Pokwitowanie o północy/Część druga/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokwitowanie o północy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Noskowski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La quittance de minuit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ellen ufała w otaczający ją urok. Tradycyjna cześć, do której przyzwyczaili ją synowie Mac-Diarmida, zasłaniała ją jak tarczą; czuła się bezpieczną po za tym szacunkiem i przypuszczenie, by mogło jej osobiście coś zagrażać ze strony jednego z synów starego Milesa, nie mieściło się w jej głowie.
Spojrzała na Jermyna, jak gdyby chciała odgadnąć tajemnicze znaczenie słów jego.
Nie myliła się licząc na swoją władzę. Jermyn zagroził jej, córce królów, która wśród swej upadłej wielkości, zawdzięczała jedyną opiekę gościnności jego ojca! Podług zasad wyznawanych w rodzinie, było to świętokradztwem i podłością.
Schylił głowę by u niknąć przenikliwego spojrzenia Elleny i uczuł, że ponure jego postanowienie chwiać się poczyna.
— Nie! ach nie! — rzekł cichym głosem, — ty nie umrzesz szlachetna pani moja. Czyżbym ja ostatniej kropli mej krwi nie oddał za tak drogocenne życie! On tylko zginie, on sam i ja z nim może!
— Jest ranny, — odpowiedziała Ellen, — jest pod dachem naszego ojca!
Jermyn wstrząsnął głową w milczeniu, potem podniósł oczy, w których błyszczał ponury ogień.
— To jedna zniewaga więcej, — wyszeptał. — Czy Mac-Diarmid może uważać jako swego gościa tego, który wszedł do jego domu ukradkiem i wbrew jego woli?
Dziwną zaiste była ta rozprawa, prowadzona z wszelkiemi pozorami spokoju, a w której chodziło o zamordowanie człowieka.
Ellen i Jermyn mówili cicho i wolno. Ktokolwiek by wszedł niespodzianie do wspólnej sali, mógłby sądzić, iż jest obecnym chłodnej dyskusyi, tyczącej się sprawy obojętnej.
Ale przyjrzawszy się bliżej dwom zapaśnikom, prędko by spostrzegł pod ich spokojnemi maskami, oznaki wzruszenia posuniętego do ostatnich granic. Ellen stała prosto i z podniesioną głową, ale dreszcz nią wstrząsał od czasu do czasu.
A wzburzenie Jermyna było jeszczo widoczniejszem. Chwilami silny i gorący rumieniec zastępował na sekundę bladość jego twarzy. Zmarszczki tkwiły na jego czole, powieki mu drżały i nogi chwiały się pod ciężarem ciała.
W miarę jak czas mijał, położenie stawało się bardziej naciągniętem; obawa Elleny wzrastała, gdyż odgadywała jak rośnie z każdą chwilą głuchy gniew, w sercu Jermyna.
Nie był on już tem potulnem dzieckiem, nad którem niegdyś panowała i które uchylało kornie czoło przed każdem jej skinieniem.
Za każdym razem, gdy wzrok jego zwracał się, zdradziecki i ponury, ku drzwiom zasłaniającym śpiącego majora, Ellen czuła, iż strach przejmuje jej duszę. Prosiła Boga o powrót pozostałych Diarmidów, którzy byli wprawdzie wrogami Mortimera, ale ulitowaliby się nad jej łzami i wysłuchaliby jej błagania.
Jermyn skrzyżował ręce na piersi i ukrywszy jedną z nich pod opończę, stłumiał nią bicie swego serca.
— Nie oskarżam cię, — odpowiadając na własne myśli, które się snuły w jego głowie podczas długiej chwili milczenia. — Ci mężczyźni z Anglii posiadają przeklęty dar rzucania czarów na dziewczęta. Mówiono mi to nieraz nad brzegiem jeziora, w Knockderry i w Galway. Nie chciałem temu wierzyć, sądziłem bowiem, że Bóg otoczy swą opieką córkę naszych królów. Powiedziano mi: Anglik ją oczarował! Czyż nie oczarował i brata Morrisa przez czas jakiś? Ach! teraz wierzę wszystkiemu! wierzę!
Głos jego zniżył się aż do szeptu.
— Ale, dziewica dotknięta czarem, — mówił dalej, — może się ocknąć i uzdrowić, gdy sprawca złego zostaje zgładzony.
