Podróż naokoło świata w ośmdziesiąt dni/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż naokoło świata w ośmdziesiąt dni
Podtytuł Zajmująca powieść z życia podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Druk. W. Cywińskiego, Nowy Świat 36
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Tour du monde en quatre-vingts jours
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
Procesja Indusów, wiodących na śmierć żonę zmarłego księcia. Pan Fogg chce ją ocalić.

Przewodnik wybrał drogę koło szyn, zakładanych na kolej, poczem skręcił na kręte drożyny, jadąc o wiele szybciej niż zwykle i starając się omijać wszelkie przeszkody.
Kierując się przez lasy i boczne ścieżki, Pars zyskiwał dwadzieścia mil z okładem, co leżało wszak w interesie pana Fogga.
Filip Fogg i brygadjer, zanurzeni po szyję w koszach, podskakiwali wciąż, uderzając się wskutek niezwykle szybkiej jazdy o brzegi swych przygodnych powozików.
Nie gniewali się o to, woląc znosić niewygody, aby być na czas w Kalkucie.
Co do Passepartout, to umieszczony na grzbiecie słonia i narażony na uderzenia od skoków gwałtownych zwierzęcia, czuł się zupełnie dobrze, milcząc wciąż, a to z obawy, aby skok słonia nie obciął mu poruszającego się przy rozmowie języka.
Dzielny chłopak, rzucany wciąż w obie przeciwne strony, wyglądał na clowna cyrkowego, wykonującego koziołki.
Żartował, śmiał się wciąż ze swych bujań i od czasu do czasu wyciągał z worka kawałek cukru, aby podać słoniowi, który nie przerywając swego galopu, wciągał słodycz trąbą.
Po dwóch godzinach jazdy, przewodnik zatrzymał słonia i dał mu godzinę wypoczynku.
Zwierzę pożerało łapczywie gałęzie i krzaczki, nasycając się i wypoczywając jednocześnie.
Pan brygadjer Cromarty nie gniewał się za tę zwłokę, tak był znużony, pan Fogg zaś zdawał się tak rzeźkim, jakby dopiero wyszedł z łóżka.
— Ależ on jest z żelaza! — odezwał się do Passepartout. —
— O, tak, z żelaza! — odpowiedział służący, przygotowując śniadanie.
W południe przewodnik dał znak odjazdu.
Kraj przybrał wkrótce wygląd dziki.
Duże lasy zastąpiły puste obszerne płaszczyzny, najeżone gdzieniegdzie krzaczkami i usiane trawą rzadką i suchą.
Miejsce to mało zwiedzane przez podróżników, zamieszkane było przez fanatyczne plemię, zagorzałe w swych najokrutniejszych praktykach religijnych.
Rząd angielski nie mógł tu nic zmienić, gdyż indusi mieli swoich zarządców, tak zwanych rajów, którzy byli książęcego rodu i rządzili całkowicie swem państwem.
Kilkakrotnie podczas podróży, spostrzegano dzikich indjan, którzy okazywali złość straszliwą na widok pędzącego słonia.
Pars omijał ich wciąż, wiedząc, że spotkanie z tymi ludźmi nie wróżyło nic nikomu dobrego.
Zwierząt nie widziano tutaj zupełnie, zaledwie kilka małp, uciekających z piskiem i pociesznemi minami.
Pewna myśl między innemi niepokoiła Passepartout. Co zrobi pan Fogg ze słoniem, gdy przybędą do Allahabadu? Czy zabierze go z sobą? To niemożliwe! Czy sprzeda, czy też wypuści na swobodę?
A może pan Fogg zrobi mu ze słonia podarek? Byłby tem bardzo zakłopotany...
O godzinie ósmej wieczorem łańcuch gór Vindhias był przebyty i pasażerowie przeszli pieszo przez ruiny jakichś budowli.
Przebyli w tym dniu dużą przestrzeń, bo aż dwadzieścia pięć mil, pozostało drugie tyle do przebycia.
Noc była bardzo chłodna. Na środku placu Pars rozpalił ogień z suchych gałęzi, obiad zaś składał się z produktów, zakupionych w miasteczku.
Podróżni zajadali z wielkim apetytem, potem ułożyli się do snu.
W chwilę potem słychać było mocne chrapanie zaspanych pasażerów.
Żaden wypadek nie zakłócił spokoju nocy.
Ryki pantery i lamparta czasami budziły śpiących, ale tylko na chwilę.
