Pokwitowanie o północy/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Statek.

W kilka chwil później, Georgiana, Frania i lord Jerzy zeszli się u wrót parku. Przez te parę minut, których lord Montrath potrzebował dla zrzucenia rannego ubrania i przywdziania spacerowego, Frania miała czas pomówić z przyjaciółką i usilnie starała się uspokoić obawy młodej kobiety.
Frania była z początku bardzo przestraszoną opowiadaniem Georgiany. Kilka szczegółów tej dziwnej historyi dało jej do myślenia; zbrodnia wydawała się jej prawdopodobną, drżała na myśl o pogróżkach tej tajemniczej kobiety, która tak zapamiętale prześladowała jej przyjaciółkę. Ale Frania uległa temu wzruszeniu wbrew własnemu rozsądkowi i oburzała się przeciw samej sobie, iż mogła dojść do podobnego przekonania.
Przypominała sobie, iż Georgiana będąc małą dziewczyną, już lubiała tworzyć romanse. Codzienne życia dzieje układała dramatycznie i przyodziewała w tajemnicze szaty, najpospolitsze wypadki.
Miała szczególniejsze powołanie do przyozdabiania rzeczywistości. W wysokim stopniu posiadała owo romantyczne usposobienie, tak rozpowszechnione wśród Angielek. Żyła umyślnie w sztucznej atmosferze, urządzała świat jak teatr, ustawiając z wielką zręcznością dekoracye i akcesorya. Frania wiedziała to dobrze.
Nie chciała jednak występować otwarcie, przeciw temu co nazywała fantazyą Georgiany; pocieszała ją łagodnemi słowami, przyrzekła jej szczerą pomoc i powoli uspokoiła ją.
Przybycie męża oddziałało pomyślnie na usposobienie milordowej Montrath.
Gdy Frania ujrzała lorda Jerzego, przyszła jej do głowy pewna myśl, nie mająca związku z jej przyjaciółką. Przybyła do Montrath z pewnym zamiarem, który na chwilę zapomniany, stawał jej znowu w pamięci.
Lord Jerzy miał wielkie wpływy, a Frania chciała ocalić tego szlachetnego starca zagrożonego wyrokiem śmierci przez sędziów w Galway, a który był ojcem Morrisa Mac-Diarmida.
Lord Jerzy uprzejmie powitał obie panie. Ucałował rękę Frani, następnie Georgiany i podał im oba ramiona.
Weszli w cieniste aleje parku. Milord był w czułem usposobieniu, Georgiana mile przyjmowała jego zaloty i przechadzka odbywała się wesoło, wśród ogólnej harmonii. Frania już sobie wyrzucała swoje chwilowe obawy i obiecywała sobie niedawać więcej wiary podobnym komedyom. Słuchając opowiadania Georgiany, wyrobiła sobie o milordzie tak fałszywe wyobrażenie, iż nieruchoma twarz jego wydała jej się teraz pełną dobroduszności. Nabrała do niego tyle zaufania, iż po półgodzinnym spacerze, odważyła się przedstawić mu swoją prośbę tyczącą starego Milesa Mac-Diarmida.
Lord Jerzy, usłyszawszy to nazwisko stracił odrazu uśmiech, który go nie opuszczał od czasu wyjścia z pałacu. Spojrzał się ukradkiem na Franię i spuścił oczy.
— Powiadają, iż popełnił on zbrodnię, — rzekł z cicha.
— On jest niewinny! — zawołała Frania z uniesieniem.
Georgiana, nieuprzedzona o niczem, przyglądała się przyjaciółce ze zdziwieniem. Lord Jerzy miał już czas przyjść do siebie i uśmiechnął się znowu.
— Zapewne, — rzekł, — panna Roberts jest doskonałym sędzią, ale nie spodziewałem się nigdy usłyszeć podobnej prośby z ust siostrzenicy p. Jozuego Daws.
Frania zarumieniła się mocno, lecz nie spuściła oczów.