Jermyn spojrzał się tak groźnie na drzwi od komnaty Elleny, że ta postąpiła kilka kroków, by je własną osobą zasłonić.
Jednocześnie przez otwarte okno wyjrzała czy przybrani bracia nie nadchodzą. Noc była ciemna. Na stoku góry i w dolinie poruszały się tu i owdzie błyszczące punkta, lecz nie zdawały się zbliżać do folwarku.
Ellen nie mogła się spodziewać pomocy ze strony Mac-Diarmidów.
— Oni są daleko, — rzekł Jermyn, odgadując jej myśli, — i długo jeszcze klęczyć będą u grobu naszego brata, zabitego przez Anglików. A czy myślisz, że jak wrócą, to będą mieli serce bronić jednego z morderców biednego Dana?
— Morris! — szepnęła Ellen, — ach! gdyby mi Bóg przysłał Morrisa!
Jermyn uśmiechnął się gorzko.
— Kto wie? — rzekł, — niejeden poległy pozostał jeszcze nie odnaleziony wśród gęstych traw bagniska. Gdy synowie Diarmida padali przygnębieni przeważną liczbą nieprzyjaciół, żaden anioł opiekuńczy się nie zjawił by im nieść ratunek i życie. Szlachetne córki Irlandyi czuwają teraz nad życiem heretyków.
Ellen zarumieniła się i spuściła powieki.
— Jesteśmy sami, — mówił dalej Jermyn, — ty jedna tylko stoisz między mną a człowiekiem, którego najbardziej w świecie nienawidzę. Dał by Bóg, by zamiast ciebie, silny mur nas rozdzielał. Łatwiej zniósłbym tę zaporę. Ale bądź co bądź, major angielski umrzeć musi.
Słowa te wymówione zostały tak cicho i tak spokojnie, że je Ellen zaledwie dosłyszała.
Wobec tego stanowczego wyroku, podniosła wyniośle czoło.
Stanęła znowu przed Jermyn.
— Zobaczymy czy Mac-Diarmid umie walczyć z kobietami, — rzekła z godnością królowej.
— Percy Mortimer jest pod moją pieczą, ja to dla niego znalazłam to schronienie. Będę bronić progu tej komnaty jak żołnierz i jeżeli zdołasz go przekroczyć, to chyba żyć przestanę.
Straszna boleść i trwoga ścisnęła serce Jermyna. Z piersi — wydobył mu się jęk głuchy.
— Boże mój! Boże! — wyszeptał ledwie dosłyszanym głosem.
Spojrzał na Ellenę wzrokiem ponurym i pełnym gróźb.
— Mac-Diarmid nie umie walczyć z kobietami, rzekł. — Twoja komnata jest schronieniem świętem dla mnie, ale raz przecież major angielski z niej wyjść będzie musiał.
Promyk nadziei oświecił twarz Elleny. Zwłoka mogła być zbawienną, gdyż Mac-Diarmidowie powrócą, a głos jej miał wiele wpływu na synach starego Milesa.
Jermyn wyczytał tę myśl na jej czole, usta mu wykrzywiły w gorzkim uśmiechu.
— Nie miej żadnej nadziei, — rzekł podnosząc głos bardziej. — Nasi bracia powrócą, ale Anglik umrze.
Spojrzenie jego było jasne i przenikliwe, czytał aż w głębi serca Elleny.
Ellen schyliła głowę.
— Litości! — rzekła, padając na kolana i opierając się obiema rękami o zakurzoną podłogę wspólnej sali, — w imię Boga! litości!
Jermyn zachwiał się i przeszedłszy kilka kroków, oparł rękę o róg stołu.
Ellen mówiła dalej:
— Proszę cię, proszę cię, mój bracie! w imię naszej dawnej przyjaźni, w imię starego ojca, który nas tak oboje kocha!...
Jermyn milczał; Ellen znów się odezwała:
— Bracie mój, wysłuchaj mnie i nie odpychaj! Mój Boże! jaki dawniej byłeś dobry! Czyś już nie pomny naszych zabaw, naszych pieszczot, gdyśmy byli dziećmi? Mawiałeś do mnie: Ellen ja cię będę strzegł... będę cię kochał zawsze... zawsze....
Najmłodszy z Mac-Diarmidów nic nie odpowiedział, ale słychać było ciężki oddech wydobywający mu się z piersi i Ellen schwyciwszy go za ramie, czuła, iż drży na ciele pod grubą odzieżą.
