Policzek Szarlott'y Korday/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Policzek Szarlott'y Korday |
Podtytuł | Jeden dzień w Fontenay-Aux-Roses |
Wydawca | Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jestem Polką, urodzoną w Sandomierzu, pochodzę więc z kraju, gdzie legendy stały się wprost artykułami religji i gdzie wiara w podania rodzime silniejszą może jest od wiary w ewangelję. Nie masz ani jednego z naszych ziomków, któryby nie posiadał pokutującego ducha. Wśród bogatych i biednych, w pałacach i chatach utrzymuje się wiara w zły i dobry żywioł. Niekiedy rozdwajają się one i wszczynają, a wówczas w korytarzach słychać tajemnicze szmery, w starych wieżach przeraźliwe jęki, w murach czuć tak groźne wstrząśnienia, że wszystko drży i lęka się czy to w pałacu, czy w lepiance i wieśniak pospołu z szlachcicem spieszą do kościoła, aby w krzyżu świętym lub relikwiach znaleść jedyną obronę przed złym duchem.
Obecnie jednak zwalczają się tam dwie potęgi, o wiele groźniejsze, okrutniejsze i nieubłagane, to jest: tyrania i wolność!
W roku 1831 między Rosją a Polską rozgorzała jedna z tych walk, kiedy to krew całego narodu wyczerpuje się jak krew jednej rodziny.
Mój ojciec i dwaj bracia stanęli pod sztandarem narodowej niepodległości, który tylekroć zdeptany, zawsze się podnosi! na nowo.
Pewnego dnia dowiedziałam się, iż mój: najmłodszy brat został zabity; innym razem doniesiono mi o śmiertelnem zranieniu starszego; nareszcie, gdy z trwogą wsłuchiwałem się w coraz bliższy grzmot dział, — przybył ojciec mój na czele stu jeźdźców, niedobitków trzechtysięcznego hufca, którym dowodził.
Ojciec zamknął się z temi resztkami swego oddziału w naszym zamku z postanowieniem zagrzebania się pod jego gruzami. Nie obawiając się niczego dla siebie, drżał jednak o mój los. Istotnie dla niego nie było innego wyjścia, jak śmierć, gdyż wiedział, iż żywcem nie wpadnie w ręce okrutnego wroga; mnie natomiast groziła niewola i pohańbienie.
Ojciec wybrał dziesięciu ludzi z pośród stu, którzy mu pozostali, wyznaczył dowódcę, powierzył mu wszystko nasze złoto i kosztowności, a przypomniawszy sobie, że po drugim rozbiorze Polski moja matka, będąc wówczas jeszcze dzieckiem, znalazła schronienie w niedostępnym klasztorze Sahastru, leżącym wśród gór karpackich — polecił mu odwieźć mię do tego klasztoru, który niechybnie dla córki okaże się również gościnnym, jak niegdyś dla matki.
Mimo iż ojciec żywił dla mnie bezgraniczną miłość, pożegnanie było krótkie. Według prawdopodobieństwa Rosjanie mogli już nazajutrz stanąć pod murami zamku, chwili więc czasu nie było do stracenia.
Pospiesznie włożyłam amazonkę, w której zwykle towarzyszyłam bratu na łowach. Osiodłano mi najpewniejszego konia z naszej stajni, ojciec własnoręcznie włożył mi do olster parę własnych pistoletów, arcydzieło fabryki tulskiej — uściskał mię i dal rozkaz do odjazdu.
W ciągu nocy i następnego dnia przebyliśmy dwadzieścia mil, podróżując wzdłuż bezimiennego potoku, który jest dopływem Wisły. Ten pierwszy etap podróży zapewnił nam bezpieczeństwo przed pościgiem wroga.
W blasku ostatnich promieni zachodzącego słońca ujrzeliśmy pokryte śniegiem szczyty Karpat. Wieczorem dnia następnego znaleźliśmy się u podnóża tych gór, a rankiem trzeciego dnia przebywaliśmy jeden z wąwozów karpackich.
Dziesięć dni podróży minęło bez złych przygód. Moglibyśmy już rozróżnić szczyty góry Pion, — przewyższającej swym wierzchołkiem cała rodzinę olbrzymów — na której stoku leży klasztor Sahastru, cel naszej podróży. Trzy dni jeszcze, a staniemy na miejscu.
Lipiec miał się ku końcowi, dzień był upalny, dopiero około czwartej godziny zażywaliśmy niewypowiedzianej rozkoszy pierwszego chłodnego powiewu podwieczornego. Ruiny wież Niantzo już minęliśmy i zstąpiliśmy na płaszczyznę, którą już zdala dostrzegliśmy z wąwozu. Z tego punktu można było obserwować bieg rzeki Bystrzycy. Jadąc wzdłuż jej brzegu, dotarliśmy do wąwozu, w którym wierzchowce miały zaledwie tyle miejsca, że mogły parami postępować.
