Podróże Gulliwera/Część pierwsza/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jonathan Swift
Tytuł Podróże Gulliwera
Wydawca J. Baumgaertner
Data wyd. 1842
Druk B. G. Teugner
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Jan Nepomucen Bobrowicz
Tytuł orygin. Gulliver’s Travels
Źródło Skany na commons
Inne Cała część pierwsza
Indeks stron

ROZDZIAŁ II.

Cesarz Lilliputu, licznym otoczony dworem, przychodzi odwiedzić więźnia.

— Opis osoby i ubioru J. C. Mości.
— Uczeni przydani są autorowi dla uczenia go języka krajowego.
— Łagodnością swego charakteru zyskuje względy.

— Rewizya jego kieszeni i odebranie szpady i pistoletów.


S

Stanąwszy na nogi, obejrzałem się na około, i wyznać muszę, żem jeszcze nigdy niemiał tak pięknego widoku. Cała okolica miała postać ogrodu, a opłocone pola, które prawie ogólnie zajmowały po czterdzieści stóp kwadratowych, jak grzędki kwiatów wyglądały. Niektóre z tych pól przeplatane były lasami: największe z drzew zdawały się mięć około siedmiu stóp wysokości. W lewo spostrzegłem stolicę państwa, wielkie mającą podobieństwo, do miasta na dekoracyach teatralnych malowanego.

Już od kilku godzin, poczuwałem oznaki strawności żałądka, która przez kilka dni wstrzymaną była. Ztąd w nienajprzyjemniejszem znajdowałem się położeniu, między konieczną potrzebą a wstydem. Osądziłem więc za najlepszy środek, pozbyć się tej konieczności w mojem mieszkaniu. I tak też uczyniłem. Zamknąłem bramę i postąpiwszy tak daleko, jak mi długość łańcuchów dozwalała, uwolniłem się z tej naturalnej potrzeby. Lecz żeby czytelnik nie miał złego wyobrażenia o mojej czystości, namienić tu muszę, że ten raz tylko w taki sposób się obeszłem: a kto raczy zważyć okoliczności położenia mego, ten mnie i uniewinni. Od tego czasu, odbywałem podobne czynności zawsze rano wstawszy, na wolnem powietrzu, i co rano także, nim jeszcze kto z publiczności nadszedł, dwóch ludzi przeznaczonych do tego, wywozili te nieczystości na taczkach.

Po tej awanturze, wyszedłem znowu przed dom ażeby użyć świeżego powietrza, gdy niespodzianie ujrzałem Cesarza konno ku mnie jadącego, co o mało że drogo nieprzypłacił: koń bowiem cesarski, lubo bardzo dobrze ujeżdżony, na widok tak nadzwyczajny jakim ja byłem dla niego, bo mu się pewno wydawać musiało, że to góra jaka się porusza, począł się wspinać. Ale Cesarz będąc doskonałym jeźdźcem, trzymał się mocno w siodle, aż póki nieprzyskoczyli dworscy i konia przytrzymali, poczem J. C. Mość zesiadł i obglądał mię na około z wielkiem podziwieniem, zawsze jednak ostrożnie i w takiej odemnie odległości, jaką po długości moich łańcuchów, za bezpieczną być sądził. Potem rozkazał swoim kucharzom i piwnicznym, którzy już byli przygotowani, ażeby mi jeść i pić podano. To pożywienie podsuwali mi na pewnym rodzaju wózków, tak blizko, aż go rękami dosięgnąć mogłem: ja też wziąłem się do nich i wkrótce wszystkie wypróżniłem. Dwadzieścia z nich naładowane były mięsem, dziesięć trunkami. Każdy dostarczył na dwa lub trzy dobre kęsy, a trunki ze wszystkich dziesięciu wozów wlałem w jeden i duszkiem go wypróżniłem.