O godzinie szóstej rano obudzili się wszyscy.
Wyruszono w drogę. Tego jeszcze wieczoru przewodnik miał nadzieję dojechać do celu.
Koło południa przejeżdżali zdala od rzeki Ganges, świętego miejsca Indusów.
Już dwanaście mil oddzielało ich od Allahabadu.
Zatrzymano się pod rozłożystem drzewem bananowem, którego owoce, tak samo pożywne i zdrowe, jak i chleb, zajadali podróżni ze smakiem.
O godzinie drugiej wyjechali pod osłoną gęstego lasu, który ciągnął się mil kilka bez przerwy.
Przewodnik wolał wciąż trzymać się zdala od siedzib ludzkich i do tej pory rzeczywiście nie spotkała go żadna przygoda.
Podróż, dobiegająca już końca, zdawała się być zupełnie szczęśliwą, gdy naraz słoń zaczął okazywać niepokój i zatrzymywał się co chwila.
Była wtedy godzina czwarta popołudniu.
— Co to takiego? — spytał brygadjer, podnosząc głowę ze swego kosza.
— Nie wiem, panie oficerze, — odpowiedział przewodnik, — zaraz się może dowiemy.
Passepartout nasłuchiwał i wypatrywał zarazem, pan Fogg wyczekiwał cierpliwie rozwiązania zagadki.
W kilka minut potem dał się słyszeć silny pomruk. Zdawało się, że to, jakby oddalony koncert instrumentów miedzianych. Pars zeskoczył na ziemię, uwiązał słonia do drzewa i zagłębił się w krzew nad brzegiem rosnący.
Wkrótce potem wrócił, mówiąc:
Procesja braminów idzie po naszej stronie. Jeśli to możliwe, usuńmy się, żeby nas nie spostrzeżono.
Przewodnik odwiązał słonia i uprowadził go w gęstwinę, zalecając podróżnym, żeby nie schodzili na ziemię.
Sam zaś trzymał się w takiej pozycji, żeby, gdy tego zajdzie potrzeba, czemprędzej uciekać. Ale był pewnym, że gromada wyminie ich, nie spostrzegłszy, gdyż gąszcz w jakim się kryli zasłaniał ich zupełnie przed oczyma ludzkiemi.
Hałas coraz się zbliżał. Monotonne śpiewy mieszały się z tonami instrumentów.
Wkrótce orszak ukazał się pod drzewami o jakieś pięćdziesiąt kroków od kryjących się podróżnych, którzy doskonale mogli się przyjrzeć tej religijnej ceremonji.
W pierwszym szeregu szli kapłani, ubrani w nitry i długie szaty.
Otoczeni byli mężczyznami, kobietami, i dziećmi, które śpiewały pewnego rodzaju psalm żałobny, przerywany uderzeniami bębnów i cymbałów.
Za nimi w wozie z ogromnemi kołami mieściła się ohydna statua, ciągniona przez parę zebu, ubranych wspaniale.
Statua ta miała cztery ręce, ciało umalowane na czerwono, oczy dzikie, włosy powichrzone, język wywieszony, usta odwinięte. Na szyi miała naszyjnik z głów martwych, na biodrach pas z odrąbanych rąk.
Brygadjer rozpoznał tę statuę.
— To bogini Kali, — wyszeptał, — bogini miłości i śmierci.
Śmierci, przyznaję, ale nie miłości, nigdy! — powiedział Passepartout. — Cóż to za wstrętna kobieta!
Pars dał mu znak, żeby milczał.
Koło statuy kotłowało się od tłumu. Zebrali się tam fakirzy, okryci płachtami, wybladli, gotowi poświęcić każdą kroplę krwi tej bogini, manjacy rzucający się pod koła wozu Jaggernauta.
Za nimi kilku braminów w uroczystem milczeniu wlokło jakąś kobietę, która zaledwie się trzymała na nogach.
Kobieta ta była młoda i biała jak Europejka. Głowa jej, szyja, ramiona, uszy, ręce, nogi, pokryte były klejnotami, naszyjnikami, branzoletami, kolczykami i pierścieniami. Miała na sobie tunikę, lamowaną złotem, pokrytą muślinem leciutkim, uwydatniającym jej kształtną kibić.
Za kobietą tą — kontrast uderzający w oczy — strażnicy, uzbrojeni w pałasze gołe bez pochew, i długie pistolety damasceńskie, nieśli trupa na palankinie.