Nasz przewodnik szedł przodem i, oparty o swego konia, śpiewał monotonną piosnkę morlacką.
Nagle rozległ się wystrzał z broni palnej i świsnęła kula, przerywając pieśń. Przewodnik śmiertelnie zraniony, stoczył się w skalisty wąwóz, podczas gdy jego koń drżąc przystanął i rozumną głowę wyciągnął ku przepaści, w której zniknął jego pan.
Równocześnie rozległ się donośny okrzyk i ujrzeliśmy u stóp wzgórza ze trzydziestu bandytów; byliśmy zupełnie zewsząd otoczeni.
Każdy z nas schwycił za broń, i choć towarzysze moi byli zaskoczeni niespodzianym napadem, jednak jako starzy, w bojach doświadczeni żołnierze, nie dali się zastraszyć, lecz stawili mężnie opór. Ja sama dałam przykład, chwytając za pistolet, a czując krytyczną sytuację zawołałam: — Naprzód! — i spięłam wierzchowca, dążąc ku równinie. Niestety, mieliśmy doczynienia z góralami, którzy skakali ze skały na skałę, jak istne, demony przepaści, dając równocześnie ognia — i ciągle zajmowali oskrzydlające nas stanowisko.
Zresztą nasz manewr był z góry przewidziany. W miejscu, gdzie ścieżka się rozszerzała i góra przechodziła w płaskowzgórze — oczekiwał jakiś młodzieniec na czele dwunastu jeźdźców, który, spostrzegłszy nas, popędzili rumaki i zagrodzili nam drogę, podczas gdy tamci stoczyli się ze stoków góry i odcięli odwrót, osaczając naszą garstkę ze wszystkich stron.
Położenie było nader krytyczne, mimo to, będąc od małości przyzwyczajona do walk, nie traciłam z oka żadnego poruszenia przeciwników.
Wszyscy ci ludzie, odziani w owcze skóry, nosili bardzo szerokie okrągłe kapelusze, ozdobione kwiatami, jak Węgrzy. Każdy trzymał w ręce długą flintę turecką, którą po strzale wywijali, wydając przytem dzikie okrzyki; za pasem mieli po parze pistoletów i zakrzywione szable.
Dowódcą ich był młodzieniec około 22 letni, o bladem licu, z długimi czarnymi włosami, które w kędziorach spływały mu na ramiona. W dłoni błyszczała mu zakrzywiona szabla, za pasem tkwiły cztery pistolety. Podczas walki wydawał szorstkie, nieartykułowane okrzyki, zdaje się nie należące do żadnego ze znanych języków, które jednak wyrażały jego wolę, gdyż na dźwięk tego głosu rzucali się bandyci plackiem na ziemię, by uniknąć wystrzałów naszych żołnierzy, poczem natychmiast zrywali się dając ognia, powalając żywych, dobijając rannych i zamieniając wreszcie walkę w rzeź.
Straciłam dwie trzecie moich obrońców, jednego po drugim. Ci, którzy pozostali, skupili się koło mnie, nie prosząc o łaskę i myśleli tylko o tem, aby życie sprzedać jak najdrożej.
Wtem młody dowódca wydal okrzyk, bardziej pełen znaczenia, niż dotychczasowe i ostrze szabli skierował w naszą stronę. Bezwątpienia rozkazał, by nas wzięto w ogień krzyżowy i zrobiono koniec — gdyż wszystkie muszkiety mołdawskie zwróciły się na nas. Poczułam, iż nadchodzi ostatnia godzina, podniosłam tedy oczy ku niebu i z modlitwą na ustach oczekiwałam niewątpliwej śmierci.
Nagle ujrzałam jakiegoś młodzieńca, który zsunął się raczej, niż zstąpił — przeskakując ze skały na skałę, aż wreszcie zatrzymał się na skale, wyciągnął rękę ponad polem walki i wyrzekł, jedno, jedyne słowo:
— Stać!
Na dźwięk tego głosu wszyscy podnieśli oczy i każdy okazał posłuszeństwo temu nowemu panu. Jeden tylko bandyta przyłożył powtórnie strzelbę do ramienia i wystrzelił.
Jeden z naszych ludzi wydał okrzyk bólu: — kula przeszyła mu lewe ramię. Odwrócił się natychmiast, by wypalić do tego, który go zranił; lecz zaledwie jego koń postąpił parę kroków, nad głowami naszemi świsnęła kula i zdradziecki bandyta runął na ziemię z roztrzaskaną czaszką.
Powróciwszy do przytomności, spostrzegłam, że leżę na trawie, a głowa moja spoczywa1 na kolanie jakiegoś mężczyzny. Widziałam tylko jego białą, pierścieniami okrytą rękę, obejmującą mnie, podczas gdy przedemną skrzyżowawszy ręce na piersi i szablę trzymając pod pachą, stał ów młody mołdawski dowódca, kierownik napadu na nas.
