Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część II/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poeta i świat
Część Część II
Rozdział XIX
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.
Rozmaitości.

Nie wiesz, jako niewdzięczna miłość sercu boli?
Kochanowski, Fraszki II.
Teraz możesz leliją piękny włos otoczyć.
Teraz możesz zaśpiewać, teraz w tańcu skoczyć.
Po chwili przyjdzie starość —
Kochanowski, Fraszki II.

Korzystał też ze znajomości Alfred, bo od tej pierwszej ceremonjalnej wizyty zacząwszy, prawie co dzień bywał w Wasilkowie. Ojciec jego za rozbitą porcelanę odesławszy daleko piękniejszy serwis, czasem także z nim, dla popisania się tym drogim synkiem, przyjeżdżał, ale najczęściej Alfred sam konno przybywał.
Łucja żywa, pojętna, zgadująca jego myśli, dowcipna jak on, bardzo mu się podobała, on także bardzo jej się podobał. Tak to zawsze bywa. A Gustaw częściej nad książkami lub w zadumianu nad rzeką niż w salonie, zostawiał im zupełnie wolne do wszystkiego pole, z początku do opowiadań z podróży, potem do niemniej zajmujących rozmów o różnych rzeczach, które równie w domu widzieć można, jak za granicą. Ale z początku przynajmniej nie było żadnej złej myśli w postępowaniu Łucji, chciała się tylko podobać jemu, jak każdemu, zyskać pochwały, zadziwić, odurzyć, wszystko to w najniewinniejszym sposobie. Wszak tysiące kobiet robi toż samo bez żadnego celu. Alfred zaś, którego Francja popsuła, wziął to zupełnie z innej strony: zaczął udawać zakochanego i rozpoczął romans formalny od wejrzenia do ściśnienia ręki, od ściśnienia ręki do westchnień, od westchnień do rozmowy dwuznacznej, potem do wyraźnej, potem do listów! A wszystko to beż żadnej zapewne złej myśli! Łucja widziała w tem tylko chwilową zabawę, której była głodna; w listach szukała tylko niby opisów podróży, a jeśli czasem do opisu wmięszało się coś ubocznego, jaki epizod sentymentalny, jaki mistyczny wykrzyknik, apokaliptyczne zapytanie: brała to w prostocie ducha za naśladowanie Sterna lub jakiego nieznajomego autora. Lecz powoli z listów znikły zupełnie opisy, a ich miejsce przywłaszczyły zwykłe miłosne wykrzykniki, protestacje, et caetera. I to jeszcze nie zdawało się jej bardzo strasznem. — Bawi się — myślała sobie — i ja się bawię, jest przynajmniej jakiś interes w życiu, zaczęła odpisywać na listy, bardzo dowcipnie, bardzo wesoło. A Gustaw naturalnie o tem nie wiedział, bo czyż można takiemi drobnostkami biednego męża trudzić skłopotaną głowę — potem! cóż mu do tego?? — Trwało to kilka miesięcy bez przerwy z obustronnem zadowoleniem. — Mylę się z jenostronnem tylko, bo Alfred żądał od listów dojść do pocałunku i t. d., był to bowiem człowiek regularny, który każdą rzecz lubił doprowadzić do końca. Ale Łucji już się zdawało, że na listach wszystko się było skończyć powinno, i tak skończywszy, była zupełnie z siebie kontenta, czysta na sumieniu i spokojna jak anioł w raju! Co się tyczy Gustawa i przysięgi małżeńskiej, zdawało jej się, że ich w niczem nie obraziła i była niewinna — bo któż przysięga u ołtarza, że nie będzie czytał i pisał listów? — oczywiście, to nic nie stanowi. Co się tyczy serca, to od przysiąg i woli nie zależy, a zatem Łucja, choć jej wędrownik głowę zawrócił, chociaż utrzymywała z nim tajemną korespondencję, czuła się całkiem czystą i niewinną. Mąż ani to przeczuwał, ani o tem wiedział, zupełnie jak ów przesławny matematyk z Fraszek Kochanowskiego, on sobie czytał, pisał, dumał, rozmawiał i zostawiał ich dwoje sam na sam w sali, na przechadzce, w polu, w lesie, zupełnie spokojny, myślą i sercem na drugim świecie. Nieraz Alfred pozwalał sobie w oczy żartować z niego, kończąc żarty obłudnym uśmiechem, uściskiem i spojrzeniem na żonę, nieraz dotkliwiej jeszcze szydził z jego oziębłości przed Łucją.
— Powiedz mi Pani — mówił do niej — czy można żyć z człowiekiem, który o nas nie myśli i nie dba o nas, który żyje na drugim świecie, żyje dla siebie, nie troszcząc się o resztę i towarzyszkę życia zostawując samą jednę na ziemi. Ja na miejscu pani, za wolnegobym się od wszystkich obowiązków uważał; kiedy jedna strona łamie przysięgę, druga nie może jej dochowywać bez dziwacznej śmieszności.
Łucja udawała, że nie rozumie, a Alfred mówił dalej:
— Pani musisz się nudzić śmiertelnie w domu, kiedy nikogo niema?
— Mam książki.
— Te nie zawsze wystarczają.
— A potem, Pan tak często przyjeżdżasz, chociażbym chciała, nie mam czasu się nudzić.
— Bardzo dziękuję — odpowiedział wędrowiec ze swoim wiecznym uśmiechem — lecz proszę mi wytłumaczyć, czy to ma znaczyć, żebym rzadziej bywał?
— Chyba częściej, jeśli się tylko Pan nie nudzi, robiąc taką ofiarę dla prostej wieśniaczki.
