocznie zatem, spytał Altamont, żarłoczność ta właściwą jest wszystkim mieszkańcom zimnych krajów?
— Tak sądzę, od rzekł doktór; W krajach północnych jeść potrzeba wiele, nietylko dla nabrania siły, ale i dla utrzymania życia. Dlatego też Kompania zatoki Hudsońskiej przeznacza dla każdego człowieka albo ośm funtów mięsa, albo dwanaście funtów ryby, lub nareszcie dwa funty zasuszonego ekstraktu mięsnego dziennie.
— Otóż to co się nazywa porcya porządna, odezwał się cieśla.
— Nie tak bardzo jak sądzisz mój przyjacielu i upewnić cię mogę, że Indyanin obdarowany taką racyą, nie więcej pracuje, jak każdy Anglik spożywający swój funt wołowiny i kwartę piwa. Niemniej nas zadziwiać może uczta takich Eskimosów. Sir John Ross zimując w kraju Boothia, podziwiał żarłoczność swych przewodników. Opowiada on naprzykład w jednem miejscu, że dwaj ludzie, dwaj powtarzam, w ciągu jednego poranka zjedli ćwierć wołu piżmowca; krajali oni to mięso na długie wązkie pasy wlekące się aż po ziemi, i tak pomału, trzymając w ustach, pożerali, jak wąż boa połykający wołu — i tak jak on czynili to leżąc wyciągnięci na ziemi.
— A! niechże ich licho porwie z taką ucztą! zawołał Bell z obrzydzeniem.
— Każdy ma swój sposób biesiadowania, filozoficznie wtrącił Amerykanin; a ponieważ w klimacie północnym jeść wiele koniecznie potrzeba, nic też dziwnego, że we wszystkich relacyach podróży po tych krajach, natrafiamy zawsze na wzmianki o jedzeniu.
— I ja także, dodał doktór, tę samą zrobiłem uwagę, pochodziło ztąd, że ponieważ w kraju gdzie tyle jadać potrzeba, nie zawsze łatwo jest zdobyć sobie żywność, przeto ciągle o niej myślą i mówią.
— Jednakże, mówił znowu Altamont, jeśli mnie pamięć nie myli, w najzimniejszych prowincyach Norwegii, wieśniacy nie potrzebują tak wielkiej ilości pożywienia: wystarcza im nabiał, jaja, chleb z kory brzozowej, niekiedy trochę łososia; mięsa nie jadają nigdy, a przecież są tam chłopy tęgie, rosłe i silne ogromnie.
— Dzieje się to skutkiem ustroju organicznego, którego ja wytłomaczyć już nie potrafię, rzekł doktór; jednakże sądzę, że drugie, lub trzecie pokolenie Norwegów, przesiedlone do Grenlandyi, potrzebowałoby już zapewne takiego pożywienia jakie potrzebne jest dla Eskimosów. I my, dłużej tu pozostawszy, zamienilibyśmy się pod tym względem w Eskimosów, choćbyśmy podobno nie stali się nigdy tak wyrafinowanymi jak oni smakoszami.
— Ja, rzekł Bell, słuchając pana Clawbonny, czuję już jak mi apetyt wzrasta.
— Ja zaś przeciwnie, powiedział Altamont, czuję rosnący w sobie wstręt do mięsa foki. Możemy zaraz przekonać się o naszych usposobieniach, bo jeśli się nie mylę, to widzę na lodzie rozciągniętą jakąś ruszającą się masę.
— Cielę morskie! zawołał doktór, baczność! ostrożnie naprzód!
I rzeczywiście, ogromny zwierz ziemnowodny leżał na lodzie, w odległości dwustu yardów (około 320 łokci) od podróżnych, wylegając się rozkosznie na słońcu.
Trzej myśliwi rozeszli się w taki sposób, żeby otoczyć zwierzę ze wszech stron i przecięć mu drogę do ucieczki; tak idąc i kryjąc się poza wyniosłościami, zbliżyli się do niego i dali ognia.
Zwierzę rzucało się w podskokach, usiłowało zdruzgotać lód by dostać się do wody, lecz Altamont rzucił się na nie z siekierą i przeciął mu płetwy na grzbiecie; próbowało na chwilę obrony, lecz nadaremnie — aż nowe strzały położyły je, broczące się we krwi własnej.
Zwierz ubity był niezwykłej wielkości, miał bowiem około 15 stóp długości od chrapu do końca ogona, i niezawodnie byłby wydał kilkanaście baryłek tłuszczu.
Doktór wyrąbał z mięsa części najsmaczniejsze a resztę porzucił na pastwę krukom, już w tej porze roku, coraz częściej ukazującym się w powietrzu.
Ponieważ zmrok zapowiadał nadejście nocy, pospieszono przeto z powrotem do Szańca Boskiej Opatrzności. Niebo było pogodne, oświecone milionami gwiazd błyszczących.
— Ruszajmy w drogę, rzekł doktór, bo już dość późno; polowanie nasze nie bardzo się powiodło, ale narzekać nie mamy powodu, skoro dostarczyło nam wieczerzy. Drogę obierzmy najkrótszą, ale potrzeba dobrze uważać na gwiazdy, żeby nie zabłądzić.
Ale w stronach gdzie gwiazda północna błyszczy prostopadle nad głową wędrowca, niedogodnie jest brać ją za przewodnika; bo w istocie gdy punkt północny jest na samym wierzchołku sklepienia niebios, trudno oznaczyć inne punkta kardynalne. Szczęściem że księżyc i wielkie konstellacye pomogły doktorowi do oznaczenia drogi. Żeby ją skrócić, postanowił nie wracać już wygięciami pobrzeża, ale iść po linii przekątnej. Byłoto prościej, ale mniej bezpiecznie. To też po kilku godzinach pochodu, mały oddział zbłąkał się zupełnie.
Zaczęto myśleć o przepędzeniu nocy w domku lodowym i doczekać dnia żeby się łatwiej oryentować, choćby wrócić na brzeg i przy nim posuwać się — lecz doktór nie chcąc niepokoić Hatterasa i Johnsona, nalegał aby iść dalej.
— Duk nas prowadzi, mówił, a Duk omylić się nie może; instynkt jego nie potrzebuje gwiazd i busoli. Idźmy za nim.
Duk biegł naprzód, a podróżni spuścili się zupełnie na jego zmyślność. I nie omylili się, bo wkrótce na horyzoncie ukazało się żywe światło, którego nie można było wsiąść za gwiazdę, bo ze zbyt niskiej mgły wychodziło.
— Aha! zawołał doktór, otóż i nasza latarnia!
— Czy tak sądzisz? panie Clawbonny, zapytał cieśla.
— Jestem tego pewny. Idźmy śmiało.
I rzeczywiście, im bliżej, tem światło było wyraźniejsze, tak że wkrótce otoczeni zostali atmosferą świetlaną; szli w ogromnym promieniu, a długie cienie daleko padały za niemi na ziemię pokrytą śniegiem.
Zdwoili kroku, i wpół godziny potem znajdowali się już w obrębie Szańca Boskiej Opatrzności.



ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.
Zimno i ciepło.

O ile Hatteras i Johnson mocno byli niespokojni o swych towarzyszy, o tyle znowu ci uszczęśliwieni zostali powrotem do wygodnego i bezpiecznego swego schronienia. Powietrze pod wieczór bardzo się oziębiło; termometr wskazywał trzydzieści jeden stopni niżej zera.
Myśliwi strudzeni byli niezmiernie i przeziębli, lecz w mieszkaniu ożywcze ciepło utrzymywały piece dobrze ogrzane. Doktór, przyszedłszy trochę do siebie, zabrał się zaraz do kuchni i sporządził naprędce kilka kotletów z mięsa cielęcia morskiego. O dziewiątej godzinie wieczorem, pięciu biesiadników siadło do posilnej wieczerzy.
Wszyscy jedli z ogromnym, jak Eskimosi, apetytem. Kotlety uznano za wyborne, czego najlepszym dowodem było to, że ani jeden nie został na półmisku.
Na wety doktór wedle zwyczaju przygotował kawę; nie pozwalał on nikomu przyrządzać tego doskonałego napoju, który sam własną ręką robił na maszynce opalanej spirytusem i wrzącą prawie podawał towarzyszom, gdyż utrzymywał, że inna niegodna jest jego gardła. Tego wieczora pił ją tak gorącą, że towarzysze nie mogli go naśladować.
— Ależ doktorze, poparzysz sobie wnętrzności, rzekł Altamont.
— Nic mi nie będzie mój kapitanie, odpowiedział doktór.
— Chyba masz pan podniebienie miedzią podbite, wtrącił Johnson.
— Bynajmniej, moi przyjaciele i zaręczam, że w tym względzie możecie brać przykład ze mnie. Są ludzie, a ja właśnie do liczby tych należę, którzy piją kawę gorącą na pięćdziesiąt pięć stopni.
— Pięćdziesiąt pięć stopni! za wołał Altamont, ależ ręka nie wytrzymałaby takiego gorąca.
— Masz słuszność kapitanie, bo też ręka nie może znieść więcej jak pięćdziesiąt stopni gorąca w wodzie; lecz podniebienie i język są wytrzymalsze niż ręka.
— Zadziwiasz mnie doktorze, rzekł Altamont.
— A więc przekonam was że tak jest.
Wziąwszy termometr wiszący w salonie, doktór zanurzył go w filiżance kawy wrzącej, a skoro takowy wskazał pięćdziesiąt pięć stopni gorąca, wypił ulubiony swój napój z prawdziwą przyjemnością.
Bell chciał go naśladować, lecz poparzył sobie usta, że aż krzyknął.
— Brak przyzwyczajenia, rzekł doktór.
— Powiedz nam panie Clawbonny, odezwał się Altamont, jaką najwyższą temperaturę znieść może ciało człowieka.
— Są to rzeczy, odrzekł doktór, już doświadczeniem stwierdzone i w tej materyi posiadamy fakta bardzo ciekawe. Niektóre z nich pamiętam, a te przekonają was, że można z łatwością do wszystkiego się przyzwyczaić, a nawet nie upiec się w gorącu dostatecznem do usmażenia befsztyku. Czytałem naprzykład, że dziewczęta posługujące w piekarni miejskiej w La Rochefoucauld (we Francyi), mogły przez dziesięć minut pozostawać w piecu, skoro ten ogrzany był do temperatury stu trzydziestu dwóch stopni, to jest do temperatury o trzydzieści dwa stopnie wyższej niż ją posiada woda wrząca — a w około nich tymczasem gotowały się kartofle i mięso, jak być może najlepiej.
— A to osobliwe dziewczęta! zawołał Altamont.
— Posłuchajcie teraz, opowiem wam inny jeszcze przykład. Dziewięciu naszych rodaków: Fordyce, Banks, Solander, Blagdin, Home, Nooth, lord Seaforth i kapitan Philips, w 1774 roku wytrzymali temperaturę gorącą na sto dwadzieścia ośm stopni Celsiusza, w której gotowały się jaja i piekł doskonale rostbef.
— I to Anglicy! rzekł Bell z pewnem uczuciem dumy.
— Tak jest, odpowiedział doktór.
— Oh! Amerykanie byliby lepiej zrobili, odezwał się Altamont.
— Boby się popiekli, dorzucił doktór z uśmiechem.
— A choćby i tak? odrzekł Amerykanin.
— Ponieważ jednak nie próbowali tego, pozostaję przy moich rodakach, a tymczasem opowiem jeszcze jeden, ostatni fakt, który wydałby się niepodobnym do wiary, gdyby w wątpliwość podać było można zeznanie naocznych świadków. Książę Raguzy i doktór Jung, to jest Francuz i Austryak, widzieli pewnego Turka kąpiącego się w wodzie mającej ciepła siedmdziesiąt ośm stopni.
— I cóż w tem dziwnego? zapytał Johnson, przecież to daleko mniej aniżeli wytrzymały dziewczęta z La Rochefoucauld i nasi dzielni rodacy.
— O przepraszam, odpowiedział doktór, wielka to różnica pozostawać w powietrzu gorącem i w wodzie gorącej; powietrze gorące sprowadza transpiracyę, która ciało zabezpiecza, kiedy tymczasem w wodzie gorącej ciało nie transpiruje tylko się parzy. Dlatego też najwyższa temperatura, jaką oznaczają dla kąpieli, jest czterdzieści dwa stopnie. Turek ten przeto był człowiekiem nadzwyczajnym, skoro taki stopień ciepła znieść potrafił.
— Panie Clawbonny, zapytał Johnson, jakaż jest zwykła temperatura istot żyjących?
— Rozmaita, odpowiedział doktór, odpowiednio do natury tychże. I tak: najwięcej ciepła mają w sobie ptaki, a między niemi na szczególniejszą uwagę zasługują kaczki i kury; ciepło ich ciała przechodzi bowiem czterdzieści trzy stopnie, kiedy sowa ma tylko czterdzieści stopni ciepła. Po nich idą dopiero zwierzęta ssące, a w tej liczbie i ludzie; cieplik Anglików wynosi pospolicie trzydzieści siedm stopni.
— Jestem pewny, rzekł śmiejąc się Johnson, że pan Altamont będzie reklamował w imieniu Amerykanów.
— Bo i rzeczywiście, mówił Altamont, jestem przekonany, że rodacy moi bardzo wiele posiadają ciepła, lecz nie mogę dokładnie go oznaczyć, ponieważ nie zanurzałem w nich termometru.
— Różnica, rzekł doktór, pomiędzy ludźmi ras rozmaitych nie jest wielka, skoro ci znajdują się w jednakich okolicznościach, choćby i pokarmy przez nich używane były rozmaite; powiedziałbym nawet, że cieplik w człowieku jest prawie ten sam tak pod równikiem, jak i pod biegunem.
— Tak więc, rzekł Altamont, ciepło w nas jest takie samo tu jak i w Anglii.
— Bezmała takie same, odpowiedział doktór; inne zwierzęta ssące, mają w ogóle wyższą w sobie temperaturę od człowieka. Najwięcej zbliżają się do niego, koń, zając, słoń i tygrys; lecz kot, wiewiórka, szczur, pantera, baran, wół, pies, małpa, kozioł i koza, mają ciepło nieco wyższe, a świnia jeszcze wyższe, bo przeszło czterdzieści stopni.
— To jest dla nas trochę upokarzające, powiedział Altamont.
— Dalej następują, ziemnowodne zwierzęta i ryby, których cieplik jest tak różny, jak temperatura wód w jakich przebywają. Wąż ma zaledwie trzydzieści stopni ciepła, żaba dwadzieścia pięć, rekin tyleż prawie. Owady zdają się posiadać temperaturę wody i powietrza.
— Wszystko to dobrze: odezwał się milczący dotąd Hatteras, i dziękuję doktorowi za to, że dzieli się z nami swemi wiadomościami naukowemi, ale uważam, że dotąd o samem tylko cieple mówiono, jak gdyby nas czekały ogromne upały. Czy nie byłoby właściwszem, pomówić o zimnie, dowiedzieć się na co jeszcze narażeni być możemy, i jakie najniższe temperatury aż dotąd były obserwowane?
— Słuszne jest żądanie pana kapitana, rzekł Johnson.
— Ale i owszem, odparł doktór, mogę i w tym względzie dać objaśnienia.
— Naturalnie, zauważył stary retman, czegóżbyś też pan nie wiedział panie Clawbonny.
— Moi drodzy, ja wiem to tylko czego się od innych nauczyłem, a gdy to wam powiem będziecie tacy mądrzy jak i ja. Otóż co wam mogę powiedzieć o mrozach, jakie się w Europie przytrafiały w różnych czasach: Dość znaczna jest liczba zim pamiętnych mrozami i zdaje się, że one peryodycznie wracają co czterdzieści jeden lat mniej więcej, co odpowiada epokom ukazywania się najliczniejszych plam na słońcu. Przytaczam pomiędzy innemi zimę 1364 roku, kiedy Rodan zamarzł aż po Arles; zimę 1408 r. w której Dunaj pokrył się lodem na całej swej swej długości; zimę 1509 r., podczas której Adryatyk i morze Śródziemne, zamarzły pod Wenecyą, Cettą i Marsylią, a morze Baltyckie jeszcze w dniu 10-go kwietnia pokryte były lodem; zimę 1608 r., podczas której w Anglii wyginęło wszystko bydło; zimę 1789 r., gdy Tamiza pokryta była lodem aż po Gravesend, to jest o 6 mil poniżej Londynu; zimę 1813 r., której straszną pamięć Francuzi zachowali, i nakoniec 1829 r. najwcześniejszą i najdłuższą ze wszystkich zim dziewiętnastego stulecia. Tyle co do Europy.
— Lecz powiedz nam doktorze, do jakiego stopnia zimno dojść może tutaj, poza kołem biegunowem? zapytał Altamont.
— Sądzę odpowiedział Clawbonny, żeśmy przebyli w tym roku największe mrozy, jakie były kiedykolwiek na świecie, bo pewnego dnia, termometr alkoholowy wskazywał pięćdziesiąt ośm stopni Celsjusza, niżej zera, a jeśli mnie pamięć nie myli, największe mrozy jakie podróżujący w tych stronach znosili, były: czterdzieści dziewięć stopni na wyspie Melville, pięćdziesiąt dwa w porcie Felix, i pięćdziesiąt sześć stopni w Fort-Reliance.
— Tak jest, rzekł Hatteras, niesłychanie ostra zima zatrzymała nas w podróży i to bardzo nie w porę.
— Zatrzymała was? spytał Altamont, bacznie patrząc w oczy kapitana.
— W naszej podróży na wschód, spiesznie odpowiedział doktór.
— Tak tedy, mówił dalej Altamont, najwyższy i najniższy stopień temperatury, jaką człowiek znieść może, trzyma środek pomiędzy dwustoma blisko stopniami.
— Tak jest rzekł doktór, termometr wystawiony na wolne powietrze w cieniu, nigdy nie podnosi się wyżej jak do pięćdziesięciu siedmiu stopni nad zero, a w czasie najtęższych mrozów nie opada nigdy niżej jak do pięćdziesięciu ośmiu stopni poniżej zera. Mamy się więc w czem poruszać.
— A gdyby słońce zagasło zapytał Johnson, to czy na ziemi uczuć by się dały tęższe jeszcze mrozy.
— Słońce nie zagaśnie, odrzekł doktór, a gdyby nawet i zagasło, to i tak jeszcze według wszelkiego prawdopodobieństwa, mrozyby większe być nie mogły jak te, o których dopiero co mówiłem.
— To mi się dziwnem wydaje, rzekł Johnson.
— Wiem, mówił doktór, że dawniej sądzono, iż w przestrzeniach znajdujących się poza atmosferą, zimno dochodzić może do tysięcy stopni; lecz w obec doświadczeń dokonanych przez pewnego uczonego Francuza, p. Fourrier, cała ta teorya upada. Dowiódł on bowiem, że gdyby ziemia znajdowała się w przestrzeni pozbawionej wszelkiego ciepła, to natężenie zimna, jakie obserwujemy obecnie pod biegunem, byłoby o wiele znaczniejszem, i że byłaby niezmierna różnica pomiędzy temperaturą dnia i nocy. Ztąd wynika moi przyjaciele, że w odległości całych milionów nawet mil, nie może być zimniej jak jest tutaj.
— A powiedz mi panie doktorze, zapytał Altamont, czy temperatura Ameryki nie jest niższą od temperatury innych krajów na kuli ziemskiej?
— Bezwątpienia tak jest, odpowiedział doktór, lecz nie chciejże chluby z tego szukać, panie Altamont, dodał z uśmiechem.
— A czemże się tłomaczy ten fenomen?
— Objaśnienia na to długo szukano, lecz napróżno. Halleyowi zdawało się, że kometa jakiś potrąciwszy niegdyś o ziemię, zmienił położenie jej osi obrotowej, to jest jej biegunów. Według jego teoryi biegun północny, znajdujący się dawniej przy zatoce Hudsońskiej, przez ten wypadek bardziej na wschód posuniętym został; zatem kraje leżące pod dawnym biegunem skrzepłe przez czas długi, pozostały tak zimne, że działanie słońca przez całe wieki ogrzać ich dotąd nie mogło.
— Więc pan nie podzielasz tej teoryi?
— Bynajmniej, bo gdyby się to nawet dało zastosować do wschodnich brzegów Ameryki, nie stosuje się ani trochę do wybrzeży jej zachodnich, których temperatura wyższą jest znacznie.
— Wiesz panie doktorze, odezwał się stary Johnson, że przyjemnie jest pogawędzić o zimnie, w okolicznościach, w jakich się obecnie znajdujemy.
— Zapewne mój stary przyjacielu, bo wszelką teoryę możemy zaraz stwierdzić praktyką. Kraina w której przebywamy, jest wielkiem laboratoryum do robienia doświadczeń nad najniższą temperaturą. Tylko ostrzegam was, bądźcie zawsze uważni i ostrożni; a jeśli odmrozicie jaką część ciała, nie zaniedbujcie wycierać ją natychmiast śniegiem silnie, aby w niej przywrócić zwykłe krążenie krwi. Gdy zaś zbliżacie się do ognia, czyńcie to bardzo ostrożnie, bo nie spostrzeżecie się nawet, jak sobie popalicie ręce i nogi. Wypadek podobny wymaga natychmiastowej amputacyi, a nie trzeba żeby cokolwiek pozostało po nas w tych północnych stronach. A teraz, kochani przyjaciele, sądzę że nie źle byłoby zasnąć na kilka godzin.
— Bardzo chętnie! odpowiedzieli towarzysze doktora.
— A kto zostaje na straży przy piecu?
— Ja, odezwał się Bell.
— Czuwajże mój przyjacielu, żeby czasem ogień nie wygasł, bo mróz jest dyabelski.
— O! bądź spokojnym panie Clawbonny; ja sam czuję mróz potężny, a jednak patrz pan jakie niebo czerwone.
— Tak! to wspaniała zorza północna! zawołał doktór, zbliżając się do okna. Co za urocze zjawisko! napatrzeć go się nie można.
Istotnie, doktór podziwiał zawsze te fenomena kosmiczne, na które towarzysze jego mało zwracali uwagi. Spostrzegł on, że zaburzenia igły magnesowej poprzedzają zawsze to zjawisko, i zamierzał napisać o tem swe uwagi do wydawanej przez admirała Fitz Bog, publikacyi, zawierającej wszystkie fakta metereologiczne.
Bell pozostał na straży, inni zaś udali się na spoczynek.



ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.
Przyjemności zimowiska.

Życie pod biegunem jest nader smutnie jednostajnem. Człowiek zupełnie jest zawisłym od kaprysów atmosfery, jednostajnie naprowadzającej swoje burze i mrozy. Przez większą część roku pogoda jest taka, że wyjść na powietrze niepodobna, a biedni ludzie zmuszeni tam zimować, siedzą zamknięci w swych domkach z lodu. Pędzą życie jak krety chowające się pod ziemią.
Następnego dnia termometr opadł znacznie, powietrze zapełniło się tumanami śniegu, resztę światła zupełnie zaciemniającemi. Doktór nie mogąc wyjść z domu siedział z założone mi rękami. Nie było co robić, chyba tylko odmykać często drzwi od korytarza, aby nie zamarzły, lub wycierać ściany lodowe, na które występowała wilgoć, wskutek ciepła wewnątrz utrzymywanego. Domek Doktora tak dobrze i trwale był zbudowany, że zamieć śniegowa nie tylko że mu nie zaszkodziła, ale owszem przyczyniła się jeszcze do trwałości, zwiększając objętość jego murów.
Składy również się dobrze trzymały. Wszystkie przedmioty wydobyte i przeniesione z okrętu, złożone w nich zostały w największym porządku; w tych, jak je doktór nazywał „dokach towarowych“. Chociaż znajdowały się one w odległości sześćdziesięciu tylko kroków od mieszkania, jednak w dniach silnych zamieci, niepodobna było przejść do nich; dlatego też pewną ilość zapasów żywności musiano w kuchni przechowywać na potrzeby codzienne.
Bardzo pożyteczną, okazała się przezorność wydobycia wszystkiego z okrętu i przeniesienia w inne bezpieczniejsze miejsce. Porpoise powolnie i nieznacznie, lecz wciąż i jednostajnie był przygniatany, większym coraz ciężarem spadającego nań śniegu i lodu — tak że wkrótce szczątki tylko na nic nie przydatne pozostać z niego mogły. Doktór jednak nie tracił nadziei, że potrafi z nich sklecić jaką szalupę, na którejby można było do Anglii powrócić, choć na robotę odpowiednią czas nie przyszedł.
Zimujący przepędzili większą część czasu w najzupełniejszej bezczynności. Hatteras leżał ciągle na łóżku głęboko zamyślony. Altamont pił lub spał, a doktór nie myślał ich budzić z senności, obawiając się ciągle starć między niemi. Dwaj ci ludzie rzadko mówili z sobą.
Dlatego też przy stole rozsądny Clawbonny tak kierował i naprowadzał rozmowę, aby nigdy nie zadrasnąć niczyjej miłości własnej; zmuszało go to do ciągłej baczności. Uczył, zabawiał, rozrywał swych towarzyszy; jeśli nie robił notat podróżnych, to głośno opowiadał coś z historyi, geografii, lub meteorologii, stosownie do potrzeby i chwilowych okoliczności. Rzecz przedstawiał zazwyczaj w sposób żartobliwy i filozoficzny, wyciągając pożytek z drobnych nawet okoliczności; bystra i szczęśliwa pamięć była dlań niewyczerpanem źródłem materyału do rozpraw, które zwykł był ożywiać i popierać silnemi, niezaprzeczonemi argumentami.
Słowem śmiało powiedzieć można, że zacny doktór był duszą tego niewielkiego towarzystwa, duszą, od której wiały czyste uczucia szczeroty i sprawiedliwości. Wszyscy też mieli w nim nieograniczone zaufanie, i sam nawet Hatteras ulegał mu przez przyjaźń i życzliwość; a przytem doktór mówił i robił wszystko z taką swobodą, z pewnością siebie, że ci ludzie znajdujący się w odległości sześciu tylko stopni od bieguna, uważali swe istnienie obecne za zupełnie prawidłowe. Gdy doktór mówił, słuchano go jakby rozprawiał w swym gabinecie w Liwerpoolu.
A jednakże, o ileż położenie tych rozbitków, różniło się od położenia rozbitków wyrzuconych na wyspy Oceanu Spokojnego, owych Robinsonów, których historya, zawsze ma tyle powabu dla czytelników! Tamci mieli grunt żyzny, natura ze wszystkiemi swemi bogactwami była im na każdym kroku ogromną pomocą, dając tysiączne środki egzystencyi; tam, z niewielkim zasobem wyobraźni i pracy, łatwo sobie było stworzyć dobrobyt materyalny. Polowanie i rybołóstwo dostatecznie mogły zaspokoić wszystkie jego potrzeby; drzewa obficie rodziły, groty dawały schronienie, strumienie orzeźwiały spragnionych, rozłożyste konary roztaczały szeroki cień, osłaniający przed skwarem słońca, a podczas łagodnej zimy, nigdy mróz ostry nie dokuczył. Ziarnko niedbale rzucone na tę płodną ziemię, w kilka miesięcy później wyrastało w kłos bujny; była to prawdziwa szczęśliwość z daleka od ludzi. Wreszcie uroczy ten i szczęśliwy zakątek, znajdował się na drodze uczęszczanej przez okręty; rozbitek miał ciągle nadzieję, i czekał cierpliwie dopóki go okręt jaki nie zabierze i nie zawiezie do ojczyzny.
Cóż za różnica w położeniu naszych podróżnych, na wybrzeżach Nowej Ameryki! Doktór nieraz w myśli robił to porównanie, lecz nie odzywał się z niem głośno, najbardziej go trapiła przymusowa bezczynność.
Gorąco pragnął on doczekać się odwilży, dla rozpoczęcia na nowo wycieczek, choć z drugiej strony obawiał się tej chwili, mogącej sprowadzić ważne pomiędzy Hatterasem i Altamontem nieporozumienia. Gdyby udało się dotrzeć do bieguna, do czegóżby doprowadzić mogła rywalizacya tych dwóch ludzi!
Wypadało więc być przygotowanym na wszelki przypadek, przysposobić tych współzawodników do porozumienia się szczerego w danym razie, do otwartego zwierzenia się ze swych myśli i projektów. Ale pogodzić Amerykanina z Anglikiem, dwóch ludzi, których właśnie wspólność pochodzenia tem zawziętszymi na siebie czyniła, z których jeden przesiąknięty był dumą wyspiarską, a w charakterze drugiego przebijał zmysł spekulacyjny, przebiegłość i zuchwałe brutalstwo — pogodzić dwa tak sprzeczne żywioły, to zadanie nie lada!
Myśląc o tem zawziętem współubieganiu się ludzi, o tej walce narodowości, doktór nie wzruszał ramionami, bo nigdy tego nie czynił, ale smucił się widokiem ludzkich słabości.
Częste w tym przedmiocie rozmowy prowadził z Johnsonem, a stary marynarz w zupełności podzielał zdanie doktora; szukali oni sposobów wyjścia z trudności i przewidywali liczne w przyszłości kłopoty.
Tymczasem pogoda była jak najgorsza, ani na chwilę nie można było wydalić się z Domu Doktora; wszyscy nudzili się okropnie, jeden tylko Clawbonny zawsze potrafił znaleźć sobie zajęcie.
— Czyż niema sposobu rozerwać się jakkolwiek? zapytał nareszcie pewnego wieczora Altamont. Żyjemy tu jak gady zasypiające na zimę — czyż to życiem nazwać można?
— Niestety! odpowiedział doktór, za mało nas tu jest, abyśmy mogli urządzić systematyczne jakieś rozrywki!
— Sądzisz więc doktorze, że łatwiej byłoby zwalczać nudy i znieść taką bezczynność, gdyby nas było więcej?
— Zapewne. Wiadomo, że gdy całe osady zimowały na morzach północnych, to nie doznawano takich jak my nudów.
— Ciekawy byłbym wiedzieć, rzekł Altamont, jak sobie radzono? trzeba było prawdziwego geniuszu, żeby wynaleźć coś wesołego w takiem położeniu. Przecież nie zadawano sobie szarad do odgadywania, jak przypuszczam?
— Szarad nie, ale coś zbliżonego, wprowadzano dwa potężne przeciw nudom środki: pismo peryodyczne i teatr.
— Jakto! mieli swą, gazetę? pytał Amerykanin.
— I grali komedyę? zawołał Bell.
— Tak jest, i wielką mieli w tem przyjemność, rzekł doktór. Podczas zimowiska na wyspie Melville, kapitan Parry podał myśl zajęcia się w ten sposób, a towarzysze jego bardzo chętnie ją przyjęli.
— Doprawdy, wtrącił Johnson, chciałbym był być z niemi; musiało to być bardzo ciekawe.
— Ciekawe i zajmujące, odparł doktór. Porucznik Beechey został dyrektorem teatru, a kapitan Sabine, redaktorem „Kroniki zimowej, czyli Gazety Georgii północnej“.
— Tytuł wyborny! rzekł Altamont.
Pismo to wychodziło co poniedziałek od 1 listopada 1819, aż do 20 marca 1820 roku. Opisywano w niem wszystkie wypadki zimowiska, polowania, wiadomości bieżące, różne wydarzenia, spostrzeżenia meteorologiczne i atmosferyczne; była tam i kronika, mniej więcej zabawna. Zapewne, trudno tam było o dowcip Sterna, lub powabne artykuły „Daily-Telegrapha,“ ale czytelnicy nie byli wybredni, i zawód dziennikarza musiał tam być wdzięczniejszy niż gdziekolwiek.
— Na honor, rzekł Altamont, ciekawy byłbym poznać wyciągi z tej gazety, której artykuły musiały być zamrożone od pierwszego do ostatniego wyrazu.
— Bynajmniej, bynajmniej, odpowiedział doktór; w każdym razie to, coby się wydać mogło nieco naiwnem Towarzystwu filozoficznemu w Liwerpoolu, albo akademii londyńskiej, wystarczało w zupełności osadzie okrętowej zakopanej w śniegu. Sami osądźcie.
— Jakto? pamiętałżebyś doktorze?...
— Nie, ja nie pamiętam, ale na pokładzie Porpoise’a znalazłem podróże kapitana Parry i chcę wam przeczytać własne jego opowiadanie.
— Prosimy oto, zawołali wszyscy.
— Nic łatwiejszego, moi drodzy.
To mówiąc, doktór poszedł do szafy stojącej w salonie, wyjął z niej książkę wspomnianą i odszukał ustęp o którym mowa.
— Oto macie, rzekł, niektóre ustępy „z Gazety Georgii Północnej.“ Jest tam list adresowany do redaktora:
„Z prawdziwą przyjemnością przyjęto pańską propozycyę założenia dziennika; przekonany jestem że pod pańskim kierunkiem, stanowić on dla nas będzie niemałą rozrywkę i uciechę przez ciąg stu dni ciemnych, które tu przebyć musimy.
„Ponieważ ta sprawa mnie obchodzi, badałem więc wrażenie jakie pańska zapowiedź wywarła na naszem całem towarzystwie, i mogę panu zaręczyć słowy uświęconemi w takich zdarzeniach przez prasę londyńską, że ogłoszenie to zwróciło uwagę całej publiczności.
„Zaraz nazajutrz po ukazaniu się prospektu, na pokładzie okrętu było nieznane i niepraktykowane dotąd żądanie atramentu. Zielone sukno naszych stolików, nagle pokryło się mnóstwem zrzynków od piór, z wielkiem niezadowoleniem jednego z naszych służących, który zmiatając takowe, wpakował sobie jeden za paznokieć.
„Dalej, doszło do mojej wiadomości, że sierżant Martin, tegoż dnia musiał ostrzyć aż dziewięć scyzoryków.
„Stoliki nasze jęczą pod ciężarem pulpitów do pisania przygotowanych, które od dwóch już miesięcy świata Bożego nie oglądały, a z magazynów otwieranych obecnie bardzo często, wydobyto całe ryzy papieru, któremu tym sposobem przerwano niespodzianie, niczem dotąd nie zakłócony wypoczynek.
„Nie wypada mi pominąć i tego, że możesz pan w redaktorskiej swej skrzynce znaleźć artykuły pozbawione charakteru oryginalności i obrobienia, a przeto nie przypadające do twego planu. Mogę cię naprzykład zapewnić panie redaktorze, iż nie dawniej jak wczoraj w wieczór widziałem jak jeden z improwizowanych autorów, pochylony nad pulpitem, ślęczał nad otwartym tomem Spektatora, z którego coś wypisywał, a inny tymczasem rozgrzewał swój atrament nad płomieniem lampy. Ostrzegam więc pana, abyś się miał na baczności przeciw podobnym podstępom; nie przystoi abyśmy spotykali w Kronice zimowej to, co przodkowie nasi przed stu laty czytywali przy śniadaniu.“
— Doskonale! wybornie! wołał Altamont, gdy doktór czytać przestał, — jest w tem humor i dowcip! autor listu musiał być tęgi chłopak i nie w ciemię bity.
— Zapewne, odpowiedział doktór, ale posłuchajcie dalej, bo są tu jeszcze rzeczy dość zabawne:
„Poszukiwaną jest kobieta w średnim wieku, przyzwoitej konduity, do posług przy toalecie dam należących do składu trupy „królewskiego teatru Georgii północnej.“ Zapewnia się jej odpowiednie i przyzwoite wynagrodzenie, oraz herbaty i piwa ile zechce. Adresa nadsyłać należy do Komitetu teatralnego. Wdowy mieć będą pierwszeństwo.“
— Na honor, zawołał Johnson, tęgie chłopcy!
— Znalazła się jaka wdowa? zapytał Bell.
— Tak się zdaje, odpowiedział doktór, bo oto zaraz następuje odpowiedź, adresowana do komitetu teatralnego:
„Panowie! jestem wdową, mam lat dwadzieścia sześć i mogę przedstawić świadectwa bardzo pochlebne, polecające mą konduitę i zdolności. Lecz zanim przyjmę te obowiązki przy waszych aktorkach, zastrzegam sobie, aby mi do pomocy dodano, kilku silnych i barczystych majtków, którzyby pomagali sznurować te damy. Jeśli ten warunek będzie przyjęty, możecie liczyć na waszą najniższą sługę.
A. B.
P. S. Czy nie możnaby obiecanego piwa wódką zastąpić?“
— Ha! ha! ha! brawo! krzyczał Altamont, wyborni są, nieporównani ci towarzysze kapitana Parry!
— Jak wszyscy, którzy osiągnąć zdołali cel zamierzony, zauważył Hatteras.
Po zrobieniu tej uwagi, kapitan zapadł w zwykłe milczenie; doktór nie chcąc podnosić poruszonego przezeń przedmiotu, coprędzej wrócił do dalszego czytania.
— Teraz, mówił on, następuje opis niektórych utrapień i przykrości podbiegunowych. Możnaby je urozmaicać do nieskończoności, ale niektóre z tych uwag są bardzo trafne. Posłuchajcie:
„Wyjść rano na spacer i skąpać się w morzu w otworze przez kucharza urządzonym.
„Pojechać na polowanie, spotkać ogromnego renifera, zmierzyć się do niego, i niewystrzelić z powodu zamoknięcia podsypki.
„Wyjść w drogę, mając w kieszeni na zapas kawałek świeżego chleba, a gdy się poczuje apetyt, znaleźć chleb tak od mrozu stwardniały, że zęby na nim pokruszyć można, zamiast coby go one skruszyć miały.
„Zerwać się pośpiesznie od stołu na wiadomość że w blizkości przechodzi wilk, a za powrotem znaleźć obiad zjedzony przez kota.
„Wracać z przechadzki głęboko zamyślonym nad pożyteczną rzeczą, i znaleźć się nagle w uściskach ogromnego niedźwiedzia.“
— I my moglibyśmy także coś powiedzieć o nieprzyjemnościach pobytu pod biegunem, dodał doktór; kiedy się już czegoś ciężkiego doznało, to potem przyjemnie jest opowiadać o tem.
— Doprawdy, odezwał się Altamont, zabawne to było pisemko ta „Kronika zimowa“ i szkoda, że nie możemy jej prenumerować.
— A gdybyśmy sprobowali — założyć tu gazetę? rzekł Johnson.
— Pięciu nas jest, to zaledwieby z tego utworzyć można było radakcyę, a któż czytać będzie?
— Tak samo nie mielibyśmy widzów, gdybyśmy chcieli teatr urządzić.
— Ale, ale, rzekł znowu Johnson, powiedzno panie Clawbonny coś o tym teatrze kapitana Parry; czy grywano w nim jakie nowe sztuki?
— Bezwątpienia; najprzód odegrano wszystkie komedye, jakie się znajdowały w dwóch tomach zabranych z Anglii na pokład Hekli; przedstawienia odbywały się co dni piętnaście. Po wyczerpaniu tego repertuaru, autorowie improwizowani wzięli się do roboty, a nawet Parry sam napisał na święta Bożego Narodzenia komedyę okolicznościową pod tytułem: „Przejście Północno-Zachodnie, czyli Koniec Podróży,“ która miała wielkie powodzenie.
— Tytuł wspaniały, rzekł Altamont, ale przyznam się, że gdybymi przyszło pisać w tym przedmiocie, to doprawdy nie wiedziałbym jakie dać rozwiązanie.
— Masz pan słuszność, rzekł Bell, bo Bóg wie jeszcze jak się to skończyć może!
— Co tu myśleć, zawołał doktór, o końcu sztuki, kiedy pierwsze akty idą tak dobrze? Rozwiązanie pozostawmy Opatrzności, a sami odegrywajmy role nasze jak można najlepiej, a przytem ufajmy, że wielki nasz autor sztukę swą pomyślnie zakończyć potrafi.
— Więc idźmy śnić o tem, odezwał się Johnson, a ponieważ nadeszła godzina spoczynku, to chodźmy na spoczynek.
— Pilno ci coś dzisiaj mój stary przyjacielu, rzekł doktór.
— Cóż chcesz panie Clawbonny, tak mi dobrze na mojem posłaniu! a zresztą, lubię marzyć o ciepłych krajach; prawdę powiedziawszy, jednę połowę życia spędziłem pod równikiem, a drugą u bieguna.
— Winszuję ci panie Johnson, tak szczęśliwej organizacyi, rzekł Amerykanin.
— A więc panowie, nie męczmy dłużej naszego zacnego Johnsona, — czeka go słońce podzwrotnikowe. Idźmy spać.



