Pokwitowanie o północy/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokwitowanie o północy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Noskowski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La quittance de minuit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Montrath, Georgiana i Frania, znajdowali się na najbardziej wyniosłym i najbardziej wysuniętym szczycie Ranach-Head. Tylko mur oddzielał ich od przepaści, mur wzniesiony w późniejszych czasach niż zamek Diarmid, istniejący już jednak od kilkuset lat.
Lord Montrath znajdował się w odległości kilku kroków od dwóch młodych kobiet. Stał wsparty o parapet, nieruchomy i sztywny jak posąg z kamienia. Na lewo od niego i tak blizko, iż mógł jej dotknąć ręką, wznosiła się zachodnia wieża zamku, występująca po za parapet i zawieszona nad przepaścią.
Frania podtrzymywała wciąż Georgianę.
Młoda kobieta nie odzywała się. Oczy jej, przejęte zgrozą, były wciąż utkwione w to miejsce wybrzeża, do którego przybiła szalupa.
Wieśniak irlandzki idący nad morzem dostrzegł też niebezpieczne położenie szalupy. Podążył natychmiast na ratunek z niesłychaną zwinnością i prędkością. Lecz mimo pośpiechu, gdy stanął nad wodą, fala już przyniosła na brzeg szalupę ocaloną.
Wieśniak zatrzymał się i patrzał na wylądowanie, wsparty na swoim kiju.
Wzrok Frani odszukał go w tem miejscu. Od dawna już, mimo znacznej odległości, poznała była Morrisa Mac-Diarmida.
Lecz w tej chwili musiała się przedewszystkiem zająć przyjaciółką, której stan był opłakany. Frania spostrzegła pomięszanie lorda Jerzego i zrozumiała napół niemą scenę, która się w jej obecności odgrywała.
Usiłowała jednak wątpić jeszcze i wytłómaczyć całe zajście powodami niemającemi żadnego związku z opowiadaniem pani Montrath.
Badała naprzemian to skamieniałą fizyognomię lorda Montrath, to zmienione rysy biednej Georgiany; poczem zwracała oczy na wybrzeże. Kobieta ze statku stała na brzegu ze swemi czterema lokajami w wielkiej liberyi. Twarz jej była piękną, lecz ociężałą i jakby ogłupiałą. Mogła ona mieć około trzydziestu lat wieku. Była wzrostu słusznego i proporcyonalnie zbudowaną.
Ale dla widzów patrzących na tę scenę z góry przylądka Ranach, nabierała ona innego bardziej dramatycznego znaczenia, gdyż to kobieta śmiesznie przystrojona, okryta złotem, brylantami i jedwabiem, była to Marya Wood.
Dwaj lokaje uzbrojeni w szpady szli w awangardzie, a za nią postępowali dwaj pozostali, także z bronią w ręku.
Pomiędzy nimi szła Marya Wood, z głową wzniesioną do góry i wziąwszy się pod boki. Chód jej był chwiejny nieco, mniej jednak niż zwykle, tylko pióro od kapelusza, unoszone wiatrem, nadawało jej wojowniczą minę. Zdawało się, iż idzie na jakąś wojenną wyprawę.
Morris Mac-Diarmid usunął się by jej zostawić wolne przejście. Marya Wood spostrzegła go, rzuciła mu dwie sztuki złota, które Morris zostawił na ziemi.
— Piękny chłopak! — rzekła Marya Wood, — muszę wyjść za którego z tych biedaków irlandzkich, za jakiego tęgiego zucha jak ten tutaj i zmuszę lorda Montrath, by go adoptował i zostawił mu swe prawa dziedziczne.
Uśmiechnęła się na tę myśl i dawała znaki Morrisowi, który jej się przyglądał ze zdziwieniem.
Zbliżała się do stóp góry. Lord Jerzy, który jej na chwilę nie spuścił z oka, był zmuszony, chcąc się jej przyglądać dalej, wychylić się i oprzeć na parapecie.