— Arkadyjskiej chyba! — dodał Alfred ze zmyślonym uśmiechem, gdyż w istocie w jego duszy nie było żadnego przywiązania do Łucji, tylko kaprys chwilowy. Nudził się na wsi Paryżanin i miał sobie za obowiązek sumienia odpowiedzieć uprzedzającemu obejściu się Łucji, które za wyzwanie uważał. Człowiek ten, jak wszyscy prawie ci, co świat obleciawszy, wracają znudzeni i niekontenci z siebie do rodzinnego kąta, serce swoje po kawałeczku zostawił w Rzymie, Neapolu, Florencji, Wenecji, Paryżu, Londynie, u tancerek, starych księżn i księżniczek i gorzej jeszcze! Bardzo uświatowiony, grzeczny, oświecony, z pamięcią zadziwiającą, ze smakiem do literatury i sztuk nabytym dla mody, był to jeden z tych ludzi, którzy mają powierzchowność niepospolitych, a w istocie ani talentu, ani zdolności; — jeden z tych ludzi, którym natura dała dar naśladowania, którzy napatrzywszy się i nasłuchawszy, przejmują myśli, ton, rozmowę osób wyższego sposobu widzenia i talentów. Ten rodzaj ludzi to ma w sobie osobliwego, że nic własnego nie mając, a cudzem żyjąc tylko, pewną ilość myśli cudzych przywłaszczywszy, czas jakiś łatwo oszukać może pozorem wyższości swojej, lecz gdy się ten zasiłek wyczerpie, wracają znowu do tego, od czego zaczęli, i oszukaństwo ich na jaw wychodzi. — Alfred był wcale miernym człowiekiem, ale Łucja, której zręcznie pochlebiał, w jego dowcipie i połatanych wiadomościach daleko większą wiarę kładła, niż w Gustawie, który więcej milczał, nie tak połyskiwał i często nim co powiedział, szukał długo po głowie, żeby się nie omylić. Alfred zaś miał gotową odpowiedź na wszystko, sąd o wszystkiem, jeśli czego dobrze nie wiedział, ganił niemiłosiernie, wynajdował jak mógł najosobliwsze zdanie, i uderzając niem niespodzianie, zamazywał oczy mniej świadomym. Nie darmo powiedziano: więcej jeden osieł zaprzeczy, niż stu filozofów dowiedzie; tak samo się dzieje z pochwałą i naganą. Łucja tego oszukaństwa, tej szarlatanerji nie dostrzegła, — ale Gustaw orlem okiem spojrzawszy na niego, znał go od pierwszego wieczora, nie widział tylko potrzeby wynurzenia swego zdania przed żoną, tem bardziej, że ona go zawsze chwaliła, i że stąd powstaćby mógł spór nowy, jakich już aż nadto bywało.
Szło więc wszystko tak, jakeśmy powiedzieli. Łucja czytała listy Alfreda i odpisywała na nie, Gustaw o tem nie wiedział, a oni oboje zimni, wcale nie zakochani, z różnych powodów przyczepili się do siebie. Łucja przez nienasyconą próżność kobiecą, dla dodania interesu życiu swemu wiejskiemu, Alfred przez osobliwszy punkt honoru, który wielu jemu podobnym nie daje spokojności, póki nie spróbują szczęścia u każdej spotkanej kobiety. Tą drogą oboje dalej zajść mogli, niż chcieli, gdy ślepo szli zaufani, że zawsze czas będzie pokłócić się, pożegnać i cofnąć. Tymczasem oczy wszystkich zwrócone były na nich. Na wsi i w małem miasteczku wszyscy widzą co kto robi, domy są przeźroczyste, a słowa mają echa o cztery mile na około; — całe więc sąsiedztwo z przestrachem szeptało w niebytności panienek w pokoju, że pani Łucja oczarowała Alfreda, mszcząc się za panny, które przywilejem swego stanu pierwsze miały do niego prawo. Szeptali mężczyźni, że pan Alfred stał się przyjacielem domu Gustawa, śmiano się po cichu, dziwaczne robiąc domysły.
— On ich rozwiedzie pewno... — mówiły matrony.
— Wczoraj koło północy wracał stamtąd — dodawał stary sąsiad z przekąsem, stary sąsiad gaduła, który także nie raz po północy wracał z pod sąsiedniego folwarku.
— Pozawczoraj — mówiły po cichu w kątku panienki jedna do drugiej z tym anielskim uśmiechem, który u nich wszystkiemu, nawet obmowie towarzyszy; — pozawczoraj byli razem sami jedni na przechadzce!
Horrendum! — wrzasnął, podsłuchawszy pan Perełka, który zawsze mścił się za swoje bajki na Gustawie — mam ja w kieszeni gotową już na nich krytykę.
— Nie krytykę, ale satyrę, — mów proszę — odezwał się Kryptoped. — Krytyka jest na książki, satyra na ludzi.
— To wszytko jedno!
— Nie jedno!
I jak zawsze zaczęła się odwieczna kłótnia o krytykę i satyrę, kończąc się na słowniku Lindego, w którego jednym tomie obu tych wyrazów nie było.
Ojciec Alfreda nareszcie zaczął się marszczyć na częste syna podróże.
— Mówią — przestrzegał go, — że ty się umizgasz do pani Łucji, to zgorszenie! Juściż ich rozwodzić nie mylisz? to szalenie drogo kosztuje, daj temu pokój!
— A gdzież tam! papo! co też ludzie plotą! — odpowiadał Alfred ze śmiechem. — Ja do Gustawa jeżdżę, nie do niej; któż to znów takie domysły robi!
— Chyba, że tak! chyba! no! no! — mówił ojciec i na tem się kończyło.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.