ROZDZIAŁ JEDENASTY.
Niepokojące ślady.

W nocy z 26-go na 27-my kwietnia pogoda się odmieniła; termometr opadł znacznie, a mieszkańcy Domu Doktora uczuli to po zimnie, dokuczającem im nawet pod ciepłemi kołdrami. Altamont odbywający straż przy piecu, czuwał nad ogniem i zasilał go bezustannie, chcąc utrzymać w mieszkaniu temperaturę dziesięciu stopni ciepła.
To oziębienie temperatury zapowiadało wielką pociechę doktora, zbliżający się koniec burzy; zwolna wraca się do zwykłych zatrudnień: polowania, wycieczek i zwiedzania okolic. Przerywa to bezczynną samotność, wśród której najlepsze charaktery kwaśnieją.
Nazajutrz rano doktór bardzo wcześnie zerwał się z posłania i najprzód poszedł torować sobie, przez lody nagromadzone, drogę do latarni.
Wiatr zwrócił się na północ; atmosfera była czysta; po stwardniałym śniegu stąpać było można bardzo bezpiecznie.
Wkrótce też i inni wyszli z ukrycia; pierwszem ich zatrudnieniem było, oczyścić dom ze zwalonych na niego śniegów zlodowaciałych. Nie można już było poznać położenia, śnieg wyrównał falistości gruntu, i leżał na piętnaście stóp wysoko, tak że już i budynków nie było widać.
Po dwóch godzinach usilnej pracy, ukazała się nareszcie podstawa granitowa i ułatwionym został przystęp do magazynów i prochowni.
Lecz ponieważ w klimacie tak niestałym poprzednio, stan rzeczy mógł się codzień powtórzyć, zatem znowu do kuchni przeniesiono pewną ilość zapasów żywności. Żołądki przeładowane zbytecznem użyciem mięsa solonego, uczuwały gwałtowną potrzebę świeżego mięsa; postanowiono zatem pomyśleć o zaopatrzeniu śpiżarni czemś urozmaicającem, i odpowiednie ku temu celowi poczyniono przygotowania.
Pomimo to, koniec kwietnia bynajmniej nie zapowiadał wiosny, na którą jeszcze ze sześć tygodni czekać byłej potrzeba. Zbyt słabe promienie słoneczne, nie mogły jeszcze ani śniegu roztopić, ani z gruntu wydobyć choć nędznych okazów flory północnej. W takim stanie rzeczy, obawiać się jeszcze było można niedostatku zwierząt i ptastwa. Zając, kilka par kuropatw, a choćby lis młody, byłyby bardzo pożądane na stole mieszkańców Domu Doktora. Myśliwi postanowili usilnie polować i nieprzepuścić żadnej sztuce, któraby się na strzał zbliżyła.
Doktór, Bell i Altamont, podjęli się przepatrzeć okolice. Amerykanin był strzelcem wybornym, choć trochę zarozumiałym i samochwalcą; należał więc do wyprawy, również jak i Duk niemniej pożyteczny a nie samochwał.
Trzej myśliwi zszedłszy ze wschodniego wierzchołka góry, puścili się na ogromną, okiem niezmierzoną białą płaszczyznę; lecz nie potrzebowali iść bardzo daleko, bo w odległości dwóch mniej więcej mil od Szańca Opatrzności znaleźli ślady bardzo liczne, ciągnące się aż do brzegu przystani Wiktorya, i zdające się okrążać, miejsce pobytu ludzi.
Przypatrzywszy się bacznie tym śladom, strzelcy spojrzeli po sobie, a doktór pierwszy odezwał się.
— Kochani koledzy, to są widoczne ślady niedźwiedzia.
— Doskonała to zwierzyna, odpowiedział Altamont, lecz ma dla nas jedną wadę.
— A to jaką, zapytał doktór.
— Że jest w zbyt wielkiej ilości, odrzekł Amerykanin.
— Nie rozumiem cię panie Altamont, rzekł znowu Bell.
— Spostrzegam najwyraźniejsze ślady aż pięciu niedźwiedzi, a to za wiele na pięciu ludzi.
— Jestżeś pan tego pewnym? zapytał doktór.
— Patrzcie i przekonajcie się sami: ten oto ślad wcale nie jest podobnym do tamtego; na jednym pazury szerzej są wyciśnięte niż na drugim, a zatem widoczna, że jeden niedźwiedź większy jest, a drugi mniejszy. Jeśli się dobrze i uważnie przypatrzycie, to sami będziecie mogli na niewielkiej przestrzeni rozróżnić ślady pięciu różnych niedźwiedzi.
— Tak jest, pan Altamont ma słuszność, rzekł Bell dobrze się przypatrzywszy.
— W takim razie, mówił doktór, niema co bawić się w zuchów, ale owszem, strzedz się spotkania z nieprzyjacielem. Przy końcu tak ostrej zimy jak tegoroczna, zwierzęta te muszą być bardzo wygłodzone, więc tem niebezpieczniejsze, a ponieważ wątpić nie można o ich liczbie....
— Ani o ich zamiarach, dodał Amerykanin.
— Sądziłżebyś, panie Altamont, że zwietrzyły naszą obecność na tem wybrzeżu?
— Zapewne, jeśli tylko nie wpadliśmy na ślady przejścia niedźwiedzi. Lecz dla czegóż by tropy szły naokoło, zamiast ginąć w prostej linii? Czekajcie no! zdaje mi się, że nadciągnęły tu one od południo-wschodu, zatrzymały się w tem miejscu i ztąd rozpoczęły swe poszukiwania.
— To prawda, rzekł doktór, a nawet na pewno twierdzić można, że były tu tej nocy.
— A może już i poprzednich nocy, lecz śnieg pokrył ich ślady.
— Nie, odpowiedział doktór, podobniejszem jest do prawdy, że niedźwiedzie czekały końca burzy przynaglone głodem, wyszły ku brzegom przystani, w zamiarze złowienia jakiej foki, a tymczasem nas zwietrzyły.
— To być bardzo może, mówił Altamont, zresztą, nie trudno będzie poznać, czy wrócą dzisiejszej nocy.
— A to jakim sposobem? zapytał Bell.
— Zatrzyjmy te ślady na pewnej przestrzeni, jeśli jutro znajdziemy świeże tropy, to już napewno będziemy wiedzieli, że niedźwiedzie skradają się do Szańca Boskiej Opatrzności.
— Myśl dobra; będziemy przynajmniej wiedzieć czego się trzymać.
Trzej myśliwi zabrali się do roboty, w niedługim czasie zatarli ślady na przestrzeni około stu sążni.
— Dziwna rzecz jednak, rzekł Bell, że zwierzęta te mogły nas zwietrzyć z takiej odległości; nie paliliśmy żadnego tłuszczu, którego woń przyciągaćby ich mogła.
— Oho! mój drogi, rzekł doktór, niedźwiedzie mają wzrok bardzo bystry i węch nader delikatny, nie mówiąc już o tem, że są nadzwyczajnie zmyślne, a może nawet najzmyślniejsze ze wszystkich zwierząt; zwąchały one tutaj coś niezwykłego.
— A kto wie, mówił dalej cieśla, czy podczas burzy; nie podchodziły już one aż pod samo mieszkanie nasze?
— Lecz pocóżby znowu, pytał Amerykanin, zatrzymywały się w tem miejscu dzisiejszej nocy?
— Tak, rzekł doktór, to trudno zrozumieć, a zawsze przypuszczać wypada, że będą one ciągle ścieśniać obręb poszukiwań około Szańca Opatrzności.
— Zobaczymy to wkrótce, odpowiedział Altamont.
— Teraz, rzekł doktór, idźmy dalej, ale miejmy się na baczności.
Po drodze strzelcy zwracali uwagę, czy gdzie za jaką większą bryłą lodu nie siedzi niedźwiedź przyczajony, a nieraz nawet samą bryłę lodu brali za białego niedźwiedzia; lecz na szczęście, były to tylko przywidzenia.
Doszedłszy do połowy wysokości wzgórza, mogli ztamtąd swobodnie ogarnąć okiem całą przestrzeń od przylądka Waszyngtona, aż do wyspy Johnsona, lecz nie dostrzegli nic zupełnie; nie posłyszeli najmniejszego szmeru nawet.
Przyszedłszy do domu, opowiedzieli swą przygodę Hatterasowi i Johnsonowi; postanowiono czuwać jak najbaczniej. Noc nadeszła, lecz nic nie zamięszało spokojności.
Nazajutrz, zaledwie dnieć poczęło, Hatteras i jego towarzysze dobrze uzbrojeni, poszli obejrzeć stan śniegu, i znaleźli świeże tropy jeszcze bliżej. Widocznie nieprzyjaciele sposobili się do oblegania Szańca Opatrzności.
— Otworzyli już drugą paratellę, rzekł doktór.
— Odbyli nawet rekonesans w stronę naszego mieszkania, dodał Altamont.
— Patrzcie panowie, te ślady dochodzące aż do samego prawie Szańca, wykazują niedźwiedzia niezwykłej wielkości.
— Tak, tak, odezwał się Johnson, z tego zbliżania się wnosić można, że mają ochotę napaść na nasze mieszkanie.
— Bezwątpienia i dla tego nie należy się im pokazywać, bo nie mamy sił do walki z powodzeniem.
— Lecz gdzież być mogą te przeklęte niedźwiedzie? zapytał Bell.
— Siedzą zapewne przyczajone gdzie za bryłą lodu w stronie wschodniej, i śledzą nas. Nie narażajmy się nierozważnie.
— A nasze polowanie! spytał Altamont.
— Odłóżmy je na kilka dni, odpowiedział doktór, teraz zaś jeszcze raz zatrzyjmy tropy najbliższe, a jutro rano zobaczymy czy się świeże ukażą; tym sposobem poznamy dokładnie ruchy i zamiary naszych nieprzyjaciół.
Posłuchano rady doktora i zamknięto się w mieszkaniu; obecność tych strasznych zwierząt stała na przeszkodzie do zrobienia jakiejkolwiek wycieczki. Zwracano pilnie oko na okolice przystani Wiktorya. Latarnię uprzątnięto, gdyż w tej chwili nie przynosiła żadnego użytku, a mogłaby tylko ściągnąć uwagę niedźwiedzi. Wszyscy z kolei odbywali straż na wyższem płaskowzgórzu.
I znowu trzeba było znosić przykrą nudotę mimowolnej bezczynności, ale była to konieczność nieunikniona. Ani myśleć było o przyjęciu tak nierównej i niebezpiecznej walki, w której życie każdego musiałoby na niebezpieczeństwo być wystawione. Nie widząc ich, mogły niedźwiedzie zostać zbite z tropu, a gdyby się zjawiały pojedyńczo, można było je zwalczać z nadzieją powodzenia.
Przykrą czynność słodziło czuwanie. Nikt nie żałował że się ma mieć na baczności.
Przez cały dzień 28-go kwietnia, nieprzyjaciel niczem nie dał znać o swem istnieniu. Nazajutrz rano, oglądano ciekawie miejsca w których tropy dnia poprzedzającego były zatarte, i z wielkiem zadziwieniem dostrzeżono, iż śnieg nie przedstawia żadnego śladu.
— Wybornie! zawołał Altamont, omaniliśmy niedźwiedzi! nie miały wytrwałości, znudziło im się czekać i nie dotrzymały placu. Szczęśliwej podróży! a my ruszajmy na polowanie.
— O! powiedział doktór, nie trzeba znowu tak bardzo ufać; dla zupełnego bezpieczeństwa, proszę was jeszcze o jeden dzień czuwania, jakkolwiek widocznem jest, że nieprzyjaciel nie był dzisiejszej nocy, a przynajmniej od tej tu strony.
— Obejdźmy wokoło Szaniec, a będziemy wiedzieli czego się trzymać.
— Bardzo chętnie, rzekł doktór.
Lecz napróżno przeszukano całą przestrzeń na promieniu dwumilowym, nigdzie nie napotkano najmniejszego śladu.
— A cóż, pójdziemy na polowanie? pytał niecierpliwy Amerykanin.
— Poczekajmy do jutra, powtarzał doktór.
— Niechże więc będzie do jutra, odrzekł niezupełnie zadowolony Altamont.
Powrócono do Szańca Opatrzności; jednakże tak jak i dnia poprzedzającego, z kolei każdy godzinę musiał stać na straży.
Gdy przyszła kolej na Altamonta który zastąpił Bena, Hatteras zwołał do siebie swych towarzyszy, którzy pewni byli, że pragnie pomówić z niemi o niebezpieczeństwie obecnego położenia; lecz on nie o tem myślał.
— Moi przyjaciele, rzekł, korzystajmy z nieobecności tego Amerykanina, aby pomówić o naszych interesach; są rzeczy, które go wcale nie obchodzą, i do których nie radbym żeby się mięszał.
Wszyscy spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc jeszcze o co chodziło kapitanowi.
— Chciałbym, rzekł dalej, porozumieć się z wami w przedmiocie dalszych naszych zamiarów.
— Dobrze, odpowiedział doktór, jesteśmy sami, możemy przeto rozmawiać swobodnie.
— Za miesiąc, mówił Hatteras, za sześć tygodni najdalej, nadejdzie stosowna do wielkiej podróży pora. Czy myśleliście o tem, co wypadnie nam przedsięwziąć podczas lata?
— A pan myślałeś, kapitanie? spytał stary Johnson.
— Ja wam powiem, że niema ani jednej godziny, w którejbym zapomniał mej głównej myśli; sądzę, że żaden z was nie marzy już teraz o powrocie do Anglii.
Napomknienie to pozostało bez odpowiedzi.
— Co do mnie mówił dalej Hatteras, pójdę do bieguna północnego, choćbym tam iść miał sam jeden; już nas od niego oddziela tylko trzysta sześćdziesiąt mil. Nikt jeszcze dotąd nie doszedł tak blisko do tego upragnionego punktu, i nie myślę opuszczać tej sposobności, bodaj by mi przyszło próbować rzeczy niepodobnych. Jakież są wasze zamiary w tym względzie?
— Też same co i twoje kapitanie, żywo odparł Clawbonny, do którego i Johnson się przyłączył. Bell zapytany z kolei, odpowiedział:
— Prawda kapitanie, że nie mamy rodziny w Anglii; nikt tam nie tęskni za nami, ale ojczyzna jest zawsze ojczyzną. Czy nie myślisz już o powrocie?
— Powrócić będzie można i po odkryciu bieguna północnego, równie dobrze, a nawet łatwiej to nam przyjdzie, bo posuwając się coraz bardziej w górę, oddalać się stopniowo będziemy od punktów najzimniejszych na kuli ziemskiej. Zapasów żywności i paliwa na długo nam jeszcze wystarczy, grzechem byłoby przeto, nie doprowadzić do końca raz przedsięwziętej myśli.
— A zatem kapitanie, odpowiedział Bell, zgadzamy się wszyscy na to co postanowisz.
— Ani na chwilę nie wątpiłem o was, mówił dalej Hatteras; powiedzie się nam, i zjednamy Anglii sławę wielkiego odkrycia.
— Lecz pomiędzy nami znajduje się jeden Amerykanin, powiedział Johnson.
Hatteras z gniewem poruszył się na tę uwagę.
— Wiem o tem, rzekł głosem poważnym.
— Nie możemyż go przecie tutaj zostawić, wtrącił doktór.
— Nie! nie możemy! machinalnie od powiedział Hatteras; pójdzie z nami, ale przy kimże będzie dowództwo?
— Przy tobie kapitanie.
— I gdy wy mnie słuchać będziecie, śmiałżeby ten Yankes być nieposłusznym?
— Nie sądzę, powiedział Johnson; lecz nareszcie, gdyby nie chciał poddać się pod twe rozkazy?..
— W takim razie ze mnąby miał do czynienia.
Trzej Anglicy w milczeniu spoglądali na Hatterasa.
— W jakiż sposób odbywać będziemy podróż? zapytał doktór.
— Ile możności trzymać się ciągle będziemy brzegów, odpowiedział Hatteras.
— Lecz jeśli, co być może, znajdziemy morze z lodów oczyszczone?
— To je przepłyniemy.
— A na czemże?
Hatteras zamilkł; widocznie był zakłopotany.
— Możeby, rzekł Bell, z resztek Porpoise’a dała się zrobić jaka szalupa.
— Nigdy, gwałtownie zawołał Hatteras.
— Nigdy? zapytał Johnson.
Doktór potrząsał głową, pojmował wstręt kapitana.
— Nigdy! raz jeszcze powtórzył Hatteras. Szalupa zrobiona z drzewa okrętu amerykańskiego, byłaby amerykańska.
— Ależ kapitanie!.... rzekł Johnson.
Clawbonny znakiem powstrzymał go od dalszego nalegania, które lepiej było odłożyć do chwili bardziej stanowczej. Doktór nie podzielał uprzedzeń kapitana i nie tracił nadziei, że go od nich odwieść zdoła.
Zwrócił przeto rozmowę na inny przedmiot; mówił o możności posuwania się wybrzeżem dalej ku północy, o punkcie, który nazywają biegunem północnym. I tak utrzymywał Hatterasa myśl zdala od drażliwego przedmiotu, aż do chwili powrotu Altamonta.
Tak przeszedł dzień, a po nim noc upłynęła spokojnie. Niedźwiedzie znikły widocznie!




ROZDZIAŁ DWUNASTY.
Więzienie lodowe.

Nazajutrz pomyślano o urządzeniu polowania, w którem Hatteras, Altamont i cieśla mieli wziąść udział. Niepokojące ślady już się nie pokazywały; widocznie niedźwiedzie wyrzekły się napadu, bądź to obawiając się nieznanych przeciwników, bądź dlatego, że nic im nie odkrywało bytności żywych istot pomiędzy kawałami śniegu.
Doktór miał pod nieobecność myśliwych dotrzeć aż do wyspy Johnsona, dla wyrozumienia stanu lodów i dokonania kilku badań hydrograficznych. Zimno było bardzo ostre, ale rozbitki łatwo je znosili, bo naskórek okrywający ich ciało przywykł już do takiej wyjątkowej temperatury .
Johnson miał w domu pozostać i pilnować go.
Trzej myśliwi uzbroili się w dubeltówki gwintowane o stożkowatych kulach; wzięli z sobą pewną ilość suszonego mięsa na przypadek gdyby ich noc zaskoczyła przed powrotem do domu — prócz tego, każdy zaopatrzył się w nóż do wyżłabiania śniegu, narzędzie niezbędne w tych okolicach, i w siekierkę zatkniętą za pas ze skóry jeleniej. Tak zaopatrzeni, uzbrojeni i odziani, daleko iść mogli, a że im nie zbywało na zręczności i odwadze, mogli więc obiecywać sobie że ich wycieczka pomyślnym będzie nagrodzona skutkiem.
Wyszli o ósmej rano; Duk poprzedzał ich skacząc radośnie. Wstąpili na pagórek leżący od wschodu, okrążyli wierzchołek na którym była latarnia i zapuścili się na równinę kończącą się górą Bella.
Doktór ze swej strony umówiwszy się z Johnsonem o sygnały trwogi, na przypadek jakiego niebezpieczeństwa, zstąpił ku brzegowi ku różnokształtnym lodom, jeżącym się w zatoce Wiktoryi.
Retman pozostał sam w Szańcu Opatrzności, ale nie próżnował. Uwolnił najprzód psy grenlandzkie szamocące się w zamknięciu; zachwycone swobodą, skakały i tarzały się po śniegu. Potem Johnson zajął się licznemi szczegółami gospodarczemi. Miał zrobić zapas paliwa i spiżarniany, uporządkować składy, sporządzić niejedno narzędzie zepsute, wyreperować kołdry i przygotować obówie na długą w lecie wycieczkę. Roboty mu więc nie brakło i zajął się nią ze sprawnością właściwą żeglarzowi, który musi umieć potrosze wszystkie rzemiosła.
Zajmując się tem i owem, rozmyślało wczorajszej rozmowie z kapitanem, o jego uporze, bardzo zresztą bohaterskim i zaszczytnym, nie pozwalającym aby Amerykanin lub szalupa amerykańska dotarła wprzód niż on, lub z nim razem do bieguna.
— A przecież, zdaje mi się niepodobieństwem, mówił do siebie, przebyć ocean bez statku; jeśli spotkamy morze przed sobą, będziemy musieli koniecznie puścić się na nie. Nie można przebyć wpław trzystu mil, choćby się było najodważniejszym ze wszystkich Anglików. Patryotyzm ma swe granice; zresztą zobaczymy, mamy jeszcze czas przed sobą. Clawbonny nie wyrzekł jeszcze swego ostatniego słowa; jestto sprytny człowiek, i może odwieść kapitana od jego zamiaru. Pewny nawet jestem, że idąc ku wyspie, rzuci okiem na resztki okrętu Porpoise, i wyrozumie na co się one przydadzą.
Myśliwi już od godziny wyszli, a Johnson wciąż rozmyślał, gdy w tem dał się słyszeć wyraźnie i silnie strzał o dwie lub trzy mile pod wiatr.
— Oho, pomyślał sobie Johnson, znaleźli coś i pewno niedaleko, skoro ich słychać tak wyraźnie. Bo też i atmosfera bardzo jest czystą!
Drugi strzał dał się słyszeć, a potem i trzeci jeden po drugim.
— Doskonale się im wiedzie, rzekł stary retman do siebie.
Trzy nowe strzały i już bliższe, zabrzmiały.
— Sześć strzałów! pomyślał, to już powystrzelali swoje dubeltówki. Zaszło tam coś gorszego! A gdyby przypadkiem....
Johnson zbladł na myśl, która go w tej chwili uderzyła; wybiegł pośpiesznie z domu śniegowego, wskoczył coprędzej na platformę, wdarł się na jej wierzchołek i zadrżał na to co zobaczył.
— Niedźwiedzie! krzyknął.
Trzej myśliwi i Duk z niemi, biegiem zdążali ku domowi, ścigani przez pięciu olbrzymich niedźwiedzi; sześć strzałów nie zdołało ich zwalić i zbliżyły się coraz więcej do uciekających. Hatteras pozostawszy sam z tyłu za innymi, dla utrzymania zwierząt ciągle w jednej od siebie odległości, rzucał im z kolei swą czapkę, siekierę, a nawet fuzyę; niedźwiedzie zatrzymywały się według swego zwyczaju, wąchały ciekawie przedmiot rzucony, a tymczasem odległość między niemi i uciekającymi zwiększała się.
W tento sposób Hatteras, Altamont i Bell, zdyszani zbliżyli się do Johnsona, i razem z nim zsunęli się ze wzgórza ku domkowi śniegowemu. Niedźwiedzie dotykały ich już prawie; kapitan nożem swoim odbił jedną łapę wyciągniętą ku niemu.
W mgnieniu oka Hatteras i jego towarzysze zamknęli się w domu; zwierzęta zatrzymały się na wyższej platformie utworzonej ze złomów wierzchołka.
— Nakoniec, zawołał Hatteras, będziemy mogli bronić się korzystniej, pięciu na pięciu.
— Czterech na pięciu, odparł Johnson, cały przerażony, pokazując, że w sali nikogo już więcej niema.
— A doktór?
— Poszedł ku wyspie.
— Nieszczęśliwy! zawołał Bell.
— Nie możemy go opuścić, rzekł Altamont.
— Biegnijmy, krzyknął Hatteras, otwierając drzwi gwałtownie.
Ale ledwie zdołał je zamknąć, znowu niedźwiedź o mało mu nie rozbił czaszki zamachem swej łapy.
— Otóż i są! zawołał kapitan.
— Wszystkie? pytał Bell.
— Wszystkie! od parł Hatteras.
Altamont rzucił się do zawalania otworów okiennych, lodem wyrwanym ze ścian; towarzysze naśladowali go nic nie mówiąc; tylko głuche ujadanie Duka przerywało milczenie.
Trzeba jednak przyznać, że czterej ci ludzie jedną tylko myśl mieli; zapomnieli o własnem niebezpiecznem położeniu, a troskali się o doktora. Biedny Clawbonny! taki dobry, taki wylany dla wszystkich, dusza maleńkiej kolonii! Pierwszy to raz nie był z niemi, a straszne niebezpieczeństwo, zgon niechybny zbliża się ku niemu. Będzie on powracał spokojnie po ukończeniu swej wycieczki, i u progu swego schronienia spotka się ze strasznemi zwierzętami! I niema sposobu żeby go przestrzedz.
— Jednakże, mówił Johnson, nie wątpię że doktór ma się na baczności; wasze strzały tak często powtarzane, powinny go były ostrzedz że tu się dzieje coś nadzwyczajnego.
— Lecz jeśli wtedy był daleko, rzekł Altamont, i nie zrozumiał? w każdym razie, podobniej jest że będzie wracał do domu o niczem nie wiedząc, a nawet i zdaleka nie spostrzeże niedźwiedzi, które stoją ukryte za skarpą ściany.
— Trzeba zatem pozbyć się tych niebezpiecznych nieprzyjaciół, zanim doktór powróci, rzekł Hatteras.
— Ale jak? spytał Bell.
Odpowiedź była niełatwa. Niepodobna było zrobić wycieczkę. Zabarykadowano przejście w korytarzu, lecz niedźwiedzie łatwo mogły usunąć te przeszkody, gdyby im to tylko przyszło na myśl. Znały one już teraz liczbę i siły swych przeciwników.
Oblężeni rozłożyli się po całym domku, by każdy z innego punktu czuwał nad oblegającymi, którzy chodzili, mruczeli i drapali ściany domku swemi ogromnemi łapami.
Trzeba jednak było coś robić, bo czas naglił. Altamont postanowił wyżłobić w ścianie otwór, przez który możnaby strzałami razić nieprzyjaciela; w kilka minut zrobił dziurę w lodzie i wprowadził w nią fuzyę, lecz zaledwie ją wysunął, niedźwiedzie wyrwały mu ją z rąk, zanim wystrzelić zdołał.
— Do licha! zawołał, źle z nami! i jak najśpieszniej starał się zatkać napowrót strzelnicę.
Takie położenie trwało już z godzinę i trudno było przewidzieć na czem się to skończy. Jeszcze raz naradzano się, czyby nie wyjść naprzeciw nieprzyjaciela, lecz zaniechano tego zamiaru z tego mianowicie powodu, że nie można było niedźwiedzi atakować pojedyńczo. Niemniej jednak Hatteras i towarzysze jego chcieli już raz z tem skończyć, bo i wstyd ich było siedzieć w więzieniu strzeżonem przez zwierzęta. Już tedy decydowano się na napad na przeciwnika, gdy wtem Hatteras wymyślił nowy sposób obrony: Wziął on długi drążek żelazny, używany do poprawiania w piecu, włożył go w ogień, a tymczasem w ścianie zrobił otwór, lecz niezupełnie na wylot, tylko tak aby z zewnątrz pozostała cieniutka skorupa lodu. Gdy już żelazo rozpaliło się do czerwoności, wtedy rzekł do swych towarzyszy.
— Tem żelazem gorącem odpędzać będę niedźwiedzie, a wy tymczasem bezpiecznie przez otwór strzelać do nich możecie; lnie wyrwą wam broni.
— Wyborny pomysł, zawołał Bell, stając przy Altamoncie.
Hatteras porwał z pieca drążek rozpalony i szybko wysunął go na zewnątrz. Lód zamieniający się w parę zasyczał głucho i to sprowadziło dwóch niedźwiedzi, którzy uchwyciwszy żelazo, odskoczyli coprędzej ze strasznym rykiem, a tymczasem cztery strzały padły jeden po drugim.
— Trafione! zawołał Amerykanin.
— Trafione! powtórzył Bell.
— Zaczynajmy na nowo, rzekł Hatteras zatykając na chwilę otwór, a tymczasem rozpalano żelazo.
Bell i Altamont nabiwszy broń stanęli w pogotowiu, lecz tym razem drążek trafił na opór i nie mógł być wysuniętym.
— Przekleństwo! zawołał Amerykanin.
— Co to jest? spytał Johnson.
— Te przeklęte bestye znoszą tu ogromne bryły lodu i chcą nas zamurować, pogrzebać żywcem w naszym domku.
— To być nie może.
— Widzisz przecie, że drążka już wysunąć nie można! A! doprawdy, to zaczyna być zabawne!
Gorzej jak zabawne, bo niebezpieczne. Położenie się pogorszało; niedźwiedzie znosiły coraz więcej brył lodu.
— To przykra rzecz, rzekł Johnson; kiedy ludzie traktują się w ten sposób, to ujdzie — ale niedźwiedzie!
Upłynęło blizko dwie godziny, a w położeniu więźniów nic się nie zmieniło: Wyjście z domu było niepodobnem; ściany zgrubiałe nie przepuszczały już odgłosu z zewnątrz. Altamont przechadzał się szybkim krokiem, jak człowiek którego gniewało niebezpieczeństwo wyższe nad jego odwagę. Hatteras z przerażeniem myślał o doktorze i o grożącem mu nieszczęściu, gdyby chciał powracać.
— Ah! zawołał Johnson, gdyby to pan Clawbonny był z nami!
— I cóżby on tu poradził, rzekł Altamont.
— Niewiem coby zrobił, ale pewny jestem że potrafiłby nas wyratować.
— Ale jakimże sposobem, zawołał Amerykanin zniecierpliwiony.
— Żebym to ja wiedział, odrzekł Johnson, to byśmy się i bez niego obeszli. Jednakże wiem, że jednę radę dałby nam z pewnością w tej chwili.
— Jaką?
— Abyśmy co zjedli, bo jesteśmy bardzo głodni. Cóż ty na to panie Altamont?
— Jedzmy, odpowiedział tenże, kiedy tak chcecie, chociaż to bardzo głupie i upokarzające położenie.
— Ręczę, powiedział Johnson, że po obiedzie znajdziemy jakiś sposób wydobycia się z biedy.
Johnson wychowany w szkole doktora, w nieszczęściu usiłował być filozofem, ale mu to jakoś nie szło, i dławił się własnemi żartami. Więźniowie w coraz przykrzejszem byli położeniu; w mieszkaniu tak hermetycznie teraz zewsząd zamkniętem, powietrze stawało się dusznem, a nie mogło się odświeżyć przez otwór komina, gdyż i tam przeciąg był niewielki. Należało się nawet obawiać, aby wkrótce i ogień nie wygasł zupełnie; wtedy miejsce kwasorodu pochłoniętego przez płuca i ognisko plecowe, zastąpiłby kwas węglowy, którego zgubny wpływ na oddychanie, znany jest każdemu.
Hatteras pierwszy spostrzegł to nowe niebezpieczeństwo i nie chciał go ukrywać przed swemi towarzyszami.
— A więc, rzekł Altamont, niech się dzieje co chce; wychodźmy ztąd, bo inaczej pomrzemy.
— Tak jest, rzekł Hatteras, wyjść potrzeba koniecznie, ale poczekajmy aż noc nadejdzie; tymczasem zróbmy otwór w sklepieniu, dla zyskania świeżego powietrza. Jeden z nas będzie mógł czatować przy tymże otworze i ztamtąd ustawicznie strzelać do niedźwiedzi.
— To myśl bardzo praktyczna, powiedział Amerykanin.
Na tem przeto stanęło i czekano tylko zbliżenia się nocy, aby zamiar do skutku doprowadzić. Altamont tymczasem przeklinał taki stan rzeczy, w którym człowiek nie był zdolnym obronić się od napaści zwierząt.




ROZDZIAŁ TRZYNASTY.
Mina.