Frania i Georgiana poszły za jego przykładem. Byli tak troje umieszczeni, jak na ganku i widzieli doskonale wszystko co się u ich stóp działo. Przyglądali się w milczeniu.
W chwili, gdy się wychylili by lepiej widzieć, scena skomplikowała się w dziwny sposób i stała się dla nich niezrozumiałą.
Marya Wood, znudzona milczeniem Morrisa, oglądała się na wszystkie strony, szukając ścieżki mogącej ją wyprowadzić z tego ciasnego wybrzeża. W mózgu jej, rozstrojonym pijaństwem, myśli w ogóle, z wyjątkiem jednej, nie długo trwały. Była ona więcej niż napół waryatką i z całego zdrowego umysłu, zachowała jedynie tyle, ile jej starczyło na dręczenie lorda Jerzego. Na to jedno rozum miała. Nigdy nie zapominała tem, iż mogła sobie wszystkiego z nim pozwalać.
Spostrzegła ścieżkę prowadzącą do pieczary Muyr. Już zapomniała o Morrisie i o szalupie i skierowała kroki w tę stronę.
Lekki szmer dał się słyszeć w blizkości lorda Montrath i zdawał się pochodzić z zachodniej wieży zamku. Lord Jerzy spojrzał się niespokojnie w tę stronę; obie kobiety zwróciły także oczy ku wieży.
Po kilku sekundach jakiś przedmiot okrągły wyleciał z wieży otworem, którego ani lord Jerzy, ani jego towarzyszki widzieć nie mogli.
Przedmiot ten, upadłszy na ziemię, zsunął się najprzód wzdłuż muru, następnie zleciał po schodach Ranach i skacząc z kamienia na kamień, dostał się aż na wybrzeże, gdzie padł u nóg Maryi Wood.
Podniosła go. Był to okrągły owsiany chleb, stanowiący zwykłe pożywienie znacznej części wieśniaków irlandzkich.
— Ha! ha! ha! — zaśmiała się Marya Wood. — Irlandya nie jest tak głodną jak utrzymują, kiedy przechodniom chleb rzuca. Czyż by ci nędzarze chcieli mi dać jałmużnę.
Podniosła oczy aż na szczyt przylądka, nie spostrzegła jednak ani lorda, ani obydwóch pań, których sylwetki ginęły zasłonięte zrębami skał. Widziała tylko olbrzymie kolumny schodów Ranach, które zdawały się podtrzymywać czarną wieżycę starego zamku.
Marya Wood uśmiechnęła się. Zdawało się, iż wie dobrze zkąd ten chleb pochodzi.
— Widać, iż go jej za dużo dają! — szepnęła.
Podniosła chleb i spróbowała go.
— Dobry to chleb zaprawdę, — rzekła.
Chciała go rzucić; ale namyśliwszy się, zwróciła się do Morrisa, stojącego o kilka kroków. Morris nie patrzał na nią. Stał zamyślony ze spuszczonemi oczami. Zdawał się być pogrążonym w głębokiem zadumaniu.
— Niech mnie dyabli porwą, — rzekła Marya, — to piękny chłopiec. Zanim wyjdę za niego, dam mu ten chleb. Hej! Paddy!
Morris nie ruszył się.
— Hej! Patryk! — mówiła dalej pani Wood, — hej! Owen! Wszyscy oni nazywają się Owen, Patryk lub Paddy. Hej! chłopcze! Nie podniosłeś mego złota, bo nie znasz jego wartości, ale musisz znać chleb, chociaż się żywisz kartoflami! Masz, połknij to mój piękny Paddy.
Rzuciła chleb, który padł u nóg Morrisa.
Milord i towarzyszki jego, wychylali się po za! parapet ciekawie przyglądając się tej niezrozumiałej dla nich scenie.
