Podwórko — Ogród
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podwórko — Ogród |
Pochodzenie | Prawidła życia |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Zaraz we wstępie napisałem, że ta książka jest próbą, i będą w niej błędy. — Jeden błąd już widzę. Za krótko, za prędko mówi się w niej. Ale niema rady. — Chcę zebrać wszystkie ważne sprawy i wszystkie trudne myśli.
Potem mogą już pisać obszerne książki, każda o czem innem. Osobno o rodzicach, osobno o rodzeństwie, o gościach, łatwiejsze, inne dla starszych, inne dla małych, inne dla dzieci wsi i miast, nawet inne dla bogatych i biednych, dla chłopców i dziewczynek. Bo jednego jedno, drugiego drugie więcej zajmuje. Tak właśnie jest z dorosłymi, którzy mają całą literaturę naukową.
O samem tylko podwórzu można długą historię napisać.
Inaczej tu jest rano i wieczorem, inaczej w dzień powszedni i w święto, inaczej w zimie i w lecie.
Oto pierwszy ciepły dzień wiosenny. Wybiegły dzieci z całego domu i ćwierkają wesoło: jak jaskółki, kiedy przylecą z dalekich krajów i rozglądają się ciekawie, co się zmieniło.
Blade po długiej zime, gdy mało było słońca. Jeszcze onieśmielone.
Ktoś nowy przybył, kogoś brak; jeden z zeszłorocznych kolegów chodzi już do roboty. Niejeden zeszłoroczny mały próbuje być średnim, średni patrzy się i myśli, czy nie spróbować być dużym. A wszyscy urośli.
Inne są podwórka wsi, miasteczek i miast, inne gdy otoczone ze wszystkich stron wysokiemi murami, i inne, gdy dom drewniany i parkan, inne są podwórka ulic bogatych, inne biednego przedmieścia. W domach bogatych nie wolno się nawet bawić na podwórku. Zresztą rodzice nie pozwalają schodzić, boją się kurzu i złego towarzystwa.
To prawda, że na podwórku nie bardzo czysto i nie wszyscy są jednakowi. Różni są: spokojni i zgodni i naprawdę złośliwi. Dokuczają dziewczynkom i małym, drażnią się, rzucają kamieniami, straszą koty, biją się, przez okna parterowe wrzucają do mieszkań śmiecie. Spokojni ustępują i często wolą siedzieć nawet w swym małym pokoju, niż spotkać się z nimi.
Czasem wystarczy jeden, gdy stanie się dowódcą bandy. Ani stróż, ani właściciele sklepików, ani mieszkańcy domu nie mają spokoju: niewiadomo, co do głowy mu strzeli.
Raz takiego niespokojnego chłopca oddała babcia do zakładu; mówili potem, że cały dom z ulgą odetchnął.
— Teraz możemy się spokojnie bawić.
— Teraz nikt nie przeszkadza.
Z takich chłopców często wyrastają pijacy i awanturnicy; niejeden ginie młodo. Wiem, że jeden utopił się w rzece, drugi wpadł pod tramwaj i teraz chodzi o kuli, bo mu w szpitalu nogę prawie do kolana obcięli.
Już teraz lepiej od czasu, jak wszyscy muszą chodzić do szkoły, — zato w szkole z nimi bieda.
Ważną osobą podwórka jest stróż, inaczej dozorca. Dozorca bywa młody albo stary, dobry albo zły. A jest o co się gniewać: musi pilnować porządku i żeby chłopcy domu nie niszczyli.
Wydaje się dziwne, — dom jest przecie wielki i mocny — co tu można zepsuć? A przecież można.
Kawałkiem żelaza tłuką w ścianę i mur (tynk) odbijają, albo brudzą i rysują. — Na ścianach wiszą rynny blaszane, przez które deszcz spływa z dachu. Siadają albo skaczą na rynny, i blacha się zgina. — Jest kran, to odkręcają i wodę leją, a gospodarz za wodę płaci magistratowi.
W małych mieszkaniach niema ustępów, wszyscy muszą na podwórko schodzić. Mały się śpieszy albo wieczorem się boi, więc koło drzwi na podłogę zrobi.
Czasem chłopcom potrzebne do zabawy kamienie, albo chcą zrobić dołek, więc wyrywają bruk.
Gospodarz się gniewa, że dom świeżo malowany, a już znów brudno, a policja pisze papier, że jest nieporządek i karę zapisuje, a nawet areszt.
Ledwo zamiótł schody i podwórko, znów papiery, patyki i słoma. Wreszcie krzyki.
Czasem gospodarz domu mieszka gdzieindziej, a czasem tu; albo administrator i rządca. Albo ktoś jest chory, więc prosi o spokój.
Więc dozorca pędzi dzieci z podwórka miotłą albo pasem, wymyśla i przeklina; a chłopcy w nogi, w śmiech. To gniewa przecież.
Na podwórku szkolnym przerwa trwa kilka minut, a tu cały dzień głośno: w szkole niema bardzo małych i bardzo dużych, a tu są wszyscy.
Więc nic dziwnego, że dozorca niebardzo wie, a wszystkich nazywa łobuzami i obije pierwszego, który mu się nawinął i nie zdążył uciec.
Jednego mama sama zachęca:
— Idź polataj, idź — pobaw się, duszno w domu.
Drugiemu niechętnie i tylko czasem pozwala.
— Tylko wracaj zaraz. Butów nie drzyj. Nie baw się z łobuzami.
I wypytuje się, co robił, żeby się nie zepsuł.