Noc nadeszła; światło lampy zawieszonej w salonie, blednąć poczęło w atmosferze ubogiej w kwasoród.
O ósmej wieczorem ukończono przygotowania; bronie były nabite i przystąpiono do zrobienia otworu w sklepieniu domku.
Robota, do której zabrał się Bell z wielką zręcznością, trwała już kilkanaście minut, gdy nagle z sypialni przybiegł Johnson przestraszony.
— Co ci jest? zapytał kapitan.
— Nic... odpowiedział Johnson... a jednak...
— Ale cóż przecie takiego? wołał Altamont.
— Cyt! ostrzegał Johnson, czy nie słyszycie jakiegoś niezwykłego szmeru?
— Gdzie?
— Tu z tej strony! coś tam świdruje w ścianie.
Bell zatrzymał się przy robocie; wszyscy słuch natężyli wśród najgłębszego milczenia.
Usłyszano szmer oddalony w przeciwległej ścianie, jak gdyby kto dziurę przewiercał w lodzie.
— Skrobią lód! szepnął Johnson.
— Tak się zdaje, odpowiedział Altamont
— Czy to niedźwiedzie? zapytał Bell.
— Nikt inny, odrzekł Amerykanin.
— Więc zmieniły taktykę, mówił stary marynarz; nie chcą zatem nas udusić.
— Lub myślą żeśmy już uduszeni! rzekł Altamont wściekły z gniewu.
— To widać będziemy mieli z niemi rozprawę, rzekł znowu Bell.
— Więc będziemy walczyć zblizka, odrzekł Hatteras.
— Do stu tysięcy dyabłów! krzyknął Altamont, tak już wolę! sprzykrzyli mi się ci nieprzyjaciele niewidzialni! niech już raz przecie spotkam ich i rozprawię się z niemi!
— Ale strzelać nie można, rzekł Johnson, na tak wązkiej przestrzeni.
— Mamy noże i topory!
Szmer ciągle wzrastał; skrobanie pazurów po ścianach coraz wyraźniej słyszeć się dawało. Niedźwiedzie dobierały się do wnętrza w tem właśnie miejscu, gdzie ściana stykała się ze śniegiem leżącym na pochyłości skalistego wzgórza.
— Zdaje mi się, rzekł Johnson, że nieprzyjaciele nasi, najwięcej już o sześć tylko stóp od nas się znajdują.
— Masz słuszność Johnsonie, powiedział Amerykanin, lecz mamy dość czasu, aby się przygotować na ich przyjęcie.
To mówiąc, Altamont wziął topór w jedną, nóż w drugą rękę, wsparł się na prawej nodze, ciało odrzucił w tył i tak czekał przygotowany do ataku: za jego przykładem poszli Bell i Hatteras. Johnson miał w pogotowiu strzelbę nabitą na wszelki przypadek.
Szmer stawał się coraz silniejszym, lód trzeszczał pod gwałtownym naciskiem pazurów.
Nareszcie już tylko cienka skorupa dzieliła napastnika od jego przeciwników; po krótkiej chwili skorupa ta pękła jak papier naciągnięty na obręcz pod naciskiem klowna, i ogromne, czarne jakieś ciało ukazało się w pokoju na pół ciemnym.
Altamont podniósł uzbrojoną rękę i gotów był uderzyć.
— Wstrzymaj się na Boga! zawołał głos dobrze znany.
— Doktór! doktór! krzyczał uradowany Johnson.
I rzeczywiście byłto doktór, który własnym ciężarem porwany, runął na środek izby.
— Jak się macie przyjaciele? zawołał podnosząc się raźno.
Przyjaciele byli zdziwieni, ale po zdziwieniu nastała radość; każdy spieszył uścisnąć zacnego człowieka. Hatteras wzruszony, dłużej niż wszyscy trzymał go w swem objęciu. Doktór odpowiedział mu szczerym, serdecznym uściskiem dłoni.
— Więc to naprawdę ty jesteś panie Clawbonny! mówił stary Johnson.
— Ja sam mój poczciwcze, więcej się o was troszczyłem, niż wy o mnie myśleć zdołaliście.
— Lecz z kądże mogłeś wiedzieć, że jesteśmy napastowani przez stado niedźwiedzi? zapytał AItamont; my się najbardziej obawialiśmy tego, abyś nie wracał do domu nie wiedząc o niczem.
— Oh! widziałem ja wszystko co się dzieje, odrzekł Clawbonny; ostrzegły mnie wasze strzały. Zajęty byłem wówczas oglądaniem szczątków twego, panie Altamont, okrętu; posłyszawszy huk broni, wdrapałem się na pagórek i widziałem jak was pięciu niedźwiedzi ścigało. Drzałem o was moi drodzy, lecz nareszcie ochłonąłem nieco, widząc żeście się zsunęli do domu, a zwierzęta się zawahały. Pojąłem, że mieliście czas do zabarykadowania się w domu. Wtedy zacząłem się i ja zwolna ku Szańcowi Opatrzności posuwać, jużto pełzając na czworakach, już sunąc pomiędzy bryłami lodu, patrzyłem zblizka na robotę olbrzymich zwierząt, które znosząc ogromne kawały lodu i nagarniając śnieg, żywcem was chciały tu zamurować. Dobrze jeszcze, że im nie przyszło na myśl staczać z góry bryły lodu, bobyście na miazgę zgruchotani zostali.
— Lecz nie byłeś pan bezpieczny, rzekł Bell, bo niedźwiedzie co chwila mogły cię zwietrzyć i porzuciwszy swe zajęcie, zwrócić się ku tobie.
— Nie myślały o tem. Przecież bliżej nich były psy grenlandzkie wypuszczone przez Johnsona, i podchodziły ku nim a przecież niedźwiedzie do nich się nie zwróciły, pewne smaczniejszej zwierzyny.
— Dziękujemy za komplement, z uśmiechem rzekł Altamont.
— Niema się z czego tak bardzo wynosić! Gdy zbadałem taktykę nieprzyjaciół, postanowiłem dostać się do was, lecz przezorność nakazywała oczekiwać nocy. Skoro mrok zapadł, cichuteńko podsunąłem się ku pochyłości od strony magazynu prochowego; umyślnie wybrałem ten punkt, bo chciałem sobie zrobić przejście. Wziąwszy się do żłobienia lodu, wybornym nożem jaki miałem przy sobie, przez trzy godziny skrobałem, wierciłem, kopałem, i oto jestem głodny, spracowany, ale cały.
— Chcesz dzielić z nami nasze losy, rzekł Altamont.
— Żeby was ocalić. Ale dajcież mi kawałek suchara i mięsa, bo upadam z głodu i znużenia.
Wkrótce Clawbonny zapuścił swe białe zęby w porządny kawał mięsa; jednocześnie jadł i odpowiadał na czynione mu zapytania.
— Ocalić nas! powtórzył Bell.
— Naturalnie, odpowiedział doktór, przełykając co miał w gębie.
— Zapewne, mówił znowu cieśla, skoroś pan do nas doszedł, to moglibyśmy wyjść tą samą drogą.
— I zostawić panami placu tych szkodników, którzyby zrabowali nasze składy i magazyny!
— Trzeba pozostać, rzekł Hatteras.
— Trzeba pozostać, powiedział doktór, a jednak pozbyć się nieprzyjaciela.
— A jest na to sposób? spytał Bell.
— Jest, i bardzo nawet pewny, odrzekł doktór.
— A co, nie mówiłem! zawołał Johnson zacierając ręce; przy doktorze nie trzeba się lękać niczego; on na wszystko sposób znajdzie w swym worze nauki.
— Mój worek strasznie jest chudy, kochany Johnsonie, ale poszukawszy dobrze...
— Czy tylko niedźwiedzie nie dostaną się do nas tą samą drogą, którą ty przyszedłeś doktorze? spytał Altamont.
— Nie! zatkałem starannie wejście do otworu; ale za to my możemy dojść do magazynu prochowego, o czem one zupełnie wiedzieć nie będą.
— No, a teraz powiedże nam, jakim sposobem zamyślasz pozbyć się tych zabawnych gości?
— Sposobem bardzo prostym, którego początek jest już wykonany. Ale zapominam, że nie sam tu przyszedłem.
— A z kimże? zapytał Johnson.
— Zaraz wam przedstawię mego towarzysza.
To mówiąc doktór wyciągnął z przejścia podziemnego ciało świeżo ubitego lisa.
— To owoc mego rannego polowania, skromnie odpowiedział doktór; przekonacie się zaraz że nigdy jeszcze lis nie był ubity bardziej w porę.
— Lecz nareszcie co robić zamyślasz? pytał Amerykanin.
— Mam zamiar, odpowiedział doktór, wysadzić wszystkich naszych niedźwiedzi w powietrze, razem ze stoma funtami prochu.
Wszyscy z podziwieniem spojrzeli na doktora.
— Ale zkąd dostać tyle prochu!
— Przecież go mamy dosyć w magazynie, a do niego dojdziemy przez tę galeryę, którą umyślnie wyżłobiłem na długość dziesięciu sążni.
— Gdzież myślisz urządzić tę minę? spytał Amerykanin.
— Przy samej spadzistości pagórka, to jest w punkcie najdalszym od naszego mieszkania, od składu żywności i magazynu prochowego.
— Lecz jakże tam sprowadzić niedźwiedzie?
— Biorę to na siebie; teraz weźmy się do dzieła; przez noc musimy przejście przedłużyć jeszcze na pięćdziesiąt łokci. Robota to utrudzająca; ale podołamy jej w pięciu, luzując się kolejno. Bell niechaj zaczyna, a my tymczasem idźmy na spoczynek.
— Doprawdy, zawołał Johnson, im więcej się zastanawiam, tem praktyczniejszym wydaje mi się projekt pana Clawbonny.
— Udać się musi, powiedział doktór.
— Tak ci wierzę panie Clawbonny, jakbym już miał na plecach skóry tych niedźwiedzi.
— A więc do roboty.
Doktór zapuścił się w ciemne przejście; za nim szedł Bell, bo gdzie Clawbonny się zmieścił, tam innym nie było ciasno. Doktór dał cieśli instrukcye potrzebne, a sam powrócił do domku.
Pracując przez godzinę, cieśla wyżłobił przejście na dziesięć stóp długie, przez które na czworakach przesunąć się było można. Następnie do pracy poszedł Altamont i ten zrobił prawie to samo; śnieg wydobyty z galeryi zniesiono do kuchni, gdzie go doktór kazał stopić przy ogniu, aby mniej miejsca zajmował.
Amerykanina zluzował kapitan, a tego znowu Johnson z kolei; w dziesięć godzin, to jest około ósmej godziny rano, przejście było całkiem gotowe.
Z pierwszym brzaskiem zorzy, doktór poszedł do magazynu prochowego i z tamtąd, przez otwór umyślnie w ścianie zrobiony, obserwować począł nieprzyjaciela.
Cierpliwe zwierzęta nie ustępowały z placu i z godną naśladowania wytrwałością krążyły w około domku, zasypanego naniesionemi przez nie bryłami. Zniecierpliwiły się przecież nakoniec i nagle rozrzucać poczęły nagromadzone przez się stosy lodu.
— Wybornie rzekł doktór, do stojącego przy sobie kapitana.
— Co one robią? zapytał tenże.
— Zdaje mi się, że chcą zniszczyć swą poprzednią robotę i szturmem do nas się dostać; lecz same wprzód zniszczone zostaną. W każdym jednak razie, nie mamy czasu do stracenia.
Doktór wsunął się szybko do miejsca, w którem mina miała być zasadzoną, kazał rozszerzyć przestrzeń na całą szerokość i wysokość pochyłości, tak że w górnej części pozostała już tylko cienka skorupa lodowa, na stopę zaledwie gruba, którą podeprzeć było potrzeba, z obawy ażeby się nie zawaliła.
Słupek mocno oparty o granit podłogi, służył za podporę; na wierzchołku jej umieszczono lisa zabitego, a u podstawy przywiązano długi sznur, przez całą galeryę ciągnący się aż do magazynu prochowego.
Towarzysze doktora spełniali jego rozkazy, nie rozumiejąc ich znaczenia.
— Oto wyborna przynęta, rzekł wskazując na lisa.
U spodu słupa postawiono beczułkę, zawierającą około sta funtów prochu.
— A tu oto gotowa mina! dodał doktór.
— Ale czy razem z niedźwiedziami i my nie wylecim w powietrze? zapytał Hatteras.
— Nie! Jesteśmy dostatecznie oddaleni od miejsca wybuchu; przytem dom nasz jest mocny, a choćby się trochę i nadwerężył, to warto będzie popracować nad przyprowadzeniem go do porządku.
— Wszystko to dobrze, powiedział Altamont, lecz cóż dalej robić mamy?
— Oddaliwszy się ztąd, przez silne pociągnięcie sznura obalimy podporę, podtrzymującą warstewkę lodu po nad miną; lis stanie się widzialnym i łatwo przypuścić, że zgłodniałe zwierzęta rzucą się z zajadłością na tę zdobycz niespodziewaną.
— Zgoda.
— Wtedy podkładam ogień pod minę i wyrzucam w powietrze ucztę i ucztujących.
— Wybornie! doskonale! wolał Johnson, z żywem zajęciem słuchający opowiadania.
Hatteras mając nieograniczone w swym przyjacielu zaufanie, nie żądał żadnych objaśnień; czekał spokojnie. Lecz Altamont pragnął wszystko wiedzieć aż do końca.
— Powiedzże mi jeszcze doktorze, jak zdołasz obliczyć palenie się lontu dochodzącego do miny, aby wybuch nastąpił we właściwej chwili?
— Nie potrzeba na to żadnego obrachowania.
— Masz więc przygotowany knot na pięćdziesiąt łokci długi?
— Bynajmniej.
— Zatem myślisz podsypać prochu na całej tej przestrzeni?
— I to mogłoby zawieść.
— Musi się przeto kto poświęcić dla podłożenia ognia?
— Jeśli potrzeba, rzekł Johnson, ja gotów jestem na twe rozkazy doktorze.
— Dziękuję ci mój zacny przyjacielu, powiedział doktór podając rękę starcowi; życie każdego z nas jest nazbyt drogie, i oszczędzimy je.
— W takim razie rzekł Amerykanin, odgadnąć już nie umiem.
— Kochany przyjacielu, na cóżbyśmy się uczyli fizyki, gdybyśmy w tak łatwej okoliczności poradzić sobie nie umieli.
— Aha! zawołał Johnson z twarzą od radości promieniejącą, fizyka!
— Tak jest, czyż nie mamy tu stosu elektrycznego, i drutów przy nim dość długich, przy pomocy których zapalaliśmy naszą latarnię?
— I cóż z tego?
— To że zapalimy minę w każdej chwili kiedy nam się podoba, i bez żadnego dla nas samych niebezpieczeństwa.
— Hura! niech żyje doktór! krzyknął stary Johnson.
— Hurra! powtórzyli wszyscy towarzysze, nie dbając już o to, że nieprzyjaciel posłyszeć ich może.
Przeprowadzono bezzwłocznie druty elektryczne w galeryi od Domku Doktora, aż do miejsca gdzie mina była przygotowaną, zanurzając końce ich w beczce z prochem, w małej od siebie odległości. O godzinie dziewiątej z rana wszystko było gotowe i w samą porę, bo niedźwiedzie wściekle pracowały nad rozwaleniem lodów.
Doktór uważał tę chwilę za bardzo stosowną. Johnsona postawił w magazynie prochowym i polecił mu pociągnąć mocno sznur od podpory, za danym znakiem, sam zaś zajął miejsce przy stosie elektrycznym.
— Teraz rzekł do swych towarzyszy, przygotujcie broń, na przypadek, gdyby niedźwiedzie nie zostały od razu zabite; stańcie przy Johnsonie, i natychmiast po wybuchu wybiegnijcie na zewnątrz.
— Dobrze, odpowiedział Amerykanin.
— No, zrobiliśmy wszystko co człowiek uczynić może dla swego ocalenia, niechajże nam dalej niebo pomaga.
Hatteras, Bell i Altamont, poszli do magazynu prochowego; doktór pozostał sam... i wkrótce zdaleka doszedł do niego głos Johnsona wołającego:
— Baczność!
— Czuwam, odkrzyknął doktór.
Johnson pociągnął silnie za linę i zaraz poskoczył do otworu, aby widzieć co się dzieje.
Niedźwiedzie spostrzegłszy ciało lisa nad złamami oberwanego z pochyłości lodu, zdziwione zrazu, wkrótce gromadą rzuciły się na niespodziewaną zdobycz.
— Ognia! krzyknął Johnson.
Doktór wywołał prąd pomiędzy drutami; nastąpił straszny wybuch, od którego zadrżał dom jak przy trzęsieniu ziemi i ściany popękały. Hatteras, Bell i Altamont, wyskoczyli z magazynu prochowego z gotową do strzału bronią.
Broń jednak okazała się bezpotrzebną: cztery niedźwiedzie siłą wybuchu rozerwane na kawałki, leżały tu i owdzie rozrzucone po ziemi, piąty zaś nawpół osmalony, umykał co mu nóg starczyło.
— Wiwat! wiwat! wiwat! krzyknęli towarzysze doktora, chwytając go uśmiechającego się w swe objęcia.




ROZDZIAŁ CZTERNASTY.
Wiosna pod biegunem.

Wyswobodzeni z grożącego im niebezpieczeństwa, gorąco dziękowali doktorowi Clawbonny. Stary Johnson żałował trochę skór niedźwiedzich popalonych, a przeto niezdatnych do żadnego użytku — żal ten jednakże nie popsuł mu dobrego humoru.
Reszta dnia przeszła na reparacyi domku, bardzo wybuchem nadwerężonego. Uwolniono go od lodów naniesionych przez niedźwiedzi, i wzmocniono popękane ściany; robota szła szybko, ożywiona wesołemi piosenkami rozpromienionego retmana.
Nazajutrz temperatura o wiele się polepszyła; przy nagłej zmianie kierunku wiatru, termometr podniósł się do dziewięciu stopni pod zero. Tak nagła różnica, znakomity wywarła wpływ na ludzi i wszystko co ich otaczało. Powiew wiatru południowego był pierwszą zapowiedzią wiosny podbiegunowej.
Tak ocieplona niejako temperatura trwała przez wiele dni z rzędu; termometr zawieszony w miejscu osłoniętem od wiatru wskazywał nawet tylko jeden stopień zimna, co zapowiadało odwilż.
Lody pękać zaczynały; tu i owdzie ukazała się na powierzchni struga wody słonej; w kilka dni potem spadł deszcz obfity.
Ze śniegów wydobywała się gęsta para, wróżąca blizkie topnienie tych mass niezmiernych. Blada tarcza słoneczna rumieniła się wyraźniej, zataczając coraz większe koło nad horyzontem; noc trwała zaledwie trzy godziny.
Drugim nie mniej znaczącym symptomatem wiosny, było ukazanie się kuropatw, siewek, gęsi, kur i temu podobnego ptastwa, powracającego ogromnemi stadami. Powietrze zapełniało się tym ogłuszającym wrzaskiem, który znany już był osadzie z przeszłej wiosny. Zające, na które polowano z powodzeniem, pokazały się na wybrzeżu zatoki, oraz myszy podbiegunowe, których małe nory tworzyły system regularny komórek.
Doktór zwrócił uwagę swych towarzyszy na to, że wszystkie prawie te zwierzęta i ptaki tracą swe pióra lub sierść białą zimową, i przywdziewają odzież letnią „wywiośniają się“ bardzo prędko — a natura, sposobi im pożywienie, wypuszczając z łona ziemi mchy, maki, zioła i trawki karłowate. Czuć było z pod śniegu wychylające się nowe całkiem życie.
Lecz jednocześnie z bezbronnemi zwierzętami powrócili i ich zgłodniali nieprzyjaciele; lisy i wilki błąkały się szukając zdobyczy, a podczas krótkich nocy, rozlegało się bezustannie ponure ich wycie.
Wilk tamtych krain jest bardzo blizkim krewnym psa; szczeka tak samo jak on i nieraz omylić zdoła najwprawniejsze nawet ucho psów samych; niektórzy podróżni twierdzą, że wilk używa tego podstępu, aby przywabić do siebie psy i pożerać zwabione. Fakt ten obserwowano na lądach przyległych zatoce Hudsońskiej, a doktór sprawdził go w Nowej Ameryce. Johnson dobrze pilnował swoich psów grenlandzkich, aby się tym sposobem złapać nie dały. Duk zanadto był zmyślny, aby się mógł dostać w paszczę wilka.
Przez parę tygodni, polowanie było pomyślne na różnego rodzaju kuropatwy i ortolany zimowe, bardzo delikatne w jedzeniu; zapas świeżego mięsa wciąż był obfity. Myśliwi nie potrzebowali nawet bardzo się oddalać od domu, bo drobniejsza zwłaszcza zwierzyna sama prawie na strzał przychodziła. Ożywiła ona bardzo swą bytnością milczącą dotąd okolicę; zatoka Wiktoryi przybrała widok niezwyczajny i rozweselający oko.
Dwa tygodnie po wielkiej z niedźwiedziami rozprawie, spędzono na różnych zajęciach.
Odwilż codzień stawała się widoczniejszą; termometr wskazywał zero, w wąwozach płynęły z szumem potoki, na spadzistościach pagórków utworzyło się tysiące wodospadów.
Doktór oczyściwszy akr gruntu (1½ morga), zasiał na nim rzerzuchę, szczaw i warzęchę (cochlearia), które są wybornemi środkami przeciw szkorbutowi; po pewnym przeciągu czasu już drobne listeczki poczęły się wychylać z ziemi, gdy nagle i całkiem niespodziewanie mróz zawładnął znów swem państwem.
Przy nader gwałtownym wietrze północnym, w ciągu jednej nocy termometr opadł do dwudziestu dwóch stopni pod zero. Wszystko naokoło zostało zmrożone: ptaki, czworonożne i wodnoziemne zwierzęta znikły odrazu, jakby na znak czarodziejskiej laski; otwory fok zamknęły się, spękania ścisnęły, lód odzyskał swą twardość granitową — kaskady mrozem w biegu pochwycone, zawisły w powietrzu jak zwoje przezroczystych kryształów.
Ogólny widok zmienił się nie do poznania, a nastąpiło to w nocy z 11-go na 12-sty maja. Bell wyścibiwszy nos na ten mróz piorunujący, o mało go nie zostawił na dworze.
— Oh! naturo północna! wołał doktór zawiedziony nieco w swych nadziejach, oto są twoje zwyczajne figle! Niechże i tak będzie, posieję moje nasiona raz jeszcze.
Hatteras rzecz tę brał mniej filozoficznie, bo mu pilno było rozpocząć na nowo swe poszukiwania. Musiał jednak się zrezygnować.
— Czy długo jeszcze potrwa taki stan powietrza? zapytał Johnson.
— Nie, mój przyjacielu — nie, odpowiedział Clawbonny, są to ostatnie wysiłki mrozu, który zresztą w swym domu ma prawo robić co mu się podoba, i nie można go wypędzić, dopóki sam ustąpić nie zechce.
— A jest uparty, jak na teraz, rzekł Bell trąc sobie twarz.
— Istotnie, mówił doktór, powinienem to był jednak przewidzieć i nie tracić na darmo moich nasion jak nieuk jaki, tem więcej, że mogłem był wzrost ich przyspieszyć ciepłem naszego pieca kuchennego.
— Jakto, rzekł Altamont, więc mogłeś był przewidzieć tę zmianę temperatury?
— Bezwątpienia! na to nie trzeba być czarownikiem. Trzeba było po prostu zasiewy moje oddać pod opiekę świętych, Pankracego, Serwacego i Bonifacego, których uroczystości przypadają na 12-ty, 13-ty i 14-ty tego miesiąca.
— A jakiżto wpływ, kochany doktorze, mogą mieć ci święci na temperaturę? zapytał Amerykanin.
— Bardzo wielki, jeśli mamy wierzyć ogrodnikom, nazywającym ich „Trzej święci lodowaci.“ Bo zazwyczaj w maju bywają zimna i najczęściej to obniżenie temperatury ma miejsce pomiędzy 11-ym a 14-ym tego miesiąca.
— Ciekawy to jest fakt, rzekł Amerykanin, lecz czemże on się tłomaczy?
— Objaśnić go można w dwojaki sposób: albo przez znajdowanie się w tej porze roku większej liczby asteroid, pomiędzy ziemią i słońcem, albo też poprostu przez topnienie śniegów, które rozpuszczając się, pochłaniają bardzo znaczną ilość ciepła. Te dwa powody są najbardziej do prawdy podobne, ale czy można wierzyć w nie zupełnie — tego nie wiem; ale jeśli nie wiem, co warte jest takie tłómaczenie zjawiska? Powinienem był pamiętać o zjawisku samem i nie narażać mych nasion.
Doktór miał słuszność; czy z tego, czy z innego powodu, dość że do końca maja mrozy były bardzo silne; polowanie musiało być przerwane, nie tyle z powodu ostrości temperatury, jak raczej dla zupełnego braku zwierzyny. Na szczęście zapas mięsa świeżego dosyć jeszcze był znaczny.
Zimownicy skazani zostali na nową bezczynność. W ciągu dwóch tygodni następnych, to jest od 11-go do 25-go maja, jednostajność nudnego życia, przerwana tylko została nagłą i ważną chorobą Bella, który niespodzianie dostał silnego bardzo zapalenia gardła; jednakże doktór potrafił zaraz i nader skutecznie zapobiedz rozwinięciu się słabości, tym prostym i łatwym sposobem, że kazał choremu trzymać przez pewien czas w ustach małe kawałki lodu. Po upływie dwudziestu czterech godzin, Bell zdrów był zupełnie.
Gdy się dziwiono tak cudownej kuracyi, doktór rzekł:
— Tu jest ojczyzna wszelkich zapalnych słabości, tu na nie zaraz i lekarstwo być musi.
— Lekarstwem najlepszem jest doktór, rzekł Johnson, w umyśle którego Clawbonny olbrzymie przybierał rozmiary.
Korzystając z tego przymusowego wypoczynku, doktór postanowił rozmówić się stanowczo z Hatterasem we względzie dalszej podróży, bez szalupy, bez czółna, bez kawałka drzewa, na któremby można przebyć morze lub jego odnogę, jeśli się zdarzy. Kapitan uparty w swoich pojęciach, oświadczył się był stanowczo przeciw wszelkiemu statkowi z amerykańskiego materyału.
Nie tak to wszakże łatwo było zawiązać rozmowę w tym drażliwym przedmiocie, który przecież musiał być odgadniony coprędzej; zbliżał się bowiem czerwiec, miesiąc najwłaściwszy na wielkie wycieczki. Nakoniec doktór po długim namyśle, odprowadził pewnego dnia na stronę kapitana i ze zwykłą sobie łagodną dobrocią rzekł:
— Hatterasie, czy wierzysz że jestem twoim przyjacielem?
— Zapewne, odpowiedział kapitan, najlepszym a nawet jedynym.
— Gdybym ci dał pewną radę, jakkolwiek nie żądasz jej odemnie, czy uwierzysz, iż jest bezinteresowną?
— Uwierzę, bo wiem, że nigdy nie powodujesz się względami osobistemi; lecz do czego to wszystko prowadzi?
— Poczekaj, jeszcze jedno pytanie. Czyś przekonany o tem, że jestem tak dobrym jak i ty Anglikiem, że równie jak ty, dbam o wielkość i sławę mej ojczyzny?
Hatteras wlepił w doktora oczy.
— Tak jest, rzekł badawczo wpatrzony w niego.
— Pragniesz dojść do bieguna, mówił doktór, pojmuję dobrze i podzielam z tobą tę szlachetną żądzę; lecz aby dopiąć tego celu, trzeba robić to, co jest niezbędnie w tym względzie potrzebnem.
— Czy dotąd nie robiłem, nie poświęciłem wszystkiego?
— Nie Hatterasie, nie zdołałeś poświęcić twych uprzedzeń osobistych, i w tej jeszcze nawet chwili widzę, że gotów jesteś odrzucić jedyne i niezbędne środki dostania się do bieguna.
— Ah! odpowiedział Hatteras, chcesz zapewne mówić o tej szalupie, o tym człowieku...
— Mówmy chłodno, rzekł doktór, bez uniesienia i ze wszech stron zbadajmy tę kwestyę. Wybrzeże, na którem przepędziliśmy zimę, może nie ciągnie się bez przerwy na przestrzeni sześciu jeszcze stopni w stronę północną — i jeśli wierzyć mamy do końca wieściom, na zasadzie których doszliśmy aż do tego punktu, to w czasie letnich miesięcy znajdziemy przed sobą ogromne morze, z lodów całkiem oczyszczone. Cóż w takim razie uczynimy, nie mając żadnych środków przeprawy?
Hatteras nic nie odpowiedział.
— Chceszże w takiem znaleźć się położeniu, mówił doktór dalej, że będziesz o kilka tylko mil od bieguna oddalonym i dojść do niego nie zdołasz?
Hatteras zakrył twarz rękami.
— A teraz, ciągnął doktór, zbadajmy kwestyę z moralnego punktu widzenia. Rozumiem, że Anglik zdolny jest dla chwały swej ojczyzny poświęcić majątek i życie. A jeśli czółno zrobione, z desek rozbitego i żadnej nie mającego wartości okrętu amerykańskiego, przepłynie Ocean i pierwsze dobije do lądów nieznanych, czyż to ma zmniejszyć sławę odkrycia? Przyznaj kapitanie, że gdybyś sam znalazł gdzie kadłub jakiego opuszczonego okrętu, nie wahałbyś się z pewnością użyć go do podróży. Czyż to nie samemu tylko naczelnikowi wyprawy przypisywanem bywa każde odkrycie? A zresztą powiedz, czy szalupa zrobiona przez czterech Anglików i niosąca ich na sobie, przez to samo już nie będzie całkiem angielską?
Hatteras milczał ciągle.
— Tak, tak, mówił dalej Clawbonny, przyznaj się kapitanie, że nie o szalupę, lecz o tego ci idzie człowieka.
— Zgadłeś doktorze, odpowiedział Hatteras, z całą nienawiścią na jaką Anglik zdobyć się może, nie cierpię tego Amerykanina, tego człowieka, którego fatalność jakaś na mojej postawiła drodze.
— Aby ci życie ocalił.
— Aby mnie zgubił! Zdaje mi się, że on drwi sobie ze mnie, że jak władca jaki tu rozkazuje, że wyobraża sobie, iż losy moje w jego spoczywają ręku, że odgadł moje zamiary. Czyż nie okazało się co on mniema przy nadawaniu nazwisk tym lądom nowym? czyż powiedział kiedy po co przybył pod tę odległą szerokość geograficzną? Nie potrafisz odjąć mi myśli, która mnie zabija, że ten człowiek jest naczelnikiem wyprawy, wysłanej przez rząd Stanów Zjednoczonych, w celu robienia odkryć.
— A gdyby i tak było, odparł doktór, jakiż dowód masz na to, że ta wyprawa chciała dotrzeć do bieguna? Czyż Ameryka nie może równie jak Anglia szukać przejścia północno-zachodniego? W każdym razie, Altamont nic nie wie o twym zamiarze, bo ani Bell, ani Johnson, ani ja, ani ty sam, żadnem słówkiem nie zdradziliśmy się przed nim w tym względzie.
— Niechże już się nigdy o tem nie dowie.
— Dowiedzieć się musi nareszcie, boć go tu samego zostawić nie możemy.
— A dla czegóżby nie? zapytał kapitan zapalczywie; czyż nie może pozostać w Szańcu Boskiej Opatrzności?
— Nie zgodzi się na to, odparł doktór; a zresztą, zostawić tu człowieka nie mając pewności, że go znajdziemy z powrotem, byłoby, nie powiem już nierozsądnie, lecz nieludzko. Altamont pojedzie z nami, potrzeba koniecznie aby pojechał; lecz gdy niczego się nie domyśla, nie mamy potrzeby objaśniać go. Nic nie mówiąc przeto, zbudujemy szalupę, przeznaczoną jakoby do zwiedzenia i dokładniejszego poznania tych wybrzeży.
Hatteras nie mógł się pogodzić z zamiarami swego przyjaciela, który też napróżno czekał na jakąś od niego odpowiedź.
— A gdyby ten człowiek nie chciał zezwolić na rozebranie okrętu? rzekł nareszcie kapitan.
— W takim razie miałbyś prawo kazać zbudować szalupę wbrew jego woli.
— Daj Boże zatem, aby odmówił swego zezwolenia! zawołał Hatteras.
— Lecz zanim to nastąpi, odpowiedział doktór, trzeba go najprzód zapytać; biorę to na siebie.
Tegoż samego jeszcze dnia przy wieczerzy, Clawbonny naprowadził rozmowę na projekta wycieczek, podczas letnich miesięcy mających się przedsięwziąść, celem robienia spostrzeżeń hydrograficznych na wybrzeżach.
— Sądzę, panie Altamont, że zechcesz zająć się tem wspólnie z nami?
— Naturalnie, odpowiedział tenże, trzebaż przecie raz poznać, jak daleko ciągnie się ta ziemia Nowej Ameryki.
Hatteras w czasie tej rozmowy, oka nie spuścił ze swego rywala.
— I w tym celu, ciągnął dalej Amerykanin, zróbmy jak można najlepszy użytek ze szczątków Porpoise’a, zbudujmy z nich mocną szalupę, która by nas daleko poniosła.
— Czy słyszysz Bell, żywo zapytał doktór, od jutra zaraz zabieramy się do roboty!




ROZDZIAŁ PIĘTNASTY.
Przejście północno-zachodnie.

Nazajutrz Bell, Altamont i doktór, udali się do okrętu Porpoise. Drzewa było podostatkiem; dawniejsza szalupa od okrętu trzymasztowego, rozbita uderzeniem o lody, mogła dostarczyć głównych części do nowej. Cieśla wziął się więc natychmiast do roboty; trzeba było zbudować statek zdatny do żeglugi morskiej, a jednak dosyć lekki, aby można go było przenosić na saniach.
W ostatnich dniach maja ociepliło się, termometr doszedł do punktu marznięcia wody. Wiosna wróciła na dobre tym razem, i trzeba było odrzucić zimowe odzienie. Deszcze padały częste, a śnieg zaczął wkrótce zamieniać się w strumienie, spadające kaskadami po każdej pochyłości gruntu.
Hatteras nie mógł powściągnąć swego zadowolnienia, widząc na polach lodowych pierwsze oznaki odwilży. Wolne od lodów morze i dla niego było wolnością. Poprzednicy jego mogli się mylić lub nie mylić w mniemaniach swych o morzu podbiegunowem; co do niego, dowie się o tem wkrótce stanowczo. Powodzenie jego przedsięwzięcia zależało od tego.
Raz wieczorem, po dniu dosyć ciepłym, w którym bardzo już widoczne były dowody topnienia lodów, Hatteras zaczął mówić o interesującem go w najwyższym stopniu morzu wolnem od lodów. Przytoczył cały szereg rozumowań dobrze mu znanych, a popierających mniemanie o morzu wolnem od lodu pod biegunem. Jak zwykle, tak i teraz doktór gorącym był stronnikiem tej teoryi, bo też wnioskom z niej czerpanym nie zbywało na trafności.
— Widoczne jest, mówił, że skoro ocean uwalnia się z lodów przy zatoce Wiktoryi, to i część jego południowa wolna od nich będzie aż do Nowej Kornwalii i do kanału Królowej. Widzieli to Penny i Belcher i zapewne widzieli dobrze.
— To samo i ja mniemam, odpowiedział doktór, i nic nie upoważnia do powątpiewania o dobrej wierze słynnych tych żeglarzy. Usiłowano wytłómaczyć ich zeznania, zwalając na zwodniczy obraz mirażu; ale oni zbyt stanowcze złożyli twierdzenie, żeby nie mieli być najzupełniej przekonani o tej rzeczy.
— Tak też i ja o tem myślałem zawsze, rzekł Altamont mięszający się do rozmowy; wody podbiegunowe ciągną się nietylko na zachód, ale i na wschód.
— W istocie, można to przypuszczać, odpowiedział Hatteras.
— Należy to przypuszczać, mówił dalej Amerykanin; bo jeśli Penny i Belcher widzieli morze wolne od lodów na wybrzeżach Griunolu, to Morton porucznik Dra Kanne’go, widział je takież same w ciaśninie noszącej nazwisko tego śmiałego uczonego.
— Nie jesteśmy na morzu Kanne’go, sucho odparł Hatterns, nie możemy zatem sprawdzić.
— To przynajmniej można fakt przypuścić, rzekł Altamont.
— Zapewne, rzekł doktór, pragnący uniknąć niepotrzebnych rozpraw. Zdaje się być prawdą co Altamont mówi; bo jeśli niema jakich wyjątkowych szczegółów w układzie lądów, to pod jedną i tą samą szerokością jeograficzną te same okazują się objawy fizyczne. To też ja wierzę w morze wolne od lodów tak dobrze na wschodzie jak i na zachodzie.
— W każdym razie mało nas to obchodzi, rzekł Hatteras.
— Nie powiedziałbym tego, odparł Amerykanin dotknięty umyślną obojętnością kapitana; mogłoby to mieć dla nas niejakie znaczenie.
— A w jakimże to razie? proszę, zawołał Hatteras.
— Gdy pomyślimy o powrocie.
— O powrocie? wykrzyknął Hatteras, a któż o nim myśli?
— Nikt, odpad Altamont, ależ przecie musimy się gdzieś zatrzymać, jak mi się zdaje.
— A gdzieżto? zapytał Hatteras.
Pierwszy to raz postawiono wprost to pytanie Amerykaninowi. Doktór byłby rękę oddał, żeby wstrzymać tę rozmowę.
Ponieważ Altamont nie odpowiadał, kapitan zatem powtórzył swe pytanie.
— Gdzież tedy, mówił z naciskiem.
— Tam, dokąd dążymy, chłodno odpowiedział Amerykanin.
— A któż to wie, wtrącił godzący sprawę doktór.
— Utrzymuję zatem, rzekł Altamont, że jeśli w powrocie chcemy korzystać z wód podbiegunowych, moglibyśmy sprobować dostać się na zatokę Kanne’a, zkąd już prostsza droga do morza Baffińskiego.
— Tak pan sądzisz? ironicznie zapytał kapitan.
— Tak sądzę i przekonany jestem, że tą, jako najprostszą drogą wszyscy dążyć powinni na Ocean północny, jeśli on będzie kiedy dostępny. Zaprawdę, wielkiem jest odkrycie doktora Kanne!
— Doprawdy? mruknął Hatteras, aż do krwi gryząc sobie wargi.
— Tak, tak! mówił doktór, nie można temu zaprzeczyć, i każdemu sprawiedliwość oddać należy.
— Tem więcej, ciągnął dalej uparty Amerykanin, że przed tym sławnym marynarzem nikt inny nie posunął się tak daleko na północ.
— Zdaje mi się jednak, cedził Hatteras, że obecnie Anglicy są jeszcze dalej.
— I Amerykanie! dodał Altamont.
— Amerykanie? powtórzył Hatteras.
— A któż ja jestem? z dumą odparł Altamont.
— Pan jesteś, odpowiedział Hatteras tonem zaledwie powściąganym, pan jesteś człowiekiem który przypadkowi, równy jak nauce chce dać udział w sławie! Wasz kapitan amerykański daleko wprawdzie posunął się na północ, ale przypadek tylko...
— Przypadek! zawołał Altamont, pan śmiesz utrzymywać że nie energii i nauce doktora Kanne świat zawdzięcza to odkrycie?
— Ja utrzymuję, odrzekł Hatteras, że nazwisko doktora Kanne nie ma znaczenia w kraju, gdzie błyszczą imiona takich jak Parry, Franklin, Ross, Belcher i Penny podróżników — na tych morzach, gdzie Anglik Mac-Clure znalazł przejście północno-zachodnie...
— Mac-Clure! żywo odparł Amerykanin, odmawiasz, panie Hatteras, przypadkowi wszelkiego udziału w sławie odkryć i jednocześnie wymieniasz to nazwisko? Czyż nie sam tylko przypadek mu pomógł?
— Nie, zawołał Hatteras, zapalając się. Odwaga jego, wytrwałość z jaką przepędził cztery zimy wśród lodów...
— Łatwo to zrobić, gdy nie można inaczej, odrzekł Amerykanin; nie mógł wracać, a w końcu porzucił swój okręt Investigator, by do Anglii powrócić.
— Moi przyjaciele, mówił doktór...
— Zresztą! ciągnął dalej Altamont, przerywając doktorowi, nie mówmy o osobach, lecz zobaczmy rezultaty. Mówisz pan o przejściu północno-zachodniem, które dotąd jeszcze nie jest bynajmniej wynalezione.
Hatteras podskoczył do góry słysząc te wyrazy; nigdy jeszcze drażliwsza kwestya nie została poruszoną, pomiędzy dwiema narodowościami współzawodniczącemi ze sobą.
Doktór jeszcze raz próbował swego pośrednictwa.
— Mylisz się panie Altamont, rzekł on.
— Nie mylę się i obstaję przy mem zdaniu, wołał z uporem zaciętym Amerykanin; przejście północno-zachodnie jeszcze nie jest wynalezione, wreszcie jeszcze nie przebyte, jeśli tak wolicie! Ani Mac-Clure, ani żaden inny żeglarz do dnia dzisiejszego, wypłynąwszy z ciaśniny Behringa, nie dostał się na morze Baffińskie.
I rzeczywiście nie było co odpowiedzieć Amerykaninowi, bo fakt przezeń przytoczony był prawdziwy.
Jednakże Hatteras powstał i rzekł.
— Nie zniosę, aby w mojej obecności napadano na sławę angielskiego dowódzcy okrętu!
— Nie zniesiesz pan! odpowiedział Amerykanin powstając także, ale fakta są, a władza twa za słaba aby je zniweczyć.
— Mości panie! krzyknął Hatteras blady z gniewu.
— Uspokójcie się moi przyjaciele, prosił doktór, toż przecie rozmawiamy o rzeczach naukę obchodzących.
Poczciwy Clawbonny widział naukowy spór tam, gdzie była w grze nienawiść wzajemna Anglika i Amerykanina.
— Pomówimy jeszcze o tych faktach, z groźbą zawołał Hatteras, nie słuchając już żadnych uwag.
— I ja będę miał także co do powiedzenia, odparł Amerykanin.
Johnson i Bell nie wiedzieli jak się mają zachować.
— Panowie! zawołał doktór silnym głosem, pozwólcież mi mówić, żądam tego, fakta o których mowa znam tak dobrze jak wy, a nawet lepiej od was — a przyznacie, że mogę mówić o nich bezstronnie.
— Tak! tak, zawołali razem Bell i Johnson, którzy zaniepokojeni obrotem tej sprzeczki, stanęli po stronie doktora.
— Mów panie Clawbonny, rzekł Johnson, ci panowie wysłuchają cię a i my przytem czegoś się dowiemy.
— Mów więc doktorze! powiedział Amerykanin.
Hatteras zajął swe miejsce, dając znak że się zgadza, i założył ręce na piersiach.
— Opowiem wam fakta jak najrzetelniej, mówił doktór, a wy możecie mnie poprawić moi bracia, jeśli przekręcę lub opuszczę szczegół jaki.
— Znamy cię dobrze panie Clawbonny, rzekł Bell, możesz mówić bez obawy.
— Oto jest karta mórz podbiegunowych, mówił doktór niosąc w ręku dowody mające decydować o sprawie; łatwo na niej dojdziemy jaką drogą płynął Mac-Clure i osądzimy rzecz całą.
Doktór rozłożył na stole jednę z wybornych kart, wydanych z polecenia Admiralicyi, na których były oznaczone wszystkie odkrycia nowoczesne, dokonane w krajach północnych, a następnie tak mówić zaczął:
— Wiecie, że w roku 1848 wystane zostały na ciaśninę Behringa dwa okręty: Herald z kapitanem Kellet, i Plover, którym dowodził starszy porucznik Moore, dla odszukania śladów Franklina; poszukiwania ich zostały bezowocnemi. W roku 1850 przyłączył się do nich Mac-Clure, dowódzca okrętu Investigator, na którym w 1849 roku odbywał podróż pod rozkazami kapitana Jakóba Rosa. Za nim na okręcie Enterprise płynął zwierzchnik jego kapitan Collinson; lecz Mac-Clure wyprzedził go, a przybywszy do ciaśniny Behringa, oświadczył że nie chce dłużej czekać — że popłynie sam, na własną odpowiedzialność, i... czy słyszysz dobrze panie Altamont? — i wynajdzie Franklina, albo przejście północno-zachodnie.
Altamont nie potwierdzał, ale też i nie przeczył.
Dnia 5-go sierpnia 1850 r., mówił dalej doktór, skomunikowawszy się po raz ostatni ze statkiem Plover, puścił się na morza wschodnie, drogą prawie nieznaną. Patrzcie, zaledwie niektóre lądy są tu na tej karcie oznaczone. Dnia 30 sierpnia młody oficer opłynął przylądek Bathurst; 6 września odkrył ziemię Baringa — wedle jego zdania stanowiącą część ziemi Banksa, dalej ziemię księcia Alberta. Następnie puścił się śmiało na wydłużoną ciaśninę pomiędzy dwiema temi wielkiemi wyspami, i nazwał ją cieśniną księcia Walii.
Puśćcie się myślą za odważnym żeglarzem. Spodziewał się on wyjść tamtędy na zatokę Melville, którą i my przebywaliśmy, a nadzieja ta była uzasadnioną. Ale na końcu ciaśniny napotkał w lodach nieprzebytą zaporę. Wtedy to zatrzymany mimowolnie, Mac-Clure zimował z 1850 na 1851 r.; w tym czasie, robiąc wycieczki na ławicę lodową, zapewnił się o komunikacyi ciaśniny z zatoką Melville’a.
— To prawda, rzekł Altamont, ale tej drogi przebyć nie zdołał.
— Cierpliwości, rzekł doktór. Podczas tego zimowiska, oficerowie Mac-Clure’a zwiedzali brzegi sąsiednie; Creswell ziemię Baringa, Haswelt kraj księcia Alberta na południu, a Wynniat przylądek Walkera na północy. W lipcu, jak skoro pierwsze lody puszczać zaczęły, Mac-Clure powtórnie usiłował wprowadzić swój okręt na zatokę Melville i już tylko o mil dwadzieścia był od niej; tylko o dwadzieścia mil, powtarzam! lecz wiatry zapędziły go na południe, czemu oprzeć się nie zdołał. Wtedy postanowił iść w dół ciaśniną księcia Walii i opłynąć ziemię Banksa, probując czy nie uda mu się na zachodzie to, czego nie mógł na wschodzie dokonać. Dnia 18-go mija przylądek Kelleta, 19-go przylądek księcia Alfreda, o dwa stopnie wyżej leżący. Po długich i uporczywych walkach z ogromnemi górami lodowemi, statek jego zamarzł na przejściu przy ziemi Banksa, właśnie przy samem już wejściu na szereg ciaśnin, prowadzących do morza Baffińskiego.
— Ale nie zdołał ich przebyć. zauważył Altamont.
— Poczekaj jeszcze panie Altamont; bądź tak cierpliwym jak Mac-Clure, który 26-go września obrał sobie pozycyę na zimowisko w zatoce Mercy, na północnym krańcu ziemi Banksa i tam pozostał aż do roku 1852. — Z nadejściem kwietnia, Mac-Clure miał już tylko na ośmnaście miesięcy zapasów żywności; jednakże niechciał wracać. Posuwa się naprzód, na saniach przebywa ciaśninę Banksa i przybywa na wyspę Melville’a. Idźmyż za nim. Spodziewał się on na tych wybrzeżach spotkać okręty Austina, wysłanego na jego spotkanie przez morze Baffińskie i ciaśninę Lankastra; 28-go kwietnia przybija do Przystani Zimowej (Winter-Harbour) w tym samym punkcie, w którym Parry zimował przed trzydziestu trzema laty. Lecz nie spotkał okrętów, tylko znalazł nasyp (cairn) a w nim dokument, z którego dowiedział się, że Mac-Clintock, pomocnik Austina przepływał tamtędy w roku zeszłym i odjechał. Niezrażożony tem wszystkiem Mac-Clure, w tymże samym nasypie umieszcza nowy od siebie dokument, a w nim oznajmia swój zamiar powrócenia do Anglii przez północno-zachodnie przejście które odkrył przez ciaśninę Lankastra i morze Baffińskie. Jeśli potem nie słyszano już o nim, to dlatego, że został zapędzonym na północ, lub na zachód od wyspy Melville’a. Następnie, jeszcze niezrażony przeciwnościami powraca do zatoki Mercy, dla odbycia trzeciego już zimowiska z r. 1852 na 1853.
— Nigdy nie wątpiłem o jego męztwie, tylko o powodzeniu, rzekł Amerykanin.
— Idźmy za nim dalej, mówił doktór. W marcu w skutek bardzo ostrej zimy, a przeto zupełnego braku zwierzyny, musiano zwykłą racyę osady zmniejszyć o jedną trzecią część. Mac-Clure postanowił odesłać do Anglii połowę swych ludzi, bądź przez morze Baffińskie, bądź przez rzekę Mackensie i zatokę Hudsońską; druga połowa osady, miała Inwestigator’a odprowadzić do Europy. Wybrał ludzi mniej silnych i zdrowych, którymby zaszkodzić mogło czwarte zimowisko. Już przygotowano wszystko do ich odjazdu oznaczonego nadzień 15-go kwietnia, gdy wtem 6-go kwietnia Mac-Clure chodząc po lodzie ze swym porucznikiem Creswelem, spostrzegł przybiegającego od strony północnej jakiegoś człowieka, dającego znaki. Człowiekiem tym był porucznik Pim z okrętu Herald, porucznik tegoż samego kapitana Kelleta, którego przed dwoma laty zostawił w ciaśninie Behringa, jak to już wspomniałem poprzednio. Kellet doszedłszy do Winter-Harbour, znalazł pismo Mac-Clure’a, a dowiedziawszy się tym sposobem że tenże przebywa w Zatoce Mercy, wysłał doń swego porucznika Pima. Z porucznikiem przybył oddział marynarzy z Heralda, pomiędzy któremi znajdował się podchorąży okrętu francuzkiego, niejaki pan Bray, służący jako ochotnik w sztabie kapitana Kelleta. Temu spotkaniu zapewne nie zechcesz pan zaprzeczyć.
— Bynajmniej, odpowiedział Altamont.
— Zobaczmyż teraz co się później stało i czy rzeczywiście nie zdołano przebyć tego przejścia północno-zachodniego. Proszę zwrócić uwagę na to, że jeśli do odkryć kapitana Parry dodamy odkrycia Mac-Clure’a, wypadnie że północne wybrzeże Ameryki opłynięte zostało.
— Ale to nie jeden okręt zrobił, odpowiedział Altamont.
— Tak, ale jeden i tenże sam człowiek. Idźmy dalej. Mac-Clure poszedł odwiedzić kapitana Kelleta na wyspie Melville’a; w dwunastu dniach przebył on przestrzeń stu siedmdziesięciu mil, dzielącą zatokę Mercy od Winter-Harbour. Umówił się z dowódzcą Heralda, że mu przyśle swych chorych i powrócił do swego okrętu. Każdy inny na miejscu Mac-Clure’a sądziłby, że już aż nadto zrobił; lecz nieustraszony młodzieniec chciał jeszcze poprobować losu. Wtedy, i na to właśnie zwracam szczególniejszą waszą uwagę, wtedyto powtarzam, porucznik z jego okrętu Creswell, w towarzystwie chorych i nieudolnych z osady Ivestigatora wyszedł z zatoki Mercy, dotarł do Winter-Harbour, a ztamtąd odbywszy po lodach podróż czterysta siedmdziesiąt mil wynoszącą, 2-go czerwca przybył na wyspę Beechey, a kilka dni później z dwunastoma swemi ludźmi wsiadł na pokład okrętu Phenix.
— Na którym i ja podówczas służyłem, rzekł Johnson, pod rozkazami kapitana Inglefield i z nim powróciliśmy do Anglii.
— A 7-go października 1853 r., mówił dalej doktór, Creswell przybył do Londynu, przebywszy wprzód całą przestrzeń leżącą pomiędzy ciaśniną Behringa i przylądkiem Farewell.
— Jakżeż tedy, rzekł Hatteras, jeśli kto przybędzie jedną stroną, a wypłynie drugą, czy to się nazywa że przeszedł?
— Tak, odpowiedział Altamont, ale po przejściu czterystu siedmdziesięciu mil po lodach.
— I cóż to znaczy?
— Właśnie w tem rzecz cała, odpowiedział Amerykanin. Czy okręt Mac-Clure’a przebył to przejście?
— Nie, odrzekł doktór, po czwartem zimowisku, Mac-Clure był przymuszonym zostawić go wśród lodów.
— W podróżach morskich, odparł Altamont, okręt, a nie człowiek przechodzi. Jeśli kiedykolwiek będzie można przebyć przejście północno-zachodnie, to z pewnością na okręcie, a nie na saniach. Okręt zatem musi odbyć tę podróż, lub w braku okrętu, szalupa.
— Szalupa! wykrzyknął Hatteras, przenikając z tych słów, myśl Amerykanina.
— Panie Altamont, wtrącił pospiesznie doktór, dziecinne, błahe stawiasz wyróżnieniu, i w tym względzie wszyscy musimy ci odmówić słuszności.
— O to u was nie trudno, moi panowie, odpowiedział Amerykanin, jesteście czterej przeciw mnie jednemu. To mi jednak nie przeszkodzi zachować moje zdanie.
— Zachowaj je więc, zawołał Hatteras, i tak, aby go więcej nikt z nas nie słyszał.
— A jakież pan masz prawo, w ten sposób przemawiać do mnie? spytał Amerykanin zapalczywie.
— Mam moje prawa dowódzcy, odpowiedział Hatteras gniewnie.
— Czyż ja jestem pod twemi rozkazami? odparł Altamont.
— Bezwątpienia! i biada ci jeśli...
Doktór, Bell i Johnson wdali się między nich w samą porę; dwaj przeciwnicy mierzyli się wzrokiem. Doktorowi serce się ściskało.
Po kilku wyrazach perswazyi, Altamont pogwizdując narodową pieśń swoją „Yankee Doodle“ rzucił się na swe posłanie i czy spał, czy nie, ale już więcej nic nie mówił.
Hatteras wyszedł z namiotu i zaczął chodzić wielkim krokiem; dopiero w godzinę później powrócił i także się położył, nie wyrzekłszy ani słowa.




