Pokwitowanie o północy/Część druga/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Ranny.

Jermyn stał czas jakiś pochylony nad zamkiem, jak gdyby chciał wzrokiem przeszyć stojącą, przed nim zaporę. Ale otwór pozostawał wciąż zasłonięty; Jermyn wstał. Brwi jego były groźnie zmarszczone.
Po co mu było widzieć? Był pewnym swego. To nie w jednej z tych biednych chat rozrzuconych wśród gór Mamturh, ukrywał się major Percy-Mortimer, ale tam, tuż obok niego, za temi deskami, w pokoju Elleny.
Wiedział on to dobrze, mógłby przysiądz na swe zbawienie.
Zazdrość jest jasnowidzącą. Roztargnienie Elleny podczas modlitwy wzbudziło podejrzenia Jermyna, a zwiększyły się one jeszcze bardziej w skutek nagłej ucieczki młodej dziewczyny; co go zaś najbardziej w nich utwierdziło, to zachowanie się obydwóch psów, które uparcie stały przy drzwiach warcząc i wyjąc.
Zwierzęta instynktownie dzielą nienawiść ludzi. W Australii gończe psy angielskie polują na dawnych posiadaczy kraju; w Irlandyi przeciwnie, psy zdaleka czują mundur angielski, wyszczerzają zęby i gotują się do napaści na widok czerwonej barwy, jak gdyby zwietrzyły wilka.
Jermyn zrozumiał też zachowanie się obydwóch brytanów, tak dobrze jak gdyby mu były rzekły najczystszym irlandzkim narzeczem: Jest tam żołnierz angielski.
Został rażony jakby obuchem. Przyszła mu chęć ukarania jednym ciosem majora i Ellenę zarazem.
Ale przeląkł się własnej myśli, która wobec tradycyi rodzinnej, zakrawała na świętokradztwo.
Podnieść rękę na córkę królów! na szlachetną dziewicę, którą synowie Diarmida otaczali szacunkiem, religijną czcią niemal!
Biedne pachole! padało pod brzemieniem namiętności, zbyt silnej nawet dla męzkiego serca!
Jakże byłby on dobrym, walecznym, gotowym do bohaterskich poświęceń, gdyby go Ellen kochała! Wiele szlachetnych uniesień znalazłby w swem sercu, które by szczęście do życiazbudziło!
Niestety! cierpiał za wiele. Od czasu gdy wiek młodzieńczy zastąpił swobodne dziecinne lata, nie zaznał i chwili spokoju.
Jeżeli czasem wśród pięknych młodzieńczych marzeń zaświtała mu nadzieja, musiał czemprędzęj ją odepchnąć i zamknąć przed nią swe serce.
Psy umilkły, me porzucając jednak groźnej postawy. Jerm pozostał przy nich i czuwał.
Od czasu do czasu wzrok jego padał na zamek, przez który już żadne nie przebijało światełko.
Po drugiej stronie drzwi, Ellen też stała i czuwała przerażona, chwytając skwapliwie wszystkie głosy dochodzące z wspólnej sali.
Słyszała wycie psów i dziwnem przeczuciem odgadła obecność Jermyna. Dłonią zasłoniła otwór w zamku.
Jermyn przerażał ją.
Był on tam, czuła go i drżała. Na drugim końcu pokoju, major wyciągnięty na łóżku spał. W śnie trząsł się i zrywał. Przez napół otwarte usta wydobywał się ciężki oddech.
Na starożytnej szafie, którą Ellen odziedziczyła po przodkach, stała zapalona trzcinowa świeca i bladem światłem oświecała twarz Mortimera.
Ellen nie bała się by Jermyn śmiał gwałtem dostać się do jej pokoju. Drzwi jej komnaty były dla każdego Mac-Diarmida zaporą nie do przebycia.
Mortimer był w tym razie zabezpieczonym przez szacunek jak i wzbudzała córka królów. Ale kiedyś wypadnie porzucić tę kryjówkę i Jermyn, już napół mordercą, zechce zapewne dokonać swego dzieła.
