Pokwitowanie o północy/Część druga/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokwitowanie o północy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Noskowski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La quittance de minuit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Musimy się cofnąć aż do pierwszych godzin nocy, której wypadki opowiedzieliśmy. W tem schronieniu, które sobie biedny Pat urządził w jednej z wież zamku Diarmidów, siedział Morris na pieńku i spał z głową opartą o ścianę wilgotną. Widać było z jego postawy, że go sen schwycił niespodzianie, wśród uciążliwego czuwania. Z daleka wyglądał jak zamyślony.
Zblizka jednak wątpliwość była niemożebną. Przy blasku żywicznej gałęzi palącej się w kącie, można było spostrzedz, że szlachetne rysy młodzieńca, wycieńczone znużeniem, są jakby odrętwiałe.
Twardym też był sen jego, po tylu walkach i udręczeniach. Był on jakby pogrążony w letargu. Każden z muskułów jego był zupełnie nieruchomy, sparaliżowany tak jak umysł i wola niespodziewanym odrętwieniem.
Schronienie Pata była to wielka jama okrągła, której bruk z kamienia kostkowego krył się pod gęstą warstwą kurzu. Musiała ona stanowić kiedyś salę do użytku szlachetnych mieszkańców, gdyż na murach pozostały jeszcze ślady rzeźb, a na kilku kamieniach, chwiejących się w ścianie, widać było znaki rycerskie i bohaterskie napisy.
Wszystko to jednak było bardzo stare, Tylko oko antykwaryusza mogłoby wyczytać wyrazy w napisach napół zatartych cierpliwą, ręką, czasu. W oczach zwykłego śmiertelnika sala ta wyglądała nędznie obdrapanie. Gruzy gromadziły się wzdłuż zniszczonych ścian, a wszędy panował brud wstrętny. Mchem zarastały szczeliny i szpary, owe rany starego budynku, tak jak gangrena zapełnia i zakaża rany ludzkie.
Strzelnice były pozatykane słomą, ale wiatr morski, odepchnięty z tej strony, wdzierał się do wnętrza okrągłem oknem, w którem jeszcze kilka sztab żelaznych pozostało.
Nie było innych mebli, prócz pieńka, na którym spał Morris i pościeli z wilgotnej słomy, stanowiącej łoże biednego Patta.
W środku sali widać było kilka zgasłych węgli, obok glinianej rynki.
Dwa czy trzy obrazy świętych, na których wilgoć wyżarła kolory, wisiało poprzybijanych na ścianach.
Ponad pościelą wisiał nóż, kij i fajka. Nieco dalej w kącie leżało kilka chlebów owsianych, obok prawdziwego skarbu kartofli jeszcze nie zgniłych.
O tej porze roku, taki zapas stanowił majątek i nie znalazłby podobnego w najbogatszych folwarkach w okolicy.
Samo to nawet schronienie, aczkolwiek tak brzydkie, było jednak lepiej opatrzone i mniej wilgotne, niż większość chat ulepionych z błota, stanowiących zwykłe siedziby wieśniaków irlandzkich.
Tak, że w rzeczywistości poczciwy Pat dobrze sobie mieszkał. Ze swym zapasem chleba owsianego i z kilkoma dzbankami poteenu ukrytymi za gruzami, mógł się czuć szczęśliwym jak ryba w wodzie.
Ale ileż goryczy zatruwało to szczęście! Crackenwell z jednej strony, Molly-Maguires z drugiej, wreszcie ten potwór ponury mieszkaniec zwalisk Zamku Diarmidów, którego musiał żywić!
Biedny Pat drogo opłacał swój dobrobyt. Gdyby Crackenwell dowiedział się kiedy o jego stosunkach z sprzysiężonymi, Pat wiedział dobrze, iż zostałby powieszonym. A nie wiele też lepszego mógł się w razie danym spodziewać od spiskowców, nie mówiąc już o tem, że potwór, sprzykrzywszy sobie chleb owsiany, może zechce pokosztować kiedy jego samego.
Trzy groźby wisiały tedy nad jego głową. Tymczasem poczciwy Pat pił i jadł ile się zmieści, ale ciągle we strachu, nie tył bynajmniej.
Morris Mac-Diarmid znajdował się w wieży sam. Łoże Pata było puste, a gałąź sosnowa dogorywała, słabo oświecając przedmioty.