Cesarzowa, Księżęta i Księżniczki, z wielą damami siedziały w krzesłach w niejakiej odległości. W czasie przypadku Cesarza z koniem, powstały wszystkie, i zbliżyły się do monarchy, którego opis muszę tu umieścić. — Cesarz jest wzrostu daleko wyższego od któregokolwiek z swoich dworzan, co już jest dostatecznem do zjednania mu szczególnego uszanowania: twarz jego pełna i męzka, usta wielkie, nos orli, kolor śniady, spojrzenie poważne, kształt ciała proporcyonalny, poruszenia przyjemne i wspaniałe. Już nie był w pierwszej młodości, miał bowiem lat dwadzieścia ośm i trzy kwartały, a około siedmiu lat szczęśliwie i zwycięzko panował. Żebym się lepiej mógł J. C. Mości przypatrzyć, położyłem się na bok, tak, że twarz moja była równo z twarzą jego, a on stał o trzy łokcie odemnie. Poźniej miałem go często w ręku, dla tego w opisaniu niemogę się mylić. Odzienie było jednostajne i proste, kroju częścią azyatyckiego, częścią europejskiego, na głowie zaś miał lekki hełm złoty, ozdobiony kleinotami i powiewającem piórem. W ręku trzymał dobytą szpadę dla obrony, jeźlibym łańcuchy pokruszył. Ta szpada była blizko na trzy cale długa, pochwa i rękojeść złote dyamentami wysadzane. Głos jego był cienki ale jasny i wyraźny, że go nawet stojąc mogłem dobrze słyszeć. Damy i panowie dworscy byli bogato postrojeni, tak, że miejsce które zajmowali, miało podobieństwo do sukni damskiej na ziemi rozciągnionej, z haftowanemi srebrem i złotem figurami. J. C. Mość czynił mi honor często mówiąc do mnie, na co ja odpowiadałem, aleśmy jeden drugiego nic nierozumieli. Byli także przytomni księża i prawnicy (jak ich z ubioru łatwo mogłem poznać), ci mieli rozkaz explikowania mi ich mowy, lecz pomimo, żem we wszystkich znanych mi językach chciał z niemi rozmawiać, jako to: w Niemieckim, Hollenderskim, Łacińskim, Francuzkim, Hiszpańskim, Włoskim, jednak usiłowania moje były daremne.

Po dwóch godzinach dwór odjechał. Dla zabezpieczenia mię od grubiaństw a może i złości pospólstwa, które ażeby mnie blizko zobaczyć, tłumem się cisnęło, zostawiono przy mnie liczną straż. Pomimo tego, byli jednak niektórzy tak bezczelni iż strzelali do mnie z łuków, i omało że jedna strzała lewego oka mi nie wykłóła; ale pułkownik kazał schwytać sześciu z przywódców tego hultajstwa, i za najsłuszniejszą karę ich występku osądził, związanych w ręce moje oddać. Rozkaz jego natychmiast został przez żołnierzy wykonany. Wziąłem więc ich w rękę, pięciu włożyłem do kieszeni, a szóstego udawałem jakobym chciał zjeść żywcem. Biedny człowiek krzyczał przeraźliwie, czem tak pułkownik jako i drudzy oficerowie, mocno zostali przelęknieni, szczególnie gdy z kieszeni dobyłem scyzoryka: ale wkrótce uśmierzyłem ich bojaźn, kiedy łagodnie na niego spojrzawszy i poprzecinawszy sznurki któremi był związany, postawiłem go zlekka na ziemi. Naturalnie, spiesznie uciekł. Tym sposobem i z drugiemi, postąpiłem wyciągając jednego po drugim z kieszeni i postrzegłem z ukontentowaniem, że tak żołnierzy jak i pospólstwo ujął ten krok ludzkości, o którym zaraz doniesiono dworowi, w sposób dla mnie bardzo pożyteczny.

Ku wieczorowi, wcisnąłem się znowu do mego domu i położyłem się na ziemi: tak przez dwa tygodnie prawie sypiałem, aż póki mi na rozkaz cesarski nie sporządzono proporcyonalnego łóżka. Sześćset zwykłych pościeli zniesiono i w domu moim przyrządzano; stopięćdziesiąt z tych pozszywanych tworzyły rodzaj materaca długości szerokości dla mnie stosownej, a cztery warstwy takie, niebyły jeszcze dostateczne do wygodnego leżenia na twardej z ciosanego kamienia posadzce. W podobnej proporcyi zaopatrzono mię w poduszki, prześcieradła, kołdry, które dosyć mi były przyjemne, po tylu doznanych niewygodach.

Wieść o przybyciu nadzwyczaj wielkiego człowieka, rozgłoszona po całem państwie, niezliczone mnóstwo ciekawych próżniaków sprowadzała, tak dalece, że wsie stały prawie opuszczone, i zaniedbana uprawa roli pewnoby nie małe przyniosła szkody, gdyby temu J. C. Mość różnemi proklamacyami i ustawami niebył zapobiegł. Nakazano więc, ażeby ci wszyscy którzy mnie już widzieli, bezzwłocznie do domów wracali, i nigdy nieważyli się do mieszkania mego zbliżać, bez wyraźnego od dworu pozwolenia. Zakaz ten przyniósł sekretarzom stanu niemałe dochody. —

