Policzek Szarlott'y Korday/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Policzek Szarlott'y Korday |
Podtytuł | Jeden dzień w Fontenay-Aux-Roses |
Wydawca | Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Proszę księdza, — rzekł Alliette, — zgadzam się w zupełności na teorję o wpływie dobrego i złego ducha, jednakże istnieje coś, o czem zapomniałeś, czego zaś ja jestem przykładem: mianowicie, iż śmierć nie zabija życia. Śmierć jest tylko pewnego rodzaju przeistoczeniem ludzkiego ciała; niweczy tylko pamięć nic więcej.
Gdyby pamięć pozostała żywa, wówczas każdy mógłby przypomnieć sobie wędrówki swej duszy od początku świata aż do naszych czasów. Kamień filozoficzny — to właśnie to zagadnienie, to samo które rozwiązał Pytagoras, a które powtórnie odkryli hrabia Saint-Germain i Cagliostro. Tajemnicę tę i ja posiadam; ona to sprawia, iż ciało moje umrze, jak już umarło z cztery lub pięć razy — co sobie przypominam. I znów mówiąc, że ciało moje umrze, — mylę się, gdyż są ciała, które nie umierają, i ja właśnie posiadam takie!
— Panie Alliete! — przerwał doktór — czy mogę pana z góry prosić o pozwolenie?
— Jakie?
— Otwarcia pańskiego grobu w miesiąc po śmierci.
— W miesiąc w dwa, w rok, dziesięć lat, jeśli chcesz, doktorze! Jednak postępuj ostrożnie... gdyż wszelka krzywda, wyrządzona memu ciału, zaszkodziłaby innemu ciału, w które przejdzie moja dusza.
— Wierzysz pan zatem w tę niedorzeczność?
— Mam powód do wierzenia; widziałem to!
— Coś pan widział? — żywego nieboszczyka?
— Tak.
— Opowiedz-że to, Alliette! Skoro każdy już przedstawił swoją historję, opowiedz i ty swoją! Może będzie najprawdopodobniejszą ze wszystkich!
— Czy najprawdopodobniejsza, czy nie, powtórzę ją jednak zgodnie z prawdą, doktorze! Jechałem ze Strassburga do kąpiel w Louesche i naturalnie, przejeżdżałem przez Bazyleję, gdzie musiałem opuścić dyliżans pocztowy i nająć powóz prywatny.
Przybywszy do zajazdu „pod Koroną“, począłem dowiadywać się o jaki powóz do wynajęcia i poprosiłem gospodarza, by mi pomógł w poszukiwaniach i dowiedział się, czy kto z miasta nie zechciałby odbyć tej podróży razem ze mną; miał tej osobie zaproponować ponoszenie wspólnych kosztów, przez co podróż stałaby się przyjemniejszą i tańszą.
Na wieczór znalazło się to, czegom szukał: żona pewnego kupca bazylejskiego, straciwszy właśnie trzymiesięczne dziecię, które sama karmiła, zapadła z bólu po tej stracie w chorobę, na którą polecono jej kąpiele w Louesche. Było to jej pierwsze dziecko, gdyż wyszła za mąż przed rokiem.
Gospodarz opowiedział mi, że tylko z wielkim trudem zdołano młodą kobietę nakłonić do rozstania się z mężem. Chciała koniecznie pozostać w Bazylei, albo żeby mąż jechał razem z nią. Ale z jednej strony zdrowie jej wymagało kuracji, i, z drugiej — interesy handlowe czyniły obecność męża w Bazylei konieczną, to też wreszcie zdecydowała się jechać. Następnego rana mieliśmy odjechać razem, w towarzystwie jej pokojówki.
Czwarte miejsce w powozie miał zająć pewien ksiądz z pobliskiej wsi.
Nazajutrz rano o ósmej powóz zajechał przed gospodę; ksiądz siedział już w nim. Wsiadłem i ja, poczem udaliśmy się po młodą kobietę i jej służącą.