Cicho było na zewnątrz i wewnątrz. Słychać było tylko daleki szum fal morskich rozbijających się o skały i żałosny świst wiatru jęczącego wśród ruin. Te głosy monotonne i jednostajne, kołysały spoczynek Morrisa.
Spał już od dawna. Siadł na tem miejscu o schyłku dnia, wprosiwszy się w gościnę do Pata i zażądawszy od niego pożywienia dla pokrzepienia wycieńczonych sił. Pat nie był złym chłopcem, a przytem nie śmiał niczego odmówić młodemu człowiekowi, o którym wiedział, że jest naczelnikiem sprzysiężonych. Udzielił mu też jak najszczerszej gościnności i kilkoma łykami wódki, obudził napół uśpione zmysły Morrisa.
— Idź do pałacu, — rzekł mu tenże, napiwszy się i najadłszy.
Pat dopiero co był wrócił z bagnisk Clare-Galway, gdzie starannie siedział ukryty podczas bitwy.
— Arrah! — mruknął, — jestem bardzo zmęczony Mac-Diarmidzie! Wiesz żeśmy nic nie spali ostatniej nocy, a przez cały dzień wypadło pracować z tamtej strony jeziora... Ach! Jezusie! Jezusie! niejeden zacny chłopiec śpi tam teraz wśród traw bagniska!
Pat zadrżał na myśl, że gdyby nie jego ostrożność i on mógłby leżeć tam na murawie.
Morris nie słyszał go wcale.
— Zrobiłem co mogłem, — myślał, — ale byłem sam! Nie znalazłem po drodze ani jednego przyjaciela. Trudno mi było usunąć całą tę zgraję służalców tamujących mi przejście? Pat? czy pamiętasz Jessy O’Brien? — zapytał głośno.
— Ma bouchal! biedna droga istota! czy ją pamiętam? o zaprawdę!
Morris otworzył usta jak gdyby chciał dalej mówić o tym samym przedmiocie. Oczy mu zabłysły i krew uderzyła na lica. Ale nie powiedział nic i spuścił na nowo ociężałe powieki.
— Idź do pałacu Montrath, — rzekł. — Jakaś obca kobieta przyjechała tam dzisiaj, musisz się dowiedzieć kto ona jest i zkąd przybywa.
— Toby się dało równie dobrze zrobić jutro, — szepnął Pat, spoglądając pożądliwem okiem na swoje słomiane łoże.
— Musisz wybadać lokai Montratha, — mówił dalej Morris. — Dam ci wszystko co tylko posiadam na świecie, jeżeli zdołasz się dowiedzieć, gdzie oni ukryli biedną Jessy!
— Alboż ona nie umarła? — zapytał Pat.
Morris zbladł bardzo i spuścił głowę.
— Czy ja wiem! — wyszeptał, — Boże zlituj się nademną!
Pat ciekawie spoglądał na niego, Morris naraz podniósł głowę i tupnął niecierpliwie nogą.
— Jeszcześ nie poszedł! — zawołał. — Powiadam ci, że biedna nieszczęśliwa istota umiera wzywając mnie na pomoc! Kto może wiedzieć, ile w tej chwili minuty są warte? Badaj, słuchaj, staraj się odgadnąć!
Pat wahał się.
— Mam się zapytać gdzie się znajduje Jessy? — rzekł.
— Nie, na miłość Boską! — zawołał Morris. — Trzeba odgadnąć, powiadam ci! trzeba się dowiedzieć nazwisko tej nieznajomej kobiety... i wracać czemprędzej powiedzieć mi coś się dowiedział.
Pat jeszcze raz rzucił okiem na swoje wygodne łoże i wyszedł nie siląc się być nieposłusznym.
Morris usiadłszy na pieńku, przysłuchiwał się krokom byłego parobka, niecierpliwiąc się, że idzie zbyt wolno. Był przybity niemal równie fizycznie jak i zniechęcony moralnie. Już kilka nocy nie zamknął oczu, siła ciała i ducha opuszczała go naraz.
Ogień jego dzielnej młodości ożywił by się niezawodnie przy lada promyku nadziei, ale i nadziei już zbrakło. Wezwanie biednej dziewczyny, był to jęk przed skonaniem usłyszany wśród ciemnej nocy. Morris nie wiedział, w którą stronę się udać i w jakim kierunku działać.