Trochę odwagi zabłysło w jej łzami zalanych oczach.
— A teraz, — rzekła, — chcesz mnie zabić! Ach Jermynie, Jermynie! tak dawno płaczę i pozwolisz mi płakać.
Niewyraźny szept dał się słyszeć na ustach Jermyna. Ellen podniosła się zwolna i usiadła za nim na ławce.
— Bracie mój! bracie drogi! — rzekła bardziej ożywionym głosem, gdyż nadzieja zaczęła jej powracać, — czyż się nie ulitujesz nademną? Wiem żeś dużo cierpiał... nieraz spostrzegłam twoje spojrzenia smutnie zwracające się na mnie... odgadywałam co się dzieje w twem sercu Jermynie i dzieliłam twą boleść, gdyż ja nigdy nie zapomniałam naszego przywiązania dziecinnego i naiwnych radości! Niestety ty inaczej postępujesz! widzisz mnie błagającą u nóg swoich i nie masz litości! Bracie mój! bracie! przecie i ja także bardzo cierpię!
Zatrzymała się nagle, gdyż łza gorąca spadła jej na rękę.
I Wyraz jej twarzy zmienił się jakby cudem. Była kobietą i czuła się pewną zwycięztwa.
Pochyliła zlekka głowę by zobaczyć twarz Jermyna, ale nie mogła niczego dojrzeć, gdyż kędziory młodego chłopca spadały mu na policzki i zasłaniały zupełnie rysy.
Druga łza spadła na rękę Elleny, która już zaglądać w twarz nie potrzebowała. W zniosła wzrok ku niebu, pełen wdzięczności.
Jermyn miał niebawem uledz, był zwyciężonym, łzy te świadczyły o słabości jego serca. Ellen czekała, ale Jermyn wciąż milczał.
— Ellen! Ellen! — rzekł wreszcie, — czego ty żądasz odemnie?
— Dwanaście godzin zawieszenia broni, — odpowiedziała młoda dziewczyna.
Jermyn wstrząsnął głową, jak gdyby chciał odepchnąć zdala uparte myśli.
— Zostanie ocalonym! — wyszeptał, — przez pamięć naszych lat dziecinnych. Dwanaście godzin! przez ten czas zemsta moja z rąk mi się wymknie!
— Ale przystajesz? — zapytała Ellen.
Jermyn przyglądał jej się przez kilka chwil.
Twarz miał purpurową.
— Pozwól mi ucałować twą rękę, — rzekł.
Ellen uśmiechnięta nastawiła policzek. Jermyn dotknął go ustami.
Oczy mu się zaćmiły, westchnął ciężko i padł na ziemię.
Ellen spojrzała na niego litościwym okiem, wzięła świecę trzcinową i weszła do swej komnaty.
Major spał wciąż a sen jego był spokojny.
Wśród nocy widać było jeszcze kilka z tych ruchomych świateł, które Ellen ujrzała przez okno. Poruszały się zwolna w różnych punktach, kierując się wciąż ku jednemu miejscu, położonem na krańcu doliny.
Znajdował się tam cmentarz wiejski w Knockderry, ukryty za kościółkiem i chłopskiemi chatami. W miarę jak światełka zbliżały się do rogu kościoła, znikały z oczu.
Niebawem już tylko dwa pozostały widzialnemi. Wkrótce potem pozostało jedno, które także zniknęło.
Ciemna bezksiężycowa noc pokryła wszystko swym cieniem nieprzeniknionym. We wszystkich chatach, oświeconych wieczorem trzcinowemi świecami, gorejącemi przy umarłych, światła pogasły.
Na szczycie Ranach-Head nie gorzał ogień. Czarno było wszędzie, a wśród jednostajnej ciemności odróżniono zaledwie mgłę siwawą zarysowującą kontury jeziora Corrib.
Ale po za kościółkiem w Knockderry jaśniało znowu światło wśród ciemności. Świecące punkta, które błyszczały tu i owdzie wśród pól, zmieniły tylko położenie i zebrały się na cmentarzu katolickim.
Kilkadziesiąt świec gorzało, około dziesięciu czy dwunastu otwartych grobów. A nad każdym grobem, klęczał rząd mężczyzn i rząd kobiet.
Kobiety modliły się i płakały. Mężczyźni modlili się i czuwali z bronią na ramieniu.