Tym czasem Cesarz częste składał rady, dla postanowienia co ze mną zrobić miano. Jeden, szczególnie mnie przyjazny, a przytem człowiek wysokiego stanu, znający wszystkie tajemnice dworu, uwiadomił mię poźniej i zapewnił, że z mojej przyczyny dwór, w niemałym był ambarasie. Obawiano się żebym nie potargał więzów: mówiono, że z powodu mojej żarłoczności, łatwo głód nastąpić może. Niektórzy sądzili być najlepszem, głodem mię umorzyć, albo poranić zatrutemi strzałami: lecz rozważywszy znowu, lękali się, że fetor z tak ogromnego trupa może powietrze w całym kraju sprawić. Wczasie tych narad, kilku z oficerów zażądali wejścia do rady cesarskiej, i gdy za danem pozwoleniem dwóch z nich weszło i donieśli o mojej wspaniałości względem sześciu złoczyńców o których wyżej nadmieniłem, tak to przychylne na umyśle Cesarza i całej rady uczyniło wrażenie, że natychmiast wyszedł rozkaz cesarski, żeby wszystkie wsie, aż do dziewięćset łokci w odległości od stolicy leżące, codziennie dostarczały po sześć wołów, czterdzieści baranów, i innej dla mnie żywności, toż w proporcyi chleba, wina i innych napojów. W zapłacie za te dostawy, J. C. Mość wydał assygnacye do skarbu swego: innych bowiem dochodów monarcha ten nie ma jak z dóbr królewskich, i chyba tylko w bardzo ważnych okolicznościach, wkłada na swoich poddanych podatki; lecz ci za to swoim własnym kosztem na wojnę iść muszą. Na usługi moje sześćset osób wyznaczono: tym, dano żołd stosowny na utrzymanie, i z obu stron drzwi mieszkania mego, wygodne dla nich rozbito namioty. Rozkazano także, żeby trzystu krawców zajęło się sporządzeniem dla mnie ubioru podług mody krajowej: żeby sześciu najuczeńszych w kraju ludzi uczyli mnie języka: nakoniec, żeby konie cesarskie i szlacheckie, tudzież gwardye częste przedemną odbywały ćwiczenia dla przyzwyczajenia się do osoby mojej. Wszystkie te rozkazy należnie były wykonane, i w przeciągu trzech tygodni wielkie uczyniłem postępy w języku Lilliputskim. Przez ten czas Cesarz zaszczycał mię częstemi odwiedzinami, a co większa, sam do uczenia mnie języka nauczycielom moim pomagał.

Najpierwsze słowa których się nauczyłem, były do wyrażenia życzeń uzyskania wolności; co każdego dnia powtarzałem klęczący przed Cesarzem. — Odpowiadał mi, że to trzeba czasowi zostawić, że tego nie może uczynić bez usłyszenia zdania tajnej rady, i że koniecznie trzeba żebym wprzód przyrzekł i przysięgą stwierdził pokój z nim i z jego poddanemi, tym czasem zaś ze wszelką uczciwością miano się ze mną obchodzić. Radził mi także, żebym cierpliwością i dobrem postępowaniem, u niego i ludu jego, szacunek sobie jednał. Przestrzegł, bym mu tego nie brał za złe, jeźliby niektorym oficerom kazał mnie zrewidować, ponieważ, według wszelkiego podobieństwa, mogłem mieć przy sobie broń bezpieczeństwu państwa szkodliwą. Odpowiedziałem, iż gotów byłem rozebrać się i wypróżnić kieszenie moje w przytomności jego. Oświadczenie to uczyniłem częścią słowami, częścią gestami. Rzekł mi na to: iż podług prawa krajowego, muszę zezwolić na zrewidowanie mnie przez dwóch komissarzy: że to dobrze wie, iż to się niemoże stać bez mego zezwolenia, ale tak dobrze trzyma o mojej wspaniałości i poczciwości że bez wszelkiej obawy w ręce moje osoby ich powierzy, a cokolwiekby mi zabrano, będę miał wrócone, gdy się z kraju oddalę, albo też zapłacone podług ceny, którąbym sam ustanowił.

Gdy ci dwaj komissarze przyszli mnie rewidować, wziąłem ich na ręce, wsadziłem do kieszeń sukni, a potem do wszystkich innych kieszeń, ominąwszy jednak kieszonki w spodniach, w których miałem niektóre drobiazgi mnie potrzebne a dla nich nic nieznaczące. W jednej miałem srebrny zegarek, w drugiej woreczek z pieniędzmi. Panowie komissarze mieli z sobą papier, pióra i atrament, spisali przeto dokładny inwentarz tego wszystkiego co tylko widzieli, a gdy spis ten ukończyli, prosili mię, bym ich spuścił na ziemię, żeby się J. C. Mości z urzędu swego sprawili.