Ellen żałowała zimnego schronienia za wierzbami u gościnnych brzegów wyspy Ballilongh, żałowała, że się nie ukryła w pieczarach Muyr, aczkolwiek wystawionych na chłodne przeciągi powietrza morskiego.
To łóżko na którem spoczywał major, było, mimo swojego dobroczynnego ciepła, stokroć niebezpieczniejsze niż wilgotna atmosfera jeziora Corrib, niebezpieczniejsze od zimna pieczar, niebezpieczniejsze nawet niż rana.
Od kilku minut ranny leżał dosyć spokojnie i zdawało się, że gorączka złagodniała. Ellen chciała już wrócić do komnaty, w której spoczywał Dan, czuła bowiem, że nieobecność jej w podobnej chwili, może tylko umocnić podejrzenia Jermyna, ale major poruszył się na łóżku i odrzucił przygniatające go kołdry. Nagły ruch jego obudził boleść w ranie i jęknął żałośnie.
Zwierzęta mają słuch wrażliwszy ni ludzie. Obydwa psy zawyły, a głos ich odbił się w uszach Elleny, jak pogróżka śmierci. Zawiesiła szmatę na drzwiach i pobiegła do rannego.
Położyła mu rękę na ustach. Mortimer rzucał się jeszcze czas jakiś, wreszcie otworzył oczy.
Trzcinowa świeca oświecała przedmioty niepewnem światłem. Major widział jak przez mgłę nagie ściany, a po lewej stronie sztywne kształty kamiennej Bogarodzicy na rzeźbionym piedestale.
W głowie mu się zaćmiło, sądził że to sen.
— Ellen! — wyszeptał! — Milcz, milcz, — rzekła, — to nie sen żaden, jestem tutaj i błagam cię byś milczał.
— Nie śnię, — rzekł, — o nie! Ale co to znaczy, że czuwasz u mojego łóżka?
Ellen spuściła powieki.
— Byłeś zanadto osłabiony Percy, — odpowiedziała, — ranny, prawie umierający, nie mogłam spełnić twego życzenia.
Gorączka była pokryła przelotnym rumieńcem policzki majora. Pobladł znowu, a oczy jego przed chwilą uśmiechnięte, spojrzały niespokojnie.
— Jakiego życzenia? — wyszeptał.
— Chciałeś siąść na konia, Percy i podążyć do Galway pod nocą.
— A gdzież ja jestem?
— W mojej komnacie, — odpowiedziała Ellen.
Wyraz nieokreślonego cierpienia odmalował się na twarzy majora. Wziął rękę Elleny i przycisnął ją do ust.
— Dzięki ci, — rzekł.
Głowa jego padła na poduszkę.
— Zgubiłam cię, wszak prawda? — rzekła Ellena. — Moja pomoc fatalna, ocalając życie, pozbawiła cię honoru, a cóż życie bez honoru znaczy?
Dwie łzy spłynęły po policzkach młodej dziewczyny.
Percy walczył z dwoma wzruszeniami odmiennej natury, ale zarówno silnemi, cierpieniem i radością. Cierpiał, gdyż dzieło całego życia z rąk mu się wymykało, gdyż widział się bezbronnym wobec nienawiści, gdyż przypadek uczynił go słabym wobec wrogów, naznaczywszy piętnem jego cześć żołnierską.
Cierpiał, gdyż wszystkie wypadki dnia minionego, stanęły mu naraz przed oczyma. Podczas gdy żołnierze jego ginęli, on uciekł.
A w Galway znajdował się obecnie człowiek, który poprzysiągł jego zgubę, wróg zacięty, pułkownik Brazer.
Około pułkownika skupiali się wszyscy miejscy dostojnicy, których bezmyślną stronniczość surowo piętnował, wszyscy oranżyści, których złe i nienawistne instynkta paraliżował.
Ci ludzie oddawna usiłowali odnaleźć jego słabą stronę. Teraz ją znaleźli, mogli mu zadać cios w samo serce.
Słyszał ich głosy wołające: uciekłeś! uciekłeś!
On, którego życie całe było wzorem honoru wojskowego, on zostanie pozbawiony czci jak o żołnierz.