— Mój wuj spełnia obowiązki przywiązane do jego posady, — rzekła, — a zdaje mi się, iż właśnie ta posada uprzedza go niekorzystnie względem każdego oskarżonego. Ale byłam obecną badaniu tego starca milordzie; widziałam, iż nie ma przeciw niemu żadnych dowodów i przychodzę cię błagać....
— Jeżeli nie ma dowodów, — przerwał Montrath, — to nie będą mogli go skazać.
Frania zasmuciła się.
— Wiesz równie dobrze jak i ja milordzie, iż sprawiedliwość ludzka mylić się może. Mój wuj zapewnia, iż ten starzec zostanie skazany na śmierć.
Montrath zamilkł. Siedli wszyscy troje na ławce z darniny. Georgiana zajęta sobą słuchała tej rozmowy z roztargnieniem, nie biorąc w niej udziału.
Od chwili gdy wymieniono nazwisko Mac-Diarmida, Montrath miał oczy spuszczone; widać było zakłopotanie w całej jego osobie, zdawał się zastanawiać i wyglądał jak człowiek nie wiedzący co począć.
— Proszę cię Georgiano, — szepnęła Frania do ucha przyjaciółki, — przyjdź mi z pomocą i wstaw się za mną.
— Czemu cię to tak obchodzi? — zaczęła pytać milordowa cichym głosem.
— Proszę cię! — przerwała jej Frania.
Georgiana nie mogła się dłużej wahać.
— Milordzie, — rzekła, — jeżeli moje wstawienie się ma w twych oczach jaką wartość, to i ja cię proszę o to zarówno jak panna Roberts.
Montrath spojrzał się na nią z uśmiechem i bez żadnego zakłopotania:
— Czy jesteś pani również przekonaną o niewinności podsądnego? — zapytał wesoło.
— Frania jest moją najlepszą przyjaciółką, — odpowiedziała Georgiana, — jej życzenia są mojemi.
Montrath ucałował rękę młodej kobiety i wstał z ławki.
— Z największą chęcią, — rzekł, zwracając się uprzejmie ku Frani, — uczynię wszystko co tylko może być przyjemnem pannie Roberts. Wstawię się niezawodnie za tym biednym człowiekiem, zaleconym mi przez tak piękne protektorki, solennie to przyrzekam.
— Dzięki ci milordzie! — zawołała Frania, nie umiejąc już wstrzymać słów wdzięczności, — niech cię Bóg błogosławi za nadzieję, jaką mi się cieszyć pozwalasz.
Montrath miał już na ustach pytanie i Georgiana podzielała jego ciekawość; ale pod tym względem dyskrecya Anglików jest godną naśladowania. Zamilkli oboje; Montrath ukłonił się grzecznie, a Georgiana ukradkiem tylko badała fizyognomię panny Roberts.
Ta w głębi duszy nie posiadała się z radości; przyrzekła Morrisowi, iż ocali jego starego ojca i napół już dotrzymała przyrzeczenia.
Obie kobiety wstały też i Montrath poprowadził je znowu wśród alei parku, kończąc rozpoczętą przechadzkę. Gdy uszli ze sto kroków, wychodząc z po za gęstego klombu, ujrzeli naraz wspaniały krajobraz, całą zatokę Kilkerran z jej niezliczonemi wyspami.
Wzrok ich obejmował przestrzeń pomiędzy wyspą Masson i portem Galway. Wszędzie na około widzieli białe żagle łódek płynących po zatoce.
Wśród tych statków, jeden największy i najbliższy nieb, zdawał się płynąć ku przylądkowi Ranach-Head, osłoniętemu drzewami. Był to statek żaglowy, którego maszty przyozdabiały flagi z barwami Rappelu. Lord Jerzy zmarszczył brwi i przyłożył lornetkę do oka.
— Zuchwałe łotry! — mruknął, — gotów jestem przysiądz, iż to Daniel O’Connell odbywa przejażdżkę po morzu.