— Kostaki! — rzekł po francusku, tonem wyższości, ten, który mię podpierał — natychmiast odejdź ze swymi ludźmi i mnie pozostaw troskę o tę kobietę!
— Bracie! — odrzekł, hamując gniew ten, do którego te słowa były zwrócone. Strzeż się nadużywać mej cierpliwości, pozostawiam ci zamek, pozostaw ty mnie las. W zamku ty jesteś panem, lecz tutaj władam ja. Tutaj potrzebuję rzec tylko słowo, by cię zmusić do posłuszeństwa!
— Kostaki, jestem starszy, to znaczy, żem panem zarówno w lesie, jak w zamku. Pochodzę tak samo jak ty z krwi Brankowanów — z krwi królewskiej — która zwykła rozkazywać — i ja też rozkazuję!
— Rozkazujesz swoim żołnierzom, Gregorisko, lecz nie mnie!
— Twoi żołnierze, Kostaki, są zbójcami, których każę powiesić na blankach naszych wieżyc, jeśli mię w tej chwili nie usłuchają!...
— No, więc spróbuj im rozkazywać!...
Czułam, że ten, który mię podtrzymał, cofnął kolano i głowę mą oparł łagodnie na kamieniu. Z trwogą popatrzyłam za nim i ujrzałam wreszcie tego człowieka, który w zamęcie walki spadł jakby z nieba — a któremu nie mogłam się wpierw dobrze przypatrzyć, gdyż popadłam w omdlenie.
Był to młodzieniec może 24-letni, pięknie, zbudowany, o wielkich niebieskich oczach, w których jaśniała stanowczość i energja. Jego długie, jasne włosy, zdradzające słowiańskie pochodzenie, spadały w puklach na ramiona, jak u św. Michała Archanioła, otaczając młodą i świeżą twarz; usta rozchylał uśmiech, ukazując dwa rzędy zębów, jak perły; spojrzenie jego było, jak spojrzenie orła, krzyżujące wzrok z błyskawicą.
Wyciągnął rękę, której nawet brat własny się lękał i wyrzekł kilka słów w mołdawskim języku.
Słowa te widocznie wywarły na bandytach głębokie wrażenie.
Następnie przemówił dowódca w tym samym języku, a słowa jego, jak mi się zdaje, były to przekleństwa i groźby.
Na tą długą, namiętną przemowę odpowiedział starszy brat jedno tylko słowo.
Bandyci skłonili głowy.
Dał znak i zbójcy, stanęli za nami.
— A więc, niech będzie, Gregorisko! — rzekł Kostaki znowu po francusku — ta dziewczyna nie pójdzie do groty, lecz mimo to będzie moją. Podoba mi się, zdobyłem ją i pożądam jej!
Po tych słowach rzucił się ku mnie i ujął mnie w ramiona.
— Tę dziewczynę odprowadzi się do zamku i powierzy mojej matce; ja nie spuszczę jej z oka — odparł mój obrońca.
— Mego konia! — zawołał Kostaki po mołdawsku.
Dziesięciu bandytów pospieszyło wykonać rozkaz pana i przyprowadziło mu żądanego wierzchowca.
Gregoriska spojrzał dokoła, chwycił za cugle pierwszego z brzegu konia i skoczył na siodło, nie dotknąwszy strzemion.
Kostaki również zręcznie dosiadł swego rumaka, trzymając mnie ciągle w ramionach i dał koniowi ostrogę.
Koń Gregoriski jakby w równym stopniu odczul ostrogę, popędził równo z wierzchowcem Kostakiego, głowa w głowę, szyja w szyję.
Piękny był widok tych dwu jeźdźców, pędzących obok siebie w ponurem milczeniu, obaj oddali się na wolę swych rumaków, które w szalonym biegu sadziły przez skały i przepaście, rozpadliny i potoki. Leżąc z głową w dół przechyloną, widziałam piękne oczy Gregoriski, utkwione we mnie. Gdy to zauważył Kostaki, podniósł mi głowę do góry i widziałem odtąd tylko jego ponury, pożerający mnie wzrok. Zamknęłam oczy, lecz napróżno, gdyż ciągle czułam to przenikające spojrzenie, które wdzierało się w mą pierś i przeszywało serce. Wówczas uległam osobliwemu złudzeniu: zdawało mi się, iż jestem ową Lenorą z Ballady Bürgera, którą unosi upiorny rycerz na widmowym koniu. Gdyśmy się zatrzymali, — ogarnęło mię takie przerażenie, iż otwarłam oczy, spodziewając się ujrzeć dokoła tylko potrzaskane krzyże i otwarte groby. Widok, który mi się przedstawił, nie był zbyt pocieszający: był to podwórzec zamku mołdawskiego z XIV stulecia.