Cierpiał więc wiele, ale się i radował, gdyż młoda kobieta, tak szlachetna, tak piękna, tak doskonała, odkryła przed nim swe serce.
— Dzięki ci! — powtórzył.
Krew, którą utracił, osłabiła go niezmiernie.
Oczy jego wyglądały bardzo zmęczone.
— Odpocznij Percy, — rzekła Ellen. — Podsłuchają nas na około, nieprzyjaciele twoi czuwają, jedno słowo mogło by nas zdradzi i zgubić mnie.
Mortimer zamknął oczy, jak dziecko zasypiające na rozkaz matki. Wyszeptał jeszcze słów kilka, poczem słychać już było tylko w komnacie regularny jego oddech.
Podczas gdy Ellen czuwała, drzwi uchylono powoli i weszła niemi mała Peggy.
— Czy Michey wrócił? — zapytała Ellen.
— Nie, — odpowiedziała mała dziewczyna, — tylko Katti i Owen czuwają przy biednym Danie.
— A Jermyn?
— Gdy przechodziłam przez wspólną salę, widziałam kogoś stojącego po za temi drzwiami pomiędzy dwoma psami, które warczały. Ach! szlachetna moja pani! psy zapominają o umarłym, by wietrzyć Anglika.
— I to Jermyn stał przy drzwiach? — przerwała Ellen.
— On, — odpowiedziała dzieweczka.
— Jeżeli cię będzie badał, co mu odpowiesz?
Dzieweczka zawahała się.
— To dragoni zabili biednego Dana! — wyszeptała.
Ellen zadrżała. Podprowadziła Peggy do łóżka.
— Słuchaj mnie, — rzekła, — ten człowiek jest moim narzeczonym.
Peggy cofnęła się w osłupieniu. Czarne jej oczy, przywykłe do wyrażania tylko głębokiej czci dla Elleny, zabłysły wzgardą i gniewem.
— Ty pani! córka naszych królów! — wyszeptała zcicha, — ty chcesz wyjść za Anglika! Jak ja wyrosnę na kobietę, ja która tylko jestem sługą, to znajdę sobie Irlandczyka do kochania.
Ellen nie oburzyła się wyrzutami dziecka.
— Ten człowiek jest moim narzeczonym, — powtórzyła zwolna.
Peggy załamała ręce i zwróciła ku swej pani twarz zalaną łzami.
— Och! nic nie powiem nikomu! — zawołała. — Jermyn może mnie zabić, zanim wydobędzie słówko z ust moich!
Ellen pocałowała ją w czoło.
— Dziękuję ci moje dziecię, — rzekła, — wróć do biednego Dana, j a tam zaraz przybędę.
Peggy przycisnęła klamkę, otworzyła cokolwiek drzwi i wyszła. Jermyn schwytał ją za rękę gdy przechodziła.
— Czy to nasz brat Morris jest w pokoju Elleny Mac-Diarmid? — zapytał drżącym głosem.
Peggy nic nie odpowiedziała.
Jermyn wstrząsnął nią silniej.
— Mów, — zawołał, — chcę byś mówiła. Po za temi drzwiami jest ukryty mężczyzna!
— Mężczyzna! — powtórzyła Peggy, udając zdziwienie.
Ściśnięte palce Jermyna raniły jej rękę. Podniosła na niego oczy i ujrzała z przerażeniem błyszczące jego źrenice. Ale nie odpowiedziała jeszcze, gdyż słowa Elleny utkwiły w jej sercu.
Jermyn gwałtownie tupnął nogą.
— Nie chcesz mówić! — zawołał przytłumionym głosem. — Strzeż się! strzeż się! strzeż się!
Te słowa powtórzone trzykrotnie, wychodziły z ust jego pospiesznie i gwałtownie.
— Jermynie, — wyszeptała, — sprawiasz mi wielki ból.
Jermyn ścisnął rękę jeszcze silniej.
Dziecko zaczęło płakać.
— Łaski! łaski! — wołała.
On ściskał wciąż.
Ciemność jaka panowała w sali, nie pozwoliła mu spostrzedz, że mała Peggy zbladła i zamknęła oczy. Podczas gdy jej groził jeszcze, uczuł iż ramię dziecka zaciężyło w jego ręku.