Cały ten dzień zeszedł mu na daremnych próbach. Walka w bagniskach Clare-Galway oddaliła z jego drogi, tych wszystkich, którzy mogli mu dopomódz, bezskutecznie szukał braci i przyjaciół.
Sam jeden i nie zdając sobie sprawy z słabej nadziei, która go teraz wiodła, zjawił się u wrót pałacu Montrath. Odgadywał, że tam znajduje się owa kobieta, którą spotkał u stóp przylądka Banach, ta kobieta, z rąk której wyrwał rękopis Jessy; ta kobieta, która musiała wiedzieć zapewne, gdzie dogorywa jego narzeczona.
W każdym innym kraju, człowiek, któryby się znalazł w położeniu Morrisa Mac-Diarmida, zwróciłby się do sądu i wezwał by go na pomoc. Owa skarga napisana krwią na kilku szmatach, wystarczyłaby wszędzie do wywołania interwencyi prawa.
Ale w Irlandyi, wieśniak katolicki nie wierzy w sprawiedliwość sędziów protestanckich. Montrath był lordem, najbogatszym właścicielem ziemskim w całem hrabstwie Connaught! wywierał na przedstawicieli władzy wpływ, dobrze wszystkim wiadomy.
Morris nie pomyślał też nawet o odwołaniu się do tych niecnych sądów, które od tylu miesięcy więziły niesłusznie jego starego ojca. Ufał tylko samemu sobie. Chciał się zobaczyć z tą kobietą, wybadać ją, błagać, zmusić w razie danym.
U drzwi pałacu zapytał o owego Irlandczyka, przyjaciela lat dziecinnych, którego nędza zmusiła do przyjęcia służby u Anglika. Ale człowiek ten za długo już przebywał w Londynie, nie chciał, albo nie śmiał przypomnieć sobie dawnych stosunków.
Służba milorda wielce się ubawiła widząc zakłopotanie biednego Morrisa. Wyśmiano jego długie włosy, jego opończę, kapelusz okrągły z wązkiemi brzegami i wszystkie szczegóły prostaczej odzieży. Odzież tę, Morris nosił dumnie i wśród dandysów stolicy, nie znalazłby szlachetniejszej postawy niż jego. Ale Londyn nie tylko że jest ciemiężycielem, ale wiecznie jeszcze szydzić będzie z tego ludu, który jest na tyle śmiesznym, że z głodu umiera!
Morris myślał już jakby siłą utorować sobie przejście wśród tej zgrai służalców, ale raz dostawszy się do pałacu, jak się ztamtąd wydostać? Im bardziej czuł się osamotnionym, tem więcej lękał się dostać do niewoli, lub zginąć w tej walce, o której wiedział, że nikt po nim nie podejmie w obronie biedniej uwięzionej.
Bracia jego o losie Jessy jeszcze nic nie wiedzieli. Morris też powiedział sobie, że narażając teraz swoją wolność lub życie, stawi na niepewną kartę, ostatnią nadzieję Jessy O’Brien.
A jednak trzeba było działać, bo i zwłoka była rozpaczliwą. Pobiegł też jak szalony do wsi opuszczonej, szukając nieobecnych przyjaciół. Nie znalazł nikogo! Umysł jego, tak bystry zazwyczaj, chwiać się począł, już nie zdawał sobie sprawy ze swych czynności i w miarę jak mijały godziny okropnej męki, kierował się już tylko niepewnym instynktem.
Minął tak dzień. Gdy nadeszła noc, Morris zanadto przygnębiony by się módz oddalić od pałacu Montrath, poszukał schronienia w zamku Diarmid.
Po odejściu Pata, chciał się jeszcze zastanawiać nad położeniem i szukać ratunku w swym znużonym umyśle. Na oczach stanął mu jednocześnie obraz ojca i narzeczonej. Widział twarz sędziwego starca jakby otoczoną aureolą świętych na śmierć przeznaczonych, widział śliczne rysy Jessy wycieńczone męczeństwem, ale łagodne i uśmiechnięte nawet wobec zgonu.
Dręczył go ten sen ciężki przychodzący po wielkiem zmęczeniu. Mówił do siebie we śnie: Pracuję, idę, staram się.