Obie kobiety zwróciły jednocześnie oczy na statek, który szybko płynął i przechylał się zlekka poruszany łagodnym wiatrem.
Daleko był jednak jeszcze i na pokładzie można było rozpoznać tylko niewyraźne kształty przybywających osób.
— Jeżeli chcecie panie przyjrzeć się temu bliżej, — rzekł Montrath, — pójdziemy na przylądek i zaczekamy aż statek przypłynie. Jednocześnie pani milordowa, będziesz mogła przyjrzeć się ruinom starego zamku Diarmidów, najpiękniejszemu klejnotowi twych posiadłości.
— Tym ruinom, które widać z mojego okna? — zapytała Georgiana, a głos jej zadrżał zlekka na wspomnienie nocnego przestrachu.
— Tak jest — odpowiedział lord, — są to starożytne szczątki potęgi naszych poprzedników. Właśnie panno Roberts, ten starzec, dla którego prosiłaś łaski przed chwilą, jest potomkiem dawnych panów Diarmidów. Była to kiedyś bardzo słynna rodzina.
— I nic nie zachowała z dawnych bogactw? — zapytała Frania.
— Kolonię złożoną z siedmiu akrów na stokach gór Mamturh, — odpowiedział lord.
Słowa te wypowiedział tonem zwykłym i obojętnym. Montrath sam sobie nie zdając z tego sprawy, streścił całą historyę wielkich rodzin irlandzkich. Ale w tym upadku niegdyś królewskich dynastyi, nie widział dla siebie żadnego ostrzeżenia, potomkowie królów zeszli na biednych rolników, on zaś syn zdobywców posiadał rozległe włości.
W jego przekonaniu było to zupełnie sprawiedliwem.
Frania zamilkła. Piękną swą główkę spuściła na piersi w zamyśleniu. Pozostała nieco w tyle puściwszy o kilka kroków naprzód Jerzego i Georgianę, którzy szli wśród lasu ku szczytowi Ranach. Była zadumaną, jej prośba została przychylnie wysłuchana przez lorda Montrath i czuła za to do niego wdzięczność w głębi serca; dziwiąc się, iż mogła przez chwilę przypuszczać, że człowiek tak litościwy ma zbrodnię na sumieniu.
Ścieżka wązka i górzysta często zakręcała się nagle. Frania co chwila traciła z oczów lorda Jerzego i jego żonę, którzy przez cały czas pozostawali sam na sam. Rozmawiali z sobą wesoło. Frania kierowała1 się ich głosem i w panującej między niemi harmonii, widziała tylko jeden dowód więcej szaleństwa Georgiany, która w tej chwili nie myślała zaiste o tragicznej scenie, odegranej przed przyjaciółką.
Pomiędzy drzewami można już było dojrzeć z jednej strony nowoczesny pałac Montrath, a z drugiej czarne i porysowane mury zamku Diarmidów.
— Jakie to ponure i wspaniałe! — rzekła Georgiana, zwalniając kroku by się doczekać Frani.
Gdy się złączyli i wyszli z parku, obie kobiety stanęły zachwycone wspaniałym widokiem starego zamczyska.
— Chodźcie panie, — rzekł Montrath, — będziemy później podziwiać te piękne ruiny, dzięki którym wszyscy archeologowie londyńscy, uważają mnie za najszczęśliwszego z właścicieli ziemskich na świecie. Jeżeli się spóźnimy, statek przepłynie na drugą stronę przylądka i nic nie zobaczymy.
Poszedł wraz z towarzyszkami wzdłuż ruin, obchodząc zamek dokoła by się dostać na kraj przylądka. Gdy przechodził koło jednej z wież, spostrzegł zastawę zbitą z kilku desek, mającą zastępować od dawna nieistniejące drzwi.
— Widać, iż pałac Diarmidów znalazł lokatora, od czasu mego ostatniego pobytu! — rzekł sam do siebie.
Pchnął nogą zastawę, która wytrzymała uderzenie nie rozsypawszy się. Widząc, iż jej nie poradzi, poszedł dalej.