ROZDZIAŁ SZESNASTY.
Arkadya podbiegunowa.

Dnia 29-go maja słońce nie zaszło już wcale; tarczą swą zaledwie dotknęło horyzontu i podniosło się natychmiast. Rozpoczął się peryod dni trwających po dwadzieścia cztery godzin, bez nocy. Następnego dnia słońce otoczone było świetnem kołem (halo), jaśniejącem wszystkiemi kolorami pryzmatu. Zjawisko to, dość zresztą częste pod tą szerokością geograficzną, zawsze żywo zajmowało doktora; za każdym razem najskrupulatniej notował datę ukazania się i rozmiary fenomenu, który tem się wyróżniał tym razem, że miał kształt eliptyczny.
Z powrotem ciepłych dni, powróciły znów różne gatunki ptaków. Były tam stada dropiów i wielkich gęsi kanadyjskich, przelatujące z dalekich krain Florydy, lub Arkansas; z nadzwyczajną szybkością ciągnęły ku północy, przynosząc wiosnę pod swemi skrzydłami. Doktór zabił ich kilka, równie jak trzy czy cztery wcześniejsze żórawie i jednego samotnego bociana.
Tymczasem śniegi ze wszech stron topniały, pod wpływem słońca; woda słona, przez rozpadliny i przyręble służące fokom za otwory do wychodzenia, wydobywająca się na powierzchnię lodu, przyspieszała jego tajanie; lód pomięszany z wodą morską, tworzył brudną i lepką masę na kształt ciasta, którą żeglarze mórz północnych nazywają „slush“. Obszerne bagniska tworzyły się na pobrzeżach zatoki, a ziemia odmarzająca poczęła wydawać płody wiosny podbiegunowej.
Doktór wtedy na nowo rozpoczął swe zajęcia ogrodnicze, do czego nasion mu nie brakło. Z podziwieniem dostrzegł on pewien gatunek szczawiu, dziko pomiędzy oschłemi już kamieniami rosnący, i podziwiał siłę twórczą natury, potrzebującej tak mało by się objawić. Rzerzucha zasiana przez niego, po upływie trzech tygodni, miała już listki blisko na cal długie.
Wrzosy także niedługo poczęły już wychylać bojaźliwe swe kwiatki blado różowe. W ogóle jednak flora Nowej Ameryki nader była słabą, jakkolwiek i ta wegetacya bardzo rozweselała oko biednych rozbitków. Na więcej nie mogły się zdobyć słabe promienie słońca, ostatni dar Opatrzności, która nie zapomniała o tych krainach oddalonych.
W końcu naprawdę zaczęło być ciepło; dnia 15-go czerwca termometr wskazywał czternaście stopni nad zero (Celsiusza); doktór zaledwie oczom swoim mógł wierzyć. Kraj całkiem nową przybierał postać; niezliczone kaskady spadały z licznych wierzchołków gór i wyniosłości, ogrzanych ciepłem promieni słonecznych; lody się rozchodziły; ważna kwestya morza zupełnie oczyszczonego wkrótce się miała rozstrzygnąć. Powietrze napełniał łoskot zsuwających się z wyżyn śnieżyc, i ogłuszający trzask łamiących się lodów.
Zrobiono wycieczkę aż do wyspy Johnsona, która zresztą była nieznaczącą wysepką pustą i jałową. Niemniej wszakże cieszyło starego marynarza to, że nazwisko jego nadano tym kilku odłamkom skalistym, zabłąkanym wśród rozległej przestrzeni wód morskich. Chciał nawet wyryć na jednej ze skał wyższych, miano wysepki, i omało nie przypłacił skręceniem karku, tej zachcianki.
Podczas swych przechadzek, Hatteras usiłował poznać wszystkie lądy ciągnące się aż poza przylądek Waszyngtona. Topnienie śniegów znacznie zmieniło widok okolicy; tam gdzie obszerna śnieżna opona zdawała się osłaniać płaszczyznę jednolitą, ukazały się pagórki, wąwozy i rozpadliny.
Dom Doktora jak również składy i magazyny groziły co chwila ruiną; wciąż je naprawiać i podtrzymywać było potrzeba. Na szczęście, temperatura na czternaście stopni ciepła rzadkiem jest pod tą szerokością zjawiskiem, a największa jej średnia wysokość rzadko kiedy przechodzi stopień rozmarzania.
Około połowy czerwca, robota szalupy bardzo już była posuniętą. Bell i Johnson usilnie nad nią pracowali; towarzysze ich tymczasem robili myśliwskie wycieczki, na których udało im się zabić kilku reniferów. Zwierzęta to są nadzwyczaj płochliwe i zbliżyć się do nich bardzo trudno; w tym razie Altamont skorzystał z metody Indyan amerykańskich i zastosował ją przy polowaniu. Pełzał on po ziemi, trzymając strzelbę i ręce tak podniesione, aby wyobrażały rogi renifera i tym zposobem zbliżywszy się na stosowną odległość, mógł strzelać na pewniaka.
Najpożądańsza jednak zwierzyna, wół piżmowiec, którego Parry tak liczne stada spotykał na wyspie Melville, nie widzialny był dotąd na wybrzeżach przystani Wiktorya. Postanowiono zatem odbyć dalekę wycieczkę, jużto dla poznania wschodnich okolic kraju — bo jakkolwiek Hatteras nie miał zamiaru tą stroną dostawać się do bieguna, doktór jednakże chciał mieć wyobrażenie o całości tego lądu. Wyprawa tedy puściła się na wschód od Szańca Opatrzności, a ponieważ Altamont liczył na polowanie, zabrano więc w podróż i Duka.
Dnia 17-go czerwca, przy bardzo pięknej pogodzie, termometr wskazywał pięć stopni ciepła, atmosfera była czysta i spokojna. Trzej myśliwi, uzbrojeni w dubeltówki, toporki i noże do rozdzielania śniegów, o szóstej godzinie zrana wyszli z Domku Doktora, na dwa lub trzy dni w żywność zaopatrzeni.
W ciągu dwóch godzin uszli przeszło siedm mil (angielskich) nie napotkawszy żadnej zwierzyny, tak, że wyprawa ich myśliwska, zaczęła zmieniać się na prostą wycieczkę.
Nowy ten kraj przedstawiał obszerne płaszczyzny nie dające się objąć wzrokiem, urozmaicone tylko licznemi, świeżo z roztopów powstałemi strumieniami. Bagniska nieruchome jak stawy, błyszczały pod ukośnemi promieniami słońca. Porozpadane pokłady lodu odsłaniały grunt napływowy naniesiony przez wody, rozciągnięty na całej powierzchni kuli ziemskiej. Spotykano także niekiedy głazy erratyczne, których obecność w tem miejscu trudna była do wytłomaczenia. Pełno było wszędzie siwego łupku, rożnych ziem wapiennych, a nadewszystko ciekawych kryształów, przezroczystych, bezbarwnych i odbijających światło jak spat islandzki.
Doktór nie miał dość czasu, aby się bawić w geologiję, choć i nie polował — tak towarzysze jego szli szybko. Badał grunt jednak i mówił ile mógł, bez niego panowałoby nieprzerwane milczenie, bo Altamont nie miał ochoty odzywać się do kapitana, a ten, mniej jeszcze radby był mu odpowiadać.
Do dziesiątej godziny rano, już myśliwi uszli około dwunastu mil na wschód; horyzont zakrył morze. Doktór zaproponował krótki odpoczynek dla posiłku; po półgodzinnem wytchnieniu puszczono się w dalszą drogę.
Grunt zniżał się w łagodnych pochyłościach; płaty śniegu, który się układał jeszcze bądź osłonięty skałami, bądź wzgórkami, wyglądały jak gromada owiec rozsypanych po obszernem błoniu, albo jak piana fal wyrzuconych przez wzburzone morze.
Okolica wciąż przedstawiała widok płaszczyzny pozbawionej wszelkiej wegetacyi, nie zamieszkałej, jak się zdawało, nigdy przez żyjące stworzenia.
— Rzeczywiście, rzekł Altamont do doktora, nie mamy szczęścia do polowania; prawda, że jałowy grunt żadnej dla zwierzyny nie daje paszy, ależ i ta zwierzyna nie ma tak bardzo prawa być wymagającą i mogłaby się nam na pożywienie ofiarować.
— Nie zniechęcajmy się jeszcze, rzekł doktór. Lato zaledwie się rozpoczęło, a jeśli Parry tyle rozmaitego zwierza mógł znaleźć na wyspie Melville’a, to nie widzę powodu, abyśmy go tu również napotkać nie mieli.
— Posunęliśmy się przecież o wiele dalej na północ, rzekł Hatteras.
— Zapewne, ależ ten wzgląd nic tu nie znaczy. Wszystko stanowi biegun zimny, a raczej ta niezmierzona przestrzeń lodu, wśród której zimowaliśmy z Forwardem. Otóż w miarę jak oddalamy się od tego punktu, odsuwamy się jednocześnie od miejsca najzimniejszego na kuli ziemskiej; powinnibyśmy więc powyżej niego znaleźć to samo, co poniżej napotykali, Parry, Ross i inni żeglarze.
— W rezultacie jednak, rzekł Altamont z westchnieniem, dotąd więcej na podróżnych niż na myśliwych wyglądamy.
— Cierpliwości! odrzekł doktór; postać okolicy zmienia się coraz widoczniej i niepodobna, abyśmy nie znaleźli zwierzyny w tych nizinach i wąwozach, do których wegetacya wcisnęła się już więcej.
— Przyznasz jednak doktorze, iż kraj który obecnie przebywamy jest całkiem i niezamieszkały i niemieszkalny!
— Niemieszkalny! na to się nie zgadzam bynajmniej; nie wierzę aby kraj jaki mógł być niemieszkalnym. Człowiek, siłą ofiar przez wiele pokoleń ponoszonych i przy wszystkich naukowych środkach agronomii, użyzniłby nakoniec i takie jak ta, okolice.
— Tak sądzisz? rzekł Altamont.
— Niezawodnie. Gdyby zwiedzić najsławniejsze w starożytności krainy, miejsca gdzie stały Teby, Niniwa, Babilon, owe przez naszych praojców sławione niegdyś z urodzajności doliny, zdawałoby się, że niepodobna aby tam ludzie kiedyś żyć mogli, bo i atmosfera nawet sama zmieniła się i popsuła, od chwili opuszczenia ziemi przez człowieka. Takie jest prawo natury, że gdzie człowiek jeszcze nie zamieszkał albo przestał już mieszkać, tam przestrzenie stają się niezdrowe i nieurodzajne. Człowiek kraj stwarza swoją obecnością, swemi zwyczajami, swym przemysłem — więcej powiem, swoim oddechem. Zmienia on pomału wyziewy ziemi i warunki atmosferyczne, i lepszemi je dla zdrowia czyni przez to samo, że w nich żyje i oddycha. Zgadzam się więc, że mogą być kraje nie zamieszkałe, ale nigdy niemieszkalne!
Tak rozmawiając, myśliwi zamienieni w naturalistów szli ciągle, aż przybyli nareszcie do jakiejś niziny odkrytej i dość rozległej, przez którą wiła się rzeczka prawie już całkiem rozmarzła; południowa jej wystawa przyczyniała się już do jakiej takiej wegetacyi na jej brzegach i na najbliższem wzniesieniu. Grunt objawiał tam wyraźną do rodzajności skłonność, gdyby mu dać kilka cali ziemi odpowiedniej. Doktór zwrócił na to uwagę swych towarzyszy.
— Patrzcie, mówił, czyżby tu od biedy nie mogli osiąść jacy przedsiębiorczy koloniści, przemyślni a wytrwali, którzyby przy pracy zamienili ten kawałek pustyni — nie powiem już na sioło stref umiarkowanych, ale na kraj prawdziwie mieszkalny. Zdaje mi się nawet, że spostrzegam już jakichciś mieszkańców czworonogich. Znają oni dobre miejsca.
— Prawda! są to zające podbiegunowe! zawołał Altamont gotując się do strzału.
— Czekaj! zawołał doktór, poczekaj myśliwcze zapalony! te biedne zwierzątka ani myślą uciekać przed nami. Zostawmy je w spokoju, toć same do nas idą.
I rzeczywiście, trzy lub cztery młode zajączki, skacząc pomiędzy karłowatemi krzewinami i mchem wychylającym się z ziemi, szły prosto do trzech ludzi, których obecność, jak się zdawało, wcale ich nie przestraszała. Jednak naiwne ich miny nie rozbroiły Altamonta.
Piękne te stworzonka podbiegły do nóg doktora, który je głaskał powtarzając:
— Poco strzelać do tych którzy dopominają się od nas pieszczot? ich śmierć mało nam przyniesie korzyści.
— Masz słuszność doktorze, powiedział Hatteras, darujmy im życie.
— Czy i tym kuropatwom lecącym do nas? zawołał Altamont, — i tym czaplom, poważnie na wysokich nogach postępującym?
Całe stada pierzatych stworzeń zbliżały się do myśliwych, nie podejrzywając nawet niebezpieczeństwa, które doktór od nich odwrócił. Duk nawet się powściągnął i podziwiał.
Ciekawy to był i rozrzewniający widok, jak zwierzęta i ptaki zbliżały się do ludzi bez bojaźni, z wesołością w podskokach, siadały na ramionach zacnego Clawbonny, kładły się u nóg jego dla odebrania pieszczot. Zdawały się czynić co mogły, aby jak najlepiej przyjąć nieznanych gości. Ptaki wydawały radosne okrzyki, przywołując inne, które przybywały z różnych stron jaru. Doktór wyglądał wśród nich, jak czarnoksiężnik.
Posuwając się dalej wzdłuż wilgotnych brzegów strumienia, i otoczeni rojem stworzeń jakby już przyswojonych, podróżni napotkali niewielkie stado reniferów, gryzących mech wydobywający się z pod śniegu. Wdzięczne te i spokojne zwierzęta, noszące bez różnicy płci rozgałęzione zębate różki na głowie, w odzieży jakby wełnistej, zmieniały już białą barwę zimową na letnią, brunatno-szarą. Nie zdawały się one lękliwsze jak zające i ptastwo tej okolicy. Taki sam musiał być stosunek pierwszego człowieka, z pierwszemi zwierzętami w pierwszych latach stworzenia świata.
Tym razem jednak, doktór z trudnością zaledwie powstrzymał rękę Altamonta skorą do strzału. Amerykanin nie mógł z zimną krwią patrzeć na tak wspaniałą zwierzynę; Hatteras przeciwnie, z rozrzewnieniem spoglądał na niewinne stworzenia, z taką ufnością kładące swe mordeczki na sukni doktora, tego przyjaciela wszystkich istot żyjących.
— Ależ nareszcie, rzekł Altamont, czyśmy tu nie przyszli umyślnie na polowanie?
— Na polowanie, to prawda, ale tylko na woły piżmowce, odpowiedział Clawbonny. Cóżbyśmy robili z tą zwierzyną? zapasów mamy dosyć. Dozwól nam panie Altamont cieszyć się tym rozkosznym i wzruszającym widokiem zwierząt, bez bojaźni zbliżających się do człowieka.
— To dowodzi, rzekł Hatteras, że one dotąd nigdy jeszcze ludzi widzieć nie musiały.
— To niezawodne, odpowiedział doktór, i z tego właśnie spostrzeżenia możnaby wyprowadzić wniosek, że zwierzęta te nie pochodzą z Ameryki.
— A to czemu? spytał Altamont.
— Bo gdyby zrodzone były na ziemi Ameryki północnej, wiedziałyby pewnie co mniemać o tem ssącem, dwunożnem, dwurękiem zwierzęciu, zwanem pospolicie człowiekiem; na widok nasz uciekłyby niezawodnie. Podobniejszem jest do prawdy, że przyszły one tu z północy, że pochodzą z tych nieznanych krain Azyi, gdzie dotąd jeszcze noga ludzka nie postała — i że przybyły tu przez ląd graniczący z biegunem. Tak więc panie Altamont, nie możesz rościć prawa jakby do swoich rodaków.
— Oh! rzekł Altamont, na takie rzeczy myśliwiec nie zwraca uwagi; wszelka zwierzyna pochodzi z kraju zdobywcy.
— Uspokój się dzielny Nemrodzie! wolałbym się wyrzec raczej strzelania na całe życie, niż zgodziłbym się rzucić popłoch między te roskoszne stworzenia. Patrz oto, Duk nawet pobratał się i oswoił z niemi. Bądźmy dobrymi o ile to być może; dobroć jest potęgą.
— Dobrze! dobrze! odpowiedział Altamont, nie bardzo rozumiejący te czułości, ale chciałbym doktorze, widzieć cię z twoją dobrocią wśród stada wilków lub niedźwiedzi!
— Oh! ja też bynajmniej nie myślę podobać się drapieżnym zwierzętom, mówił doktór; nie bardzo wierzę w Orfeusza czarującego dzikie bestye. Zresztą ani wilki, ani niedźwiedzie same do nas nie przyjdą, jak te zajączki, reny i kuropatwy.
— A dla czegóżby nie, jeśli także nie znają dotąd człowieka? zapytał Amerykanin.
— Bo te zwierzęta są drapieżne z natury, a drapieżność tak samo jak złośliwość bywa podejrzliwą; spostrzeżenie to sprawdzić można zarówno na człowieku, jak i na zwierzętach. Kto jest zły, jest też i podejrzliwy, a kto może innych przerazić, ten i sam się boi.
Rozmowa zakończyła się tą maleńką lekcyą filozofii naturalnej. Cały dzień spędzono w tym jarze, który doktór chciał nazwać Arkadyą podbiegunową, na co się też i towarzysze jego zgodzili. Wieczorem, po bankiecie nie kosztującym życia ani jednego ze stworzeń zamieszkujących tamtą okolicę, myśliwi ułożyli się do spoczynku w wydrążeniu skały, jakby umyślnie na schronienie dla nich przygotowanem.




ROZDZIAŁ SIEDMNASTY.
Zemsta Altamonta.

Nazajutrz doktór i dwaj jego towarzysze, zbudzili się po wybornie spędzonej nocy, choć nad ranem dał się im czuć chłód, nieco przejmujący. Dobrze jednak byli odziani, spali więc doskonale pod strażą spokojnych zwierząt.
Czyste niebo zapowiadało piękną pogodę. Postanowiono cały ten dzień jeszcze poświęcić na zwiedzanie kraju i szukanie piżmowców, boć nareszcie trzeba było Altamontowi dać sposobność do strzelania. Postanowiono tedy, że choćby te zwierzęta najnaiwniejsze były, będzie mógł je zabijać. Bo też i mięso ich, choć mocno przejęte zapachem piżma, smaczne jest i posilne; nie zaszkodziłoby więc przynieść do Szańca Opatrzności kilka kawałków tej zwierzyny.
W rannych godzinach nic osobliwszego nie zdarzyło się myśliwym. Posuwając się na północo-wschód uważali, że kraj zmienia się widocznie. Kilka podniosłości gruntu, pierwsze falistości górzystej okolicy, kazały się domyślać czegoś nowego. Wnoszono, że jeśli Nowa Ameryka nie była lądem stałym, to przynajmniej bardzo rozległą wyspą; zresztą nie chodziło tu wcale o sprawdzenie tego punktu geograficznego.
Duk wysunął się naprzód, lecz wkrótce stanął do tropu piżmowców, a potem nagle poskoczył naprzód i znikł z oczów myśliwcom. Zwrócili się za głośnem szczekaniem, którego natarczywość zapowiadała, że nieme zwierzę znalazło wreszcie czego tak pragnęło.
Po półtoragodzinnym szybkim pochodzie, spotkali dwoje zwierząt dość dużych o groźnej zewnętrzności. Zdawały się być bardziej zdziwione niż przestraszone napaścią Duka; nie zważając na niego, szczypały mech różowawy, ukazujący się tu i owdzie na gruncie ze śniegu oczyszczonym. Doktór poznał je łatwo po średnim ich wzroście, po rogach bardzo rozgałęzionych u wierzchu a skupionych przy osadzie, po charakteryzującym je braku pyska, wypukłym łysie, i bardzo krótkim ogonie. Dla tejto właśnie budowy szczególnej, naturaliści dają tym zwierzętom nazwisko „ovibos“ doskonale malujące połączenie kształtów owcy i wołu. Skóra ich pokryta była długiemi i gęstemi kłakami, w rodzaju brunatnego i cienkiego jedwabiu.
Na widok ludzi, zwierzęta pierzchnęły; myśliwcy gonić je poczęli, ale bezskutecznie, bo już po półgodzinnym biegu zdyszani stanęli.
— Do licha! zawołał Altamont.
— Tak, do licha! powtórzył doktór tchu zaczerpnąwszy. Te przeżuwające zwierzęta muszą pochodzić z Ameryki; ale widać nie tęgą mają opiniję o swych rodakach skoro uciekają przed nimi.
— To dowodzi, odrzekł Altamont, że dobrze strzelamy.
Piżmowce widząc że ich już nie gonią zatrzymały się w postawie zdziwionej. Gdy strzelcy spostrzegli, że ich nie dościgną, zaczęli przemyśliwać jakby je otoczyć ze trzech stron. W tym celu pozostawiwszy Duka żeby niepokoił zwierzęta, sami przez poblizki wąwóz spuścili się na dół i okrążyli płaszczyznę. Altamont i doktór ukryci za skałami, z bronią do strzału gotową czekali na zwierzynę, którą na nich miał napędzić Hatteras nagle się z przeciwnej strony ukazujący.
— Spodziewam się, że teraz już mi strzelać nie zabronicie, rzekł Amerykanin.
— O bynajmniej! tu już jest otwarta wojna, odpowiedział Clawbonny, który przy całej dobroci serca, w gruncie był myśliwym.
Tak rozmawiając, strzelcy ujrzeli wkrótce wypadające na nich, przez uporczywie napastującego je Duka i przez krzyczącego na całe gardło Hatterasa, pędzone zwierzęta. Poskoczyli naprzeciw tej wspaniałej zdobyczy.
Woły zatrzymały się i mniej się obawiając jednego nieprzyjaciela niż dwóch, zwróciły się na Hatterasa. Nie uląkł się ich i czekał na nie. Wymierzył, strzelił, ale mimo że kula ugodziła zwierzę w czoło, nie wstrzymało go to bynajmniej. Drugi strzał także nic nie zrobił, tylko podżegł zwierzęta. Rzuciły się na myśliwca i przewróciły go w oka mgnieniu.
— Zgubiony! zawołał doktór.
W chwili gdy doktór wyrzekł te wyrazy, Amerykanin posunął się na ratunek kapitana; zatrzymał się jednak, walcząc z sobą i ze swemi uprzedzeniami.
— Nie! zawołał, byłoby to podłością.
I rzucił się za Clawbonnym na pole walki.
Wahanie się jego nie trwało dłużej jak pół sekundy. Jeśli doktór dojrzał co się działo w duszy Amerykanina, to Hatteras zrozumiał, on, który dałby się zabić raczej, niż wzywać swego współzawodnika na pomoc. Zaledwie jednak miał czas zdać sobie sprawę z tego co widział, a już Altamont stanął przy nim.
Hatteras wywrócony usiłował odpierać ciosy zadawane mu nogami i kopytami dwóch nieprzyjaciół; walka ta jednak nie mogla się długo przeciągnąć. Już blizkim był rozszarpania na kawałki, gdy nagle zabrzmiały dwa strzały; Hatteras słyszał kule świszczące mu nad głową.
— Śmiało! krzyknął Altamont, rzucając na ziemię swą dubeltówkę wystrzeloną i skoczył na rozjuszone zwierzęta.
Jedno z nich ugodzone w samo serce, padło na miejscu; drugie miało już zmiażdżyć kapitana, gdy nagle przyskakujący Altamont utopił nóż w otwartej jego paszczęce, a jednocześnie toporkiem w drugiej ręce trzymanym, rozdwoił mu głowę potężnym ciosem.
Wszystko to stało się tak szybko, że byłoby dosyć jednej błyskawicy na oświecenie tej sceny. Drugi wół zachwiał się na nogach i padł bez życia.
Hatteras został ocalonym.
Zawdzięczał więc życie Amerykaninowi, którego nienawidził więcej niż cokolwiek na świecie. Cóż się dziać musiało w tej chwili w jego duszy? jakież uczucie ludzkie a nieprzeparte, owładnęło jego całą istność? Jestto jedna z tajemnic serca, nie dająca się rozbierać. Jakkolwiek bądź, Hatteras bez wahania się postąpił ku swemu rywalowi i przemówił do niego poważnie:
— Ocaliłeś mi życie Altamoncie.
— I tyś mi je był ocalił Hatterasie, odrzekł Amerykanin, a po chwili milczenia dodał: — Kwita między nami.
— Nie, rzekł Hatteras; gdy cię doktór wydobył z twego lodowego grobu, nie wiedziałem kim byłeś; ty zaś wiedząc kim jestem, ocaliłeś mnie z narażeniem własnego życia
— Eh! odparł Altamont, jesteś moim bliźnim, Amerykanin zaś nie jest nikczemnikiem.
— Naturalnie że nie, wtrącił doktór, to taki sam człowiek jak i ty Hatterasie.
— I równie jak ja będzie miał udział w należnej mu chwale, rzekł kapitan.
— W chwale dojścia do bieguna północnego, wtrącił Altamont.
— Tak jest, wspaniale odparł Hatteras.
— A więc zgadłem, zawołał Amerykanin. Więc ośmieliłeś się powziąć podobny zamiar! odważyłeś się na usiłowanie dotarcia do punktu nieprzystępnego! Ah! jakże to wzniosłe! jakże wspaniałe!
— A ty, zapytał Hatteras, nie miałżeś zamiaru tego samego co i my, dostać się do bieguna?
Altamont zdawał się wahać nim odpowiedział.
— No i jakże? naciskał doktór.
— Nie, zawołał Amerykanin, nie! prawda iść winna przed miłością własną. Nie! nie powziąłem tej wielkiej myśli, która was tutaj przywiodła. Starałem się przeprowadzić mój okręt przez północno-zachodnie przejście, i nic więcej.
— Altamoncie! rzekł Hatteras wyciągając rękę do Amerykanina, bądźże więc uczestnikiem naszej chwały, idź z nami na odkrycie bieguna północnego!
I dwaj ci ludzie spletli swe dłonie w szczerym i serdecznym uścisku.
Gdy się zwrócili do doktora, spostrzegli że płacze.
— Ach! przyjaciele moi! szeptał ocierając sobie oczy, serce moje nie może objąć radości którą je przepełniacie. Ah drodzy towarzysze! poświęciliście sobie nawzajem wasze uprzedzenia i podaliście sobie ręce do wspólnego dzieła. Powiedzieliście sobie że Ameryka i Anglija nie mogą wam przeszkodzić do popierania się w osiągnięciu wielkiego celu. Jeśli biegun północny odkryty zostanie, mniejsza kto go odkryje! Nad Anglika, nad Amerykanina, człowiek wyżej stanie.
Zacny doktór ściskał pojednanych nieprzyjaciół, a dwaj nowi przyjaciele czuli się jeszcze więcej zjednoczeni we wspólnej dla nich przyjaźni doktora. Clawbonny nie mógł się powściągnąć, żeby nie narzekać na próżność współubiegania się narodów, żeby nie zalecać jedności i zgody niezbędnej dla opuszczonych i dalekich od rodzinnego kraju. Jego łzy, słowa, uściski, wszystko to tryskało z głębi jego zacnego serca.
Nareszcie, uściskawszy Hatterasa i Altamonta po dwudziesty już raz może, doktór się nieco uspokoił.
— A teraz, rzekł, do roboty! Nie zdałem się na nic jako myśliwy, to niechże inne moje talenta zostaną spożytkowane.
I zaczął oprawiać wołu, nazywając go „wołem zgody“ a sprawiał się zręcznie, jakby jaki biegły chirurg przy kunsztownej amputacyi.
Dwaj jego towarzysze uśmiechali się patrząc na tę jego robotę. Wkrótce biegły operator odłączył od reszty z jakie sto funtów mięsa najlepszego, rozdzielił je na trzy części, po jednej dla każdego, i ruszono z powrotem do Szańca Boskiej Opatrzności.
O dziesiątej wieczorem myśliwcy powrócili do Domku Doktora, gdzie już ich czekała wyborna uczta. Ale nim zasiedli do stołu, doktór zawołał głosem tryumfującym, wskazując na dwóch swych towarzyszy w wyprawie myśliwskiej:
— Słuchajno Johnsonie, wszak wyszedłem w towarzystwie Anglika i Amerykanina, nieprawdaż?
— Tak jest panie Clawbonny, odpowiedział retman.
— No, otóż powróciłem z dwoma braćmi.
Dwaj żeglarze radośnie uściskali dłoń Altamonta. Doktór opowiedział im co kapitan amerykański zrobił dla kapitana angielskiego, i tej nocy domek ze śniegu osłonił pięciu ludzi najzupełniej szczęśliwych.




ROZDZIAŁ OŚMNASTY.
Ostatnie przygotowania.

Następnego dnia pogoda się całkiem odmieniła, przez kilka dni było zimno; deszcz, śnieg i zawieje kolejno po sobie następowały.
Bell wykończył szalupę; była ona zbudowaną dobrze i odpowiednio do celu na jaki służyć miała. Opomostowana w części, wysokie miała burty i z pomocą żagla mogła trzymać się na morzu nawet podczas burzy. Lekka też była dostatecznie i nie obciążała zbytecznie sań, przez psy ciągnionych.
Nareszcie przyszła ważna chwila, mająca w stanie morza biegunowego stanowczą, uczynić zmianę. Wzruszyły się lody w zatoce. Wyższe z nich, tłoczone ciągłemi uderzeniami, za pierwszą większą burzą miały się oderwać od brzegów i odpłynąć w postaci gór ruchomych. Jednakże Hatteras nie chciał czekać na zupełne puszczenie lodów. Ponieważ podróż i tak lądem odbywać się miała, nie wiele przeto dbał o to, czy morze oczyści się zupełnie czy nie; na wyjazd zatem oznaczył stanowczo dzień 25-ty czerwca, obliczywszy, że na ten termin wszelkie przygotowania będą mogły być ukończone. Johnson i Bell zajęli się przyprowadzeniem sań do zupełnego porządku. Podróżni rachowali wiele na te kilka tygodni pogody, jakie natura udziela w każdym roku owym krainom północy. Cierpienia będą teraz mniej straszne, trudności łatwiejsze do przezwyciężenia.
Na kilka dni przed odjazdem, dnia 20-go czerwca, lody tak już puściły, że można było pomiędzy niemi przepływać swobodnie, z czego skorzystano, dla wypróbowania szalupy; urządzono zatem wycieczkę wodą do przylądka Waszyngtona. Wiele jeszcze brakowało do tego, aby morze zupełnie już było wolne od lodów; ale nie było już stwardniałą przestrzenią, i niepodobieństwem byłoby przechodzić po krach lodowych.
Kilkugodzinna żegluga przekonała o dobroci zbudowanego statku.
Podczas powrotu, żeglarze byli świadkami ciekawego wypadku. Ogromny niedźwiedź upędzał się za foką; tak był nią zajęty, że nie spostrzegł szalupy, za którą byłby się puścił w pogoń niezawodnie. Widać, że foka przez otwór skoczyła do wody, bo niedźwiedź z cierpliwością myśliwca, albo raczej rybaka, czatował nad otworem przyczajony, jakby bez życia.
Nagle woda na powierzchni otworu poruszyła się, foka miała się wychylić dla odetchnienia; niedźwiedź natychmiast położył się na lodzie tuż przy otworze i otoczył go łapami. Gdy foka głowę wychyliła, nie miała już czasu jej cofnąć do wody; łapy niedźwiedzia jakby sprężyną ściągnięte pochwyciły zdobycz z nieprzepartą siłą i wyciągnęły ją z wody. Walka była krótka, foka szamotała się przez kilka sekund, ale zduszona została na piersiach olbrzymiego przeciwnika. Uniósł ją lekko mimo jej ogromu, i przeskakując z jednej kry na drugą, dostał się do lądu i zniknął ze swą zdobyczą.
— Szczęśliwej podróży! wołał Johnson za uchodzącym niedźwiedziem; ta bestya rozporządza za wielką łap liczbą.
Wkrótce potem szalupa zawinęła z powrotem do niewielkiej przystani, jaką Bell umyślnie dla niej przy brzegu urządził.
Za cztery już dni podróżni nasi mieli się puścić w dalszą drogę. Hatteras przyspieszał ostatnie przygotowania; pilno mu było opuścić tę Nową Amerykę, tę ziemię obcą, nie przez niego nazwaną. Nie czuł się na niej u siebie.
Dnia 22-go czerwca zaczęto na sanie pakować zapasy żywności, namiot i przybory podróżne. Zabrano dwieście funtów mięsa solonego, trzy skrzynie jarzyn i mięsa suszonego, pięćdziesiąt funtów soku cytrynowego i solnego, trzysta ośmdziesiąt funtów mąki, pakę rzeżuchy i warzęchy pochodzących z plantacyi doktora, dwieście funtów prochu, rozmaite narzędzia, broń, różne drobiazgi. Wszystko to razem, z ciężarem szalupy i wagą sań, stanowiło około tysiąca pięciuset funtów, co było zbyt wiele na siły czterech psów grenlandzkich; co więcej, psy te u Eskimosów gdy dłużej nad cztery dni z rzędu do pracy nie bywają używane, tu zaś miały codzień chodzić w zaprzęgu. To też podróżni gotowi byli naprzemian pomagać im w pracy, i zamierzali niewiele drogi dziennie przebywać. Odległość od przystani Wiktoryi do bieguna, wynosić mogła najwyżej trzysta sześćdziesiąt mil (angielskich); robiąc zatem po dwanaście mil dziennie, można ją było przebyć w ciągu jednego miesiąca. Zresztą gdy już nie będzie lądu stałego, szalupa pomoże do wodnej podróży, bez utrudzenia psów i ludzi.
Zdrowie w ogóle służyło wszystkim bardzo dobrze; zima chociaż ostra, ukończyła się w przyjaznych warunkach dobrobytu, a rady doktora ustrzegły od wielu chorób właściwych tamtejszemu klimatowi. Trochę schudli wszyscy, co zacnego Clawbonny, osobiście bardzo cieszyło; ale za to ciało i dusza przywykły do ciężkiego istnienia. Już teraz zaaklimatyzowani podróżni, stawić mogli czoło najsilniejszym mrozom i największe pokonać trudy.
Wreszcie zbliżali się już do celu swej podróży, do owego niedostępnego bieguna, poczem już tylko uśmiechał się im miły powrót do ojczyzny. Wzajemna sympatya łącząca obecnie wszystkich pięciu rozbitków, pomoże im do osiągnięcia celu śmiałej ich podróży, i ani jeden nie wątpił o pomyślnym jej skutku.
W widokach dalekiej wyprawy, doktór radził swym towarzyszom, aby się do niej wcześnie przygotowywali i „utrenowali się“ jak najstaranniej.
— Nie żądam od was, mówił on, abyście naśladowali żokejów angielskich, którzy po dwóch dniach trenowania tracą ośmnaście funtów wagi, a po pięciu dniach, dwadzieścia pięć funtów; ale trzebaż przecież cóś uczynić, żeby się znaleźć w najlepszych do podróży warunkach. Otóż pierwszą podstawą utrenowania się jest pozbycie się tłuszczu, a to za pomocą środków lekarskich i wielkiego ruchu ciała. Żokeje wiedzą do jakich się niespodziewanych dochodzi przez to rezultatów. To też nie jeden z nich niezdolny przed trenowaniem ubiedz jednej mili bez utraty tchu, po trenowaniu przebiega dwadzieścia pięć mil z łatwością. Wymieniają pewnego Townsed’a zdolnego przebiedz sto mil w dwudziestu godzinach, bez zatrzymania się ani na chwilę.
— Kiedy tak, rzekł Johnson, to jeśli trzeba schudnąć jeszcze bardziej....
— Ależ nie, odparł doktór, tylko chciałem okazać, że trenowanie może mieć dobre skutki. Daje ono kościom większą siłę oporu, muskułom elastyczność, czyni słuch wrażliwszym a bystrzejszym wzrok. Nie należy zatem zapominać o tem.
W niedzielę 23-go czerwca wszystko już było w pogotowiu i dzień ten, jako świąteczny, na zupełny poświęcono wypoczynek.
Mieszkańcy Szańca Opatrzności z pewnem wzruszeniem oczekiwali chwili wyruszenia w drogę. Żal im trochę było porzucać ten domek lodowy, który im tak wyborne dawał schronienie; tę przystań Wiktoryi, to wybrzeże gościnne, na którem ostatnie miesiące zimowiska przepędzili, Czyż za powrotem znajdą to wszystko w takim samym stanie? Czy promienie słońca nie stopią do reszty ścian ukochanego Domu Doktora?
Bo też nie jedna dobra godzina tam upłynęła. Przy wieczerzy przypomniał doktór towarzyszom owe wzruszające chwile, i nieomieszkał podziękować niebu za widoczną nad rozbitkami opiekę.
Po czem wszyscy wcześnie udali się na spoczynek, aby nazajutrz wstać bardzo rano. Tak przeszła ostatnia noc spędzona w Szańcu Boskiej Opatrzności.




ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY.
Podróż na północ.

Nazajutrz o świtaniu, Hatteras dał znak do wyruszenia w drogę. Psy zostały do sań zaprzęgnięte; dobrze utrzymywane i dostatecznie wypoczęte, po zimie spędzonej we wszelkiej możliwej wygodzie, były one w stanie wysługiwać się w lecie. Ochotnie też stawiły się do zaprzęgu.
Wyborne to są wreszcie zwierzęta te psy grenlandzkie. Te które towarzyszyły rozbitkom, pozbyły się już w części dzikiej swej natury; zacierało się ich podobieństwo do wilków, a coraz podobniejsze się stawały do Duka, tego skończonego wzoru psiego rodu, jednem słowem cywilizowały się. Zaiste, Duk mógł się pochlubić, że się w znacznej części przyłożył do tej cywilizacyi, przykładem swym towarzyskości. Jako Anglik, a więc bardzo drażliwy na wszystko co dotyczy dobrego tonu, długo się nie wdawał z temi psami, których mu nikt nie przedstawił, i z zasady, nie obcował z niemi; długie jednak wspólne niebezpieczeństwa, wspólny niedostatek, wspólne losy, zbliżyły zwolna zwierzęta te do siebie. Duk dobre miał serce i sam pierwszy zwrócił się do swych towarzyszy, i wkrótce cały ten psi ród tworzył przyjacielską gromadkę. Doktór głaskał nieraz Grenlandczyków, a Duk bez zazdrości patrzył na te pieszczoty.
Ludzie niemniej dobrze się mieli jak zwierzęta; jeśli po tych ostatnich można się było spodziewać, że tęgo ciągnąć będą, to pierwsi dzielnie mogli nóg swoich używać w zamierzonej podróży.
Przy pięknej pogodzie, wyruszono o szóstej godzinie z rana. Po obejściu przystani Wiktorya, gdy mijali przylądek Waszyngtona, Hatteras wskazał najprostszą drogę na północ wiodącą; w godzinę potem, podróżni stracili już z oczu najwynioślejsze nawet punkta Szańca Opatrzności.
Podróż zaczynała się dobrze, a nadewszystko lepiej daleko, aniżeli owa wyprawa wśród najtęższej zimy przedsięwzięta w celu szukania węgla. Naówczas Hatteras pozostawiał okręt z osadą zbuntowaną i zrozpaczoną, nie będąc zupełnie pewnym celu, do którego dążył; ludzie których zostawiał, umierali prawie z zimna, a ci co z nim szli, znękani byli w ostrym klimacie północy; on sam, człowiek za jakąbądź cenę dążący ku północy, mimowolnie wracał na południe! Jakaż różnica z obecną chwilą! wśród przyjaciół dzielnych i cieszących się najlepszem zdrowiem, Hatteras szedł do bieguna, owego celu marzeń całego swego życia. Byłże kto kiedy bliższy urzeczywistnienia zamiaru który miał mu zjednać chwałę, a ojczyznie jego sławę niepożytą?
Chwila obecna bardzo naturalnie mogła mu nasunąć wszystkie te myśli, których Clawbonny domniemywał się w swym przyjacielu, widząc go tak pełnym zapału. Szanowny doktór cieszył się tem co Hatterasa cieszyło; od czasu pogodzenia się dwóch kapitanów, dwóch swoich przyjaciół, on, któremu tak obce były uczucia nienawiści, zazdrości, współzawodnictwa, miał się za najszczęśliwszego z ludzi. Co się dalej stanie? Jakie owoce wyda niniejsza podróż? Tego przewidzieć nie było można; dość że zaczynała się bardzo dobrze, a to już wiele znaczyło.
Zachodni brzeg Nowej Ameryki przedstawiał od zachodu rzęd zatok, aż poza przylądek Waszyngtona; żeby uniknąć obchodzenia ich, a zatem kołowania, podróżni przebywszy pierwsze pochyłości Góry Bella, skierowali się ku północy, przez płaskie wyżyny. Znaczna to była oszczędność drogi; Hatteras chciał, o ile nieprzewidziane przeszkody, jak góry, zatoki, na to dozwolą, wytknąć prostą linię, długą na trzysta pięćdziesiąt mil, od Szańca Opatrzności do bieguna.
Podróż szła bardzo pomyślnie: na wyniosłych płaszczyznach dostateczna ilość śniegu, dozwalała saniom, których płozy siarką zostały natarte, sunąć z łatwością; ludzie także stąpali bardzo wygodnie, mając nogi zabezpieczone obuwiem odpowiedniem.
Termometr wskazywał trzy stopnie wyżej zera. Pogoda wprawdzie nie ustaliła się jeszcze, bo raz niebo czyste było, to znowu gęstemi osłonięte chmurami; lecz ani mróz, ani zawieje nie byłyby wstrzymały w podróży ludzi, którzy postanowili koniecznie posuwać się naprzód.
Drogę łatwo było oznaczać przy pomocy kompasu, na którym w miarę oddalania się od bieguna magnetycznego, igiełka żwawiej i wyraźniej się poruszała, choć zwracała się zawsze ku punktowi magnetycznemu, a przeto idącym na północ wskazywała, że tak powiemy, południe. Odwrotne to wskazywanie północy, nie mogło bynajmniej wpływać na wybór kierunku drogi.
Zresztą doktór obmyślił bardzo prosty sposób niezboczenia z drogi, nawet bez ustawicznego uciekania się do busoli. W czasie pogodnym, podróżni upatrzyli sobie jakiś wydatny punkt, leżący w stronie północy w odległości dwóch, lub trzech mil, i do niego już stale dążyli; doszedłszy do oznaczonej mety, powtarzali znowu poprzednie postępowanie, i tym sposobem bardzo niewiele zbaczano z prostej drogi.
Przez pierwsze dwa dni podróży, robiono po dwadzieścia mil w ciągu dwunastu godzin, resztę czasu poświęcając na jedzenie i spoczynek, podczas którego namiot osłaniał od chłodu dostatecznie.
Powietrze coraz się bardziej ocieplało; w niektórych miejscach śnieg stopniał zupełnie; w innych, gdzie słońce nie dochodziło, leżał w całej swej poprzedniej grubości. Od czasu do czasu napotykano dość znaczne zbiory wód, obszerne stawy, które możnaby nawet brać za jeziora; podróżni wchodzili często do wody po kolana. Improwizowane te kąpiele bawiły ich, a szczególniej doktora.
— W tych stronach, mówił on, jest to nadużyciem ze strony wody, jeśli przybiera stan płynny; powinna bywać tylko lodem lub parą.
W czasie pochodu nie przepomniano i o polowaniu, bo ono dostarczało świeżego pożywienia. Bell z Altamontem, nie oddalając się bardzo od reszty towarzystwa, przepatrywali kotliny przy drodze leżące, dla ubicia kuropatwy, gęsi, nurka lub szaraka; zwolna jednak i te stworzenia stawały się coraz płochliwszemi i tak już trudno się było zbliżyć do nich, że bez pomocy Duka nieraz niepodobna było zabić cośkolwiek.
Hatteras jednak ciągle ich upominał, aby nie odchodzili dalej jak na milę, bo szkoda było każdej straconej chwili, tembardziej, iż nie można było liczyć na więcej, jak na trzy miesiące łagodnej temperatury.
Prócz tego, konieczną było rzeczą, aby każdy pilnował swego przy saniach obowiązku, i czynnie pomagał im do przebycia jakiego jaru albo stromej pochyłości; wówczas bowiem ludzie musieli podtrzymywać sanie. Czasem nawet trzeba było wyładowywać je zupełnie, a mimo to wszystko nieraz Bell musiał dokonywać reparacyi sań, nadwerężonych gwałtownem uderzeniem, którego nie można było uniknąć.
Trzeciego dnia, to jest we środę 26 go czerwca, podróżni doszli do jeziora znacznej wielkości, całkiem jeszcze zamarzniętego; lód na nim był tak gruby, że mógł utrzymać cały ciężar ludzi i sań wyładowanych. O ile wnosić można było, lato północne nie topiło tam nigdy lodu, w skutek zasłonięcia go przez otaczające jezioro wyżyny. Spostrzeżenie to potwierdziła i ta jeszcze okoliczność, że na brzegach jeziora leżał śnieg suchy, którego niższe pokłady zapewne z poprzednich lat pochodziły.
Grunt od tego miejsca stawał się coraz niższym, z czego doktór wywnioskował, że nie mógł się rozciągać daleko jeszcze na północ; prawdopodobnie Nowa Ameryka była tylko wyspą, i ląd jej nie dochodził do bieguna. Grunt przedstawiał coraz równiejszą płaszczyznę; na wschodzie tylko widać było jakieś pagórki mało się uwydatniające dla oka z powodu odległości, i tonące w mgle niebieskawej.
Aż dotąd, podróż odbywano bez wielkiego utrudzenia, i nie znano innej dolegliwości, jak ból oczów, w skutek łamania się promieni światła na śniegu. W innym czasie i tej nieprzyjemności możnaby było uniknąć, podróżując tylko nocami, lecz wówczas nocy nie było wcale. Na szczęście, śniegi topniały, powoli zamieniały się na wodę i traciły swą białość olśniewającą oko.
Dnia 28-go czerwca temperatura podniosła się do siedmiu stopni nad zero, przyczem spadł deszcz bardzo obfity, który nietylko że z wytrwałością, ale chętnie nawet przyjętym został przez podróżnych, albowiem przyłożył się do stanowczego roztopienia śniegów. Potrzeba było zmienić obuwie i sposób posuwania sań. Prawda, że mogło to opóźnić nieco drogę, ale w każdym razie nie wstrzymywało jej zupełnie, jeśliby się ważniejsze nie nastręczyły przeszkody.
Niekiedy doktór znajdował po drodze kamienie okrągłe lub przypłaszczone, jakby je ruch fal morskich wygładził, i wtedy sądził, że jest w bliskości morza przybiegunowego; jednakże płaszczyzna, jak oko zasięgło, rozciągała się daleko.
Nigdzie nie było widać najmniejszego śladu mieszkań ludzkich; podróżni widocznie pierwsi stąpali po tej ziemi nieznanej. Grenlandczycy, których pokolenia koczują po krainach północnych, nigdy nie posuwają się tak daleko. A jednak polowanie bardzo byłoby tam pomyślne dla tych biedaków, zawsze głodnych. Często widziano ciągnące za karawaną niedźwiedzie, nie okazujące wszakże zamiarów nieprzyjaznych: woły piżmowcowe i renifery ukazywały się z daleka w dość licznych nawet stadach. Doktór pragnął bardzo dostać parę reniferów, aby ich użyć do zaprzęgu; ale były tak trwożliwe, iż w żaden sposób żywcem schwytać ich nie było można.
Dnia 29-go Bell zabił lisa, a Altamont wołu średniej wielkości, przekonywając towarzyszy przy tej sposobności o swej krwi zimnej i zręczności. Był to rzeczywiście strzelec wyborny, a znający się na tem doktór, podziwiał go. Mięso ubitego zwierza dało spory zapas świeżego pożywienia, co prawdę powiedziawszy, było zawsze dla podróżnych nader pożądanem. Doktór sam nawet często mawiał:
— Nie żałujmy sobie; dobra uczta jest rzeczą bardzo ważną pod biegunem.
— Tem więcej, dodawał Johnson, gdy ona zależy od mniej lub więcej trafnego strzału.
— Masz słuszność mój stary przyjacielu, odpowiadał doktór, bo w rzeczy samej, nie z takiem upragnieniem myśli się o jedzeniu gdy się jest przekonanym, że kuchnia napewno codzień ma co gotować.
Następnego dnia, wbrew oczekiwaniu zmienił się widok okolicy; tu i owdzie ukazywały się nierówności, powstałe jakby wskutek wybuchów i wstrząśnień wulkanicznych. Wzgórza, ostre szczyty, dochodziły niekiedy do znacznej wysokości. Powstał dość gwałtowny wiatr południowo-wschodni, który wkrótce zamienił się w huragan prawdziwy. Przedzierał się pomiędzy skałami uwieńczonemi śniegiem, między górami lodem pokrytemi, które tu, na stałym lądzie, miewały kształty gór lodowych przez ocean wytworzonych. Doktór, który wszystko umiał wytłómaczyć, tej okoliczności wytłómaczyć nie mógł.
Po burzy nastał czas ciepły, wilgotny i prawdziwa zjawiła się odwilż; lody trzeszczały naokoło, a trzask ich zlewał się z łoskotem obsuwających się śniegowisk. Podróżni unikali w swym pochodzie podnóży wzgórz, a nawet rozmawiania głośnego, które wstrząsając powietrze, mogło wywołać jaką katastrofę; widzieli niejednokrotnie obsunięcie się lodów tak nagłe, że niezdołaliby byli go uniknąć. Nagłość ta obsuwania się lodowisk podbiegunowych, stanowi właśnie ich charakterystykę; tem właśnie różnią się one od śniegowisk szwajcarskich i norwegskich. Te ostatnie powstają z kulki śniegu małej z razu, która spadając, porasta śniegiem i odłamami skał, ze zwiększającą się staczając się szybkością, wywraca ona lasy, zasypuje wioski — ale potrzebuje pewnego czasu na spadnięcie. Pod zimnem podbiegunowem inaczej to bywa. Tam lód odrywa się nagle, a chwila ta jest niemal zarazem i chwilą jego spadnięcia; ktoby się znalazł na linii tego spadku, niezdołałby go uniknąć. Kula działowa, piorun, nie szybciej biegną; dla lawiny podbiegunowej usuwać się, spaść i zdruzgotać wszystko pod sobą, jedną jest chwilą. Towarzyszą temu straszliwie rozbrzmiewające łoskoty, i echa ich, odzywające się raczej jak skarga niż jak groźba.
To też w oczach zdumiałych widzów odbywały się nagłe zmiany położeń: góra stawała się równiną pod wpływem gwałtownej odwilży. Woda deszczowa powciskawszy się w szpary ogromnych głazów i zamarzłszy tam przez jedną noc, rozrywała zawierające ją skały, potężniejsza jeszcze w postaci lodu niż w stanie pary. Zjawisko to objawiało się z niepojętą szybkością.
Sanie i wiodący je ludzie żadnemu nie ulegli wypadkowi, przedsięwzięto bowiem wszelkie odpowiednie ostrożności. Zresztą okolica najeżona wzgórzami i skałami, nie bardzo była rozległa; w trzy dni potem, to jest 3-go lipca, podróżni dotarli do płaszczyzny łatwiejszej do przebywania.
Ale tam nowe zjawisko wzrok ich uderzyło, zjawisko które długo zajmowało badaczów obu półkul ziemi. Orszak przebywał długi grzbiet gór nie mających więcej nad pięćdziesiąt stóp wysokości, które na całej swej pochyłości od strony wschodu, pokryte były śniegiem czerwonym.
Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie, osłupienie nawet podróżnych, na niespodziewany widok ogromnego szkarłatnego kobierca. Doktór usiłował jeśli nie uspokoić zupełnie, to przynajmniej objaśnić w tym względzie swych towarzyszy; znał on bowiem i tę osobliwość z opisów, i rezultaty rozbiorów chemicznych, jakich dokonali Wollaston, Candolle i Baüer; opowiadał zatem, że śnieg taki spotyka się nietylko w krajach północnych, ale i w Szwajcaryi na Alpach. W roku 1760 Saussure zebrał znaczną ilość takiego śniegu na górze Brevent, a w późniejszym czasie kapitan Ross, Sabine i inni żeglarze przywozili go ze swych wypraw na morze północne.
Altamonta, pytającego o naturę tej substancyi niezwykłej, doktór objaśnił, że barwa ta pochodziła jedynie z obecności ciałek organicznych na śniegu. Przez długi czas chemicy nie byli pewni, czy ciałka te były natury zwierzęcej, czy też roślinnej; lecz nareszcie doszli, że należały one do rodziny grzybów mikroskopijnych z rodzaju „Uredo“ — a Baüer proponował, aby je nazywać „Uredo nivalis“ (Uredo śniegowe).
Rozkopując śnieg długim okutym kijem, doktór przekonał swych towarzyszy, że ta szkarłatna warstwa miała dziewięć stóp głębokości; z tego kazał im wnosić, ile na przestrzeni kilku mil mogło być tych grzybów, których, jak uczeni obliczyli, znajdowało się do czterdziestu trzech tysięcy na powierzchni jednego centimetra kwadratowego. Barwie tych grzybów nie szkodzi ani ewaporacya, ani tajanie śniegów.
Zjawisko to, jakkolwiek objaśnione, niemniej wszakże było dziwnem; kolor czerwony rzadko się w naturze napotyka na tak rozległych przestrzeniach. Odbicie się promieni słonecznych na tym purpurowym dywanie, dziwny sprawiało effekt; wszystkie bowiem otaczające przedmioty, skały, ludzie i zwierzęta wyglądali jakby wśród płomienia; a gdy te śniegi topniały, zdawało się, że strugi krwi płyną pod nogami podróżnych.
Doktór napełnił kilka butelek tą substancyą, której nie mógł zebrać na morzu Baffińskiem.
Po trzygodzinnym pochodzie, przez to, jak je doktór nazywał „Krwawe Pole,“ okolica przybrała zwykły widok.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY.
Ślady na śniegu.

Przez cały dzień 4-go lipca, mgła gęsta zalegała atmosferę. Kierunek na północ tylko z trudnością dał się utrzymać; co chwila potrzeba było sprawdzać go z kompasem. Żaden jednak wypadek, podczas ciemności przez mgłę sprawionej nie wydarzył się; tylko Bell rozdarł swoje obuwie śniegowe o wystający ostry brzeg skały.
— Doprawdy, rzekł Johnson, sądziłem, że kto bywał na Merseyu i Tamizie, ten już zna mgłę najgrubszą jaka być może; lecz teraz widzę, że byłem w błędzie.
— Bo też powinnibyśmy, mówił Bell, zapalić pochodnie, jak to robią w Londynie i Liverpoolu.
— A dla czegóżby nie? rzekł doktór, myśl wcale niezła; niewiele to oświeci drogę, ale przynajmniej będzie można widzieć przewodnika.
— Ale zkądże wziąść pochodni? zapytał Bell.
— Zrobimy je z pakuł namoczonych w spirytusie, które zatkniemy na końcach naszych kijów.
— Wyborna myśl, zawołał Johson, i do wykonania wcale nietrudna.
W kwadrans potem podróżni w dalszą puścili się drogę, już przy blasku pochodni, rozświecających wilgotną mgły ciemnicę. Ale jeśli z pomocą pochodni łatwiej było trzymać się prostej drogi, to nie można było pośpieszać, bo mgła opadła dopiero 6-go lipca. Wiatr północny zerwał ją z oziębionej ziemi, jakby łachmany podarte.
Zaraz po rozjaśnieniu się atmosfery, doktór zdjął pozycyę i przekonał się, że przez owe dwa dni mgliste robiono zaledwie po ośm mil dziennie.
Chcąc odzyskać czas stracony, wyruszono w drogę bardzo rano. Altamont i Bell, jak poprzednio, znowu szli przodem, badając grunt i poszukując zwierzyny; Duk towarzyszył im nieodstępnie. Niezmierna zmienność pogody podbiegunowej obdarzyła teraz podróżnych powietrzem bardzo suchem i jasnem; choć przewodnicy byli w odległości dwóch mil od sań, jednak doktór widział ich doskonale i mógł rozróżnić wszystkie ich poruszenia.
Zdziwił się przeto niepomału, gdy ujrzał ich zatrzymujących się nagle jakby zdumionych, i patrzących w dal jakby widnokrąg badali.
Następnie pochylili się ku ziemi, przypatrywali się czemuś bacznie i powstali nadzwyczajnie zadziwieni. Bell nawet, jak się zdawało, chciał iść naprzód, lecz Altamont przytrzymał go za rękę.
— Co oni tam robią? mówił doktór do Johnsona.
— Patrzę i ja na nich, ale nic zrozumieć nie mogę, odpowiedział stary marynarz.
— Znaleźli widać jakieś ślady zwierząt, rzekł Hatteras.
— To być nie może, odparł doktór.
— Dlaczego?
— Bo w takim razie słychaćby było szczekanie Duka.
— Jednakże oni widocznie ślady jakieś obserwują.
— Idźmy ku nim, rzekł Hatteras, to dowiemy się prawdy.
Johnson popędził psy w zaprzęgu idące i ruszono śpieszniej.
W dwadzieścia minut później, Hatteras, Johnson i doktór Clawbonny dzielili ździwienie swych towarzyszy.
Na śniegu widzieć się dawały wyraźne, niezaprzeczone i zupełnie świeże, jakby od wozoraj dopiero datujące ślady stóp ludzkich.
— Zapewne tu są Eskimosi, rzekł Hatteras.
— Bardzo być może, odpowiedział doktór, bo widzę ślady obuwia przez nich używanego.
— Tak sądzisz panie Clawbonny? rzekł Altamont.
— Jestem tego pewny.
— A te kroki? mówił dalej Amerykanin, wskazując na inny ślad, dość daleko po śniegu się ciągnący.
— Te kroki?...
— Czy także są śladami Eskimosów?
Doktór oniemiał z podziwienia, ślad zwyczajnego trzewika europejskiego, z podeszwą gwoździami podkutą, wyraźnie odciśnięty był na śniegu; wątpić już nie było można, że człowiek jakiś przechodził tędy.
— Europejczycy tutaj! zawołał Hatteras.
— Widocznie, dodał Johnson.
— A jednakże, mówił doktór, zdaje się to być rzeczą tak do prawdy niepodobną, że nie wypada mówić o tem i sądzić zbyt pochopnie.
Doktór przeto z największą bacznością, po razy kilka jeszcze przypatrywał się śladom i nareszcie musiał uznać rzeczywiste, choć niepojęte ich pochodzenie.
Bohater Dawida Foë[5] nie więcej był zapewne zdziwionym, gdy znalazł ślad stopy ludzkiej na piasku swej wyspy; ale jeśli on się przeraził, to Hatterasa jątrzyła myśl, że tak blisko bieguna jakiś Europejczyk znajdować się może.
Ślad ten ciągnął się w prostej linii na przestrzeni ćwierć mili, a potem zwracał się na zachód.
Przybywszy do tego punktu, podróżni zastanowili się, czy iść dalej za śladem.
— Idźmy, rzekł Hatteras, idźmy!..
Dalszą mowę przerwał mu krzyk doktora, który na śniegu znalazł przedmiot stanowczo rozstrzygający o pochodzeniu właściciela jego. Było to szkło od lunety kieszonkowej.
— Teraz już ani wątpić nie można o obecności jakiegoś cudzoziemca!...
— A więc naprzód! zawołał Hatteras.
Wyrazy te z taką wyrzekł energią, że wszyscy poszli za nim i sanie znowu posunęły się po śniegu.
Każdy rozpatrywał się w widnokręgu z wytężoną uwagą; jeden tylko Hatteras gniewem przejęty, na nic patrzeć nie chciał. A jednak można było wpaść na gromadę nieznanych ludzi. W położeniu obecnem byłoby nieszczęściem prawdziwem spotkać podróżnych, którzyby uprzedzili Hatterasa na tej drodze nieznanej. Doktora nawet, przy całej jego filozofii, gniewała nieco ta przygoda niepodziewana. Altamont zdawał się także niezadowolniony; Johnson i Bell szeptali pod nosem groźne wyrazy.
— No, śmiało naprzód! rzekł doktór, stawmy czoło losowi.
— Trzeba przyznać, rzekł Johnson, że byłoby nieprzyjemnie być uprzedzonym przez kogoś. Odebrałoby to wszelki interes podróżom do bieguna.
— A jednak, dodał doktór, myśl moja daremnie się trudzi nad wytłomaczeniem tego cośmy widzieli. Chciałbym wmówić w siebie, że to nieprawdopodobne, niemożliwe, a nie mogę. Przecież obuwie nie mogło się odbić na śniegu, jeśliby nie było przyczepione do nogi, a noga sama bez reszty ciała przyjść tu także nie mogła. Wybaczyłbym, gdyby to byli Eskimosi, ale Europejczyk!...
— Tak to wygląda, dodał Johnson, jakby ktoś zajął nam łóżka, któreśmy zamówili sobie w oberży na końcu świata.
— No! zobaczymy, rzekł doktór, tylko idźmy.
W ciągu całego tego dnia nie spotkano nikogo w tej części Nowej Ameryki. Wieczorem zatrzymano się na zwykły wypoczynek.
Ponieważ zerwał się mocny wiatr północny, trzeba więc było dla rozbicia namiotu szukać miejsca spokojniejszego w wąwozie. Niebo było groźne; wydłużone chmury szybko przerzynały powietrze bardzo blisko ziemi, szmaty ich wlokły się nieraz po gruncie, a namiot ledwie się opierał dęciu huraganu.
— Piękną będziemy mieli noc! rzekł Johnson po wieczerzy.
— Może nie tyle zimną ile hałaśliwą, odpowiedział doktór; trzeba namiot zabezpieczyć dużemi kamieniami.
— Masz słuszność panie Clawbonny, bo Bóg wie gdziebyśmy go znaleźli, gdyby został przez huragan porwanym.
Zrobiono wszystko co było można; zmęczeni podróżni, we śnie próbowali szukać wypocznienia.
Lecz napróżno; wściekła burza z południa na północ przerzucała się z gwałtownością nadzwyczajną; chmury pędzone wiatrem rozchodziły się w powietrzu, jak para wychodząca z kotła pękniętego, ostatnie lawiny pędzone potokami z deszczu powstałemi, spadały z hukiem przez smętne powtarzanym echa. Atmosfera stała się teatrem zaciętej walki wody z powietrzem; ognia tylko brakło, by wdał się do walki żywiołów.
Rozbudzony słuch wyróżniał w tym trzasku ogólnym, szczególne odgłosy; nie mętny łoskot padających ciał ciężkich, ale przenikliwe trzeszczenie ciał które się kruszą. Słychać było wyraźnie trzask krótki i brzmienny, jakby łamiącej się stali, w pośród przeciągłych łoskotów burzy. Korzystając z krótkich chwil spokojniejszych w których huragan zdawał się siły nabierać, aby ją wyzionąć tem gwałtowniej, podróżni udzielali sobie wzajemnych spostrzeżeń.
— Dzieje się tam, rzekł doktór, coś takiego, jakby kry i lody uderzały o siebie.
— Tak, dodał Altamont, zdaje się, że się skorupa ziemi rozpada. Czy słyszycie?
— Gdybyśmy byli w bliskości morza, odparł doktór, sądziłbym naprawdę, że to lody tak pękają.
— Rzeczywiście, rzekł Johnson, trudno sobie inaczej ten huk wytłomaczyć.
— Czyżbyśmy się mieli zbliżyć do brzegu morskiego? mówił Hatteras.
— Niema w tem nic niepodobnego, odpowiedział doktór. Czy słyszysz ten trzask nadzwyczajny? to wyraźne pękanie lodów, i bardzo być może, iż znajdujemy się w niewielkiej od oceanu odległości.
— Gdyby tak było, rzekł Hatteras, bez wahania puściłbym się na pola lodowe.
— Ależ, mówił doktór, po burzy tak gwałtownej lody pokruszyć się musiały zupełnie. Zobaczymy to jutro. W każdym razie, jeśli jacy ludzie przymuszeni byli podróż odbywać wśród takiej nocy, to żałuję ich z całego serca.
Huragan trwał przez dziesięć godzin bez przerwy, a podróżni przez cały ten czas oka ani na chwilę zmrużyć nie mogli; noc całą przepędzili bardzo niespokojnie.
Rzeczywiście, w okolicznościach w jakich się znajdowali, każdy nowy wypadek, burza, zamieć, lawina, mógł stać się powodem znacznego opóźnienia; doktór chciał wyjść z namiotu aby się przekonać o stanie powietrza, lecz niepodobna było wystawiać się na wicher rozhukany.
Na szczęście, huragan uspokoił się równo ze świtaniem. Jak tylko można było wyjść z namiotu, Hatteras z Johnsonem i doktorem weszli na pagórek wyniesiony na blisko trzysta stóp, na który się dość łatwo wdarli; ztamtąd wzrokiem ogarnąć mogli całą okolicę, której postać zmieniła się zupełnie. Lody znikły na całej przestrzeni. Jedna burza od razu ostrą zimę na lato zamieniła; śnieg zmieciony wichrami nie miał nawet czasu roztopić się i w wodę zamienić. Grunt przedstawił się w całej swej pierwotnej dzikości.
Hatteras wzrok chciwie zwrócił na północ; horyzont w tej stronie wydawał się jakby skąpany w czarniawej parze.
— Zapewne wyziewy te wydobywają się z oceanu, rzekł doktór.
— Masz słuszność panie Clawbonny, odpowiedział Hatteras, i ja sądzę, że tam musi być rozległe morze.
— Jestto barwa, która się rozścieła nad morzem wolnem od lodów. Śpieszmy do tego oceanu nieznanego.
— A więc do sań! zawołał Hatteras.
— Serce ci się raduje kapitanie, rzekł doktór.
— Tak! odparł kapitan z zapałem; wkrótce dotrzemy do bieguna. A ciebie zacny doktorze, czyż ta nadzieja nie uszczęśliwia?
— Jam zawsze szczęśliwy, odparł doktór, a szczególniej gdy widzę szczęśliwych około siebie.
Trzej Anglicy powrócili do wąwozu, a skoro sanie były gotowe, zwinięto obóz i wyruszono w dalszą drogę. Wszyscy obawiali się napotkania znowu śladów wczorajszych, których też w rzeczy samej i nie znaleziono. Po trzygodzinnym pochodzie podróżni przybyli do brzegu morskiego.
— Morze, morze! dał się słyszeć okrzyk jednogłośny.
— I do tego, morze oczyszczone z lodów! zawołał kapitan.
Była wtedy dziesiąta godzina rano.
W rzeczy samej huragan oczyścił morze podbiegunowe; lody w postaci wielkich brył i gór lodowych, zewsząd widzieć się dawały na pełnem morzu. Silny wicher szturmem zdobył pole lodowe, które pokruszone na drobne odłamy, zmiażdżone na proch, pokrywały nadbrzeżne skały. Resztki lodu trzymającego się jeszcze tu i owdzie brzegu zdawały się być niejako spruchniałe; woda spławiała na brzeg szerokolistne rośliny wodne, między kępy mchu wypłowiałego.
Przestrzeni oceanu oko objąć nie było zdolne; wzrok nie zatrzymywał się na żadnej wyspie, na żadnym kawałku nieznanego lądu.
Wybrzeże od strony wschodniej i zachodniej formowało dwa przylądki, pochyło schodzące w morze; woda morska rozbita o ich krańce w postaci lekkiej piany, na skrzydłach wiatru unosiła się w powietrzu. Tak tedy, ląd Nowej Ameryki gładkiem i spokójnem kończył się wybrzeżem, zachodząc nieznacznie w ocean północny i zaokrąglając się w dość wygodną przystań, ograniczoną dwoma przylądkami. W samym środku sterczący brzeg dużej skały, stanowił port naturalny, łączący się z lądem za pomocą rzeczki, utworzonej ze śniegów topniejących, wyglądającej w tej chwili jak gwałtowny strumień.
Hatteras poznawszy dokładnie konfiguracyę brzegu morskiego, postanowił tegoż samego dnia jeszcze rozpocząć przygotowania do dalszej podróży i bezzwłocznie kazał spuścić szalupę na morze, a sanie na nią włożyć, jako mogące być potrzebnemi jeszcze.
Zatrudnienia te mogły resztę dnia zająć; ustawiono zatem namiot, a posiliwszy się, przystąpiono do roboty. Doktór tymczasem zabrawszy narzędzia, poszedł zdjąć hydrograficzny plan wybrzeża i przystani.
Hatteras naglił — pilno mu było odjeżdżać. Chciał opuścić co najprędzej ziemię, a dostać się na wodę, aby uprzedzić wszystkich, na przypadek, gdyby się inni jeszcze podróżni, zdążający do bieguna, znaleźli.
O piątej godzinie wieczorem, Bell i Johnson ukończyli robotę. Szalupa wdzięcznie się kołysała w porcie, mając ustawione już i gotowe do drogi oba swe maszty. Przeniesiono na jej pokład części sań rozebranych, oraz zapasy żywności i amunicyi. Na lądzie pozostał tylko namiot z należącemi do obozowania przyrządami, co wszystko dopiero nazajutrz miało być władowane.
Doktór za powrotem znalazł już wszystko gotowe. Widząc szalupę tak dobrze zabezpieczoną od wiatrów, wpadł na myśl, aby dać imię temu wielkiemu portowi i zaproponował w tym celu nazwisko Altamonta.
Zgodzono się na to bez najmniejszego sporu. Port zyskał nazwę Altamont-Harbour. Według obliczeń doktora, znajdował się on pod 87° 05′ szerokości i 118° 35′ długości na wschód od Greenwich, to jest o mniej niż trzy stopnie od bieguna. Od przystani Wiktorya do portu Altamonta, podróżni przebyli przestrzeń dwustu mil.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY.
Morze.