Pat tymczasem zasiadał u stołu lokai Montratha. Dzięki swej pociesznej fizyognomii, został doskonale przyjęty. Groomy i lokaje popisywali się na jego koszt angielskiemi konceptami. Pat nie gniewał się, pił i zajadał na dni ośm. Im więcej z niego żartowano, tem bardziej wydawał się zadowolonym i rzeczywiście pociesznie było widzieć jego chytrą kocią minę, pośród ciężkich fizyognomji lokai angielskich. Jego uśmiech pokorny, w którym jednak przebijała złośliwość, zwracał się wszędzie na około stołu. On sam był ciągle w ruchu recytując cały szereg wykrzykników irlandzkich, które wypowiadał z uszanowaniem i tonem podziwienia.
Groomy i lokaje śledzili za jego ruchami nie zginając karku ani krzyża, ale zwracając się ku niemu całą swą osobą, jak żołnierze drewniane i śmiejąc się śmiechem chrapliwym, właściwym ludowi Londynu, który sprawia trzy razy smutniejsze wrażenie, niż płacz innych ludzi.
Jedząc i pijąc, gadając i schlebiając, biedny Pat spełniał dosyć dobrze poleconą sobie przez Morrisa misyę. Wśród swej gadaniny stawiał pytania, na które służba jako tako odpowiadała. A co się dowiedział to mieścił w najlepszym zakątku swej pamięci i zajadał dalej, by nie wzbudzić podejrzenia.
Wogóle Pat nieźle się wywiązał ze swego zadania. Nie mógł się wielu rzeczy dowiedzieć, gdyż Montrath nie zdradzał przed służbą swych tajemnic, ale dowiedział się tego co wiedzieli lokaje, a od żadnego szpiega wysłanego na zwiady, więcej niepodobna było żądać.
Gdy się zabierał do odejścia, na pożegnanie nalano mu szklankę wódki francuskiej, zawierającą przynajmniej kwaterkę. Pat wypił ją z namaszczeniem za zdrowie prześwietnego towarzystwa. Potem odszedł odprowadzony wiwatami groomów, którzy długo śledzili za jego chwiejącym się krokiem.
Pat przesiedział trzy do czterech godzin w pałacu. W chwili gdy odchodził, właściciele takowego udawali się na spoczynek. Marya Wood położyła się spać pijana, Frania i Georgiana odeszły razem by długo jeszcze i ze strachem, rozmawiać o wypadkach dnia tego. Lord Jerzy wreszcie zamknął się ze swoim plenipotentem i powiernikiem Crackenwell, by się go poradzić o środki wydobycia się z opłakanego kryzysu.
Marya Wood zostawiła mu do jutra czas dla zapłacenia dwóch tysięcy funtów. Montrath wiedział, że kobieta ta po tym terminie oszczędzać go nie będzie.
Morris spał wciąż. Szum na dworze kołysał jego sen głęboki. W długich między sobą przerwach, wśród jednostajnego głosu morza i wiatru, dawał się słyszeć głos inny, jakby wydobywający się z wnętrzności ziemi.
Trudno było rozpoznać naturę tych dźwięków, złamanych i przekształconych tysiącznemi echami starego budynku. Gdy jednak wiatr ucichł na chwilę i gdy się one wznosiły wśród ciszy, można było rozpoznać jakby skargę przygłuszoną i spotężniałe jednocześnie, tajemniczemi wpływami akustyki.
Trwało to kilka sekund i znowu nastawała cisza, słychać było tylko daleki szmer fali obryzgującej nadbrzeżne skały.
Pat otworzył zgniłe drzwi swej siedziby w czasie jednej z tych chwil gdy wśród ruin było zupełnie cicho. Włosy miał rozczochrane i postać pijacką. Chuda twarz jego była purpurowa.
— Och! Mac-Diarmidzie, — rzekł, — chciałbym cię tam był widzieć mój synu! żebyś ty wiedział co też te przeklęte Angliki nie jedzą! i jak piją! ma bouchal! Arrah! I królowa chyba się lepiej nie żywi.
Sen Morrisa był zanadto głęboki, by głos Pata mógł dojść do jego uszów. Sosnowa gałąź zgasła i w sali panowała zupełna ciemność.
— Hola! Morrisie, — wołał dalej poczciwy Pat, — czy cię tu już nie ma mój chłopcze? Wiem nazwisko kobiety i wiele innych rzeczy jeszcze. Och! mój synu, nie będziesz żałował żeś mnie tam posłał, zaprawdę!
Morris nie odpowiadał. Pat po omacku poszedł wzdłuż ścian aż do pościeli, na której myślał, że zastanie leżącego Morrisa.
