Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część II/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poeta i świat
Część Część II
Rozdział XX
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.
Perełka.

.... ale zły towarzysz,
Odejmie wszystko, że troski w pół wieka
Zgryzą człowieka?
Kochanowski, Ks. II. X.

Jednego poranka pan Perełka, ów to bajkopis i literat powiatowy, który nosił zawsze w kieszeni płody nieśmiertelne swojego genjuszu, dosyć rzadki gość w Wasilkowie, przyjechał parokonnym wózkiem.
Zastał tylko samą panię w salonie, która dosyć w złym humorze, milcząca, chociaż zwykle bardzo z niego lubiła żartować, na ten raz tylko siedzieć go prosiła.
— A Jegomość Dobrodziej? — zapytał Perełka z uśmiechem i wyprężeniem, zwykłem tym wszystkim, którzy mówią jeszcze Jegomość Dobrodziej.
— Mój mąż musi być u siebie.
— Nie możnaby go odwiedzić?
— Myślę, że można! — odpowiedziała Łucja, rada, że mu naśle na głowę sto i oko bajek, które mu strują czas do obiadu.
— Więc idę.
— I owszem, proszę — odpowiedziała gospodyni. Siadła czytać, a gość poszedł na górę. Przede drzwiami otarł nogi, pogładził czuprynę i gębę, chrząknął dla oznajmienia i puknął.
— Czy można?
— Któż tam? — zapytał Gustaw ze środka.
— Najniższy sługa — odpowiedział Perełka uchylając drzwi. — Może przeszkadzam?
— Proszę! — rzekł Gustaw rzucając książkę, z którą siedział u komina i wyciągnął krzesło. Literat obejrzał się po gabinecie książkami ubranym, w którym porozrzucane foljanty i drobniuchne leżały książeczki, oblizał się i rzekł z westchnieniem:
— Co to za szczęście mieć tyle książek!
Że tym sposobem zwykle zaczynają ludzie, którzy ich chcą pożyczyć, Gustaw spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
— Jakże szanowne zdrowie Pańskie?
— Jestem zdrów.
— Mocno mnie to cieszy.
— Jeźlibyś Pan przypadkiem miał mi czytać swoje bajki — rzekł Gustaw po chwili — to proszę zaczynać, bo istotnie trochę jestem zatrudniony.
— Nie... dziś ich z sobą nie wziąłem — rzekł Perełka, macając się po kieszeniach i wyjmując tylko jakiś zwitek — to są tylko powinszowania. Tak! Czy znajome Panu to:
„W dzień twego imienia“.
— Słyszałem kilka razy.
— A drugie:
„O dniu szczęśliwy co...“
— I te.
„A w dzień nowego roku?“
— Także. — Perełka wszystko schował do kieszeni, obejrzał się i przysunął krzesło.
— Ale ja tu nie z tem przyjechałem do pana Dobrodzieja.
— No, a z czemże?
— Prawdziwie — rzekł literat — trudno mi przyjść do tego... jest to bardzo delikatna materja... lecz...
— Może chcesz pieniędzy?
— Jeźli łaska, to je wezmę — podchwycił prędko, kłaniając się literat — ale to jeszcze nie to.
— A cóż takiego?
— Prawdziwie... powierzono mi tak trudne do wykonania dzieło, ufając moim zdolnościom, że istotnie...
— No, no, mów, cóż to jest?
— Gdybyś się Pan nie gniewał?
— Ja się nigdy nie gniewam.
— Nigdy!! proszę ja kogo! a nigdy! hm! ale bo to widzisz Pan Dobrodziej, tak...
— Proszę mówić, na cóż te ceremonje, no, no, bardzo proszę.
— Jest to interes tyczący się Pana Dobrodzieja więcej niż nas wszystkich, mówię nas, gdyż to, co będę miał honor powiedzieć, jest w imieniu całego sąsiedztwa, które obrało mnie za pośrednika do WP. Dobrodzieja, znając od lat tylu moje poświęcenie obywatelskie, iż zawsze byłem gotów służyć każdemu...
— Powinszowaniem — pomyślał Gustaw w duchu.
— Otóż Mości Dobrodzieju! Sąsiedztwo w imieniu mojem, to jest ja w imieniu sąsiedztwa, śmiem WP. Dobrodzieja przestrzec, iż różne uwłaczające Jego honorowi pogłoski zaczynają krążyć o...
— Naprzykład? — zawołał śmiejąc się Gustaw i dumnie podnosząc głowę. — Cóż to jest?
— To jest, to jest, jeszcze nic — odpowiedział Perełka trochę przelękniony — ale unikając złego przykładu, jak mówi pani kasztelanowa, dla młodych osób i zapobiegając gawędom niesłusznym, któreby stąd urosnąć mogły...
— Cóż? gadaj!
— Śmiem przestrzec WP. Dobrodzieja, że pan Alfred nadto często i w podejrzanych godzinach tu bywa.
Gustaw porwał się gniewnie, jakby go dopiero w tej chwili myśl okropna uderzyła.
— Któraż to jest ta podejrzana godzina? — zawołał — i co komu do tego, że czytamy razem i bawię się długo w noc, że pan Alfred będąc moim przyjacielem bywa u mnie?
— Ale, bo... kiedy Pana niema w domu, obserwowano...
— Ja zawsze jestem w domu — odpowiedział Gustaw tupiąc nogą. — Wiesz Pan, że taka przestroga zasługuje na dobrą naukę przez wdzięczność? kawał Pańskiego nosa powinienbym mu uciąć na pamiątkę, żebyś się w cudze sprawy nie mięszał... Powiedz to WPan tym głupcom, co go tu przysłali. — Perełka już był u drzwi i nie czekając, aż go wypchną, sam uciekł, ruszając ramionami i mówiąc sam do siebie:
— Kalkulowałem na obiad! tfu! trzeba mu to było powiedzieć po obiedzie! Gdzież teraz będę jadł obiad, chyba u kasztelanowej!