Nazajutrz od samego już rana Bell i Johnson zajęli się przenoszeniem na szalupę przyrządów obozowych; o ósmej godzinie wszystko już było gotowe. W chwili opuszczenia tego kraju, doktór pomyślał raz jeszcze o podróżnych których ślady napotkano; wypadek ten pomimowolnie mocno go zajmował. Czy i oni także udawali się na północ? mieliż sposoby przebycia oceanu? przyjdzież jeszcze spotkać się z nimi i na tej wodnej drodze?
Od trzech dni nie napotkano już więcej śladów świadczących o ich obecności, i zdawało się, że nie zdołali zapewne dojść do przystani Altamonta. Na miejscu tem nie postała jeszcze stopa żadnego człowieka.
Doktór trapiony swemi myślami, raz jeszcze chciał okiem rzucić na okolicę. W tym celu wszedł na wyniosłość koło stu stóp wynoszącą; ztamtąd mógł wzrokiem ogarnąć cały horyzont południowy.
Przybywszy na sam szczyt, przyłożył lunetę do oczu; lecz jakże się zdziwił, gdy nietylko w dali na płaszczyznie, ale i wokoło siebie nic nie widział. Nie mogąc pojąć co to znaczy, zaczął oglądać starannie swą lunetę i dostrzegł nareszcie, że brakuje w niej szkła jednego.
— Mój objektyw! — zawołał.
Łatwo pojąć, jakie nagłe rozjaśnienie dokonało się w umyśle doktora; jego okrzyk doszedł do uszu jego towarzyszy, ze zdziwieniem patrzących na zstępującego pędem z pagórka doktora.
— Cóż się tam stało znowu? zapytał Johnson.
Clawbonny zadyszany nie mógł przemówić i słowa. Nareszcie począł jąkać:
— Ślady..... kroki..... oddział.....
— No cóż? wolał Hatteras, czy jacy ludzie obcy tu się znajdują?
— Nie!..... nie!.... bąkał doktór... objektyw..... mój objektyw..... mój.....
I pokazywał że mu brak szkła w lunecie.
— Ah! zgubiłeś pan objektyw od lunety, rzekł Amerykanin.
— Tak!
— A cóż znaczyły te ślady?
— To nasze własne moi przyjaciele, zawołał doktór. Zbłądziliśmy podczas mgły, a zrobiwszy duże koło, trafiliśmy znowu na własne ślady.
— A te trzewiki wyraźnie na śniegu wyciśnięte? rzekł Hatteras.
— To były trzewiki Bella, który rozdarłszy o kamień swe obuwie śniegowe, przez cały dzień chodził w trzewikach.
— To prawda, odezwał się cieśla.
Rozwiązanie zagadki tak było jasne, że wszyscy wybuchnęli śmiechem oprócz Hatterasa, który jednak nie mniej od innych był rad z tego odkrycia.
— Jakżeśmy byli śmieszni, rzekł doktór po przejściu ogólnej wesołości; jakieto zabawne wyprowadzaliśmy wnioski! Obcy ludzie na tem wybrzeżu! Cóż znowu! Doprawdy, że tutaj trzeba dobrze się zastanowić nad tem, co się ma powiedzieć. Lecz teraz, skoro już pod tym względem jesteśmy uspokojeni, nie pozostaje nam nic, jak wybierać się w drogę.
— Tak, w drogę! powtórzył Hatteras.
W kwadrans potem każdy zajmował swe miejsce na szalupie, która pod rozpiętemi żaglami wypłynęła z portu Altamonta.
Wycieczka ta morska zaczęła się we środę, dnia 10-go lipca. Żeglarze znajdowali się w bardzo niewielkiej od bieguna odległości, bo zaledwie o sto siedmdziesiąt pięć mil (280 wiorst); jeśli w tym punkcie kuli ziemskiej ląd jaki się znajdzie, to żegluga bardzo krótko potrwa.
Wiatr był słaby, ale przyjazny. Termometr wskazywał dziesięć stopni nad zero; było zatem prawdziwe ciepło.
Szalupa w czasie podróży na saniach, w niczem uszkodzoną nie została i szła po wodzie wybornie; Johnson pilnował steru, doktór, Bell i Altamon siedzieli przy pakunkach porozmieszczanych jużto po moście, już na spodzie statku.
Hatteras stał na przodzie z okiem wlepionem w ten punkt tajemniczy, do którego czuł się ciągnionym nieprzepartą jakąś siłą, jak igła magnesowa do magnetycznego bieguna. Gdyby napotkano brzeg jaki, on pragnął go widzieć najpierwszy, i ten zaszczyt słusznie mu się należał.
Po niewielkiej falistości powierzchni oceanu, kapitan łatwo domyślał się blizkości lądu; doktór podzielał w zupełności jego zdanie pod tym względem.
Łatwo zrozumieć, dlaczego Hatteras tak bardzo pragnął znaleźć ląd stały przy biegunie północnym. Jakiegoż doznałby zawodu spotykając morze, więc przestrzeń niepewną, niepochwytną! Kawałek ziemi, choćby najmniejszej rozległości, do jego zamiarów był koniecznie potrzebnym! Bo i rzeczywiście, jak nadać oddzielną nazwę nieograniczonej przestrzeni oceanu? Jakże na falach morskich zatknąć flagę swego kraju? Jak wejść w posiadanie płynnego żywiołu, w imieniu swej najdostojniejszej monarchini?
Dlatego też z okiem w jeden punkt wlepionem, z busolą w ręku, Hatteras pożerał wzrokiem północ.
Na całej zresztą przestrzeni oceanu, jaką okiem objąć zdołał, nic wód jego nie ograniczało; mieszały się one w dali z krańcem jasnego widnokręgu. Tylko czasem góry lodu płynące szybko zdawały się usuwać, jakby dla zrobienia wolnej drogi zuchwałym żeglarzom.
W ogóle charakter całej tej strefy miał w sobie coś dziwnie szczególnego. Czyby to wrażenie przypisać należało wzruszonym umysłom podróżników, zbyt może nerwowych? trudno z pewnością powiedzieć; dość że doktór Clawbonny w swoich notatkach codziennych opisał tę dziwną zewnętrzność oceanu. Powtarza on prawie toż samo, co mówił Penny, który utrzymuje, że „ta przestrzeń wód przedstawia najzupełniejszą sprzeczność z morzem ożywionem milionami istot żyjących“.
Płynna ta płaszczyzna zabarwiona niepewnemi odcieniami, była niezmiernie przezroczystą, co pozwalało ją przejrzeć do niedającej się ocenić głębokości. Zdawało się, że morze to przybiegunowe oświecone było od spodu, jakby jakie niezmierne akwaryum. Przypuszczać można było, że jakiś fenomen elektryczny odbywający się na dnie oceanu, wodę jego rozjaśniał do najgłębszych głębin. Szalupa była jakby zawieszona nad przepaścią niezmierzoną.
Nad powierzchnią tych dziwnych wód unosiły się niezliczone stada ptastwa, podobne do chmury burzą brzemiennej. Ptaki przelotne, nadbrzeżne i tak zwane masztowe, przedstawiały próbki wszystkich gatunków wielkiej rodziny ptastwa wodnego, począwszy od albatrosa, tak pospolitego w krajach australskich, aż do tłuściela (pingwina) mórz północnych — wszystko w proporcyach olbrzymich. Ogłuszające ich krzyki wciąż napełniały powietrze. W obec takiego chaosu, doktór zmalał ze swemi wiadomościami z historyi naturalnej; z nazwiska nawet nie znał wielu gatunków, i ze zdziwieniem schylał głowę, gdy ta czereda skrzydlata rozbijała warstwy powietrza z siłą niewypowiedzianą.
Niektóre z tych olbrzymów powietrznych miały skrzydła na dwadzieścia stóp długie, tak że w przelocie okrywały sobą szalupę, a pomiędzy niemi były całe legijony takich ptaków, których nomenklatura nigdy nie ukazała się dotąd w „Index Ornithologus“ wydawanym w Londynie.
Doktór z pomocą nauki nie umiał sobie poradzić z tą mięszaniną pierzastą i skrzydlatą; gdy zaś wzrok zwrócił na powierzchnię tego morza tak spokojnego, twory królestwa zwierzęcego nie mniejsze na nim sprawiły wrażenie. Widział naprzykład meduzy, których szerokość do trzydziestu stóp dochodziła; służyły one za zwykły pokarm całej powietrznej czeredy, pływając jak wyspy po powierzchni morza, wśród olbrzymich porostów wodnych. Jakaż to dziwna sprzeczność z temi meduzami mikroskopijnej małości, które Scoresby obserwował na morzach Grenlandzkich i liczbę których, na przestrzeni dwóch mil kwadratowych oznaczył na dwadzieścia trzy trylijony, ośmset ośmdziesiąt ośm bilijonów milijardów[6].
Ogromna masa ryb różnego rodzaju napełniała głębinę morza. Jedne zapadały w głębię płynną, malały szybko dla oka i znikały jak widziadła fantastyczne; inne przerzynały żywioł płynny wznosząc się ku powierzchni i wzrastając w rozmiarach. Olbrzymy morskie bynajmniej nie zdawały się być wystraszone obecnością szalupy na tych wodach; owszem, przepływały one swobodnie dotykając jej brzegów swemi ogromnemi pletwami. Żeglarze nasi nawzajem, tak mało obeznani byli z grożącem sobie ciągle niebezpieczeństwem, że najmniejszej nie okazali trwogi na widok tych potworów, przed któremi zadrżałby z pewnością każdy najwytrawniejszy wielorybnik.
Młode cielęta morskie igrały wesoło; jednorożec morski (narwal) uzbrojony długim wązkim rogiem stóżkowatej formy, służącym mu do przecinania pustyń lodowych, ścigał bojaźliwsze od siebie wieloryby, które w ucieczce wyrzucały z nozdrzy wysokie słupy wody i klejowatej materyi, napełniając powietrze właściwem gwizdaniem. Ciężkie, leniwe wieloryby białe, poważnie połykały również spokojne i ospałe mięczaki. Najrozmaitsze gatunki fok, psów, koni, niedźwiedzi, lwów i słoni morskich staczały ze sobą w głębinie walki nieustanne, tak, że nieraz powierzchnia wód czerwieniła się od krwi szeroko. Doktór podziwiał te wszystkie cuda, jakby w przezroczystej sadzawce jakiego ogrodu zoologicznego.
Ileż powabu, rozmaitości i potęgi w naturze! Jak wszystko wydawało się dziwne, czarodziejskie w tych okolicach podbiegunowych!
Atmosfera nadzwyczajnie czysta, zdawała się być przeciążoną tlenem; żeglarze z rozkoszą wdychali w siebie to świeże powietrze, jakby wciągając nowe zapasy sił żywotnych. Niewiedząc o niczem, trawili się ogniem wewnętrznym; spełniali z nadludzką energiją wszelkie czynności organizmu, jak trawienie, oddychanie, wrzenie namiętnościami. Myśli rozbudzone w ich mózgach, prawdziwie wielkie były; w ciągu jednej godziny przeżywali oni dobę całą.
Szalupa tymczasem posuwała się spokojnie, popychana siłą wiatru umiarkowanego, silnie tylko niekiedy poruszanego skrzydłami ogromnych albatrosów (żaglościg).
Wieczorem dopiero, Hatteras i jego towarzysze utracili z oczu wybrzeża Nowej Ameryki. Pora nocna przychodzi tak dobrze dla stref umiarkowanych, jak i dla okolic równonocnych; ale tutaj słońce toczyło się równolegle do powierzchni oceanu, po coraz szerszej linii spiralnej. Szalupa kąpiąc się w promieniach, niewychodziła z posuwającego się z nią razem kręgu świetlanego. Jednakże wszystkie stworzenia strefy północnej przeczuwały nadejście wieczoru; ptaki i ryby znikły nagle z horyzontu. Lecz gdzie? Czy w niedojrzanych przestrzeniach powietrznych? Czy w niedoścignionej głębinie morza? Nikt niepotrafił odgadnąć! Ale umilkły wszystkie głosy, uspokoiły się fale poruszane bezustannym ruchem; pod błyszczącym okiem słońca noc nie straciła kojącego swego wpływu.
Od chwili opuszczenia portu Altamonta, szalupa posunęła się o cały jeden stopień na północ; nazajutrz nie ukazywały się jeszcze ani wysokie wierzchołki gór, zdaleka zwiastujące ziemię, ani żaden ze znaków, po których wprawny żeglarz rozpoznaje blizkość wysp lub lądów.
Wiatr przyjazny, choć niebardzo silny, stale się utrzymywał, morze było spokojne. Gromady ryb i ptaków w tej samej co i dnia poprzedzającego obfitości powracały — i tylko czasami, oderwana od większych mass bryła lodu, przerywała na chwilę jednostajność oceanu.
W ogóle jednak, lody pojawiały się bardzo rzadko i nie mogły bynajmniej tamować swobodnej żeglugi. Szalupa znajdowała się naówczas o dziesięć stopni od zimnego bieguna. Nic dziwnego, że w tej porze wody były wolne od lodów, i takiemi właśnie być musiały przy przejściu z zatoki Disko na morze Baffińskie. Statek mógłby tam bezpiecznie żeglować podczas lata.
Spostrzeżenie to jest bardzo ważne w praktyce. I rzeczywiście, jeśli kiedy wielorybnicy zdołają wypłynąć na ocean podbiegunowy, czy to przez morza północnej Ameryki, czy przez morza północnej Azyi, zawsze mogą być pewni obfitego połowu, bo tę część oceanu możnaby nazwać zwierzyńcem całego świata, ogólnym rezerwoarem, w którym znajdują schronienie foki, wieloryby i wszystkie morskie zwierzęta.
W południe nic jeszcze spostrzegać się nie dawało; doktór zaczął powątpiewać o istnieniu jakiego lądu, pod tą szerokością geograficzną. A jednak po dokładnej rozwadze musiał przyjść do przekonania, że musi być jakiś ląd u samego bieguna.
Wistocie, przy stworzeniu świata, po ostygnięciu skorupy ziemskiej, wody powstałe ze zgęstnienia par atmosferycznych ulegając sile odśrodkowej, musiały zwrócić się do stref podrównikowych, i opuścić nieruchome biegunowe punkta globu. Dlatego też zatopione być musiały okolice sąsiadujące z niemi. Rozumowanie to trafnem się zdawało doktorowi, i Hatterasowi także.
Dlatego też kapitan wytężonem okiem radby był przebić mgły na horyzoncie; nie odejmował lunety od oczu. Z koloru wód, z kształtu fal, z wiatru, słowem ze wszystkiego chciał dojść do jakiejś wskazówki blizkiego lądu. Czoło jego wychyliło się naprzód. Ktoby nie znał jego myśli, musiałby go jednak podziwiać; cała jego postawa wyrażała niezłomne pragnienie i pełne niepokoju pytanie.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI.
Zbliżanie się do bieguna.

Czas upływał wśród takiej niepewności. Na tym ogromnym, poziomie oprócz nieba i morza, nic innego dostrzedz nie było można. Na powierzchni fal nigdzie nie zabłąkał się nawet listek lub trawki kawałek, zapędzony z lądu, podobnie do tego, na którego widok zadrżało serce Krzysztofa Kolumba, dążącego na odkrycie Ameryki.
Hatteras patrzył wciąż przed siebie.
Nareszcie około szóstej godziny wieczorem ujrzał jakąś mgłę kształtu niewyraźnego, unoszącą się nad poziomem morza, i wyglądającą jakby pióropusz z dymu. Niebo zupełnie było czyste, nie można więc było brać tej mgły za chmurę, tem więcej, że znikała ona chwilowo i znowu się ukazywała, jakby miotana powietrzem.
Hatteras pierwszy zwrócił uwagę na to zjawisko, i pochyciwszy za lunetę, obserwował je przez całą godzinę.
Nagle, spostrzegłszy widać jakąś już pewniejszą wskazówkę, wyciągnął ręce z radością i głosem drżącym od wzruszenia zawołał:
— Ziemia! ziemia!
Na te wyrazy wszyscy zerwali się ze swych miejsc, jakby poruszeni wstrząśnieniem prądu elektrycznego.
Jakiś rodzaj dymu wznosił się widocznie po nad morzem.
— Widzę! widzę! zawołał doktór.
— Tak jest! tak! powtórzył Johnson.
— Ależ to obłok, rzekł Amerykanin.
— Ziemia! ziemia! powtórzył Hatteras z niewzruszonem przekonaniem.
Wszyscy z największą uwagą rozpatrywać zjawisko poczęli.
Lecz jak się to często zdarza z przedmiotami niewyraźnemi z powodu zbytniego oddalenia, i im zdawało się, że znikł punkt obserwowany. Wkrótce jednak ukazał się na nowo, a doktorowi nawet zdawało się, że dostrzegł błysk jakiś w odległości dwudziestu może, lub dwudziestu pięciu mil na północ.
— To wulkan! krzyknął.
— Wulkan? powtórzył Altamont.
— Ani wątpić, odparł doktór.
— Pod tą szerokością geograficzną! zauważył Altamont.
— A dla czegóżby nie? odrzekł doktór; a Islandya nie jestże ziemią wulkaniczną, a nawet powiedzieć można, składającą się z samych wulkanów?
— Tak, Islandya! to co innego, odpowiedział Amerykanin, ale nie tak blizko bieguna!
— I nasz znakomity rodak kommodor Jakób Ross także potwierdza, że na lądzie Australii istnieją Erebus i Terror dwie góry ogień wybuchające i ciągle czynne, a to pod setnym siedmdziesiątym stopniem długości i siedmdziesiątym ósmym stopniem szerokości. Dla czegóżby zatem wulkany nie mogły się znajdować pod biegunem północnym?
— W rzeczy samej, być to może, odpowiedział Amerykanin.
— Ah! zawołał doktór, tak jest, widzę bardzo wyraźnie..... to wulkan!
— Spieszmy więc do niego, wołał Hatteras.
Tymczasem wiatr silny zaczął rzucać szalupę na wszystkie strony i pomimo najzręczniejszych manewrów Johnsona, oddalił ją od punktu obserwowanego, tak że zupełnie znikł z oczu.
Pomimo to, wątpić już nie było można o blizkości brzegów. Cel podróży dojrzany został, choć niedosięgnięty jeszcze. W przeciągu najwięcej dwudziestu czterech godzin, staną na tej ziemi nieznanej. Opatrzność dozwoliwszy im zbliżyć się do niej, nie zechce im stawiać przeszkód do wylądowania na nią.
Nikt jednak z towarzystwa, wśród obecnych okoliczności, nie okazał po sobie uszczęśliwienia, jakiemby każdego napełniać było powinno to wielkie odkrycie. Każdy zamknął się w samym sobie i rozmyślał o tej nieznanej ziemi podbiegunowej. Zwierzęta zdawały się uciekać od niej: wieczorną porą, ptaki zamiast szukać na niej przytułku, z szybkością nadzwyczajną ulatywały na południe. Byłże więc ten ląd tak pustym i niegościnnym, że mewa i kuropatwa schronienia na nim znaleźć nie mogły? W przezroczystej wodzie widzieć także było można, jak ogromne wieloryby uchodziły na pełne morze. Zkądże pochodziło to uczucie wstrętu, jeśli nie z obawy, jakiej doznają wszystkie istoty żyjące, które zwiedzają tę część kuli ziemskiej?
I podróżni nasi ulegli ogólnemu wrażeniu; każdy myślał o położeniu obecnem i nieznacznie uczuwał sen ciążący na swych powiekach.
Na Hatterasa straż przypadała; siadł on przy sterze, a doktór, Altamont, Bell i Johnson położywszy się tymczasem na ławkach, usnęli jeden po drugim i wkrótce pogrążyli się w świat marzeń.
Hatteras usiłował czuwać, nie chcąc stracić ani jednej chwili; lecz powolny ruch szalupy ukołysał go pomału nieprzepartą sennością.
Statek tymczasem posuwał się bardzo wolno; wiatr nie wydymał jego obwisłych żagli. W dali na zachodzie widzieć było można kilka nieruchomych brył lodu odbijających na sobie promienie słoneczne i wyglądających jakby rozpalone do białości blachy rozwieszone nad wodami oceanu.
Hatteras począł śnić; wypadki życia całego przebiegał myślą z ową szybkością nadzwyczajną, snom tylko właściwą, której żaden mędrzec obliczyć nie zdoła. Cofnął się w dni ubiegłe: przypomniał swe zimowisko w zatoce Wiktoryj. Szaniec Boskiej Opatrzności, Domek doktora, i znalezienie Amerykanina pod lodami.
Następnie dalej jeszcze myślą zasięgnął w swą przeszłość: marzył o swym okręcie, spalonym Forwardzie, o swych towarzyszach, o nikczemnikach którzy go opuścili. Co się też z nimi stało, z Shandonem, Wallem i gburowatym Pennem? Gdzie się teraz obracają? Czy zdołali po lodach przedostać się na morze Baffińskie?
Potem, rozbudzona wyobraźnia przerzuciła się na odjazd z Anglii, na podróże poprzedzające, na chybione wysilenia i przecierpiane nieszczęścia. Wtedy zapomniał o położeniu obecnem, o swych zamiarach już ziszczonych prawie, z radości przeszedł nagle do trosk i udręczeń.
Stan taki trwał całe dwie godziny; nagle myśl jego na nowy tor się zwróciła, wiodąc go do bieguna, owego już lądu angielskiego, na którym już powiewała flaga Wielkiej Brytanii.
Podczas snu kapitaną, ogromna chmura oliwkowego koloru zaległa widnokrąg i zaciemniła powierzchnię nad całą przestrzenią oceanu.
Trudno sobie wyobrazić, z jaką piorunującą szybkością zrywają się huragany na morzach podbiegunowych. Pary powstałe w okolicach podrównikowych, gęstnieją ponad rozległemi lodowiskami północy i z niepowstrzymaną gwałtownością sprowadzają ogromne masy mającego je zastąpić powietrza. To nam tłomaczy ową niezwykłą siłę burz północnych.
Pierwsze mocniejsze uderzenie wiatru, odrazu postawiło na nogi kapitana i jego towarzyszy.
Morze było bardzo niespokojne i ciskało fale bardzo wysokie, o wązkiej podstawie; szalupa gwałtownie kołysana, raz zanurzała się w przepaść głęboką, to znowu chwiała się na powierzchni ostro wyskakującego bałwana, pochylając się prawie pod kątem prostym.
Hatteras silną dłonią uchwycił rudel, a Bell i Johnson tymczasem wciąż wylewali wodę z szalupy.
— Na tę burzę pewnośmy nie liczyli, rzekł Altamont trzymając się swej ławki.
— Tutaj wszystkiego spodziewać się trzeba, odpowiedział doktór.
Rozmowie tej towarzyszył świst gwałtownego wiatru i szum bałwanów, wichrem na tumany wilgotne rozbijanych; prawie niepodobieństwem było słyszeć się wzajemnie. Trudno też było kierować się ku północy, bo i mgła gęsta nic widzieć nie dozwalała, i wszelkie pojmowanie położenia niemożliwe było. Ta niespodziewana burza, przypadająca właśnie w samej chwili zbliżania się do celu podróży, była jakby surową przestrogą, którą naprężone już i tak umysły wzięły za zakaz posuwania się dalej. Czyżby natura sama chciała wzbronić przystępu do bieguna? Czy do tego punktu kuli ziemskiej nie dopuszczały otaczające go zewsząd burze i huragany?
Jednakże, patrząc na pełne energii twarze tych ludzi, łatwo było odgadnąć, że nie ustąpią ani przed wichrem, ani przed falą, że dojdą aż do wytkniętego sobie celu.
Walczyli oni tak przez dzień cały, stawiając czoło niechybnej śmierci na każdym kroku; nie posuwali się ku północy, ale też i nie cofali się w innym kierunku. Przemokli od deszczu, a podskakujące w szalupie paki, tłukły im ciało. Powietrze napełniał głuchy świst wiatrów i przerażające krzyki spłoszonego ptastwa.
Około szóstej godziny wieczorem, nagle wszystko ucichło; wiatr ustał jakby za wpływem cudu, morze stało się odrazu gładkiem i spokojnem, jakby go burza nigdy nie tłukła. Huragan zdawał się chcieć uszanować tę część oceanu podbiegunowego.
Było to zjawisko nadzwyczajne, niepojęte, jakie już raz widział kapitan Sabine w swoich podróżach na morza Grenlandzkie.
Mgła jakkolwiek nie opadła, stała się jednak bardzo przezroczystą.
Szalupa żeglowała w pasie światła elektrycznego; ogromny ogień Ś-go Elma błyszczał, ale nie ogrzewał. Maszty, żagle i wszystkie części statku czarno rysowały się na fosforycznem tle nieba, z niezrównaną czystością. Twarze żeglarzy tonęły w kąpieli światła przejrzystego, a postacie ich barwiły się płonącym blaskiem. Nagła cisza na tej części oceanu pochodziła zapewne z podnoszenia się kolumn powietrza, podczas gdy burza z rodzaju trąby wrzała gwałtownie nad spokojną przestrzenią.
Ognista atmosfera nasunęła Hatterasowi pewną myśl.
— To wulkan! zawołał.
— Czy to być może? zapytał ciekawie Bell.
— Nie! nie! odpowiedział doktór, gdyby płomienie wulkanu aż do nas dochodziły, to udusilibyśmy się niezawodnie.
— Może wśród mgły widzimy tylko odbicie tych płomieni, rzekł Altamont.
— Także nie, bo należałoby przypuszać, że jesteśmy bardzo blizko lądu, a w takim razie słyszelibyśmy trzask towarzyszący wybuchowi.
— Więc cóż to jest?... zapytał kapitan.
— Zjawisko kosmiczne, odpowiedział doktór, zjawisko mało jeszcze dotąd zbadane. Jeśli posuniemy się dalej, to wydostaniemy się wkrótce z tego świetlanego okręgu i znów spotkamy ciemność i burzę.
— Cokolwiek bądź nas czeka, idźmy naprzód, zawołał Hatteras.
— Naprzód! powtórzyli jego towarzysze, nie myślący bynajmniej o odpoczynku w tym spokojnym obwodzie.
Żagle ognistemi fałdami wisiały wzdłuż iskrzących się masztów; wiosła zatapiające się w gorejące fale rozpryskiwały krople wody błyszczącej jak iskry.
Hatteras z busolą w ręku puścił się w dalszą na północ drogę. Pomału mgła traciła najprzód swą jasność, następnie przezroczystość; o kilka sążni wył wicher gwałtowny i wkrótce szalupa w pas burzy wpłynęła.
Na szczęście huragan zwrócił się na południe; statek przeto mając wiatr z tyłu, z szybkością niepomiarkowaną dążył do bieguna, bez względu na to, że lada chwila mógł się rozbić o skałę ukrytą, lub niedostrzeżoną wśród mgły górę lodową.
Jednakże ludzie płynący na nim nie zastanawiali się, nie zważali na nic, jakby trawieni gorączką szukania niebezpieczeństw; paliło ich pragnienie poznania miejsc dotąd nieznanych nikomu. Biegli tak nie ślepi, lecz zaślepieni, a szybkość biegu jeszcze nie odpowiadała ich niecierpliwości. Hatteras mocno trzymał rudel zawsze w niezmiennym kierunku, wśród pieniącej się fali wichrem biczowanej.
Bliskość brzegów coraz bardziej czuć się dawała; powietrze dziwnemi jakiemiś dyszało objawami. Nagle mgła rozpadła się, jakby zasłona wiatrem na wpół rozdarta, i przez chwilę, krótką jak ukazanie się błyskawicy, na horyzoncie widzieć było można słup płomienia wzbijający się ku niebu.
— Wulkan! wulkan!
Jeden głos wyrwał się z piersi wszystkich obecnych, lecz fantastyczne widmo znikło. Nagle zmieniający się wiatr południowo-wschodni porwał szalupę i odwrócił jej kierunek, jakby chcąc zmusić ją do uciekania od tego lądu nieprzystępnego.
— Przeklęty wiatr! krzyknął Hatteras; już tylko o trzy mile najwięcej byliśmy od brzegu!
Nie mogąc się oprzeć gwałtowności burzy, Hatteras płynął ukośnie do kierunku wiatru. Szalupa przechyliła się raz tak bardzo, że mogła zostać od razu zatopioną; powstała jednak dzięki umiejętnemu kierowaniu steru, jak rumak gdy się potknie i powstaje od razu znaglony ostrogą jedźca, zręcznie uzdą władającego.
Hatteras stojący z rozwianym włosem przy sterze, zdawał się być duszą tej wątłej barki, jednę z nią stanowić całość, jak koń z człowiekiem w czasach centaurów.
Nagle okropny widok uderzył jego oczy: nie dalej jak w odległości dziesięciu sążni, na wzburzonych bałwanach morskich kołysała się ogromna bryła lodu, grożąc co chwila zgnieceniem szalupy, gdyby się na nią zwaliła. Obok tego niebezpieczeństwa, groziło inne jeszcze nie mniej wielkie, bo na tej bryle wedle woli fal płynącej, stała gromada białych niedźwiedzi zbitych w kupę i odurzonych przestrachem.
— Niedźwiedzie! niedźwiedzie! wołał Bell przytłumionym z przerażenia głosem.
Płynąca bryła lodu wykonywała zwroty przerażające; niekiedy tak się pochylała, że zwierzęta staczały się jedne na drugie i wtedy wydawały odgłosy walczące siłą z łoskotem burzy. Okropnym był koncert tej menażeryi pływającej!
Niech by się wywrócił ten prom lodowy, a pewnie niedźwiedzie rzuciłyby się ku szalupie żeby się na nią dostać.
Przez kwadrans może, który się jednak wiekiem zdawał, szalupa płynęła równo z bryłą lodu, raz oddalona od niej na jakie dwadzieścia sążni, to znowu tak blisko, że prawie się o nią ocierała. Psy Grenlandzkie drżały z przestrachu; Duk stał nieporuszony.
Hatteras i towarzysze jego milczeli jak niemi; nikt nie pomyślał o odsunięciu się od tak niebezpiecznego sąsiedztwa, wszystkim głównie szło o niezboczenie z drogi.
Umysły ich opanowało dziwne jakieś uczucie zadziwienia raczej, aniżeli przestrachu; przerażający ów widok uzupełniała niejako walka żywiołów.
Nareszcie góra lodowa oddalać się powoli zaczęła odpychana wiatrem, któremu opierała się ożaglowana szalupa; zniknęła wreszcie pośród mgły, z której niekiedy tylko do żeglarzy dochodziły jeszcze ryki jej potwornej osady.
W tej chwili właśnie burza z podwójną zaczęła silić się gwałtownością, w atmosferze powstała ulewa niezmierna. Szalupa rzucana po falach, zaczęła się kręcić zawrotnym wirem; oderwał się od niej wielki żagiel i jak ptak biały uleciał w przestrzeń. Wśród miotanych gwałtownie fal powstał otwór okrągły jakby nowy Maelstrom; pochwyceni w tę otchłań żeglarze, obiegali ją z taką nieobliczoną szybkością, że krawędzie statku zdawały się im nieruchome. Szalupa coraz głębiej w otwartą zapadała otchłań, nadnie której wytwarzała się ssąca potęga wciągająca w siebie statek i grożąca połknięciem go z ludźmi. Wszyscy pięciu stali nieruchomi, zbłąkanem patrząc okiem na to co się działo. Powstało w nich, nieokreślone poczucie przepaści.
Lecz nagle szalupa stanęła, prawie pionowy jej przód wydostał się po za linię niebezpiecznego wiru, którego gwałtowność wyrzuciła ją na pełne morze z siłą kuli wypuszczonej z działa.
Altamont, doktór, Bell i Johnson upadli na swe ławki.
Gdy w chwilę potem powstali przyszedłszy do siebie, nie było Hatterasa.
Chronometr wskazywał drugą godzinę z rana.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI.
Flaga angielska.

Po krótkiej chwili osłupienia, z piersi czterech, ludzi wydarł się krzyk.
— Hatteras? pytał doktór.
— Znikł! wołali Bell i Johnson.
— Zginął! zakrzyknął Altamont.
Obejrzeli się na około, lecz nic nie było widać na powierzchni wzburzonego morza. Duk szczekał żałośnie i chciał się rzucić w wodę; Bell zaledwie powstrzymać go zdołał.
— Usiądź przy sterze, panie Altamont, rzekł doktór i płyńmy dla odszukania naszego nieszczęśliwego kapitana.
Johnson i Bell silnie robili wiosłami przez całą godzinę, pływając we wszystkich kierunkach po miejscu, gdzie wypadek nastąpił. Szukano, lecz napróżno! Nieszczęsny Hatteras przepadł porwany siłą huraganu.
Zginął, i to tak blizko bieguna! tak blizko celu który dojrzał zaledwie!
Doktór krzyczał, wołał, strzelał; głos jego mięszał się z żałosnem wyciem Duka, lecz obaj przyjaciele kapitana żadnej nie otrzymywali odpowiedzi. Clawbonny był w rozpaczy prawdziwej; ukrył twarz w dłoniach i rzewnie płakać począł.
W takiej odległości od lądu, bez wiosła, bez kawałka drzewa, za któryby się uczepić było można, Hatteras żywy nie mógł się dostać do brzegu, i chyba trup jego dotknie ziemi będącej marzeniem całego życia jego.
Po godzinnem poszukiwaniu, trzeba było nareszcie płynąć dalej w stronę północną, walcząc z ostatniemi szałami burzy.
Dnia 11-go lipca, o piątej godzinie rano, fale uspakajały się zwolna, niebo do swej zwykłej podbiegunowej wróciło jasności. W oddaleniu trzech mil najwyżej, ląd w całym blasku się ukazał.
Ziemia ta była niczem innem jak wyspą, albo raczej wulkanem, jak latarnia morska wznoszącym się na północnym biegunie kuli ziemskiej.
Góra w pełnym wybuchu wyrzucała z siebie masę kamieni i skał do białości rozpalonych; ziajania jej podobne były do przyspieszonego oddechu olbrzyma, poruszającego się pod wpływem silnych wstrząśnień. Massy wyrzucane wznosiły się do ogromnej wysokości, wśród słupów płomienia i lawy spływającej po bokach góry, raz wężykowato, wązką smugą, drugi raz w postaci szalonego potoku, pędzącego na oślep do wrzącego w tem miejscu morza.
Wulkan, jak się zdawało, jeden tylko miał otwór, ziejący ogromny słup ognia, przerabiany błyskawicami ognia; elektryczność zapewne niemałą w tem wspaniałem zjawisku odgrywała rolę. Dym wydobywający się z pośrodka płomieni, czerwonawy u spodu, czarny zupełnie w górze, wspaniale wznosił się ku niebu, roztaczając naokoło gęste swe kłęby.
Atmosfera do znacznej wysokości zachowała kolor popielaty; ciemność podczas burzy, której doktór wytłomaczyć sobie nie umiał, pochodziła widocznie ze słupów popiołu, przesłaniających słońce grubą, nieprzejrzystą zasłoną. — Przypomniał on sobie wtedy fakt, jaki zaszedł w 1812 roku na wyspie Barbados, którą w samo południe zaległy głębokie ciemności, pochodzące z massy popiołu wyrzuconego przez krater wulkanu na wyspie Ś-go Wincentego.
Ta ogromna skała ogień wybuchająca, umieszczona w pośrodku oceanu, miała tysiąc sążni wysokości, była zatem prawie tak wyniosłą jak Hekla.
Linija od jej wierzchołka do podstawy poprowadzona, tworzyła z horyzontem kąt, trzymający około jedenastu stopni.
W miarę zbliżania się szalupy, wyspa zdawała się wynurzać powoli z łona oceanu; nie było na niej najmniejszego śladu wegetacyi, nawet wybrzeży nie było żadnych, boki jej bowiem poziomo prawie zapadały w morze.
— Czy będziemy tu mogli przybić? zapytał doktór.
— Wiatr nas doniesie, odpowiedział Altamont.
— Ależ nie widzę ani kawałka równej płaszczyzny, na której moglibyśmy wypocząć, rzekł doktór.
— To tak się zdaje z daleka, mówił Johnson, ale zaręczam, że będziemy mieli gdzie pomieścić nasz statek, a tego nam tylko potrzeba.
— Płyńmy więc, rzekł doktór smutnie, bo go już tak bardzo nie zajmował ląd podbiegunowy; znalazł go wprawdzie, lecz utracił człowieka który go odkrył.
W odległości pięciuset kroków od skały, morze wrzało pod działaniem ogni podziemnych. Wyspa sama mogła mieć najwyżej ośm do dziesięciu mil obwodu i według obliczeń była bardzo blizką bieguna, jeśli nawet nie przez nią samą przechodziła oś ziemi.
Zbliżywszy się do wyspy, żeglarze spostrzegli maleńką przystań, w której szalupa ich bezpieczne znaleźć mogła schronienie. Zwrócili się ku niej, ale serca ich biły silniej z obawy, aby nie napotkali ciała kapitana, wyrzuconego na brzeg przez burzę.
Trudno wszakże było, aby tam trup mógł spocząć, albowiem morze spłukiwało spadzistą skałę; przyległą zaś powierzchnię pokrywała gruba warstwa popiołu, nienaruszona dotąd stopą ludzką, a tak wysoko wyniesiona, że jej bałwany morskie dosięgnąć nie mogły.
Skoro szalupa zawinęła do swego portu, żałosne wycie Duka powiększyło się w dwójnasób. Biedne zwierzę wzywało kapitana swoim niezrozumiałym dla innych językiem; u nielitościwego oceanu, u skał bez echa, domagało się jego powrotu. Biedne psisko szczekało napróżno! Doktór z rozczuleniem głaskał wiernego Duka, gdy nagle tenże, jakby chcąc zastąpić swego pana, gwałtownym skokiem pierwszy wdarł się na skałę, wśród kurzawy popiołu, gęstym otaczającej go obłokiem.
— Duk! pójdź tu! Duk! wołał za nim doktór.
Lecz Duk nie słyszał wołania i popędził dalej. Wtedy przywiązawszy dobrze szalupę, Clawbonny i trzej jego towarzysze wstąpili na ziemię.
Altamont zaczął wdzierać się na dużą gromadę kamieni, gdy posłyszał nadzwyczaj mocne szczekanie Duka, nie tyle zajadłość, ile raczej boleść wyrażające.
— Czy słyszycie? spytał doktór.
— Musiał napotkać jakieś zwierzę, rzekł Johnson.
— Nie! nie! rzekł Clawbonny; skarży się to biedne stworzenie, płacze! tam musi być trup Hatterasa.
Wszyscy czterej pobiegli za śladem Duka, kopiąc się przez grubą warstwę popiołu, zasypującego im oczy. Przybyli nad małą zatoczkę, dziesięć stóp może wrzynającą się w skałę, którą fale morskie łagodnie lizały. Duk stał tam nad trupem swego pana.
— Hatteras! Hatteras! krzyknął doktór rzucając się na ciało swego przyjaciela. I nagle z piersi jego wyrwał się okrzyk trudny do opisania; uczuł bowiem pod swą dłonią tętno tego ciała krwią zbroczonego i nieżywego na pozór.
— Żyje! żyje! zawołał.
— Tak, słyszeć się dał głos bardzo słaby, żyję na lądzie biegunowym, na który burza mnie wyrzuciła, żyję na wyspie królowej!
— Wiwat Anglija! wykrzyknęło pięć głosów jednozgodnych.
— I Ameryka także! zakończył doktór, podając jedną rękę Hatterasowi, a drugą wyciągając do Altamonta.
Duk także wołał wiwat! na swój sposób, szczekaniem radosnem.
W pierwszej chwili towarzysze Hatterasa w takiem byli uniesieniu z odzyskania swego zacnego dowódcy, że powieki każdego z nich zwilżyła łza prawdziwego szczęścia.
Doktór chciał się przekonać o stanie zdrowia Hatterasa, który jak się pokazało, nie był tak bardzo ciężko rannym. Wiatr porwał go i uniósł do brzegu, na który dostać się było trudno; odważny marynarz unoszony kilka razy przez fale i znów przez nie przypierany do skały, zdołał nareszcie uczepić się kawałka skały i używszy całej energii, wedrzeć się na nią i zawisnąć nad rozhukanem morzem. Tam owinął się flagą, ale wycieńczony z sił zemdlał, i powrócił do zmysłów dopiero rozbudzony szczekaniem i pieszczotami Duka.
Po udzieleniu pierwszej pomocy, Hatteras mógł się podnieść i wiedziony pod rękę przez doktora, pójść do szalupy.
— Biegun! biegun północny! powtarzał wciąż przez drogę.
— Szczęśliwym być musisz kapitanie? zapytał doktór.
— Tak, szczęśliwy jestem! a ty mój przyjacielu czy nie doznajesz radości, że się tu znajdujesz? Ziemia po której stąpamy jest ziemią biegunową; morze któreśmy przybyli, jest morzem biegunowem; powietrze którem oddychamy, to powietrze biegunowe! O witajże mi, witaj biegunie północny!
Mówiąc to, Hatteras był pod wpływem silnej egzaltacyi, cały zgorączkowany; doktór napróżno starał się go uspokoić. Z oczu tryskał mu blask nadzwyczajny, myśl wrzała w mózgu. Ten stan wzburzenia umysłu Clawbonny przypisywał przebytym przez kapitana, strasznym niebezpieczeństwom.
Hatteras widocznie potrzebował wypoczynku, zajęto się więc wyszukaniem miejsca na urządzenie obozowiska.
Altamont wynalazł w niedługim czasie bardzo wygodną grotę, pomiędzy skałami; Johnson i Bell przenieśli tam zapasy żywności i puścili na wolność psy Grenlandzkie.
Około godziny jedenastej uczta była zupełnie gotową; płótno namiotu służyło za obrus. Śniadanie składało się z mięsa suszonego, solonego, sucharów, kawy i herbaty.
Lecz zanim przystąpiono do posiłku, Hatteras prosił aby zdjęto pozycyję wyspy, chciał bowiem dokładnie i z wszelką wiedzieć pewnością, gdzie się znajduje.
Hatteras z Altamontem wziąwszy potrzebne narzędzia, rozpoczęli obserwacye, z których wypadło, że grota leży pod 89° 59′ 15″ szerokości. Długość nie miała tu żadnego znaczenia, bo o kilkaset stóp wyżej, wszystkie południki łączyły się ze sobą.
A zatem rzeczywiście znajdowali się pod samym właśnie biegunem północnym, gdyż dziewięćdziesiąty stopień szerokości, był już tylko o czterdzieści pięć sekund oddalony, co znaczy trzy ćwierci mili, albo 1237 metrów. Punkt ten leżał na szczycie wulkanu.
Po ukończeniu tej pracy, Hatteras prosił aby spisano protokół jej w dwóch egzemplarzach, z których jeden miano złożyć na wybrzeżu, w umyślnie na to urządzonym wzgórku kamiennym.
Nie odkładając tej sprawy, doktór wziął pióro i zredagował dokument następujący, którego jeden egzemplarz dotąd się znajduje w Archiwach Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie.
„Dziś dnia 11-go lipca 1861 roku, pod 89° 59′ 15″ szerokości północnej, odkrytą została Wyspa Królowej na biegunie północnym, przez dowódzcę brygu Forward z Liwerpoolu, kapitana Hatterasa, który podpisuje ten akt wraz ze swymi towarzyszami.
Ktokolwiek bądź znajdzie ten dokument, proszonym jest aby go przesłał do Admiralicyi (ministeryum marynarki).
Podpisano: Jan Hatteras, dowódzca Forwarda; doktór Clawbonny; Altamont dowódzca okrętu Porpoise; Johnson sternik; Bell cieśla“.
— A teraz moi przyjaciele, siadajmy do stołu, rzekł doktór.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY.
Kurs kosmografii biegunowej.