Po ostatnich słowach Maryi Wood, Morris zwrócił się ku niej, lecz nie uznał za stosowne odpowiedzieć. Chleb padając u nóg jego, rozleciał się na dwie połowy, odsłaniając pęczek bielizny, na której były nakreślone jakieś wyrazy. Morris Mac-Diarmid nie spostrzegł tego. Ale Marya Wood krzyknęła z podziwienia i rzuciła się by schwycić swą zdobycz.
Wtedy dopiero Morris zobaczył co ów chleb w sobie zawierał. Marya Wood trzymała już pęczek bielizny w ręku i czytała pierwsze wiersze z widocznem zadowoleniem. Śmiała się, czytała wiersz jeden i śmiała się znowu z całego serca.
„— Morrisie! ach! Morrisie, przybądź mi na ratunek!...“ — rzekła, nie mogąc powstrzymać się od ciągłego śmiechu.
Morris zadrżał usłyszawszy swe imię, a po kierunku wzroku Maryi Wood poznał, iż imię to musiało być napisane na bieliźnie zawartej w chlebie owsianym.
Myśl jego w pierwszej chwili nie sięgnęła dalej, lecz i to wystarczyło dla wzbudzenia jego ciekawości. Cichaczem zbliżył się z tyłu do Maryi Wood, udając obojętnego, by nie zwrócić uwagi lokai, stojących w odległości pięćdziesięciu kroków.
— Jak to my kobiety mamy jednak twarde życie! — mówiła Marya Wood, — i ile przytem rozumu. Oto jedna, która nie miała ani papieru, ani pióra, ani atramentu, ani pudełka i znalazła to wszystko, własnym przemysłem! stworzyła je z niczego!... chociaż ołówek znalazła chyba w kieszeni podróżnej sukni, w którą ją przed wyprawą do Irlandyi przywdziałam. Źle zrobiłam, żem jej nie zrewidowała. Nie można o wszystkiem myśleć. W każdym razie tęga kobietka! Prawdziwie nie wiem, czy jest jedna rzecz w świecie, którąby mężczyźni lepiej od nas potrafili! Pić chyba; lecz ja piję za dwóch mężczyzn.
Morris, zbliżywszy się, spojrzał z po za pleców Maryi Wood. Jednym rzutem oka przeczytał pierwszy wiersz nakreślony na białym szmacie i krzyknąwszy z podziwienia, wyrwał paczkę z rąk byłej służącej.
Czterej lokaje przybiegli natychmiast.
Marya Wood stała czas jakiś w osłupieniu.
— Cóż to? — rzekła wreszcie bez gniewu w głosie. — Pocóż chcesz mi to ukraść, Paddy... czy Patry ku? Widzisz, iż te kawałki płótna są za małe, byś mógł z nich zrobić sobie koszulę. Oddaj mi to mój piękny chłopcze.
— Ta paczka do mnie należy, — odpowiedział Morris, — jak się dostała w pani posiadanie?
Marya Wood podniosła rękę by wskazać na szczyt przylądka, ale spuściła ją natychmiast. Rozmyśliła się. Ociężała twarz jej przybrała nagle podstępny wyraz.
— Ach Paddy! — odpowiedziała, — chcesz wiedzieć zkąd ja ją wzięłam. Pochodzi ona z daleka mój chłopcze! het! het! aż z za morza.... Oddaj mi to mój synu, ma ona dla mnie wielką wartość.
— Ta paczka do mnie należy, — powtórzył Morris.
Marya Wood parsknęła śmiechem.
— Ci barbarzyńcy są uparci jak widzę! — szepnęła. — Słuchaj no Owenie, dam ci tyle pieniędzy, że cały kapelusz napełnisz niemi, tylko oddaj mi tę paczkę i nie zmuszaj mnie, bym cię kazała pokłuć szpadami moich lokai.