Nie wiedział, iż odkrył przypadkiem mieszkanie biednego Pata, który w owej chwili całemi siłami pracował nad piłowaniem szosy w bagniskach Galway.
Lord Montrath widocznie nie wiedział o wszystkiem co się dzieje w jego posiadłościach, kiedy siedziba Pata wśród ruin zamku była mu nieznaną.
Prawdopodobnie nie słyszał też nic o owym strasznym potworze, którego Pat miał obowiązek pilnować i żywić, a o którym poczciwi ludziska z Connemara mówili, iż go lord Montrath każe chować na zagładę katolików.
O kilka kroków dalej, lord Jerzy ujrzał resztki stosu i niedopalone jeszcze zgliszcza. Tym razem bez namysłu odgadł zkąd takowe powstały i przypomniał sobie owe czerwone ognisko, które dojrzał poprzedniej nocy ze swego pokoju, podczas rozmowy z administratorem Crackenwell.
— Zaprawdę, — pomyślał sobie, — doskonałą myśl poddała mi panna Roberts. Wstawię się za tym starcem siedzącym w więzieniu w Galway. Jeżeli zdołam go ocalić, to synowie jego, którzy pozują na szlachetnie urodzonych, będą mnie strzedz i szanować, jak jednego ze swych biskupów!
Wyszli wreszcie po za obręb zamczyska i wspaniały ocean ukazał się u ich stóp.
Frania i Georgiana aż krzyknęły z zachwycenia. Patrzały na morze z wysokości przylądka Ranach, a wzrok ich obejmował na prawo i na lewo fantastycznie powyginane wybrzeża hrabstwa Connaught. U nóg ich wznosiły się olbrzymie pryzmatyczne kolumny bazaltowych schodów. Na pierwszy rzut oka, widać było tylko morze; najbliższe przedmioty, widziane z takiej wysokości malały i niknęły niemal zupełnie. Jednakże obie młode kobiety dojrzały na piaszczystej części wybrzeża u stóp skał, mężczyznę idącego wolnym krokiem: wyglądał on jak wieśniak z tej okolicy, był odziany w ciemną opończę i szedł wsparty na dużym kiju.
Georgiana, idąca pod rękę z Franią, uczuła, iż serce młodej dziewczyny mocno zabiło. Spojrzała na nią ze zdziwieniem i spostrzegła, iż wzrok jej, bardziej błyszczący niż zwykle, śledzi wciąż za tym wieśniakiem postępującym zwolna ku morzu.
— Otóż i on! — rzekł w tej chwili lord Montrath wskazując palcem na zbliżający się sloop.
Był to rzeczywiście ładny statek, kształtów eleganckich i zgrabnych. Wiatr dął w pochylony żagiel, statek chylił się naprzód, pruł fale z wdziękiem i kierował się tak by ominąć przylądek. Znajdował się w tej chwili zaledwie o ćwierć mili od brzegu. Dosyć wyraźnie można już było rozróżnić majtków ruszających się na pokładzie a wśród nich jakąś kobietę wysokiego wzrostu, giestykulującą żwawo i wydającą, o ile można było sądzić, jakieś rozkazy.
Lord Jerzy nie myślał w tej chwili o szydzeniu z barw Rappela powiewających na maszcie. Nie wymówił nazwiska Oswobodziciela. Skierował lornetę na pokład statku i nie odrywał od niego wzroku. Wesołość jego zniknęła nagle, czoło zachmurzyło się.
— Jak prędko płynie! — rzekła Georgiana, — za dwie minuty będziemy mogli rozpoznać rysy pasażerów.
Lord Jerzy nic nie odpowiedział, stał z zaciśniętemi ustami, a rumiana zwykle twarz jego silnie pobladła.
Frania nie zwracała żadnej uwagi na statki; oczy jej śledziły uparcie za irlandzkim wieśniakiem, który szedł z głową smutnie schyloną i skrzyżowawszy ręce na piersi.