Peggy omdlała, wyrzekłszy tylko umierającym głosem:
— Łaski! łaski! Mac-Diarmidzie! Cóż ci uczyniłam, że chcesz mnie zabić?
Jermyn puścił ją i ścisnął sobie czoło obiema rękami. Czuł, że się rumieni, wstyd ścisnął mu serce.
Do zewnętrznych drzwi zastukano silnie. Jermyn nie ruszył się.
Mała Peggy powstała i chwiejnym krokiem postąpiła ku drzwiom. Otworzyła je.
Byli to Michey, Larry i Sam, którzy wracali prowadząc związanego człowieka.
Nie zatrzymali się w wspólnej sali i poszli zaraz wraz z więźniem do pokoju zmarłego.
Więźniem ich był starzec przybrany w sutannę księdza katolickiego.
Opierał im się i nie chciał iść dalej. Michey i Sam wzięli go za ramiona i zaciągnęli aż do łóżka.
Przy świetle czterech trzcinowych świec, biedny ksiądz pokazał swoją twarz przestraszoną i wybladłą. Ręce miał silnie skrępowane sznurami i usta zawiązane chustką.
Trzej Mac-Diarmidowie odszukali go przy łóżku innego zmarłego, a gdy nie chciał przerwać swych modlitw, porwali go przemocą.
Wszakże trzeba było by ksiądz pomodlił się nad ciałem biednego Dana. Ale raz dopuściwszy się gwałtu, Mac-Diarmidowie ukorzyli się znowu pod wpływem uczucia czci głębokiej, jaką w Irlandczykach wzbudza duchowieństwo katolickie. Nikt nie pozostał stojący w komnacie zmarłego, na widok księdza wszyscy uklękli. Michę odsłonił mu usta i przeciął sznury, potem ucałował kraj sutanny starca.
— Wybacz ojcze, — rzekł z głębokiem uszanowaniem, dziwnie kontrastującem z gwałtem, którego się dopuścił. — Dan był dobrym chrześcianinem. Nie mogliśmy go przecie zakopać w ziemi bez twej modlitwy.
Inni bracia, Katti i Peggy na klęczkach podeszli do księdza i ucałowali po kolei kraj jego szaty.
— Ojcze! przebacz! — powtarzali, — zlituj się nad biednym Danem, który był dobrym chrześcianinem.
Wobec tej naiwnej boleści, starzec zawahał się. Otworzył usta by zgromić zniewagę wyrządzoną jego uświęconej osobie, ale oni klęczeli wszyscy na około niego, tacy pokorni i żałujący! Zlitował się i zaczął odprawiać modlitwy.
Twarze Mac-Diarmidów rozjaśniły się. Wielki ciężar spadał im z serca. Gdy usta świętego starca otwarły się, by wypowiedzieć te hymny, które są jak by pasportem duszy chrześciańskiej do nieba, wszystkim się wydało, że czoło zmarłego zajaśniało łagodnem światłem.
Biedna dusza unosiła się ku Bogu, który słuchał modlitwy księdza i wyciągał ramiona by wezwać do siebie zmarłego dobrego chrześcianina.
Modlili się wszyscy z wielką gorliwością!
Brakło tylko w tej uroczystej chwili Jermyna i Elleny.
Jermyn pozostał w wspólnej sali, przy drzwiach, na tem samem miejscu. Widział jak jego bracia wrócili, słyszał głos księdza, nic to nie zdołało przemówić do jego odrętwiałej wyobraźni.
A kiedyś jednak dobrym był i ze wszystkich braci, najwięcej kochał Dana.
Dzisiaj Dan nie żyje, a Jermyn odmawia mu ostatniej modlitwy. O kilka kroków od jego ciała, Jermyn myśli tylko o zemście.
Podczas gdy w sąsiedniej komnacie odmawiano modlitwy, rzucił się zniechęcony na słomę i płakał jak słabe dziecko.
Ellen także słyszała jak przybrani jej bracia wrócili. Major usnął, chciała i ona pójść uklęknąć przy łóżku Dana. Na zgrzyt otwierających się drzwi, Jermyn skoczył na równe nogi.