Rozumie się, że w braku krzeseł, do uczty musiano zasiąść na ziemi.
Doktór Clawbonny nie byłby oddał wszystkich stołów i wszystkich na świecie sal jadalnych, za jeden obiad spożyty pod ośmdziesiątym dziewiątym stopniem, pięćdziesiątą dziewiątą minutą i piętnastą sekundą szerokości północnej.
Myśli wszystkich zajęte były teraźniejszością, położeniem obecnem, a najwięcej biegunem północnym. Niebezpieczeństwa już przebyte w drodze do niego i te z jakiemi jeszcze walczyć przyjdzie przy powrocie, niknęły wobec wielkiego wypadku; spełniło się to, czego ani starożytni, ani nowocześni, ani Europejczycy, ani Amerykanie, ani Azyaci dokonać nie mogli.
Dlatego też wszyscy z wielkiem zajęciem słuchali tego, co doktór przy swej nauce i pamięci niewyczerpanej mógł im powiedzieć o położeniu ich obecnem.
Zaczął on od toastu na cześć kapitana, który wniósł z wielkim zapałem.
— Zdrowie Jana Hatterasa! zawołał.
— Zdrowie Jana Hatterasa! jednym głosem powtórzyli wszyscy towarzysze.
— Na cześć bieguna północnego! odpowiedział kapitan z ogniem, niezwykłym temu tak zimnemu aż dotąd człowiekowi.
Potrącano filiżankami, a po wypiciu podano sobie serdecznie ręce.
— Otóż, mówił doktór, jestto najważniejszy w naszej epoce fakt geograficzny. Któżby uwierzył, że odkrycie to spełni się wprzód, aniżeli poznanie środka Afryki lub Australii? Rzeczywiście, wyżej cię stawiam kapitanie od Sturt’ów i Livingstone’ów, Burton’ów i Barth’ów. Cześć ci i chwała Hatterasie!
— Masz słuszność doktorze, odezwał się Altamont; zdawało się, że biegun północny, z powodu trudności dostania się do niego, powinien był być ostatnim punktem na ziemi, jaki kiedykolwiek miał być odkryty. Gdyby jaki rząd postanowił dokonać bezwarunkowo zbadania środka Afryki, niezawodnieby dokazał tego czyniąc ofiarę z ludzi i pieniędzy; lecz tu się rzecz ma całkiem inaczej, bo tu można napotkać zawady nieprzebyte, trudności niepokonane!
— Nieprzebyte! niepokonane! nie powiem tego, rzekł Hatteras, jest tylko różnica między mniej lub więcej niezłomną i wytrwałą wolą!
— Dość że przybyliśmy tutaj, rzekł Johnson, i rzecz skończona. Ależ nareszcie, powiedzże mi już raz kochany panie Clawbonny, co w tym biegunie jest tak szczególnego?
— Co jest szczególnego? to mój stary, że on na całej kuli ziemskiej jest jedynym punktem nieruchomym, gdy wszystkie inne obracają się wciąż z szybkością nadzwyczajną.
— Lecz mnie się nie zdaje wcale, odpowiedział Johnson, abyśmy tu mniej się poruszać mieli, aniżeli w Liwerpoolu.
— Nie spostrzegasz mój drogi dla tego, że w obu wypadkach sam przyjmujesz udział tak w ruchu jak i w spoczynku. Fakt jednak nie mniej jest pewnym. Ziemia odbywa ruch wirowy, dokonywający się w przeciągu dwudziestu czterech godzin około osi, której dwa końce przechodzą przez biegun północny i biegun południowy. Otóż jesteśmy właśnie u jednego z końców tej osi, koniecznie nieruchomej.
— Tym więc sposobem, rzekł Bell, gdy my tu zostajemy w zupełnym spoczynku, rodacy nasi kręcą się bardzo szybko.
— Tak prawie, bo niedoszliśmy jeszcze do samego bieguna.
— Doktór ma słuszność, rzekł Hatteras poważnie i wstrząsając głową, bo jeszcze brak czterdziestu pięciu sekund, abyśmy stanęli u samego bieguna.
— To bagatela, powiedział Altamont, już tu możemy się uważać za nieporuszalnych.
— Gdy tymczasem, mówił dalej doktór, mieszkańcy każdego punktu równika, odbywają trzysta dziewięćdziesiąt sześć mil na godzinę.
— A jednak to ich nie utrudza? zapytał Bell.
— Bynajmniej!
— Ależ, powiedział znowu Johnson, czy oprócz tego ruchu wirowego, ziemia nie ulega innemu jeszcze obrotowi, około słońca.
— Tak jest, ulega ruchowi postępowemu, którego dokonywa w ciągu jednego roku.
— Czy ten ruch jest prędszym, lub powolniejszym od tamtego? zapytał cieśla.
— Nieskończenie prędszy i dodam nawet, że chociaż jesteśmy u bieguna, pociąga on nas za sobą tak samo jak i wszystkich mieszkańców ziemi. Tak więc nasza mniemana nieporuszalność jest tylko chimerą; jesteśmy bowiem nieruchomi w stosunku do innych punktów ziemi, ale nie w stosunku do słońca.
— Otóż masz, zawołał Bell, komicznie żałosnym tonem; sądziłem że tu jestem już zupełnie spokojnym, a tymczasem pokazuje się że byłem w błędzie. Widać, że na tym świecie człowiek ani jednej chwili wypoczynku mieć nie może!
— Oj to prawda, rzekł Johnson. A czy możesz nam powiedzieć panie Clawbonny, jaka jest szybkość tego obrotu postępowego?
— Bardzo znaczna, odrzekł doktór; ziemia krąży na około słońca siedmdziesiąt sześć razy prędzej, jak dwudziesto-cztero funtowa kula armatnia, przebiegająca sto dziewięćdziesiąt pięć sążni na sekundę. Ruch ten jest zatem znacznie szybszy niż na równiku obrót około osi.
— Doprawdy, trudno temu dać wiarę; gdyby mi to kto inny mówił, a nie ty panie Clawbonny! Kilka mil (28 wiorst) na sekundę! Tymczasem ziemia mogłaby była pozostać zupełnie nieruchomą, gdyby się tak panu Bogu podobało.
— W takim razie nie byłoby ani dnia ani nocy, ani wiosny, ani jesieni, ani lata, ani zimy, rzekł Altamont.
— Nie mówiąc już o bardzo prostej, a okropnej z tego wynikłości, dodał doktór.
— Jakiej? spytał Johnson.
— Że wpadlibyśmy na słońce.
— Wpadlibyśmy na słońce? powtórzył zdziwiony Bell.
— Bezwątpienia. Gdyby ten ruch postępowy ustał, ziemia wpadłaby na słońce w przeciągu sześćdziesięciu czterech dni i pół.
— Spadać przez sześćdziesiąt cztery dni! szeptał Johnson przerażony.
— Ani mniej, ani więcej, odpowiedział doktór; bo musiałaby przebiedz odległość wynoszącą trzydzieści ośm milijonów mil (francuzkich).
— A jakiż jest ciężar kuli ziemskiej? zapytał Altamont.
— Pięć tysięcy ośmset ośmdziesiąt jeden kwadrylijonów tonnów.
— Masz tobie cyfrę! zawołał Johnson, która bardzo gładko wpada w ucho, ale jej wcale zrozumieć nie można!
— Żebyś łatwiej zrozumiał mój stary, dam ci dwa rodzaje porównania. Pamiętaj że siedmdziesiąt pięć księżyców ważyłyby tyle co jedna kula ziemska, a trzysta pięćdziesiąt tysięcy kul ziemskich, dopiero wagą swoją dorównałyby ciężarowi słońca. Lecz wracam do bieguna, bo nigdy jeszcze może lekcya kosmografii nie była bardziej w porę, jak w obecnej chwili — i dalej wam opowiadać będę, jeśli was tylko to nie nudzi.
— Cóż znowu panie doktorze! rzekł Johnson.
— Mówiłem wam, rzekł doktór, równie chętny do mówienia jak jego towarzysze do słuchania, że biegun jest punktem nieruchomym, w porównaniu z innemi punktami ziemi. Otóż wracam raz jeszcze do tej kwestyi, aby wam objaśnić, że nie jest to prawdą zupełną i bezwarunkową; albowiem biegun nie zawsze na zupełnie tem samem pozostaje miejscu. Dawniej, gwiazda polarna była więcej jak teraz oddaloną od bieguna niebieskiego. Nasz biegun przeto porusza się widocznie i opisuje koło w przeciągu mniej więcej dwudziestu sześciu tysięcy lat. Pochodzi to z ruchu wstecznego punktów równonocnych, o czem zaraz mówić zamierzam.
— A czy nie mogłoby się wydarzyć, zapytał Altamont, żeby się biegun posunął od razu na większą odległość?
— Mój kochany panie Altamont, dotykasz wielkiej i ważnej kwestyi, nad którą uczeni długi czas spór wiedli, wskutek szczególniejszego odkrycia.
— Jakiegoż to?
— W r. 1771 na brzegach morza Lodowatego znaleziono zmarzniętego nosorożca, a w 1799 takiegoż samego słonia, na wybrzeżach Syberyi. Jakim sposobem pod podobną szerokością znalazły się zwierzęta klimatów najgorętszych? Ztąd powstały teorye i spory pomiędzy geologami, którym dopiero uczony francuski p. Elijasz de Beaumont dowiódł, że ciała tych zwierząt przyniesione zostały przez wody rzek i potoków aż do miejsc, gdzie znalezione zostały. Lecz zanim jeszcze rozeszło się to objaśnienie, zgadnijcie co wymyśliła bujna uczonych wyobraźnia?
— Oh! uczeni zdolni są do wszystkiego! rzekł z uśmiechem Amerykanin.
— Zapewne, że gotowi wszystko wytłomaczyć jednym faktem naukowym. Otóż zaczęli przypuszczać, że biegun ziemski był dawniej tam gdzie równik, a równik tam gdzie biegun.
— Czy być może?
— Tak jest, rzeczywiście. Otóż gdyby tak było, to ponieważ ziemia przy biegunie jest spłaszczoną na przestrzeni przeszło pięciu mil (francuzkich), to morze przeniesione siłą odśrodkową do nowego równika pokryłoby góry dwa razy wyższe jak Himalaja; wszystkie kraje graniczące z kołem biegunowem, Szwecya, Norwegija, Rosya, Syberya, Grenlandya i Nowa Brytanija na pięć mil głęboko stanęłyby pod wodą, a okolice podrównikowe przerzucone do bieguna, uformowałyby płaszczyzny na pięć mil wysokie.
— Co za dziwne nastąpiłyby zmiany! zawołał Johnson.
— I czemże oni tłomaczyli podobne przewroty? zapytał Altamont.
— Uderzeniem komety. Kometa jest prawdziwem „Deus ex machina“. Ile razy kosmografia rady sobie z czem dać nie może, zawsze na pomoc przyzywa komety, jako najgrzeczniejsze i najusłużniejsze ze wszystkich ciał niebieskich. Kometa na pierwszy znak uczonego wszystko do góry nogami wywraca, aby nowy nastał porządek.
— Więc tedy, rzekł Johnson, według twego zdania panie Clawbonny, przewrót taki jest niepodobnym?
— Najniepodobniejszym i całkiem niemożliwym.
— A gdyby się przytrafił, to co?
— Gdyby się przytrafił, to równik zostałby zamrożonym w przeciągu dwudziestu czterech godzin.
— Doskonale! zawołał Bell; gdyby się to stało teraz naprzykład, to jeszcze powiedzianoby żeśmy nie dopłynęli do bieguna.
— Bądź o to zupełnie spokojnym, mój chłopcze. Wracając do nieruchomości osi ziemskiej, powiem, że gdybyśmy się w tem miejscu znajdowali podczas zimy, to widzielibyśmy jak gwiazdy zakreślają w około nas dokładne koło. Co się tyczy słońca, to ono w dniu wiosennego porównania dnia z nocą, to jest 23-go marca ukazałoby się nam na dwoje przedzielone widnokręgiem i podnosiłoby się zwolna, formując bardzo przedłużone linije krzywe. Lecz teraz osobliwem jest i to, że gdy się słońce tutaj raz pokaże, to wciąż jest widzialnem przez całe sześć miesięcy; potem znowu tarcza jego zniża się do horyzontu w czasie jesiennego przesilenia dnia z nocą (22-go września), i gdy wtedy się skryje, to nie widać go już przez całą zimę.
— Mówiłeś pan niedawno o spłaszczeniu ziemi przy biegunach, rzekł Johnson; zechciejże mi to lepiej wyjaśnić, panie Clawbonny.
— Dobrze mój przyjacielu. Ponieważ ziemia przy tworzeniu się była w stanie płynnym, zatem ruch jej obrotowy musiał pewną część jej masy ruchomej odpychać do równika, przy którym siła odśrodkowa mocniej czuć się dawała. Gdyby ziemia była nieruchomą, to byłaby pozostała kulą foremną; lecz właśnie w skutek fenomenu jaki wam opisałem, musiała przybrać kształt elipsy, a punkta biegunowe są przez to o pięć i jednę trzecią mili bardziej do środka przybliżone, aniżeli punkta równikowe.
— Tym więc sposobem, rzekł Johnson, gdyby nasz kapitan chciał nas ztąd poprowadzić do środka ziemi, to mielibyśmy podróż o pięć mil bliższą, jak z każdego innego punktu.
— Najniezawodniej, mój przyjacielu.
— To możeby, kapitanie, korzystać z tej sposobności, bo druga taka może się już nam nie przytrafi.
Hatteras nic nie odpowiedział, widocznie nie słuchał rozmowy, albo też może słuchał nie słysząc.
— Niektórzy uczeni, rzekł doktór, powiedzieliby, że naprawdę wyborna przedstawia się sposobność do probowania podobnej wyprawy.
— Byłaby bardzo zajmująca, zauważył Johnson.
— Kiedyindziej pomówimy o tem, a teraz pozwól mi skończyć, mówił dalej doktór. Teraz radbym ci wyjaśnić, dla czego spłaszczenie ziemi przy biegunach jest przyczyną zmiany punktów porównania dnia z nocą, to jest, dla czego, co rok porównanie wiosenne przypada o jeden dzień wcześniej, aniżeliby to się przytrafiało, gdyby ziemia była zupełnie okrągłą. To po prostu ztąd pochodzi, że przyciąganie słoneczne w odmienny całkiem sposób działa na wypukłą część kuli ziemskiej przy równiku, która wtedy podlega ruchowi wstecznemu, i to właśnie porusza nieco z miejsca biegun, jak to już wyżej powiedziałem. Prócz tego, spłaszczenie ziemi innyby jeszcze miało skutek, którybyśmy łatwo spostrzegli, gdybyśmy obdarzeni byli czułością bardziej matematyczną.
— Co przez to rozumiesz doktorze? zapytał Bell.
— Że tutaj jesteśmy ciężsi, aniżeli w Liwerpoolu.
— Ciężsi?
— Tak jest, i my sami i psy, broń i wszystkie przedmioty, jakie mamy ze sobą.
— Czy to być może?
— Niezawodnie, a to z dwóch przyczyn; naprzód dlatego, że jesteśmy bliżej środka ziemi, który przeto bardziej nas przyciąga, a ta właśnie siła przyciągania jest niczem innem jak tylko ciężkością; powtóre dla tego, że siła obrotowa, nieznaczna przy biegunie, jest bardzo silną przy równiku, a przeto wszystkie przedmioty tam będące mają skłonność do oddalaniu się od ziemi, a więc są i lżejsze.
— Jakto, rzekł Johnson, więc rzeczywiście nie wszędzie jednakową mamy wagę?
— Nie wszędzie, mój stary. Według prawa Newtona, ciała przyciągają się w stosunku prostym do mass, a w stosunku odwrotnym do kwadratu z odległości. Tutaj, ważę więcej, bo jestem bliżej punktu przyciągania, a na innej planecie ważyłbym mniej lub więcej, stosownie do masy planety.
— Jakto! rzekł Bell, na księżycu?....
— Na księżycu, mój ciężar który w Liwerpoolu dochodzi do dwustu funtów, wynosiłby zaledwie trzydzieści dwa.
— A na słońcu?
— Oh! na słońcu ważyłby przeszło pięć tysięcy funtów.
— Wielki Boże! zawołał Bell; a to w takim razie, na podniesienie każdej nogi potrzebaby urządzać oddzielną windę.
— Być może, mój drogi, być może! powtarzał doktór, bawiąc się osłupieniem Bella; lecz ta różnica nie dałaby się czuć, i upewniam cię, że przy takiem samem natężeniu muskułów nogi, mógłbyś pod biegunem skoczyć tak wysoko, jak i na bulwarze Mersey.
— Tak, ale na słońcu! mówił Bell nie mogący wyjść z podziwienia.
— Mój przyjacielu, rzekł doktór, z tego wszystkiego wypływa, że dobrze nam jest tu gdzie jesteśmy, i że nie mamy co myśleć o innych punktach wszechświata.
— A sam doktorze mówiłeś niedawno, wtrącił Amerykanin, że możeby to była dobra sposobność zrobienia ztąd wycieczki do środka ziemi! Czy też kto odbywał kiedykolwiek podróż podobnego rodzaju?
— Tak jest, i na tem właśnie zakończę moją z wami gawędę o biegunie. Niema na świecie punktu, któryby dał powód do utworzenia więcej hypotez, przypuszczeń, marzeń nawet! Starożytni, nie znając zupełnie nauki kosmografii, właśnie w środku ziemi umieszczali swój ogród Hesperyd. W średnich wiekach wyobrażano sobie, iż ziemię utrzymywała oś przeciągnięta przez bieguny, na której się ona obracała; lecz gdy spostrzeżono komety swobodnie poruszające się w okolicach biegunowych, zaprzestano wierzyć w tę teoryę. Później znalazł się pewien astronom francuzki, niejaki Bailly, który utrzymywał, że ucywilizowany, a później zaginiony naród Atlantydów, wspominany przez Platona, tu żył właśnie. Nareszcie, w naszych już czasach twierdzono, że przy biegunach istnieje ogromny otwór, z którego wydobywa się światło zórz północnych, i przez który można dojść do ziemi. W tej kuli wydrążonej miały być dwie planety: Pluton i Prozerpina, a zawarte w niej powietrze miało świecić, w skutek ciśnienia prącego na nie.
— Tak utrzymywano? zapytał Altamont.
— I pisano o tem bardzo poważnie i bardzo seryo. Rodak nasz; kapitan Synnes udawał się do uczonego Humphry Davy, a następnie do Humboldta i Arago, z propozycyą próbowania tej podróży, lecz wszyscy trzej mu odmówili.
— I dobrze zrobili.
— Tak mi się zdaje. W każdym jednak razie widzicie moi przyjaciele, że wyobraźnia długo i wiele snuła marzeń w przedmiocie bieguna, a jednak prędzej czy później potrzeba było wrócić do prostej rzeczywistości.
— Zresztą zobaczymy jeszcze, rzekł Johnson, nie wyrzekający się dotąd zupełnie swej myśli.
— A więc pozostawmy do jutra wszelkie wycieczki, rzekł z uśmiechem doktór, widząc że stary marynarz nie dał się całkiem przekonać; a jeśli jest jaki szczególny otwór prowadzący do środka ziemi, to pójdziemy tam wszyscy razem.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY.
Góra Hatterasa.

Po tej rozmowie pełnej treści, każdy jak mógł najlepsze urządził sobie posłanie w grocie i udano się na spoczynek.
Hatteras czuwał. Dla czego ten niezwykły człowiek nie chciał snem pokrzepić swych strudzonych członków?
Przecież osiągnął już cel swych życzeń; przecież spełnił zuchwałe zamiary niedające mu pokoju! Czemuż więc ta gorąca dusza nie spoczęła po takiej działalności? Nie należałoż przypuszczać, że gdy powodzenie uwieńczy jego wysilenia, Hatteras zapadnie w jakieś wyczerpanie, że wyprężone jego nerwy zapragną wytchnienia? Naturalnemby było nawet, żeby go teraz owładnął jakiś smutek, następujący zwykle po nasyconej żądzy.
Lecz nie, zdawał się być nadzwyczaj rozdrażniony. A jednak nie zajmowała go myśl powrotu. Chciałżeby więc iść jeszcze dalej? Czyż żądza podróżowania nie miała dla niego granic? Czyż po objechaniu świata całego, świat mu się wydał za małym?
Jakkolwiek bądź, dość że spać nie mógł, pomimo że ta pierwsza noc spędzona u bieguna była czystą i spokojną. Wyspa nie była zamieszkalną. W rozognionej jej atmosferze żaden ptak nie bujał, żaden zwierz nie stąpał po gruncie przysypanym grubą warstwą popiołu, żadna ryba żyć nie mogła we wrzących jej wodach. Rozlegał się tylko huk wychodzący z góry, ponad którą unosiły się wciąż gęste i wysokie słupy dymu gorącego.
Gdy się obudzili ze snu towarzysze Hatterasa, nie znaleźli go już przy sobie. Niespokojni, wyszli z groty i spostrzegli kapitana stojącego na skale z okiem wlepionem w szczyt wulkanu; trzymał w ręku narzędzia, przy pomocy których, jak widać, zdejmował dokładną pozycyę góry.
Doktór podszedłszy do niego, po razy kilka odzywał się, zanim go wyrwał z głębokiego zamyślenia; nareszcie gdy kapitan zdawał się pojmować, rzekł do niego:
— No! w drogę! potrzeba okrążyć naszą wyspę, i gotowi już jesteśmy na tę ostatnią wycieczkę.
— Ostatnią! powtórzył kapitał tonem człowieka marzącego głośno; tak, ostatnią rzeczywiście, ale też i najcudniejszą!
To mówiąc czoło przecierał rękami, jakby dla przytłumienia wewnętrznego w niem wrzenia.
W tej chwili nadeszli Altamont, Johnson i Bell; za ich przybyciem zdawało się, że Hatteras oprzytomniał.
— Moi przyjaciele, rzekł głosem wzruszonym, dziękuję wam za odwagę waszą, poświęcenie się i wytrwałość, za wysilenia nadludzkie prawie, których nie szczędziliście i które sprawiły, że stopy nasze depcą tę ziemię.
— Kapitanie, rzekł Johnson, na ciebie spływa cały zaszczyt zasługi, my spełniliśmy jedynie obowiązek.
— Nie, nie! odpowiedział Hatteras z gwałtowną wylewnością; wam zarówno jak i mnie sława się należy! Altamontowi równie jak nam wszystkim! O! pozwólcie zadowolić się sercu memu, przepełnionemu radością i zarazem wdzięcznością dla was.
I ściskał z uniesieniem dłonie swych towarzyszy, biegał, chodził, sam nie wiedział co się z nim dzieje.
— Jako Anglicy spełniliśmy tylko nasz obowiązek, rzekł Bell.
— Obowiązek przyjaciół, dodał doktór.
— Tak jest, lecz nie wszyscy umieli spełnić ten obowiązek! niektórzy nie wytrwali; lecz wybaczyć trzeba tak tym którzy zdradzili, jak i tym którzy się dali uwieść! Biedni ludzie! przebaczam im. Słyszysz doktorze?
— Słyszę, odrzekł Clawbonny, którego mocno niepokoiła ta egzaltacya kapitana.
— Dla tego też, mówił dalej Hatteras, chcę, aby nie utracili tej fortunki, po którą puszczali się w podróż tak daleką. W rozporządzeniu mojem żadna nie zajdzie zmiana; niech będą bogaci.... jeśli kiedykolwiek powrócą do Anglii.
Ton jakim ostatnie te słowa Hatteras wymówił, musiał wzruszyć słuchaczy do głębi duszy.
— Ależ kapitanie, rzekł żartobliwie Johnson, to wygląda na testament.
— Być może! odpowiedział Hatteras poważnie.
— Masz przed sobą długie jeszcze i świetne dni sławy, mówił dalej stary marynarz.
— Kto to wie!
Po tych wyrazach długie nastąpiło milczenie; doktór nie miał odwagi szukać ich znaczenia.
Lecz Hatteras nie dał długo czekać na objaśnienie; głosem, którego porywczość zaledwie powstrzymywał, rzekł.
— Słuchajcie mnie przyjaciele moi! Wieleśmy dotąd zdziałali, lecz wiele jeszcze do zrobienia pozostaje.
Towarzysze kapitana spojrzeli po sobie z wielkiem zdziwieniem.
— Tak! jesteśmy na gruncie biegunowym, ale jeszcze nie u bieguna samego.
— Jakto? spytał Altamont.
— Nie rozumiem! zawołał doktór, obawiający się odgadnąć myśl kapitana.
— Tak jest! rzekł z siłą Hatteras, powiedziałem, że Anglik pierwszy postawi nogę na biegunie i Anglik dokona tego.
— Co? zapytał doktór.
— Jesteśmy jeszcze o czterdzieści pięć sekund oddaleni od punktu nieznanego, mówił Hatteras coraz żywiej, a ja pójdę do niego.
— Ależ to szczyt tego wulkanu! zawołał doktór.
— Pójdę!
— To nieprzystępny wierzchołek!
— Pójdę!
— Jest to krater buchający płomieniem i lawą.
— Pójdę!
Trudno opisać stanowczość, z jaką Hatteras wymawiał ten jedyny wyraz. Przyjaciele jego osłupieli, z przerażeniem spoglądając na górę wyrzucającą w powietrze gęste słupy ognia.
Doktór zaczął nalegać i prosić Hatteresa, aby zaniechał swego zamiaru. Wypowiedział wszystko na co tylko zdobyć się mogła jego wyobraźnia, zacząwszy od próśb najusilniejszych, aż do pogróżek przyjacielskich; lecz nie zdołał zmienić postanowienia kapitana, zostającego pod wpływem dziwnego jakiegoś szału, któryby można nazwać „szałem biegunowym“.
Pozostawało już tylko gwałtem powstrzymać tego szaleńca szukającego swej zguby, lecz tego środka doktór w ostateczności dopiero użyć postanowił. Liczył on jeszcze i na to, że fizyczne niepodobieństwo, że przeszkody niepokonane nie pozwolą Hatterasowi spełnić jego zamiarów.
— Jeśli tak, rzekł do niego, to i my za tobą pójdziemy.
— Dobrze, odpowiedział kapitan, ale tylko do połowy góry, nie dalej! Wy powinniście powieźć do Anglii kopiję protokółu świadczącego o naszem odkryciu.....
— Jednakże kapitanie....
— Niema o czem mówić! zakończył Hatteras tonem stanowczym, a jeśli prośba przyjaciela nie pomoże, to rozkazuję jako kapitan.
Doktór nie chciał dłużej nalegać i w chwilę potem, podróżni z Dukiem na czele ruszyli w pochód.
Niebo jaśniało pogodą; termometr wskazywał jedenaście stopni ciepła. Atmosfera przepełniona była właściwą tej szerokości geograficznej światłością. Pochód rozpoczął się o ósmej godzinie rano.
Hatteras z dzielnym psem swoim wysunął się naprzód; Bell, Altamont, doktór i Johnson tuż za nim podążali.
— Lękam się czegoś, powiedział Johnson.
— Niema obawy, odpowiedział doktór, wszyscy tu przecież jesteśmy.
Wysepka na której się znajdowano widocznie nosiła na sobie cechy świeżej formacyi, a wulkan jej także niedawno powstał.
Skały najeżone jedna na drugiej, utrzymywały się tylko cudem równowagi. Cała góra, prawdę powiedziawszy, była nie czem innem, jak nagromadzoną dużą kupą kamieni, opadłych po wybuchu. Nigdzie ziemi, nigdzie żadnej roślinności, mchu nawet, słowem najmniejszego śladu wegetacyi! Kwas węglowy wydobywający się z krateru nie miał jeszcze czasu połączyć się ani z wodorem, ani z amoniakiem jakim obłoki były nasycone, aby pod dobroczynnym wpływem światła uformować mógł materye organiczne.
Wyspa ta na pełnem morzu powstała widocznie z materyj, wyrzucanych przez często powtarzające się wybuchy wulkanu. Takim sposobem powstało wiele gór na kuli ziemskiej; co same wyrzuciły ze swego wnętrza, wystarczyło do ich utworzenia. Tak Etna wyrzuciła już z siebie większą ilość lawy, aniżeli własna jej wynosi objętość; tak samo góra Monte-Nuovo (Nowa góra) niedaleko Neapolu, powstała w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin z żużlów, które z niej wytrysły.
To nagromadzenie skał stanowiących Wyspę królowej, widocznie wyszłe z łona ziemi, miało charakter plutoniczny. W tem miejscu rozlewało się przedtem morze, zaraz od początku świata powstałe, ze zgęszczenia par wodnych na zastygniętej już kuli ziemskiej; lecz w miarę jak gasły, a raczej zatykały się wulkany starego i nowego świata, musiały je zastąpić inne kratery ogień wybuchające.
W rzeczy samej ziemię możnaby porównać do wielkiego kotła kulistego w którym pod wpływem ciepła wewnętrznego powstaje niezmierna ilość par nagromadzonych w ciśnieniu tysięcy atmosfer; niezawodnie rozsadziłyby one kulę ziemską, gdyby nie klapy bezpieczeństwa znajdujące się na zewnątrz.
Takiemi klapami są właśnie wulkany; gdy jedna się zamyka, otwiera się druga. Przy biegunach, gdzie w skutek spłaszczenia ziemi skorupa jej jest cieńszą, powstanie wulkanu jeszcze mniej dziwić może.
Doktór postępując tuż za Hatterasem, uważał na te dziwne szczegóły; stąpał wciąż po tufie wulkanicznym i pokładach pumeksowych, powstałych z lawy, popiołu i skał wybuchowych. Pokłady te podobne były do syenitów i granitów islandzkich.
Widoczne było, że wyspa bardzo niedawno powstała, bo grunt osadowy nie miał się czasu jeszcze uformować.
Wody także niedostawało. Gdyby Wyspa Królowej liczyła długie wieki istnienia, toby i źródła gorące tryskały już z jej łona, jak to zwykle bywa w okolicach wulkanicznych. Tutaj zaś nietylko jednego atomu wilgoci nie spostrzeżono, ale i pary same wydobywające się ze strumieni lawy, zdawały się całkiem bezwodne. Ze wszystkiego tedy wnosić było można o zupełnie świeżej formacyi tej wysepki, która jak powstała w ciągu dnia jednego, tak samo i zginąć mogła co chwila w głębinach oceanu.
Im wyżej się posuwano, tem pochód stawał się trudniejszym; boki góry stawały się niemal prostopadłe, i trzeba było stąpać bardzo ostrożnie, aby nie spaść na dół. Często ogromne kłęby dymu z popiołem pomięszanego otaczały podróżnych, grożąc im uduszeniem, lub też potoki lawy tamowały im dalszą drogę. Na niektórych powierzchniach poziomych, potoki te zastygłe i stwardniałe z wierzchu, pod skorupą toczyły wrzącą lawę. Potrzeba więc było bardzo ostrożnie badać przejście na każdym kroku, aby nie stąpić na materyę gorącą a płynną.
Od czasu do czasu krater wyrzucał stosy kamieni rozpalonych; niektóre z nich jak bomby pękały w powietrzu, a odłamki ich daleko rozpadały się w różnych kierunkach. Łatwo zrozumieć wszystkie niebezpieczeństwa tej zuchwałej wyprawy, i całe szaleństwo kapitana upierającego się żeby ją odbyć.
Hatteras wchodził na górę z szybkością i zręcznością nadzwyczajną; bez pomocy nawet kija okutego, wstępował na najstromsze spadzistości.
Tak doszedł w krótce do jednej ze sterczących skał, przedstawiającej płaszczyznę około dziesięciu stóp powierzchni mającą, otoczoną wrzącym strumieniem lawy, który rozdzielony u stóp wyżej leżącej skały na dwie odnogi, pozostawiał wąziutkie tylko przejście. Hatteras zuchwale przesunął się tamtędy i jego towarzysze za nim.
Stanąwszy, kapitan zmierzył wzrokiem przestrzeń dzielącą go jeszcze od szczytu góry; w prostej linii brakowało może ze sto sążni do krateru, to jest do matematycznego punktu bieguna; ale dla wdrapujących się, odległość wynosiła jeszcze około tysiąc pięćset stóp. Pomimo że wstępowanie na górę trwało już przeszło trzy godziny, Hatteras jednak nie zdawał się być zmęczonym, chociaż towarzyszom jego sił już brakło zupełnie.
Wierzchołek wulkanu zdawał się całkiem niedostępnym. Doktór postanowił, niedopuścić Hatterasowi dalszego pochodu na górę bez przebierania w środkach. Probował najprzód łagodnej namowy, lecz to się na nic nie przydało, bo egzaltacya kapitana dochodziła do szaleństwa co krok rosnącego. Kto go znał i widywał go w różnych ważnych chwilach jego życia, nie mógł się temu dziwić. W miarę jak się drapał do góry, rosło i naprężenie jego umysłu; zdawał się rosnąć razem z górą.
— Kapitanie! dość już! nie możemy iść dalej!
— A więc zostańcie, zawołał kapitan dzikim głosem, ja pójdę wyżej!
— Ależ to bez potrzeby kapitanie? jesteś tu już przecie u bieguna.
— Wyżej! wyżej! ja pójdę wyżej!
— Mój przyjacielu! posłuchaj! to ja mówię do ciebie, ja doktór Clawbonny! czyż nie poznajesz mnie?
— Wyżej! jeszcze wyżej! powtórzył zgorączkowany szaleniec.
— Ależ my niepozwolimy...
Jeszcze doktór nieskończył mówić, gdy Hatteras nadludzkie robiąc wysilenie, przeskoczył potok lawy, który go oddzielił od towarzyszy. Wydali okrzyk przerażenia, sądząc że kapitan upadł w ognisty strumień; padł on jednak za strumieniem, a za nim skoczył Duk nie chcący go odstąpić.
Znikł za zasłoną z dymu; słyszano tylko głos jego ginący w oddali.
— Na północ! dalej na północ! Na szczyt góry Hatterasa! Pamiętajcie! góry Hatterasa!
Nie można było ani myśleć o zbliżeniu się do kapitana; ani podobna przeskoczyć, lub obejść ten potok ognia. Hatteras przebył go z tą zręcznością i z tem szczęściem, które się zdarzają waryatom. Altamont chciał także skoku probować, ale towarzysze go powstrzymywali, widząc grożące niebezpieczeństwo.
— Hatterasie! Hatterasie! wołał doktór z rozpaczą.
Lecz kapitan nie odpowiadał i słychać było tylko coraz słabsze szczekanie Duka. Postać Hatterasa ukazywała się niekiedy otoczona gęstą chmurą dymu i deszczem popiołu. Z tej zamieci to rękę, to głowę jego dojrzeć było można; później zniknął na chwilę i znowu okazywał się zaczepiony o jaką krawędź skały. Postać jego malała stopniowo z fantastyczną szybkością przedmiotów unoszących się w powietrze; po upływie pół godziny, rozmiary jego osoby zmniejszyły się do połowy.
Atmosferę napełniał głuchy huk wulkanu; góra wrzała jak wielki kocioł parowy, boki jej drgały. Hatteras szedł ciągle naprzód, Duk go nie odstępował. Niekiedy obrywała się za nim skała i pędem przyspieszonym w miarę ciężaru, staczała się po krawędziach, przeskakiwała rozpadliny i zapadała z łoskotem aż w morze otaczające górę. Lecz Hatteras nie oglądał się nawet; kij swój zamienił on na drzewce do którego przyczepił flagę angielską. Towarzysze przerażeni bacznie śledzili wszystkie jego poruszenia; postać kapitana coraz bardziej malała, a Duk doszedł już do rozmiarów wielkiego szczura.
Na wdzierających się ciągle wyżej, wiatr napędził szeroki pas płomienia. Doktór krzyknął przeraźliwie; lecz Hatteras ukazał się znowu, powiewając swą flagą.
Przerażający widok tego wdzierania się na górę trwał przeszło godzinę, godzinę walki z chwiejącemi się skałami, z przepaścistemi zaspami popiołu, w których ten prawdziwy bohater niepodobieństw tonął prawie aż do pasa. To się wspinał wyginając się w łuk i przylegając do skał, to schwyciwszy się wystającej jakiej krawędzi jedną ręką zawisł na niej, a wiatr nim miotał jak zeschłem zielem.
Nakoniec doszedł do wierzchołka wulkanu i stanął nad samym otworem krateru. W serce doktora wstąpiła nadzieja, że ten nieszczęśliwy zapaleniec doszedłszy do swego celu, zechce powrócić, a w powrocie napotka te tylko niebezpieczeństwa, które już raz przebył.
— Hatterasie! Hatterasie! poraz ostatni zawołał doktór.
Ten krzyk doktora wzruszył Altamonta aż do głębi duszy.
— Ja go ocalę! zawołał.
Jednym skokiem przesadził potok lawy i znikł wśród skał.
Clawbonny nie miał czasu go powstrzymać.
Hatteras doszedłszy do szczytu góry, posuwał się nad otchłanią po wystającej nad nią skale, otoczony deszczem spadających na około kamieni. Duk go nie odstępował. Biedne zwierzę widocznie traciło już przytomność nad zawrotną przepaścią. Hatteras wciąż powiewał flagą, na której jaskrawo odbijał się blask płomieni buchających z krateru.
Kapitan w jednej ręce trzymał flagę powiewającą, a drugą wskazywał na zenicie biegun sfery niebieskiej. Zdawało się że nie był jeszcze zupełnie pewnym, że pragnął z matematyczną dokładnością znaleść punkt, w którym się schodzą wszystkie południki kuli ziemskiej, a na którym właśnie chciał postawić nogę.
Ale mu brakło już podstawy. Znikł. Okropny krzyk jego towarzyszy przedarł się aż do szczytu góry. Tak upłynęła sekunda, wiek! Clawbonny sądził że jego przyjaciel zginął, że zapadł na zawsze w przepaści wulkanu. Lecz był tam już Altamont, był i Duk; człowiek i pies, obaj jednocześnie pochwycili nieszczęśliwego szaleńca, właśnie w chwili gdy miał zapaść w otchłań. Hatteras był ocalony mimo swej woli i w pół godziny później dowódzca Forwarda bez zmysłów leżał na rękach swych zrozpaczonych przyjaciół.
Gdy przyszedł do siebie, doktór w niemej boleści badał wzrok jego; lecz w bezwiednem jego spojrzeniu nie znalazł żadnej odpowiedzi.
— Wielki Boże! zawołał Johnson, on wzrok utracił.
— Nie, odpowiedział Clawbonny, nie! Ocaliliśmy samo tylko ciało Hatterasa! dusza jego została na szczycie wulkanu! utracił świadomość.
— Obłąkany! krzyknęli z przerażeniem Altamont i Johnson.
— Obłąkany! odrzekł doktór, a dwie łzy spłynęły po jego twarzy.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY.
Powrót na południe.