Poźniej przetłomaczyłem dla siebie ten inwentarz słowo w słowo, był on jak następuje:

„Najprzód w kieszeni prawej w sukni wielkiego Człowieka-Góry (tak tłomaczę słowa quinbus flestrin) po pilnem zrewidowaniu, nie znaleźliśmy tylko kawał płótna grubego, tak wielki, że mógłby służyć za kobierzec pod nogi w najpierwszym paradnym pokoju J. C. Mości. W kieszeni lewej, znaleźliśmy kufer srebrny, z wiekiem tegoż metalu, którego my, wizytatorowie niemogliśmy podnieść. Prosiliśmy wspomnionego Człowieka-Góry, żeby go nam otworzył, co gdy uczynił, jeden z nas wchodząc w ten kufer, wpadł w jakiś proch po kolana, który mocnego i kilkakrotnego nabawił nas kichania.
W kieszeni prawej w kamizelce znaleźliśmy niezmiernej wielkości pakę rzeczy białych, cienkich, mocnym powrozem obwiązanych, jedne na drugie poskładanych, grubości może trzech ludzi, rzeczy te miały na sobie jakieś czarne figury: zdaje się nam, że to muszą być pisma, którego litery są wielkości na pół naszej dłoni. W lewej kieszeni, była jakaś wielka machina płaska, uzbrojona dwudziestą bardzo długiemi zębami, podobnemi do palisady przed pałacem J. C. Mości: wnosiemy że Człowiek-Góra używa tej maszyny do czesania się, widząc jednakże jak nam trudno porozumieć się ze sobą, niechcieliśmy nadaremnie trudzić go naszemi pytaniami.
W wielkiej kieszeni po prawej stronie w pokryciu środka (tak ja tłomaczę słowo ranfulo którem spodnie moje wyrażali) ujrzeliśmy żelazną kłodę wewnątrz okrągło wydrążoną, długą na wysokość człowieczą, osadzoną w wielkiej sztuce drzewa, grubszej niż ta kłoda żelazna. Przy jednym boku tej kłody znajdowały się inne sztuki żelazne wypukło wyrabiane, i zamykające w sobie krzemień płasko rznięty: coby to było, niemogliśmy dociec. W lewej kieszeni była druga podobnaż maszyna. W małej kieszeni z prawej strony, znajdowały się rozmaite sztuki okrągłe z białego i czerwonego metalu, różnej wielkości; niektóre z tych sztuk białe, a jak nam się zdaje srebrne, tak były duże i ciężkie, że ledwo obydwa i to z wielką trudnością mogliśmy je podnieść. W lewej kieszonce znaleźliśmy dwie szable kieszonkowe, których żelaza wchodziły w szpary w rogu wielkim wycięte. Do dwóch kieszonek, które były w górze jego pokrycia środka, a które on kieszonkami skrytemi nazywał, niemogliśmy się dostać, gdyż otwory ich brzuchem jego bardzo były ściśnione. Z prawej z tych kieszonek wisiał wielki łańcuch srebrny, na końcu z osobliwszą jakąś maszyną. Kazaliśmy mu żeby ją wyjął i nam pokazał.
Była to kula, jedna jej połowa srebrna, druga z jakiegoś przezroczystego metalu. Z przezroczystej strony, widzieliśmy jakieś osobliwsze wyobrażenia naokoło, i mniemaliśmy że się ich dotknąć możemy, ale palce nasze zatrzymały się na tym przezroczystym metalu. Gdy nam maszynę tę przytknął do uszów, słyszeliśmy z niej huk nieustanny jakby z młynu wodnego: wnieśliśmy przeto, że to jest albo jakie nieznajome zwierze, albo bóstwo czczone przez niego. To drugie mniemanie bardziej zdaje się być do prawdy podobnem, gdyż on sam nas zapewniał, (jeźli go tylko dobrze zrozumieliśmy, bo się bardzo źle tłomaczy) iż rzadko kiedy co czyni bez porady tej machiny. Nazywał ją swoją wyrocznią i mówił, że ona mu przepisuje czas na wszystkie sprawy jego życia. Z lewej kieszonki wyciągnął sieć, tak wielką żeby mogła naszym rybakom do łowu służyć: on jednak otwierał i zamykał ją jakby woreczek na pieniądze a nawet istotnie do tego jej używał. Znaleźliśmy w niej wiele sztuk odlewanych okrągłych z żółtego metalu, i jeżeli one są ze złota, to niesłychaną wartość mieć muszą.