Teraz już coraz więcej ogrodów i parków. Dawniej tego nie było, w bramie ogrodu stał policjant i nie wpuszczał dzieci biednie ubranych. — Dawniej ogrody były dla zamożnych i bogatych, i nawet niebardzo dla dzieci. Nie było boisk i placów, nie wolno było grać w piłkę na wąskich alejach. Jak piłka potoczyła się na trawnik, trzeba się było rozglądać, czy nie widzi stróż ogrodowy, i pędzić co tchu. A przykro, gdy zdaleka kijem pogroził.
W ogrodzie jest i studnia i klozet i weranda, gdzie można się schronić przed deszczem. Są drzewa cieniste i sadzawka z łabędziami. Aleje równe i podlane, żeby nie było kurzu.
Wszystko to nie odrazu ludzie wymyślili, a i teraz coraz coś przybywa. Naprzykład muzyka.
Już zagranicą są w ogrodach ławki, wygodne dla młodszych, są placyki dla dzieci, które zabłądziły.
Starszy zna ogród, a dla małego — to jak las olbrzymi. Trzeba pilnować, wołać:
— Nie odchodź, nie oddalaj się, baw się bliżej.
Dziecko się niecierpliwi, a pani się gniewa. Aż naprawdę zabłądził. Boi się, płacze, nie wie dokąd iść, a nikt nie wie, dokąd odprowadzić. Dziecko szuka, i mama niespokojna szuka, nawet długo. Gdy znajdzie, czasem radość, albo gniew, krzyk, klaps i łzy.
Wystarczy mały placyk ogrodzony. Jeden wie, dokąd zaprowadzić zagubione, drugi wie, gdzie je znajdzie.
Przyjemniejsze, delikatniejsze są zabawy w ogrodzie. Aż nawet dziwnie, że już czas wracać do domu; tak prędko wszystko przeszło, już trzeba się żegnać:
— Do jutra.
Dziwne: czasem godzina wlecze się długo, jakby nigdy nie miała się skończyć, czasem odrazu przeleci. Tylko na zegarze wszystkie godziny trwają jednakowo. — Dopiero gdy ktoś ma własny zegar, uczy się powoli i nie bez trudu, po czem poznaje się czas, który ucieka.
Komu pozwalają samemu wychodzić, często ma w domu po powrocie przykrość, że nie przyszedł w porę. Tłomaczenie uważają za wykręty — i niesłusznie. Przyjemnie było, i czas migiem skoczył niepostrzeżenie.
Przecież nie można co pięć minut podchodzić do kogoś i pytać się która godzina.
Jeden odpowie, drugi mruknie niechętnie, nawet nie spojrzy na zegar. Zresztą, ciągle rozglądać się i szukać, kogo zapytać o godzinę — to przeszkadza w zabawie.
Może dlatego tak bardzo pragną chłopcy mieć własny zegarek.
Przecież chciałby człowiek nie mieć przykrości, kiedy wraca po przyjemnej zabawie do domu.
Już trudno, niech szkoła będzie szkołą, niech pozostaną wszystkie trudne obowiązki, nie należy żądać zbyt wiele; ale żeby przynajmniej to się mogło zmienić, że nagle podczas miłej zabawy, gdy o wszystkiem się zapomina, nagle... gniew, krzyk dorosłych, groźby i kara. Odrazu tyle gorzkich słów i osamotnienie.
Obawa, żeby się tak nie stało, mąci spokój radości: żeby się nie spóźnić, żeby nie podrzeć ubrania, żeby w biegu podczas chwytania piłki nie potrącić kogoś z dorosłych, nie uderzyć kolegi przez nieostrożność, żeby nie zrobić czegoś takiego. — Czego? — Dorośli wiedzą czego unikać, młodemu grozi przykra niespodzianka.
Chciałbym zebrać wszystkie przepisy i prawidła, żeby zabawa mogła być bezpieczna, ale czy można przewidzieć?
Nie wolno deptać trawników, ale co zrobić, jeśli w gonitwie jedyny ratunek właśnie przez trawnik?
Nie wolno łamać krzewów, ale czy zerwana gałązka, jeśli potrzebna bardzo, wyrządzi szkodę? — Niestety tak. — Ogrodnik wtedy obcina gałęzie, gdy jeszcze soki nie krążą w drzewie, a w lecie złamać gałązkę, nawet listek, — to skaleczyć boleśnie roślinę — przyjaciela.
A największa krzywda — nacinać korę. Kora jest nietylko skórą ale odzieżą, chroni przed żarem i chłodem, osłania przed zarazą i robactwem, wilgotny sok, jak krew wycieka; — okaleczone rosnąć będzie, jak chore dziecko.
Nieuporządkowana jest sprawa hałasu. Czy krzyk potrzebny? — Nie wiem. — Nie wszyscy hałaśliwie się bawią — to wiem.
Raz na wsi na kolonji byłem w kąpieli z chłopcami. Krzyczał jeden, wołał kogoś ze środka rzeki. Nie rozumiał, że wołany słyszy swe imię, tylko nie chce się odezwać, nie chce do niego przyjść. Naprawdę niemiły był ten krzyk jednostajny wśród łagodnego gwaru. Żeby się nie gniewać, zacząłem liczyć, ile razy powtórzy wołanie: trzydzieści sześć razy, przenikliwie, natrętnie, jedno imię wykrzykiwał.
— Obrzydliwe, wrzaskliwe dzieciaki, — powiedziała do swej towarzyszki jakaś pani, która siedziała w pobliżu na piasku.
— Tylko jeden krzyczy — powiedziałem. Dziewiętnastu kąpie się spokojnie.
— Swoje uwagi zechce pan zachować dla siebie, mruknęła obrażona.
Dorośli nie są przyzwyczajeni, by się do nich wtrącał ktoś obcy. Nie lubią.