— Nie ma nikogo! — mruknął, — ależ przewyborna francuska wódka! Morrisie, kochanku gdzie jesteś? a mięsa ile! jak na Boże Narodzenie!
Cicho było wciąż. Pat skrzesał ognia by zapalić gałąź sosnowa. W chwili gdy suche drzewo zajęło się płomieniem, rozległ się nagle ten głos nieznany, jęczący wśród ruin. Purpurowa twarz wieśniaka, zsiniała naraz.
Płonąca gałąź wypadła z rąk jego i padła na wilgotną ziemię gdzie zgasła. Przy blasku jej, świecącym przez sekundę, Pat zobaczył Morrisa Mac-Diarmida siedzącego zawsze na tem samem miejscu, nieruchomego, bladego i z głową wspartą o mur.
Oczy parobka, wyszczerzone zdawały się, że wyskoczą na wierzch.
— Potwór! — wyszeptał stłumionym głosem. — Jezusie! Matko Najświętsza! Święty Patryku! Potwór tu był pewnie i udusił biednego Morrisa!
Ciemno było jak w lochu, a Pat nie śmiał już zapalić gałęzi sosnowej.
— O ja nieszczęśliwy! — rzekł z cicha. Potwór musiał być wściekle głodny, gdyż od trzech dni zapomniałem o nim.
Rzeczywiście, biedny Pat zajęty wielką polityką, przez trzy dni nie pomyślał o swym obowiązku i nie rzucił strawy potworowi żywionemu przez Crackenwelle.
Potwór musiał bardzo osłabnąć i Pat, usłyszawszy jego skargę, znajdował, że głos jego jest jakby omdlały.
W tej pierwszej chwili trwogi, za żadne skarby świata nie poniósłby natychmiast potworowi codziennego pożywienia. Usiadł na słomie, drżąc cały i zatkał sobie uszy, by nie słyszeć przerażających go jęków. Ale po kilku minutach zerwał się na równe nogi, jak gdyby go kto ukłuł.
— Chryste Jezu! — zawołał, — Patryku święty! ależ jeżeli ja mu dam zdechnąć 4o mnie powieszą!
— Morrisie! — rzekł, — przyjacielu mój, jeżeli jesteś żywy, ratuj mnie!
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Pat czuł, że mu się słabo robi, ale w ważnych chwilach, człowiek znajduje właśnie siłę do śmiałych postanowień. Pat, wśród swego strachu, zdobył się na odwagę. Popełzał za czworakach aż do zapasu chleba owsianego.
Wybrał z nich trzy największe, by wynagrodzić potworowi długi post na który go skazał.
Z trzema chlebamii z dzbankiem wody wyszedł małemi drzwiczkami prowadzącemi do wnętrza zwalisk i skierował kroki wązkim korytarzem pełnym gruzów.
Bez światła wszedł na schody kręcone umieszczone w narożnej wieży zamku zawieszonej nad przepaścią, na samym szczycie Ranach-Head.
Dostał się do sali otwartej na wszystkie wiatry i stanowiącej pierwsze piętro wieży. W środku tej sali znajdowała się skrzynia stojąca na podłodze. Pat złożył w niej trzy chleby i dzbanek z wodą. Odwiązał sznur przyczepiony do muru i usłyszano skrzypienie bloków.
Jednocześnie skrzynia spuściła się, pozostawiając w podłodze otwór kwadratowy.
Otworem tym wydobył się ten sam głos słyszany niedawno, lecz bliższy i wyraźniejszy.
Był to widocznie głos ludzki, lecz tutaj, jak i w schronieniu Pata, echa odsyłały dźwięki wzmocnione zmienione.
Biednemu wieśniakowi wydało się, że czuje zęby potwora na ciele.
— Jak on wyje! — zawołał, — Jezu Chryste! dopiero musi być zagniewany!
I jak gdyby się spodziewał, że go ułagodzi oskarżając samego siebie, dodał potulnym głosem:
— Ma słuszność! ma bouchal! trzy dni bez pożywienia, jestem niecnym hultajem!
Pat uczuł, że skrzynia dostała się na dno wieży i pospiesznie począł ciągnąć za sznur. Bloki zaskrzypiały znowu, jęk podziemny powtórzył się i wśród przeraźliwego wycia, jakie wytwarzało echo, można było rozpoznać bolesną skargę.