Na korytarzu spotkała go Łucja biegnącego.
— Nie! nie... upadam do nóg, bardzo się spieszę, bardzo mi pilno! upadam do nóg! — odpowiedział Perełka, lecąc co tchu do bryczki.
— Cóż to jest? — pomyślała Łucja — muszę pójść zapytać Gustawa. I śmiejąc się poszła na górę... Otworzyła drzwi... Gustaw chodził blady po pokoju, włosy miał najeżone, oczy iskrzące.
— Cóż ci jest? — zapytała Łucja — chory jesteś, musiałeś temu biednemu Perełce co przykrego powiedzieć, bo uciekł stąd jak szalony. — Gustaw uśmiechnął się szydersko w milczeniu, Łucja poprawiła drewka na kominie, spoglądając na niego z ukosa. Po chwili głębokie westchnienie zakończyło dumanie Gustawa, rzucił książkę o ścianę i upadł na kanapę.
— Cóż ci to jest?
— Nic — odpowiedział, prowadząc ręką po czole zlanem zimnym potem. Milczeli.
— Gdybym ja był twoją żoną a ty moim mężem, Łucjo — Łucja wlepiła w niego oczy — i gdyby do ciebie przyjechał ktoś w imieniu sąsiedztwa, moralności i t. d. prosić cię, abyś uważała na prowadzenie twojej żony, na wizyty nocne jakiegoś młokosa... cobyś na to powiedziała? — Łucja osłupiała.
— To potwarz!
— Tak się spodziewam... i chciałbym temu wierzyć, a jednak całe sąsiedztwo cię potępiło... oto przyczyna, dla której nikt już u nas nie bywa. Alfred podły lub głupi, skompromitował mnie i ciebie. Powiedz mi, po co on tu przyjeżdżał wieczorami, na coś go bezemnie przyjmowała?
— Nudząc się całe życie sama jedna, wszak przynajmniej z ludźmi gadać mogę, myślałżeś mnie zamknąć w klasztorze?
Gustaw oparł głowę na ręku.
— Rozumiem — rzekł po chwili łagodnie i zimno — rozumiem... — odwrócił się od niej, wziął jakąś książkę z ziemi, poprawił drewka na kominku, siadł i udawał, że czyta. Łucja wyszła, widząc jego milczenie; niespokojna, zgryziona, pierwszy raz dopiero postrzegłszy, że w niewinnej myśli zatruła życie Gustawowi, i straciła dobrą sławę, nieodzyskaną.
Na dole spotkał ją Alfred, który jak zwyczajnie, przyjechał z nią ranek przepędzić.
Bon jour? comment ca va t’il? — Łucja zawstydziła się tą poufałością, która się jej raz pierwszy obrażającą wydała, wyrwała mu rękę, którą chciał uścisnąć i milcząc, wbiegła do salonu.
— Cóż to jest? co za zmiana?
— Mała rzecz — odpowiedziała uśmiechając się — zostałam tylko oskarżoną przed mężem z Pańskiej przyczyny, mam w domu niepokój! Sąsiedzi tak byli troskliwi o mnie, że o częstych odwiedzinach Pańskich z przekąsem memu mężowi znać dali. — Alfred wielkie oczy zrobił i zląkł się.
— Któż to?
— Perełka.
Porwał za kapelusz. — Ja mu kości pogruchocę, ja go ubiję!
— Toby jeszcze dopomogło obmowie, proszę się już przynajmniej nie mięszać. — I Łucja chodziła po sali zakłopotana, łamiąc ręce i narzekając. Alfred stał, zagryzając usta i gnąc kapelusz w ręku.
— Czy mogę się widzieć z panem Gustawem?
— Któż broni — odpowiedziała zimno.
— Więc idę — rzekł stojąc na miejscu.
— Idź Pan. — Poszedł.
Gustaw siedział i płakał jak dziecko, czerwone miał od łez oczy; nie wiedząc, że Alfred już był o wszystkiem uwiadomiony, zaczął się skarżyć na katar.
— Wiem wszystko — rzekł Alfred, chcąc przystąpić do rozwiązania. Gustaw spojrzał na niego z pogardą.
— Wiesz wszystko — rzekł — więc.., bądź zdrów!
— Jakto?
— Spodziewam się, że tu więcej nie będziesz.
— Wypędzasz mnie?
— Sam się powinieneś wypędzić, widząc, ile nas twoja znajomość kosztuje.
— Lecz to się da naprawić.
— Wszystkie naprawiania na nic się nie zdały. Jeźli tego nie zrobisz, smutno mi będzie wypchnąć cię za drzwi, lub oknem wyrzucić.
— To groźba?!
— Nic innego.
— Pojedynek więc...
— Tego głupstwa nie będzie — rzekł Gustaw — popsułbym gorzej jeszcze swoją sprawę.
— Jakto? odmawiasz mi satysfakcji?
— Jedynej, jaką dać mogę, nie odmawiam — odpowiedział Gustaw zimno i wziąwszy go za kołnierz szamocącego się i krzyczącego, wypchnął za drzwi. Potem usiadł przy kominie, wziął książkę i płakał nad nią.
Burcząc i łając Alfred zbiegł ze schodów, siadł na konia i pojechał. Nazajutrz ojciec mówił, że się wybrał na nową podróż do Szwecji.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.