Siedząc w powozie byliśmy świadkami czułego pożegnania obojga małżonków. Zaczęło się ono w mieszkaniu, ciągnęło się dalej w magazynie a skończyło się dopiero na ulicy. Młoda kobieta miała widocznie jakieś przeczucie, gdyż była niepocieszona. Możnaby sądzić, iż wybiera się nie na odległość pięćdziesięciu kilometrów, lecz w podróż naokoło świata.
Mąż okazywał więcej spokoju, chociaż i on był bardziej wzruszony, niż to wypadało wobec tak krótkiej rozłąki.
Nareszcie odjechaliśmy, kierując się na Solurę; pierwszy postój wypadł w Mundischwyll. Cały dzień nasza towarzyszka była przygnębiona i niespokojna. Pod wieczór ujrzawszy powóz, jadący w przeciwną stronę, chciała nim powrócić do Bazylei. Wreszcie jednak pokojówka nakłoniła ją do dalszej jazdy.
Nazajutrz rano około dziewiątej wyruszyliśmy w drogę, która miała być krótka, gdyż zamierzaliśmy zatrzymać się w Solurze.
Koło wieczora, gdyśmy już dojeżdżali do tego miasta, nasza chora zerwała się nagle z okrzykiem:
— Ach, zatrzymajcie się, pędzą za nami!
Wychyliłem się przez okno powozu.
— Pani się myli, — rzekłem, — droga jest pusta.
— To dziwne, słyszałam tętent konia!
Mniemając, iż niedobrze się rozejrzałem, wysiadłem z powozu.
— Pani, niema nikogo! — rzekłem.
Wyjrzała sama i przekonała się również, iż na drodze nie było widać nikogo.
— Omyliłam się! — rzekła, siadając.
Zamknęła oczy, jakby chcąc skupić myśli.
Na drugi dzień wyruszyliśmy w drogę o piątej rano. Tym razem podróż była długa. Woźnica chciał przenocować w Bernie. O tej samej godzinie, co poprzedniego dnia, to jest około piątej, towarzyszka nasza ocknęła się z pół-snu, w którym była pogrążona i wyciągając rękę ku woźnicy, zawołała:
— Stójcie! Teraz jestem pewna: pędzą za nami!
— Pani się myli! — odparł woźnica. — Widzę tylko trzech wieśniaków, którzy nadchodzą tam z boku. Idą całkiem spokojnie.
— Ależ ja słyszałam galop konia!
Wyrzekła te słowa z taka siłą przekonania, że musiałem mimowoli obejrzeć się.
Droga była zupełnie pusta, jak i wczoraj.
— To niemożliwe, pani, nie widzę żadnego jeźdźca!
— Jak to być może, że pan nie widzi żadnego jeźdźca, skoro ja widzę cień człowieka i konia?
Spojrzawszy we wskazanym kierunku spostrzegłem istotnie cień człowieka na koniu, napróżno jednak szukałem ciał, do których te cienie należały.
Zwróciłem uwagę księdza na to osobliwe zjawisko. Przeżegnał się. Cień począł blędnąć, z każdą, chwila stawał się coraz bardziej przejrzysty, aż wreszcie zniknął zupełnie.
Przybyliśmy do Berna.
Wszystkie te prognostyki wydały się biednej kobiecie zapowiedzią nieszczęścia. Powtarzała ciągle, że chce wracać, jednakże pojechała dalej.
Czy to skutkiem trwogi moralnej, czy też postępu choroby — chora przybywszy do Thun poczuła się tak źle, że musiała dalszą drogę odbywać w lektyce. W ten sposób przybyła dolinę Kander i Gemmi. Po przybyciu do Louesche zachorowała na różę. W miesiąc zaniewidziała i ogłuchła.
Zresztą przeczucia nie zawiodły jej. Zaledwo oddaliła się dwadzieścia kilometrów od Bazylei, jej mąż dostał zapalenia mózgu.