W trzy godziny po tem smutnem rozwiązaniu przygód kapitana Hatterasa, Clawbonny, Altamont i dwaj marynarze zebrani w grocie u stóp góry, naradzali się nad tem co dalej czynić.
— Moi przyjaciele, przemówił doktór, nie możemy dłużej pozostać na Wyspie Królowej; mamy przed sobą morze wolne od lodów, żywności nam nie braknie, wróćmy więc co prędzej do Szańca Boskiej Opatrzności, gdzie zazimujemy oczekując przyszłego lata.
— Takie i moje zdanie, mówił Altamont; wiatr jest pomyślny, jutro zaraz wypłyniemy na morze.
Dzień przeszedł w ciężkiem strapieniu. Obłąkanie kapitana smutno nastroiło wszystkich, a gdy Bell, Johnson i Altamont pomyśleli o powrocie, przelękli się swego obecnego osamotnienia; czuli się przerażeni odległością, którą przebyć mieli. Brakowało im nieustraszonej duszy Hatterasa.
Jednakże, jako ludzie mężni, sposobili się do nowych walk z przeciwnościami i z samemi sobą, gdyby podupadli na duchu.
Nazajutrz, w sobotę 13-go lipca przeniesiono bagaże na szalupę i wkrótce wszystko było do odjazdu gotowe.
Lecz przed opuszczeniem na zawsze tej skały, której już nigdy nie miano oglądać, doktor spełniając życzenia Hatterasa, kazał wznieść pagórek w tem właśnie miejscu, gdzie kapitan wydobył się na wyspę; pagórek ten ułożono z wielkich głazów, aby tworzył znak nadbrzeżny i widoczny, byle go nieuszkodziły wybuchy wulkanu. Na jednym z głazów, Bell ostrem żelazem wyrył ten skromny napis:

JAN HATTERAS.
1861.

Kopja dokumentu zamknięta szczelnie w puszcze blaszanej, złożoną została wewnątrz pagórka; rzetelne to świadectwo wielkiego odkrycia zostawiono na pustej skale.
Wtedy, czterej ludzie, kapitan — to jest biedne jego ciało bez duszy i wierny jego Duk zasmucony, wsiedli na szalupę dla odbycia podróży z powrotem. Była godzina dziesiąta rano. Z płótna namiotu zrobiono nowy żagiel; szalupa przy wietrze bardzo pomyślnym opuściła wyspę, a wieczorem, doktór stanąwszy na swej ławie, ostatni raz wzrokiem pożegnał górę Hatterasa, ogniem zalewającą cały naokoło horyzont.
Czysta zupełnie powierzchnia morza, bardzo sprzyjała żegludze i zdawało się, że łatwiej było oddalać się od bieguna, niż zbliżać się do niego.
Hatteras nie był w stanie rozumieć co się dzieje naokoło niego; leżał w szalupie jak niemy, z okiem przygasłem, z rękami na piersiach skrzyżowanemi. Duk nie oddalał się od nóg jego. Napróżno doktór po kilkakroć zwracał mowę do nieszczęśliwego, Hatteras nie rozumiał go wcale.
Przez czterdzieści ośm godzin i wiatr ciągle był przyjazny i morze bardzo mało falowało. Dnia 15-go lipca podróżni ujrzeli na południu Altamont-Harbour; lecz ponieważ ocean północny na całem wybrzeżu zupełnie był z lodów oczyszczony, zamiast na saniach przebywać Nową Amerykę, postanowiono opłynąć ją, i morzem przedostać się do zatoki Wiktoryi.
Ten sposób podróży był i prędszym i łatwiejszym. Rzeczywiście przestrzeń, na przebycie której saniami podróżni potrzebowali dwóch tygodni wodą przebywali w ciągu jednego tygodnia. Płynąc brzegiem poprzerzynanym licznemi zatoczkami, których zarysy sobie zrobili, 23-go lipca w poniedziałek wieczorem zawinęli do zatoki Wiktoryi.
Zarzucono starannie kotwicę szalupy przy brzegu, i udano się z pośpiechem do Szańca Boskiej Opatrzności. Lecz jakież okropne znaleźli spustoszenie! Domek doktora, magazyny, składy, prochownia, fortyfikacye, wszystko to pod działaniem słońca z wodą spłynęło, a zapasy zniszczone zostały przez dzikie zwierzęta.
Podróżni bardzo już mało posiadali żywności i liczyli na zapasy pozostawione w Szańcu Opatrzności. O czemże tu było przepędzić zimę? Nie namyślając się przeto zbyt długo, zdecydowano, aby dostać się najkrótszą jak być może drogą na morze Baffińskie.
— Nic nam innego nie pozostaje, rzekł doktór. Niema i sześciuset mil do morza Bafińskiego; będziemy płynąć dopóki starczy wody dla szalupy, dostaniemy się do cieśniny Jones, a ztamtąd do posiadłości duńskich.
— Tak jest, potwierdził Altamont, zbierzmy co zdołamy żywności i jedźmy.
Poszukawszy dobrze tu i owdzie, znaleziono jeszcze kilka skrzynek mięsa zasuszonego, dwie baryłki mięsa solonego, których dzikie zwierzęta nie zniszczyły. Zebrało się żywności na sześć tygodni i prochu ilość dostateczna. Dzień jeden poświęcono na opatrzenie i naprawę szalupy, a nazajutrz, 24-go lipca, puszczono się na morze.
Około ośmdziesiątego trzeciego stopnia szerokości, ląd zwracał się ku wschodowi; być więc może, iż łączył się on z krajami znanemi pod nazwą ziemi Grinnela, to jest z Ellesmer i Lincoln-Septentrional, które stanowią przybrzeżną linię morza Baffińskiego. Można było przypuścić, że ciaśnina Jones łączy się z morzami wewnętrznemi, tak samo jak ciaśnina Lankastra.
Żegluga wcale nie była trudna; z łatwością można było jeszcze omijać lody pływające. Na wypadek możliwego opóźnienia, doktór zredukował porcye żywności do połowy; że jednak mało pracowano, zdrowie zatem wszystkich było w stanie nader zadowalniającym.
Zresztą nie bez tego, żeby się nie zdarzyło coś ubić ze świeżej zwierzyny: strzelano do kaczek, gęsi i nurków. Zapasu świeżej wody do picia, dostarczały wciąż lody z wód słodkich uformowane, które łatwo było napotkać przy brzegach od których szalupa dla bezpieczeństwa nigdy bardzo nie oddalała się na pełne morze.
W tej porze roku, termometr już ciągle stał niżej punktu zamarzania. Po częstych i obfitych deszczach nastały śniegi, niebo stało się pochmurne i pogoda niepewną; słońce skłaniało swa tarczę, coraz silniej szczerbioną, coraz bliżej horyzontu, aż nareszcie 30-go lipca, po raz pierwszy podróżni całkiem je stracili z oczu, to jest że noce trwały po kilka minut.
Szalupa szybko się posuwała, robiąc niekiedy po sześćdziesiąt, do sześćdziesięciu pięciu mil na dobę. Nie zatrzymywano się ani na chwilę, wiedziano bowiem o ile trudniejszą i przykrzejszą byłaby podróż lądem, bo ciasne tamtejsze morza niedługo już miały zamarznąć; lody tu i owdzie już się ukazywać zaczynały. Pod tą szerokością geograficzną przejście z lata do zimy następuje szybko; niema tam wiosny, ani jesieni. Trzeba więc było pośpieszać.
Dnia 31-go lipca niebo przy zachodzie słońca było bardzo czyste, i wtedy podróżni spostrzegli pierwsze gwiazdy w konstelacyach zenitu; lecz od tej chwili powstała bardzo gęsta i nieustająca mgła, która ważną w podróży stanowiła przeszkodę.
Doktór mocno był zaniepokojony tak raptownem zbliżaniem się zimy; wiedział on z jakiemi trudnościami walczyć musiał sir John Ross, zanim się dostał na morze Baffińskie, po opuszczeniu swego okrętu. Po pierwszej próbie czy mu się nie uda przejść po lodach, musiał powrócić do swego statku i czwarte jeszcze wytrzymać zimowisko; ale miał schronienie na przykrą porę, oraz zapasy żywności i paliwa.
Gdyby podobne nieszczęście spotkało dawną osadę Forwarda, gdyby przyszło zatrzymać się lub powracać, byliby zgubieni. Doktor towarzyszom nie wyjawiał swych obaw, lecz naglił, aby jak najprędzej zdążać ku wschodowi.
Nakoniec 15-go sierpnia, po trzydziestu dniach dość pospiesznej żeglugi, po czterdziestu ośmiu godzinach walki z lodami, nieraz przejście zupełnie tamującemi, po stokrotnem narażeniu na zgubę wątłej szalupy, żeglarze ostatecznie zostali w swej podróży zatrzymani przez lody formujące się ze wszystkich stron; termometr stał średnio na dziewięć stopni niżej zera.
Zresztą, tak od północnej jako i wschodniej strony, łatwo było rozpoznać blizkość brzegów po tych płasko zaokrąglonych kamykach, jakie woda morska liże po nadbrzeżnych lądach; coraz częściej też napotykano lody rzeczne.
Altamont ze skrupulatną dokładnością zdjął pozycyę, i w rezultacie otrzymał 78° 15′ szerokości, a 85° 2′ długości.
— A więc, rzekł doktór, dotarliśmy do Lincolnu północnego u przylądka Eden i właśnie wchodzimy na cieśninę Jones; gdyby nam było szczęście stalej nieco służyło, mogliśmy jeszcze byli zastać wolną od lodów drogę aż do samego morza Baffińskiego. Lecz i tak żalić się nie mamy czego. Gdyby mój biedny przyjaciel Hatteras znalazł był odrazu morze tak podróży jego sprzyjające, byłby bardzo prędko przybył do bieguna, towarzysze nie byliby go opuścili i nie byłby zmysłów utracił pod wpływem ciągłych trosk i niepokoju.
— Zatem, mówił Altamont, nie pozostaje nam jak opuścić szalupę, i na saniach dostać się do wschodniego wybrzeża Lincolnu.
— Na opuszczenie szalupy i podróż saniami zgadzam się, lecz zamiast dążyć do Lincoln, proponowałbym przebyć po lodach ciaśninę Jones i dostać do Devonu północnego.
— A to dla czego? zapytał Altamont.
— Bo im bliżej będziemy ciaśniny Lankastra, tem łatwiej napotkać możemy wielorybników.
— Masz słuszność doktorze, ale obawiam się, czy lody są już dość mocne, abyśmy bezpiecznie po nich przejść mogli.
— Spróbujemy! odpowiedział Clawbonny.
Wyładowano szalupę; Bell i Johnson zajęli się przysposobieniem sań, które w bardzo jeszcze dobrym były stanie. Nazajutrz psy zaprzężono i puszczono się brzegiem najprzód, a następnie wyjechano na rozległą przestrzeń pól lodowych.
Rozpoczęła się tedy na nowo owa tyle razy opisywana, tak powolna i męcząca podróż, Altamont miał słuszność, że nie ufał trwałości lodu: rzeczywiście nie można było przejść cieśniny Jones i wypadało jechać wciąż brzegiem Lincolnu.
Dnia 21-go sierpnia, podróżni wziąwszy się nieco na ukos, doszli do ciaśniny Glacier’a; tam puścili się lodem i następnego dnia dotarli do wyspy Koburg, którą przeszli w przeciągu dwóch dni, walcząc ze śniegową zawieją.
Ztamtąd dopiero wydobyli się na lepszą nieco drogę przez pola lodowe, i nareszcie 24-go sierpnia stanęli na ziemi Devonu północnego.
— Teraz, rzekł doktór, pozostaje nam już tylko przebyć ten ląd i dostać się do przylądka Warender, przy wejściu do ciaśniny Lankastra.
Pogoda tymczasem bardzo się popsuła: powietrze było mroźne, połączone z nieustanną zamiecią śniegową, wyczerpującą resztki sił biednych podróżnych. Zapasy także się wyczerpywały z dniem każdym i musiano ograniczyć się już do jednej trzeciej części zwykłej porcyi, aby tylko psom starczyło żywności odpowiedniej do ich pracy.
Natura gruntu także nie mało przyczyniała trudów; nierówności wciąż napotykane o wiele opóźniały drogę, a w przepaścistych wąwozach góry Trauter o mało że nie zostali ludzie, psy i sanie. Pomimo przyzwyczajenia się do trudów podróży podbiegunowej, nieszczęśliwi ci ludzie byli całkiem już znękani moralnie i fizycznie. Nie mogło być inaczej, po ośmnastu miesiącach nadludzkich wysileń i bezustannego następstwa rozpaczy lub nadziei. Zresztą i to jeszcze dodać potrzeba, że do jakiegoś celu dąży się z pewną ochotą, przekonaniem, wiarą, których się już nie doznaje przy powrocie. Więc też i podróżni wlekli się z trudnością; możnaby powiedzieć, że szli więcej ze zwyczaju, pobudzani resztką jakiego instynktu zwierzęcego, prawie niezależnego od ich woli.
Dopiero 30-go sierpnia wyszli nareszcie z tego zamętu gór, o których orografija niższych stref najmniejszego nie może dać wyobrażenia; wyszli jednak z tamtąd, jakkolwiek pokaleczeni i na pół przemarznięci. Doktór nie zdołał już podniecać swych towarzyszy, tem mniej, że i on sam siły utracił.
Z gór Trauter wychodziło się na pewien rodzaj płaszczyzny, utworzonej widocznie przez wstrząśnienia góry przy pierwotnem jej powstawaniu.
Tu potrzeba było koniecznie odpocząć dni kilka; podróżni nie mogli już nóg stawiać, a dwa psy z zaprzęgu zdechły w skutek zupełnego sił wyczerpnięcia.
Obrano sobie stanowisko i rozłożono się pod dużą bryłą lodu, na mrozie dziewiętnasto-stopniowym; nikt nie miał siły do rozbicia namiotu.
Zapasy żywności zmniejszyły się niezmiernie i pomimo zaprowadzenia najściślejszej oszczędności, nie mogły wystarczyć dłużej jak na tydzień. Zwierzyna stawała się coraz rzadszą, ptastwo bowiem odlatywało do cieplejszych klimatów. Śmierć głodowa groziła więc nieszczęsnym ofiarom.
Altamont okazujący ciągle najwięcej poświęcenia i prawdziwe zaniedbanie samego siebie, postanowił sprobować szczęścia na polowaniu, żeby dostarczyć żywności swym towarzyszom. Wziął przeto strzelbę, zawołał Duka i puścił się na płaszczyzny północne; doktór, Bell i Johnson z obojętnością prawie patrzyli jak ich opuszczał. Przez godzinę przeszło ani jednego nie usłyszeli wystrzału; wkrótce potem powrócił Altamont jakby czemś przestraszony.
— Cóż tam znowu? zapytał doktór.
— Tam! pod śniegiem! jąkał Altamont, wskazując pewien punkt na widnokręgu.
— Co takiego?
— Cała gromada ludzi!....
— Ludzi? żywych?
— Trupów!.. zmarzniętych.... a nawet...
Amerykanin nie śmiał dokończyć, lecz rysy jego twarzy wyrażały przerażenie trudne do opisania.
Doktór, Johnson i Bell pobudzeni tym wypadkiem, dobyli resztek sił aby się dowlec do miejsca, które wskazywał Amerykanin.
Byłato przestrzeń a raczej wąwóz ze wszech stron zamknięty i zacieśniony; tam okropny widok uderzył oczy widzów. Trupy zesztywniałe od mrozu, na wpół zagrzebane pod białym całunem, tu i owdzie sterczały z pod śniegu; tu ręka, tu noga, tam obie ręce skurczone, dalej twarz nacechowana groźbą i rozpaczą.
Doktór podszedł naprzód, lecz cofnął się naraz blady i zmięszany, a Duk tymczasem ze szczególnym naszczekiwał przestrachem.
— Jakiż okropny widok! zawołał Clawbonny.
— Cóż to jest? spytał stary Johnson.
— Nie poznajecie ich? mówił doktór głosem zmienionym.
— Kogo?
— Patrzcie.
Wąwóz ten był oczywiście widownią ostatniej walki ludzi z klimatem, trudami podróży i głodem, bo szczątki tu i owdzie znajdowane wskazywały jawnie, że ci nieszczęśliwi karmili się trupami ludzkiemi, może nawet drgającem ciałem towarzyszów. Doktór poznał Shandona i Pena i innych niegdyś do osady Forwarda należących; widać że im zabrakło sił i żywności, szalupa zapewne rozbiła się gdzie w przepaści śród śniegów, nie mogli przeto korzystać a morza oczyszczonego z lodów. Może też i zabłądzili w tych okolicach nieznanych. Zresztą, ludzie zbiegli w imię buntu, nie mogli długo pozostać w jedności tak niezbędnie potrzebnej do spełnienia wielkich przedsięwzięć. Shandonowi zapewne wkrótce wypowiedzieli posłuszeństwo, bo naczelnik buntowników wątpliwą mógł mieć nad niemi władzę.
Ta gromadka ludzi widocznie okropne przetrwać musiała cierpienia i niepokoje, zanim przyszła do tego okropnego stanu; lecz tajemnica ich nieszczęść na zawsze pogrzebaną została pod śniegiem podbiegunowym.
— Uchodźmy! uchodźmy ztąd! wołał doktór.
I odciągnął od tego strasznego miejsca swych towarzyszy, którym trwoga dała tyle energii na chwilę, że mogli coprędzej wracać do swego stanowiska.






ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY.
Zakończenie.

Poco rozwodzić się zbyt długo nad położeniem ludzi pozostałych przy życiu? Oni sami nawet nie potrafili zachować w pamięci szczegółowych wypadków, wydarzonych w ciągu ośmiu dni po owem strasznem odkryciu resztek dawniejszej osady Forwarda. Zebrawszy ostatek sił i odwagi, 9-go września dowlekli się oni do przylądka Hosburg, leżącego na krańcu Devonu północnego.
Umierali z głodu; nie jedli już od czterdziestu ośmiu godzin, a ostatniem ich pożywieniem było mięso ostatniego psa pociągowego. Bell nie mógł iść dalej, stary Johnson czuł zbliżający się swój koniec.
Byli oni na zamarzniętym brzegu morza Baffińskiego, to jest na drodze do Europy. W odległości trzech mil, morze wolne od lodów wspaniale toczyło swe fale.
Nie pozostawało nic innego, jak czekać na niepewne przybycie jakiego wielorybnika, ale jak długo jeszcze?
Lecz niebo ulitowało się nad nieszczęśliwymi, bo następnego zaraz dnia Altamont ujrzał wyraźnie na horyzoncie rysujący się żagiel. Wiadomo jakie męczarnie znoszą czekający na zbliżenie się dojrzanego w dali okrętu, ile przechodzą obaw aby ich nadzieja nie zawiodła. Okręt zdaje się to zbliżać, to oddalać naprzemian, a czekający cierpią w tych przejściach z nadziei do rozpaczy. Zbyt często niestety się zdarza, że gdy rozbitki mają się za ocalonych, dojrzany okręt oddala się i niknie na widnokręgu.
Doktór i jego towarzysze doznali tego wszystkiego. Dowlekli się oni do samego krańca lodu, popychając lub ciągnąc jedni drugich, i z tamtąd wołali na statek, który nie posłyszawszy ich wołania, znikł im znowu z oczu.
Wtedy to doktór wiedziony ostatniem natchnieniem tego gieniuszu pomysłowego, który im aż dotąd tak częste w podróży wyświadczał usługi, spostrzegłszy nadpływającą ogromną bryłę lodu zawołał na swych towarzyszy.
— Siadajmy! siadajmy coprędzej!
Myśl ta jak błyskawica przebiegła umysły.
— Ah doktorze, doktorze! wołał Johnson całując go po ręku.
Bell z Altamontem pobiegli do sań, wyrwali z nich jeden słupek, ustawili go na lodzie jak maszt, przytwierdzając postronkami, a na żagiel jaki taki podarli płótno namiotu. Wiatr był pomyślny; biedacy zrozpaczeni puścili się na pełne morze po niesłychanem wysileniu.
W dwie godzin potem, ostatni ludzie z osady Forwarda przyjęci zostali na pokład duńskiej łodzi wielorybniczej Hans Christien, płynącej z powrotem do ciaśniny Davisa.
Kapitan statku był człowiek z sercem; zobaczywszy te istoty do widm raczej niż do ludzi podobne, odgadł od razu ich historyę, najtroskliwszemi otoczył ich staraniami i zdołał ocalić im życie.
W dziesięć dni potem, Clawbonny, Johnson, Bell, Altamont i Hatteras wylądowali w Kersoer, na Zelandyi; statek parowy przywiózł ich do portu Kiel, zkąd przez Altonę i Hamburg dostali się do Londynu, gdzie przybyli l3-go tegoż miesiąca, wypoczęci już nieco po długich cierpieniach.
Zaraz po przybyciu, doktór prosił królewskiego Towarzystwa Geograficznego, aby mu pozwoliło złożyć raport o wyprawie i został przyjętym na posiedzeniu dnia l5-go listopada.
Łatwo zrozumieć zdziwienie uczonego grona, i zapał z jakim przyjęto odczytanie dokumentu Hatterasa.
Podróż ta, jedyna w swoim rodzaju, streszczała w sobie wszystkie poprzednie odkrycia, dokonane w krajach podbiegunowych, łącząc wypadki wypraw takich żeglarzy jak Parry, Ross, Franklin i Mac-Clure, a przez dotarcie do samego bieguna mogła uzupełnić kartę krain północnych pomiędzy setnym, a setnym piętnastym południkiem. Jak Anglija Angliją, nigdy jeszcze nie przebiegła jej tak zdumiewająca nowina.
Anglicy namiętnie lubią wszelkie odkrycia geograficzne; nic więc dziwnego, że cała Wielka Brytanija, od największego począwszy magnata i dostojnika, do ostatniego nędzarza, brzmiała jednym, wielkim rozgłosem.
Druty telegraficzne po całym kraju szybko rozniosły wielką nowinę; dzienniki, na czele swych szpalt wypisały nazwisko Hatterasa, a Anglija zadrżała z radości i dumy.
Doktór Clawbonny i jego towarzysze, na uroczystem posłuchaniu przedstawieni zostali królowej przez lorda kanclerza.
Rząd zatwierdził utrzymanie nazwisk: Wyspy królowej, Góry Hatterasa i przystani Altamonta, jakie podróżni nadali miejscom przez siebie odkrytym.
Altamont pokochał szczerze towarzyszy wspólnej niedoli i sławy; razem z nimi pojechał do Liwerpoolu, gdzie ich z nadzwyczajnym przyjęto zapałem, tem więcej, że powszechnie sądzono, wśród odwiecznych lodów pogrzebani zostali.
Całą jednak sławę doktór przypisywał temu, komu się z prawa głównie należała. W opisie swej podróży, pod tytułem: „The Englisch at the North Pole“, wydanym staraniem królewskiego Towarzystwa Geograficznego, wszędzie Hatterasa na równi stawia z najpierwszymi i największymi podróżnikami, którzy poświęcili swe życie, dla pomnożenia naukowych zdobyczy.
A tymczasem ta smutna ofiara szlachetnej namiętności żyła spokojnie w szpitalu Sten-Cottage niedaleko Liwerpoolu, gdzie go umieścił doktór Clawbonny. Obłęd jego był łagodny i spokojny, ale nie mówił nic i nic nie rozumiał, jakby mowę wraz z rozumem utracił. Jedyne uczucie jakie go jeszcze wiązało ze światem, było przywiązanie do Duka, którego mu też pozostawiono. Ten „obłęd polarny“ trwał jednostajnie, bez żadnych objawów szczególnych, gdy naraz doktór Clawbonny odwiedzający codzień swego biednego chorego, uderzony został sposobem jego chodzenia.
Od niejakiego czasu kapitan w towarzystwie swego wiernego psa odbywał długie przechadzki po jednej z alej ogrodu w Sten-Cottage. Za każdym razem gdy doszedł do końca alei, cofał się napowrót tyłem. Jeśli go kto zatrzymał, wskazywał palcem punkt na niebie; gdy go chciano zmusić do obrócenia się przodem, wpadał w gniew, któremu Duk przytakiwał wściekłem szczekaniem.
Doktór obserwujący oddawna to dziwactwo, odgadł nareszcie przyczynę tego osobliwego uporu; zrozumiał czemu ta przechadzka odbywała się w jednym tylko kierunku, jakby pod wpływem siły magnetycznej.
Kapitan Hatteras szedł ciągle ku północy!


KONIEC.


Od wydawcy.


Opowiadanie w niniejszem dziełku zawarte, przedstawia historyę usiłowań dążących do znalezienia przejścia północno-zachodniego i zbliżenia się ku północnemu biegunowi, a dokonanych do r. 1860. Przedstawia ono także wiernie podstawy mniemania ustalającego się coraz bardziej, o żeglowności mórz dotykających bezpośrednio bieguna północnego. Najnowsze naukowe pod tym ostatnim względem wiadomości, zdobyte w ostatnich podróżach w tamte nieznane strony, stwierdziły jeszcze domniemania poprzednie; jeśli kiedykolwiek ludzie dotrą do bieguna samego, co się po każdej nowej podróży podbiegunowej prawdopodobniejszem staje, to podobno nie lądem, ale po wodzie. Czy w samym punkcie biegunowym znajdą ląd czy wodę przesądzać niepodobna, w niczem to jednak prawdopodobnie nie zmieni natury samej podróży. Przypadłości jej zaś w skutek warunków klimatycznych pasa przybiegunowego, powinnyby być bardzo podobne do tych, jakie Verne w niniejszej książce opisał, więcej na istotnych faktach i na prawdopodobieństwie, niż na fantazyi swej wsparty. Relacye z dawniejszych równie jak i najnowszych podróży podbiegunowych, są tego dowodem. Oto kilka z tych ostatnich.
W r. 1871 parowiec amerykański „Polaris“ pod wodzą kapitana Hall‘a, dotarł przez morze Baffińskie na zatokę Smith‘a pod 78° 37′ szerokości północnej, gdzie Kane w 1853—1855 r. z powodu lodów zimował. Hall znalazł morze wolne od lodów, puścił się kanałem Kennedy, i z tego wpłynął na nieznany jeszcze nikomu inny kanał, któremu dał nazwę Robeson‘a, ministra ówczesnego marynarki Stanów Zjednoczonych Am. półn. Dotarł nim aż do 82° 16′ d. 3-go września. I jeszcze dalej mógł płynąć, bo ze szczytu masztu widać było rozległe morze, pokryte wprawdzie górami lodowemi, ale jeszcze nie zmarzłe. Było to morze Lincolna. Lękając się zamarznięcia morza, wrócono pod 81° 38′ do zatoki „Dzięki Bogu“ na południowo-zachodnim brzegu kanału Robeson‘a. Hall umarł 2-go listopada. Wyprawa przepędziła w zatoce zimę, podczas której zimno dochodziło do 39° Reaumura. Latem jednak ziemia pokryła się miłą zielonością i kwiatkami o barwach modrych i czerwonych, bezwonnemi jednak, jakiemi są także niektóre i u nas kwiatki. Zwierzęta miały więc tam czem się żywić; to też spotykano niedźwiedzie, lisy, zające a nawet piżmowcowe, widziano motyle i pszczoły, a od południa ciągnęły liczne stada ptastwa wodnego ku północy; pewne one być musiały, że znajdą tam pożywienie. Na lądzie znaleziono ślady mieszkań Eskimosów, zapewne czasowo tu kiedyś przebywających. Grunt złożony z łupku, w którym spotykano skamieniałą trzcinę bambusową i inne rośliny, odmarzł latem na 9 cali. Wyprawa po zgonie Hall‘a zwichniętą została. Dowódzca Buddington postanowił powrócić do domu, z powodu uszkodzenia okrętu przez lody. Ruszono w drogę w połowie sierpnia, ale lody zawalały ciaśniny i kanały, a objąwszy okręt, niosły go z sobą ku południowi. W nocy 15-go października ogromna bryła lodu dostaje się pod okręt, przechyla go. Część osady wysiada na lód, gdzie już dawniej wystawiono domek śniegowy i zniesiono niejakie zapasy. Odcięto dwie łodzie od okrętu, który po skruszeniu się bryły pod nim będącej prostuje się i odpływa w kierunku północy. Pozostali na lodzie, po strasznych niebezpieczeństwach i cierpieniach dostali się nakoniec w końcu kwietnia 1873 r. na parowiec amerykański „Tigres,“ pod 53° szerokości półn. Dzieje tej wyprawy przeczuł niejako Verne opowiadając powrót garstki podróżnych pod wodzą doktora Clawbonny; ale rzeczywistość z jaką walczyła gromadka odcięta od okrętu „Polaris,“ o wiele straszniejszą była od tego, co fantazya Verne‘a wynalazła. O przesadę więc nikt go pomawiać nie może. Ci, którzy pozostali na okręcie, dobili się z mozołem do zachodniego krańca Grenlandyi w zatoce Smith‘a; przezimowali tam z pomocą Eskimosów i z wielkim trudem odbyli dalej podróż powrotną na dwóch łodziach, zbudowanych z niezdatnego do żeglugi okrętu. D. 23-go marca pod 76° szer. półn. niedaleko przylądka York, spotkali szkocki statek Ravenscraig; przyjął ich i oddał innym statkom także szkockim, na których do Europy przybyli.
Inna znowu wyprawa do bieguna, przez rząd szwedzki wysłana pod wodzą profesora Nordenskiolda, wypłynęła w lipcu 1872 r. z Göteborga i w końcu tegoż miesiąca przybyła do zatoki Eisfiord na zachodnim brzegu Spitzbergu. Zamierzano dopłynąć do wysy Parry‘ego pod 80° 40′ szer. półn. złożyć tam zapasy, wiozące je statki (żaglowe) odesłać, a zimą na saniach ruszyć do bieguna. Wczesne lody zniweczyły zamiar posunięcia się wodą do zamierzonego punktu; osiągnięto tylko 79° 53′ sz. półn, w zatoce Mossel. Urządzono na lądzie mieszkanie i obserwatoryum. We wrześniu panowała tam najpiękniejsza pogoda; zieloność pokrywała ziemię, ptastwo ciągnęło na północ. D. 16-go września atmosfera zmieniła się nagle; powstała burza, wicher napędził lodów do zatoki, które się ścięły pod mrozem na 28° Celsiusza, i zamknęły okręty mające odpłynąć do ojczyzny. Zamiast 21 ludzi, było 67 do żywienia. Wkrótce znalazło się innych 60-ciu, rybaków, zaskoczonych zimą i głodem, żądających przytułku i pożywienia. Odesłano ich do zatoki Eisfiord, gdzie były złożone zapasy i gdzie 18-tu się dostało; wszyscy jednak przed wiosną roku następnego zmarli, zapewne na szkorbut. Inni powrócili do domu na swych łodziach, bo w listopadzie burza pokruszyła lody. Nordenskiold przezimował nad zatoką Mossel, i zbogacił naukę ważnemi spostrzeżeniami co do organizmów zwierzęcych żyjących w mule podmorskim, mającym tylko 2° Cel. ciepła, albo w śniegu, w 10-ciu lub 15-tu stopniach zimna (według termometru Cels.), podczas gdy temperatura powietrza wynosiła 38° Cels. W lutym i marcu mrozy były największe i przechodziły 38° Cels. W końcu kwietnia dopiero zdołano puścić się w drogę na saniach i dotarto do wyspy Parry‘ego, oraz na pobliską wyspę Phipps, ale spostrzeżono, że morze zawalone górami i skałami lodowemi, zbitemi mrozem w jedną massę, nie jest do przebycia na saniach. Wrócono do zatoki Mossel inną drogą, przez wyspę Nord-Ost-Land, pokrytą lodem na parę tysięcy stóp grubym, od brzegu do brzegu. Z powodu braku żywności, po puszczeniu lodów wrócono do Szwecyi, gdzie wyprawa stanęła w początkach sierpnia. Z podróży profesora Nordenskiolda wywiedziono wniosek, że saniami niepodobna przebrać się do bieguna.
Wyprawa austryacka na okręcie „Tegethof“ wypłynęła w połowie lipca 1872 roku z Tromsö, przystani na północnym brzegu Norwegii. Zadaniem jej nie było dążyć do bieguna, ale zbadać morze północ Syberyi oblewające, oraz dopływy jego Syberyjskie, a jeśli można dostać się na ciaśninę Behringa rozdzielającą Azyę północną od Ameryki. W tym celu dowódzcy, Weyprecht i Payer, chcieli się dostać najprzód na północną stronę wyspy Nowa Ziemia, a ztamtąd puścić się ku wschodowi. Ale już na zachodnim brzegu tej wyspy pod 76° szer. półn. spotkano pierwsze lody podróż utrudniające, a niedługo potem okręt pochwycony przez nie, poniesiony został zrazu w kierunku północno-wschodnim do 78° 42′ szer., a potem w kierunku północno-zachodnim. Działo się to w ciągu zimy z roku 1872 na 1873, w której mróz dochodził do 46° Celsiusza. W samym końcu sierpnia r. 1873 spotkano pod 79° 43′ ląd ciągnący się od zachodu na północ, i nazwano go ziemią Franciszka-Józefa. Wzdłuż tego lądu posuwał się zwolna okręt; nareszcie w październiku, uwolniony z lodów które go dotąd więziły, a pokruszyły się nareszcie, przymarzł do brzegu pod 79° 51′ szer. półn.. Trzeba było powtórnie zimować. Nie mogąc posuwać się z okrętem, postanowiono na saniach dążyć ku północy; w kwietniu 1874-go roku Payer dotarł po lodach ciaśniny nieznanej, którą „Austria-Sund“ nazwano, a ląd jej wschodni ziemią hr. Wilczka, aż do 82° 5′ szerokości północnej. Nie można było posuwać się dalej, bo śnieg topniał i lody kruszały. Z przylądka wyspy oznaczonej nazwą Królewicza Rudolfa, widziano jakieś nowe lądy; wschodnio-północnemu nadano nazwę Petermana (naczelnika Instytutu geograficznego w Gotha), a zachodnio-północnemu imię króla szwedzkiego Oskara. Ciepło dochodziło do 13 stopni Cels.; ptastwo śpiewało, inne leciało na północ, lód miejscami nie więcej miał grubości jak dwa cale, a w dali okazywała się woda płynna. Nie mając czółna, musiał Payer wracać do okrętu, który zostawiwszy między lodami przybrzeżnemi, na łodziach puszczono się w podróż powrotną. Mozolna ona była niesłychanie i pełna niebezpieczeństw. Odbywano ją to saniami, to na łodziach, a jak powoli, z tego wnosić można, że po wyruszeniu d. 22-go maja, dopiero w połowie sierpnia opuszczono się do 77° 49′ szerokości i spotkano już morze żeglowne. Dnia 24-go tegoż miesiąca, przy południowej części Nowej Ziemi spotkano statek rossyjskiego żeglarza Woronina, który za opłatę 1,200 rubli dowiózł podróżnych do Wardö w Norwegii.
W r. 1875 wypłynął z Anglii w końcu czerwca okręt „Pandora,“ na morza północne amerykańskie, dla zasięgnięcia wiadomości o dawniej już wysłanych ku biegunowi okrętach angielskich „Alerton“ i „Discovery.“ Podług sprawozdania kapitana Allen Young‘a, „Pandora“ zwiedziła wyspy króla Wilhelma. Na jednej z wysp Carrey‘a (pod 76° szer. północ.) znaleziono depeszę kapitana Neves, dowódcy wyprawy angielskiej, zawierające te słowa: „Na pokładzie okrętu Jej Królewskiej Mości, „Alert,“ przy wyspach Carrey‘a d. 27-go lipca 1875 r. o godzinie 3-ej rano. Albert i Discovery przypłynęły tu o północy, a po złożeniu niniejszej depeszy, odpłynęły o 6-ej rano do ciaśniny Smitha. Opuściwszy Uppernawik d. 22, a wyspę Browna 23-go tegoż miesiąca, wieczorem. Okoliczności mamy przyjazne i spodziewamy się osiągnąć wysoki stopień szerokości.“ Okręt Pandora przywiózł tę depeszę do Portsmuth d. 23-go października 1875 r.
Może nieprędko się świat dowie o losach tej ostatniej wyprawy, a może nie dowie się nigdy; bo jeśli w ogólności podróże morskie odległe, połączone bywają z niebezpieczeństwami, to niebezpieczeństwa te straszniejsze bywają na oceanie, który lodowatym nazwano. Ale wyrazy depeszy mówiące o przyjaznych do dalszej na północ żeglugi okolicznościach, i nadziei osiągnięcia wysokiego stopnia szerokości północnej każą się domyślać, że wówczas lody nie tamowały drogi żeglarzom.
Tak tedy od strony Ameryki, równie jak od strony Azyi, bo Nowa Ziemia acz do Europy się liczy, styka się z Azyatyckiemi wodami, idące ku biegunowi wyprawy, spotykały latem temperaturę względnie wysoką; spotykały wegetacyę, zwierzęta czworonożne, widziały odlatujące ku północy ptastwo i morze mniej więcej żeglowne. Od strony Europy (Szpicberg) było to samo; ale tam spotkano lody nieprzebyte. Przecież, jeśli one takiemi były dla wyprawy Nordenskiolda, to mogły i mogą być wolne w innym roku. Gdzie w r. 1853-1855 Kane zimował (pod 78° 37′ szer. półn.) znalazł Hall 1871 wolne od lodów morze. Z wielu wypraw ku północy przekonano się, że niektóre lata bywają tam pomyślniejsze do żeglugi niż inne; żeglarze i badacze dopatrują w tych przemianach atmosferycznych peryodyczność, podobną do tej, jaką dopatrują meteorologowie w zmianach atmosferycznych na innych pasach ziemi. Wreszcie nie same tylko te zmiany mogą ułatwić zbliżenie się do bieguna północnego, ale i prądy morskie, dotąd albo nie dokładnie zbadane, albo całkiem nieznane. Im to przypisują Weyprecht i Payer posuwanie się wraz z lodami to we wschodnio, to w zachodnio-północnym kierunku, lubo i wiatry coś się do tego przyłożyć mogły. Tłoczenie się kry od północy w kanał Robeson‘a, o którem mówi relacya z amerykańskiej wyprawy Hall‘a, przypisano poniekąd prądowi nieznanemu, idącemu od bieguna.
Ze wszystkiego zatem, tak z tego co Verne w niniejszej książce spisał z dawniejszych relacyj słynnych żeglarzy i uczonych, jak i z tego co tu z relacyj o ostatnich do bieguna wyprawach w treści podano, wnosić można, że przy zwiększającem się co rok niemal doświadczeniu, opartem na spostrzeżeniach praktycznych; przy mnożących się ciągle badaniach natury stron tamtych i korzystaniu ze zdobyczy naukowych, a nadto przy szczęśliwych okolicznościach, dotrą ludzie do tajemniczego punktu, biegunem północnym zwanego.
Autor niniejszej książki, fantazyą swoją na ogromnej erudycyi wspartą, doprowadził swego bohatera do owego punktu, może o niewiele tylko lat wcześniej, niż ktoś rzeczywiście tam dojdzie — i zapewne opowieść o nim i o trudach dostania się do niego, mało się będzie różnić od głównych danych, na których Verne opowiadanie swe osnuł.








  1. Beczka w handlu morskim znaczy 2000 funtów czyli 20 centnarów, zatem wagę jednego tonna.
  2. Szruba zastępuje miejsce kół wodnych przy statkach parowych większych nowej konstrukcyi.
  3. Węzeł czyli przęsło — miara używana do obliczania szybkości biegu okrętu; znaczy 15 metrów. Przypis własny Wikiźródeł Błąd autora przypisu: nie może chodzić o węzeł rozumiany jako jednostka długości, gdyż prędkość 210 m/h nie robiłaby wrażenia na Cornhillu. Autorowi chodziło zapewne o węzeł rozumiany jako jednostka prędkości. W tym znaczeniu 1 węzeł = 1 mila morska na 1 godzinę (ok. 1,852 km/h). Statek osiągałby więc prędkość 26 km/h. W tym przypadku Verne nie powinien jednak dodawać słów na godzinę. Zobacz w Wikipedii hasło: węzeł.
  4. Merkuryusz marznie przy —42° Celsyusza.
  5. Robinson Kruzoe, znany wszystkim z opowiadania Daniela Foe. P. T.
  6. Angielski wielorybnik Scoresby, dla łatwiejszego zrozumienia tej cyfry powiada, że aby ją przeliczyć, potrzebaby ośmdziesiąt tysięcy ludzi zająć dniem i nocą, przez czas od stworzenia świata, do dnia dzisiejszego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Anonimowy.