Było to ciało starca, ustrojonego w kosztowny ubiór rajaha. Miał on na sobie, jak i za życia turban haftowany perłami, pas djamentowy i broń księcia indyjskiego.
Dalej postępowali murzyni i nieprzeliczona gromada fanatyków, których krzyk zagłuszał nieraz brzęki i dźwięki hałaśliwych bardzo instrumentów.
Brygadjer patrzał zasmucony na ten orszak i rzekł: — Ofiara!
Pars potwierdził skinieniem głowy i położył palec na ustach.
Długi orszak przeciągnął pod drzewami i wkrótce zniknął w głębi lasu. Stopniowo śpiewy ucichły. Czasem dał się jeszcze słyszeć jakiś krzyk daleki, a potem zaległa zupełna cisza.
Filip Fogg słyszał to, co mówił brygadjer i, jak tylko znikła procesja, spytał:
— Co było to takiego? Co to znaczy?
— Panie Fogg, — odpowiedział brygadjer, — jest to ofiara ludzka, ale ofiara dobrowolna. Ta kobieta, którą pan widział będzie jutro spalona z pierwszym brzaskiem dnia.
— Ach! łotry! — zawołał Passepartout, nie mogąc powstrzymać oburzenia.
— A ten trup? — spytał Fogg.
— To jest jej mąż, książę rajah z Bundelkundu.
— Jakto? — powiedział Fogg, podczas gdy głos jego nie wyjawiał wzruszenia, — te barbarzyńskie zwyczaje istnieją jeszcze w Indjach? A Anglicy czyż nie potrafią temu przeszkodzić?
— W wielu miejscowościach już zanikły, — odrzekł brygadjer, — ale nie mamy możności wpływać na te dzikie okolice, a w szczególności na terytorjum Bundelkundu.
— Nieszczęśliwa! — szeptał do siebie Passepartout, — Spalona żywcem!
— Tak, — powiedział brygadjer, — spalona, a gdyby do tego nie doszło, byłaby stokroć nieszczęśliwszą! Obciętoby jej włosy, karmionoby garstką ryżu, odpychanoby od siebie, patrzanoby na nią, jak na niepotrzebną na świecie i umarłaby wkońcu gdzieś, jak pies parszywy.
Myśl o takiej przyszłości skłania niejedną do tej ofiary. Nie pochodzi to z miłości dla zmarłego, lecz ze strachu przed życiem w pogardzie.
Bywa czasem, że ofiara jest naprawdę dobrowolną i trzeba gwałtownego zarządzenia, żeby jej przeszkodzić.
Kilka lat temu, naprzykład, kiedy mieszkałem w Bombayu, pewna młoda dama prosiła tamtejszego gubernatora, aby pozwolono jej być spaloną wraz ze zmarłym mężem.
Nie pozwolono i cóż zrobiła? Otóż opuściła miasto, ukryła się u jakiegoś rajaha indyjskiego i tam spełniła ofiarę.
Podczas tego opowiadania przewodnik pochylił głowę i rzekł po skończeniu tej rozmowy.
— Ofiara, która ma mieć miejsce jutro rano, nie jest dobrowolną.
— Skąd pan to wie?
— Jest to historja znana w całym Bundelkundzie, — odpowiedział przewodnik.
— A jednak ta nieszczęśliwa zdawała się nie stawiać żadnego oporu, — rzekł brygadjer.
— Odurzono ją dymem kadzideł i opjum.
— Ale dokąd ją uprowadzono?
— Do pagody w Pilaji, o dwie mile stąd.
Tam spędzi ona noc, oczekując na godzinę ofiary.
— A ofiara ta kiedy będzie miała miejsce?
— Jutro z pierwszym brzaskiem dnia.
Po tej odpowiedzi przewodnik wyprowadził słonia z gąszcza leśnego i wskoczył na szyję zwierzęcia.
Ale w chwili, gdy miał na niego gwizdnąć, pan Fogg zatrzymał go i rzekł do brygadjera:
— A gdybyśmy tak uratowali tę kobietę?
— Ratować tę kobietę panie Fogg!... wykrzyknął brygadjer.
— Mam jeszcze dwanaście godzin do rozporządzenia. Mogę je na to poświęcić.
— Dobrze! Ależ pan jest człowiekiem wielkiego serca! — odpowiedział brygadjer.
— Czasami, — odpowiedział spokojnie, — jeśli mam czas.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.