Ellen trzymała w ręku trzcinową świecę, którą postawiła na stole. Gdy spostrzegła stojącego naprzeciwko siebie Jermyna, zarumieniła się i oburzenie, jak błyskawica, zajaśniało w jej oczach.
Jermyn założył ręce na piersi, stał prosto z głową wzniesioną do góry.
Stali tak długi czas nieruchomi oboje i milczący.
Ellen pierwsza przerwała milczenie.
— Biedny Dan kochał cię bardzo Jermynie, — rzekła, — czemuż nie modlisz się za niego razem z naszemi braćmi.
— To żołnierze Jej Królewskiej Mości zabili Dana, — odpowiedział Jermyn głuchym głosem, — niech inni modlą się za niego, ja myślę o tem jak go pomścić.
— Pomścić na kim? — zapytała Ellen.
Jermym nie zaraz odpowiedział. Utkwił wzrok we drzwi, jak gdyby chciał je na wskroś przeniknąć. Potem spojrzenie jego padło na Ellenę, ciężkie i ponure.
— Szukam! — wyszeptał.
W sąsiedniej komnacie rozległ się śpiew żałobny. Ksiądz zaintonował hymn łaciński, który Mac-Diarmidowie chórem powtarzali. Hymn ten był znakiem zabrania ciała i wyniesienia go na cmentarz.
Ellen i Jermyn zamilkli. Po kilku minutach usłyszano znowu w pokoju zmarłego głuche uderzenia młotka. Zabijano trumnę przyniesioną przez parobka Joyce.
Czterej bracia płakali przy tem ostatniem pożegnaniu.
Łza zwilżyła źrenicę Elleny, złożyła ręce i złączyła swe modły z modlitwą przybranych braci.
Gdy ostatni gwóźdź w trumnie zabity został, drzwi się otwarły i stary ksiądz wyszedł pierwszy, trzymając w ręku trzcinową świecę.
Za nim postępowali czterej bracia, którzy jednem ramieniem podtrzymywali ciało Dana, a przez drugie; poprzewieszali nabite fuzye.
W tyle szli Joyce, także uzbrojony. Katti i Peggy zamykały orszak.
— Chodź z nami Jermynie, — rzekł Michey, — chodź i ty szlachetna Ellen.
Młoda dziewczyna i Jermyn postąpili kroków kilka za trumną, ale Jermyn zatrzymał się przed progiem.
Ellen też poszła za jego przykładem. Konwój spuścił się z góry w kierunku cmentarza Knockderry.
Jermyn i Ellen pozostali sami w folwarku.
Przeszło tak kilka sekund. Potem Jermyn, który stał u wejścia, poszedł wolnym krokiem do wnętrza sali.
— Ciszej Bell! — rzekł nawołując psów, które wciąż warcząc wietrzyły u drzwi Elleny.
— Ciszej Wolf! W pokoju naszej szlachetnej krewnej, może tylko przebywać przyjaciel Diarmidów.
Ellen wobec tej niespodziewanej zaczepki, podniosła dumnie czoło.
— Ztąd do bagnisk daleko! — rzekł znowu po chwili milczenia, — a moja kula nie chybiła.
Od początku tej sceny młoda dziewczyna poznała, że wszelkie udawanie jest zbytecznem.
— Bóg się zlitował nad nami, — rzekła, — twoja kula zadała tylko ranę i nic więcej.
— Ocaliłaś go! — wyszeptał Jermyn.
Ellen wzniosła oczy ku niebu.
— Daj Boże bym go ocalić mogła, — rzekła. — Jeżeli go nie ocalę, to potrafię zawsze umrzeć wraz z nim... a jego zabójca będzie i moim mordercą.
Głowa najmłodszego Mac-Diarmida pochyliła się na piersi, oddech jego był ciężki i syczący.
Dwa czy trzy razy otworzył usta by przemówić, zawsze głos zatrzymał mu się we ściśniętem gardle.
— Kochasz go, — rzekł wreszcie z wysileniem. — Widzisz więc Elleno, że musimy wszyscy troje umrzeć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.