Na ten niemy rozkaz lokaje wyjęli bronie z pochew i otoczyli Morrisa. Zagadka stawała się coraz bardziej skomplikowaną dla Montratha i dwóch młodych kobiet. Było to więcej niż zagadką dla biednej Prani, której serce drżało, gdy ujrzała cztery szpady zagrażające piersi Morrisa. Wychyliła śliczną swą główkę po za parapet, patrzała w dół, wstrzymując się by nie krzyknąć i nie zawołać pomocy.
Majtkowie z szalupy już poczęli wiosłować by wrócić do statku, ale ujrzawszy błyszczącą broń, zwrócili się znowu ku brzegowi.
Morris jednym rzutem oka, policzył przeciwników i stanął z swym kijem w pozycyi obronnej. Jednocześnie w sunął paczkę za piersi.
Marya Wood zmarszczyła brwi, a ciemna jej twarz zarumieniła się.
— Sam nie wiesz na co się narażasz Paddy! — rzekła. — Czy oddasz mi tę paczkę?
— Nie, — odpowiedział Morris.
— Prawdziwie przykro mi, że poranią tak dorodnego młodzieńca! — zawołała była służąca, przyglądając się Morrisowi okiem bystrym; — ale muszę odebrać tę paczkę. John i Mih, napadnijcie na niego z przodu, ty zaś Wilhelmie i ty Ryszardzie z tyłu i starajcie się rozbroić go, nie zadając mu śmierci.
Lokaje rzucili się, lecz Morris wymknął się z pomiędzy nich i stanął wsparty o skałę, podczas gdy tamci zawstydzeni ujrzeli się jedni naprzeciwko drugich.
— Zwróćcie się na niego! — krzyknęła Marya Wood, której krew zaczynała bić do głowy.
— Strzeżcie się! — rzekł Morris spokojnie.
Czterej lokaje niechętnie szli do walki. Ruszyli się jednak na głos swej pani i poszli naprzeciwko Morrisa w ściśniętym szeregu. Mac Diarmid podniósł w górę swój wielki kij. Usłyszano kilkanaście razy stuk drzewa o stal broni. Dwóch lokai padło z zakrwawionemi skroniami. Morris skorzystał z zamieszania i pobiegł ku brzegowi morza.
Frania złożyła ręce, uśmiechała się i w duszy dziękowała Bogu. Nie pierwszy to raz widziała Morrisa, wychodzącego zwycięzko z nierównej walki.
Nie trwała ona dłużej jednej minuty. Lokaje, nie wiedzieli dobrze, kiedy się Morris pomiędzy nimi prześlizgnął. Przyglądali mu się, gdy uchodził, zawstydzeni i oszołomieni.
Dwaj drudzy leżeli na ziemi i jęczeli.
— Gońcie go! gońcie go! — wołała Marya Wood, sama dając przykład pogoni.
Ale oni nie mieli najmniejszej ochoty szukać nowych guzów. Majtkowie stali w szalupie nad brzegiem morza, śmiali się i bili oklaski. Marya Wood biegła wciąż w ślad za Morrisem. Dobiegła do morza w chwili gdy tenże, nie spiesząc się bynajmniej siadał do szalupy.
— Dwadzieścia funtów! jeżeli mi go oddacie związanego, — krzyknęła.
Majtkowie pozdejmowali kapelusze z szyderczemi oznakami uszanowania.
— Czterdzieści funtów! — krzyknęła jeszcze, — sto funtów!
— Odbijcie od brzegu, — rzekł Morris.
Majtkowie odpłynęli do statku króla Lew, który stał na kotwicy w niedalekiej odległości. Marya Wood została się brzegu, pieniąc się ze złości i złorzecząc.
Montrath, Georgiana i Frania widzieli wszystko, ale znaczenie tej sceny, pozostało dla nich niewyjaśnione.
Frania nie próbowała odgadywać zagadki. Morris był ocalony, niczego więcej nie żądała.