W miarę jak sloop zbliżał się do brzegu, bałwany coraz mocniejsze unosiły go w górę. Zdawało się, iż powinien ominąć przylądek, gdyż nie było przystani w tem miejscu, a liczne skały podwodne, czyniły wylądowanie prawie niemożebnem. Jednakże płynął wciąż w kierunku przylądka, za chwilę już wszelka zmiana kierunku stanie się niemożebną.
Kobieta stojąca na pokładzie miała przy sobie czterech lokai w liberyi, rękę trzymała skierowaną ku brzegowi z rozkazującym giestem.
— Rozbiją się o skały! — szepnął lord Jerzy.
W owych słowach, wymówionych z cicha, przebijała jakby nadzieja.
W tej chwili statek pędzony wiatrem wpływał pomiędzy skały sterczące z morza nad brzegiem.
Za pierwszym ich szeregiem znajdowała się dosyć znaczna przestrzeń, do której fale dochodziły już osłabione.
Na statku zwinięto naraz wszystkie żagle, zarzucono kotwicę i spuszczono szalupę na morze. Do niej weszła owa kobieta z czterema lokajami i z kilkoma wioślarzami.
Brwi lorda Jerzego zmarszczyły się gwałtownie, krew znowu uderzyła mu do twarzy, na której malowało się silne wzruszenie. Wycierał swój binokl, przykładał go do oczów i wycierał znowu. Wzrok jego był jakby zamglony.
— Czy znasz tego człowieka? — zapytała Georgiana Franię, która nie odrywała oczów od idącego zwolna Irlandczyka.
— Tak jest, — odpowiedziała Frania.
Georgiana zabierała się zadać jej inne pytanie, ale uwaga jej zwróconą została w inną stronę, a mianowicie na męża, któremu wyrwało się z ust gniewne przekleństwo.
— Nie rozbili się! — zawołał, ściskając pięście, — niech ich jasny piorun trzaśnie!
Szalupa znajdowała się w tej chwili pomiędzy skałami i była niemal całkiem zasłonięta pianą morskich fal.
Obie kobiety, które dotąd nie widziały jej, krzyknęły z przerażenia.
Od czasu do czasu szalupa ukazywała się wyraźniej i pomiędzy majtkami wiosłującymi zapamiętale, można było dojrzeć stojącą kobietę.
Naraz olbrzymi bałwan uderzył o skały z ogromnym łoskotem i stracono szalupę z oczów.
Lord Jerzy odetchnął głęboko i złożył ręce jakby do dziękczynnej modlitwy, podczas gdy obie kobiety wyciągnęły ramiona i stały nieme z przerażenia.
Radość lorda Jerzego, była krótkotrwałą, chwilę później bowiem szalupa, ominąwszy szczęśliwie ostatnie szeregi skał, dobiła do brzegu.
— Zdawało mi się, iż są zgubieni! — rzekła Georgiana, odetchnąwszy swobodniej.
Lord Jerzy stał nieruchomy. Ci, którzy go znali oddawna, nie widzieli nigdy całkiem bladej jego twarzy, do której krew bezustannie napływała; tym razem jednak był blady jak trup.
Georgiana spojrzała na niego przypadkiem.
— Co ci jest? — rzekła z przerażeniem.
Montrath nie był wstanie odpowiedzieć.
Kobieta ze statku wyskakiwała w tej chwili na brzeg wraz ze swemi czterema lokajami. Lord Jerzy patrzał wciąż na nią błędnym wzrokiem.
Georgiana zwróciła oczy w tę samą stronę i zbladła także. Tchu jej zabrakło.
Szepnęła tylko dwukrotnie:
— To ona! to ona!
I zachwiała się. Frania ją przytrzymała.
I podczas gdy młoda dziewczyna, przerażona tym wypadkiem, pytała przyjaciółkę o powody nagłego przerażenia, Georgiana, wyciągnąwszy zesztywniałe ręce ku wybrzeżu, powtarzała wciąż:
— To ona! to ona! Boże zlituj się nademną!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.