„Tak rozkazom W. C. Mości zadosyć uczyniwszy i zrewidowawszy wszystkie jego kieszenie, spostrzegliśmy na nim pas, ze skóry jakiegoś osobliwszego zwierza sporządzony, przy którym z lewej strony wisiała szpada długości pięciu ludzi, a z prawej strony torba na dwie podzielona przegródki, mogące w sobie pomieścić po trzech poddanych W. C. Mości. W jednej z tych przegródek były kule z bardzo ciężkiego metalu, wielkie jak głowy nasze, do których dźwigania silnej by ręki potrzeba. W drugiej przegródce było dużo jakiegoś czarnego piasku, ale ten był lekki i niezbyt wielki, bo może więcej jak pięćdziesiąt ziarn jego mogliśmy trzymać na dłoni. —

„Ten jest dokładny spis tego wszystkiego, cokolwiek znaleźliśmy przy Człowieku Górze, który nas z ludzkością i uszanowaniem dla rozkazów W.  C. Mości przyjął. Podpisano i pieczęcią stwierdzono, dnia czwartego, ośmdziesiątego dziewiątego Księżyca, najszczęśliwszego panowania W. C. Mości.

Helsen Frelock Marsi Frelock
Helsen Frelock Marsi Frelock

Gdy ten inwentarz w przytomności Cesarza przeczytano, rozkazał mi w grzecznych wyrazach abym mu te wszystkie rzeczy oddał. Najprzód żądał mojej szpady, którą mu z pochwą i wszystkiemi należnościami złożyłem. Tym czasem kazał, ażeby 3000 wyborowego żołnierza w koło mię okrążyli, łuki i strzały mieli w pogotowiu; czego wszystkiego nieuważałem bo oczy moje ciągle na Cesarza były zwrócone.
Potem prosił mię ażebym dobył szpady, która chociaż od wody morskiej zardzewiała, dosyć jednak błyszczała. Gdy ją dobyłem wojska krzyknęły z przestrachu: kazał mi ją więc schować do pochew, i rzucić jak tylko mogłem najlżej o kilka stóp odemnie. Druga rzecz o którą mię zapytał, były te kłody żelazne wywiercone, przez które oni rozumieli moje krucice. Podałem mu je i tłomaczyłem ich użycie, a nabiwszy prochem tylko i przestrzegłszy J. C. Mość ażeby się niezląkł, wystrzeliłem w powietrze. Zadziwienie jakie nastąpiło, było bez porównania większe niżeli na widok mej szpady: wszyscy w znak popadali jakby piorunem uderzeni, i sam Cesarz, lubo najodważniejszy, nie mógł aż po niejakim czasie przyjść do siebie. Oddałem obydwie krucice tym sposobem jak i szpadę, także pulwersak z kulami i prochem, ostrzegając, ażeby worka z prochem strzeżono od ognia, bo cały pałac J. C. Mości mógłby być w powietrze wysadzony; co J. C. Mość mocno zadziwiło. Oddałem także i zegarek, na który Cesarz ciągle z wielką ciekawością spoglądał i kazał, ażeby dwóch największych i najsilniejszych gwardzistów, nieśli go na ramionach zawiesiwszy na wielkim drągu, tak, jak piwowarscy parobcy w Londynie beczki z piwem noszą.
Dziwował się nieustannemu szemraniu zegarka i ruszaniu się indexu minutowego, którego ruch łatwo mógł dojrzeć, bo wzrok tego narodu nierównie jest od naszego bystrzejszy. Pytał się mędrców swoich, coby o tej machinie rozumieli; i łatwo się domyślić, że zdania ich bardzo były różne.

Nakoniec oddałem moje pieniądze miedziane i srebrne, woreczek z dziewięcią wielkiemi pieniędzmi złotemi i z kilką mniejszemi, scyzoryk, brzytwy, srebrną tabakierkę, grzebień, chustkę od nosa i dziennik. Szpada, pistolety i woreczek z prochem i ołowiem przewieziono do arsenału cesarskiego, a resztę mojej własności oddano mi napowrót.

Jak już wspomniałem, miałem był jeszcze jedną kieszeń, której nie postrzeżono przy rewizyi. W niej były okulary (których, mając wzrok słaby, często potrzebowałem), teleskop kieszonkowy i inne drobiazgi, które Cesarzowi na nic niemogły się przydać, i dla tego o nich nieswspomniałem. —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jonathan Swift i tłumacza: Jan Nepomucen Bobrowicz.