Trzej księża z Knockderry chodzili od jednego grobu do drugiego, odmawiając modlitwy. Dzień się zbliżał, a z pierwszym brzaskiem cmentarz musiał być pusty.
Cmentarz w Knockderry był to po prostu kawał pola, porosły bujną trawą. Kilka krzyży kamiennych z staroświeckiemi napisami sterczało tu i owdzie. Wśród tych pomników na pół zrujnowanych z innego wieku wznosił/ się ruiny świeższej daty, biedne krzyże drewniane zaledwie ociosane, z których deszcz pozmazywał napisy. Nie potrzeba dodawać, że nie było tam ani jednego zbytkownego nagrobka. Najbogatszy mieszkaniec z Knockderry jest jeszcze ubogim, śmierć jego podobną jest do życia, potrzeba im tylko dołu w ziemi, trochę murawy zielonej i pobożnych modłów do Boga odmawianych przez ukochane osoby.
Mimo braku wszelkich pomników, mimo smutnego widoku kilku karłowatych krzaków rozpościerających zaledwie na kilka stóp od ziemi swe chude pokrzywione gałązki, cmentarz w Knockderry wyglądał w tej chwili uroczyście.
Przy blasku świec, klęczące grupy przybierały dziwne postacie, czerwone burnusy odbijały od ciemnych opończy, lufy fuzyi błyszczały tu i owdzie wśród nocy i wszędzie widać było pochylone głowy, osłonięte bujnemi celtyckiemi kędziorami.
Z każdej grupy unosił się śpiew poważny rzymskiej liturgii; od czasu do czasu, między dwiema strofami dawały się słyszeć przytłumione łkania, krzyk rozpaczy matki, żal sieroty, ostatnie skargi nieszczęśliwej miłości.
Smutny to był zaiste widok.
Czasami wznosił się ponad skargi i jęki, głos księdza uczący rezygnacyi i pocieszający nadzieją lepszego świata. Na te słowa pociechy łzy zasychały na licach, lecz gdy ksiądz się oddalił by spełniać swą misyę u innych grup, szlochania rozlegały się silniejsze jeszcze, skargi bardziej rozpaczliwe.
W jednej tylko grupie cicho było wśród ogólnej żałości. Składała się ona z czterech mężczyzn młodych i silnych, otaczających trumnę, przy której klęczały dwie kobiety.
Byli to Mac-Diarmidowie, którzy w milczeniu, modlili się za brata.
Ceremonie skończyły się, usłyszano ze wszech stron głuche uderzenia trumien o dna dołów, potem ten drugi głuchy szelest, który nic z pamięci zatrzeć nie może, pierwszej garści ziemi rzuconej na grobowe deski.
Chrześciańska usługa oddaną została. Umarli spali w swem ostatniem schronieniu. Ułożono na grobach darninę przygotowaną zawczasu i zielony dywan przykrywał znowu bez przerwy całe pole cmentarne. Wszystkie ślady świeżych pogrzebów zostały zatarte.
Księża oddalili się. Za nimi kobiety odeszły wolnym krokiem do domów. Świece pogasły.
Mężczyźni zgromadzili się pod ścianą kościoła.
— Dzielne to były serca i zacni Irlandczycy! — rzekł Michey wśród grobowej ciszy, — trzeba będzie ich pomścić.
Kilku mężczyzn oddzieliło się od grupy i skorzystało z ciemności by się oddalić. Inni zostali, ale nikt nie odpowiedział na wezwanie Micheya.
— Czyżbyśmy byli podli? — mówił tenże dalej — i czy zapomnimy o trupach naszych braci?
— Czy jeszcze za mało poległych leży pod murawą? — zapytał głos jakiś.
— Przeklęty to dzień, — rzekł Patryk Mac-Duff ze zniechęceniem, — przeklęty to dzień, w którym biedni Irlandczycy odważają się zaczepiać Anglików!
Słowa te zostały powitane szeptem potakującym. Jednocześnie grupa rozdzieliła się na dwie połowy.
Najliczniejsza oddaliła się od Mac-Diarmidów, pozostali w liczbie dwudziestu, zbliżyli się do czterech braci.
— Zrobimy co zechcesz, Mac-Diarmidzie, — rzekli, — poległym należy się zemsta i jesteśmy gotowi pomścić naszych braci.