Skrzynia wróciła do dawnego poziomu wypróżniona na dole i zatkała otwór. Pat odetchnął wolniej. Nie był jeszcze zupełnie zaspokojonym, gdyż strach był wrodzoną jego chorobą; ale odrazu stracił dotychczasową pokorę. Pokazał pięść potworowi, straszliwie wyszczerzywszy oczy.
— Nabochsh! przeklęta bestyo, — rzekł, — żebym cię raz mógł za kark schwycić, to byś pewnie na wieki przestał krzyczeć.
Jęk podziemny zamilkł.
— Milczy, paskudne zwierzę! — pomyślał Pat, — pożera dobry chleb, który mu dałem, a który by uszczęśliwił tylu poczciwych chrześcian! Ach! ma bouchal! gdybym się nie bał być powieszonym!
Tak perorując dostał się do schodów i zeszedł po nadłamanych stopniach. Wróciwszy do swego schronienia, zapalił gałąź sosnową i zebrawszy się na odwagę zbliżył się do Morrisa. Strach wyparował mu nieco z głowy wyziewy szlachetnej wódki francuskiej, był jednak jeszcze na pół pijanym.
— Usnął zacny chłopiec, — wyszeptał. — Niech mnie dyabli porwą, byłem pewny, że już nie żyje! Och! och! co za szczęście! nie radbym spędzić nocy obok trupa.
Przyglądał się czas jakiś zmienionej i przygnębionej fizyognomii Morrisa, potem podniósł rękę by go obudzić. Ale się namyślił.
— On potrzebuje odpoczynku i ja także, — pomyślał. — Jeżeli go obudzę, będzie mnie badał przez dwie godziny, a tak mi się spać chce.
Ziewnął i mówił całej:
— Śpij Morrisie, śpij kochanku! to nie ja zaprawdę będę ci sen przerywał.
Ziewnął jeszcze, zgasił gorejącą gałąź i rzucił się na słomę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jessy O’Brien leżała na swem łożu, słaba i wycieńczona. Nie czuła już dotkliwych udręczeń głodu, gdyż wszystkie jej organa były odrętwiałe. Przez trzy dni nie dano jej pożywienia, a już dwanaście godzin minęło, jak poświęciła ostatni chleb swój by umieścić w nim bolesną skargę. Gdy rzucała chleb przez strzelnicę, już głód jej dokuczał.
A od tego czasu upłynęło godzin dwanaście!
Chciała się modlić i zająć wyłącznie myślą o Bogu. Ale obraz Morrisa przeszkadzał pobożnej medytacyi, stawiając przed oczy, umierającej, rozkoszne powaby życia.
Było już koło północy. Usłyszała nagle nad głową znane jej skrzypienie bloków i kół, które echo przekształcało w wrzask przeraźliwy i które jej zapowiadało codzienne pożywienie. Nadaremnie już na nie trzy dni czekała!
— Litości! — zawołała, — pomocy!
Żaden głos nie odpowiedział na jej wezwanie. Jakiś ciężki przedmiot spadł na ziemię i bloki zaskrzypiały znowu.
Jessy zamilkła jeszcze bardziej przygnębiona. Ciemno było w jej więzieniu, ale wiedziała, że znajdzie chleb o kilka kroków.
Chciała się podnieść na łóżku, ale zbrakło jej sił. Nie mogła jednak tracić czasu, gdyż osłabienie jej wzrastało z każdą chwilą i mogło śmierć sprowadzić. Zwolna i z wielką trudnością zeszła z łóżka i dotknęła podłogi, Próbowała pełzać, lecz zimna posadzka oziębiła jej ciało paraliżując je prawie.
— Mój Boże! — wyszeptała zamierającym głosem, — nieco siły jeszcze, niech pożyję tyle by go módz zobaczyć!
Zrobiła jeszcze ostatnie wysilenie i wyciągnąwszy konwulsyjnie rękę dotknęła jednego z bochenków chleba.
Krzyknęła z radości i wyszeptała imię Morrisa.
Było to ostatnie jej słowo. Wszystko przycichło w milczącym grobie. I rozlegał się tylko ów szmer głuchy i bezustanny, który biedna Jessy brała za gwar na ulicach Londynu. Ów szmer, słyszeliśmy go w schronieniu Pata. Były to pomięszane głosy wichru i morza, wichru jęczącego wśród zwalisk zamku Diarmidów i morza rozbijającego się o skały u stóp Ranach-Head.