Choroba postępowała tak szybko, że tego samego dnia chory, czując swój poważny stan, wysłał konnego posłańca, by uwiadomić o wszystkiem żonę i nakłonić ją do powrotu. Jednakże między Laufen a Breintenbach koń potknął się i jeździec spadły uderzając głową o kamień; zaniesiono go do pobliskiej gospody, skąd dał znać o wypadku, jaki mu się zdarzył.
Wysłano natychmiast drugiego posłańca, lecz i nad tym zaciążył fatalizm; w dolinie Kander zsiadł z konia i wziął przewodnika przez wyżynę Schwalbach; w połowie drogi porwała go lawina, spadająca z góry Attels i strąciła w przepaść; przewodnik jakby cudem ocalał.
Tymczasem choroba czyniła gwałtowne postępy; musiano choremu ogolić głowę, ponieważ nosił długie włosy, by mu robić okłady z lodu. Umierający stracił już wszelką nadzieję i w chwili ulgi napisał do żony:
„Droga Berto! Jestem bliski śmierci, lecz nie chcę całkowicie rozłączyć się z Tobą. Każ sobie spleść bransoletę z włosów, które mi ucięto i które kazałem przechować. Noś zawsze, a jestem przekonany, że wnet się połączymy znowu. Twój Fryderyk.“
List ten oddał trzeciemu posłańcowi, polecając mu wyruszyć w drogę natychmiast po swej śmierci.
Zmarł tego samego wieczora. Posłaniec odjechał w godzinę po jego zgonie i piątego dnia dotarł do Louesche.
Zastał żonę kupca ślepą i głuchą. Jednak po miesiącu, dzięki kuracji i zbawiennym wodom Louesche oba kalectwa poczęły ustępować. Dopiero w drugim miesiącu odważono się zawiadomić biedną kobietę o nieszczęściu, na które była już przygotowana przez różne przeczucia i prognostyki. Pozostała na miejscu jeszcze jeden miesiąc, by się całkowicie wyleczyć; wreszcie po trzechmiesięcznej nieobecności powróciła do Bazylei.
Ponieważ i ja w tych kąpielach wykurowałem swe niedomagania reumatyczne i zabierałem się również do odjazdu, prosiłem ją więc o pozwolenie podróżowania razem, na co chętnie się zgodziła, zyskując we mnie w ten sposób towarzysza podróży, z którym mogła rozmawiać o swym mężu, znanym mi z krótkich chwil wjazdu z Bazylei.
Wyjechaliśmy z Louesche i piątego dnia stanęliśmy w Bazylei.
Trudno sobie wyobrazić coś smutniejszego i tragiczniejszego nad powrót młodej wdowy do domu. Po śmierci męża zamknięto magazyn, ruch handlowy ustał, jak ruch zegara, gdy się wahadło zatrzyma. Wezwano lekarza, który leczył nieboszczyka, oraz wszystkie osoby obecne przy jego śmierci, i tak prawie już zapomniany zgon odżył na nowo w sercach wszystkich tych osób.
Spytała, gdzie są włosy, które jej mąż zapisał.
Lekarz przypomniał sobie, iż polecił nieboszczykowi podczas choroby uciąć włosy: cyrulik też pamiętał dobrze, że mu je zgolił, lecz włosy przepadły bez śladu.
Wdowa była zrozpaczona; nie mogła wykonać jedynego życzenia zmarłego.
Upłynęło wiele nocy, smutnych nocy, podczas których błądzącą no domu wdowa podobniejsza była do cienia, niż do żywej istoty.
Zaledwo położyła się snąć, zaledwo poczynała usypiać, uczuwała w prawem ramieniu odrętwienie i budziła się w chwili, gdy to odrętwienie posuwało się coraz wyżej, aż do serca.
Zaczynało się ono powyżej kostki, w tem miejscu, gdzie zwykle nosi się bransoletkę; uczuwała tu ból, jak wspomnieliśmy, posuwał się coraz wyżej, aż do serca.
Widocznie zmarły w ten sposób wyrażał boleść z powodu zaniedbywania jego ostatniej woli.
Wdowa zrozumiała ten wyrzut, pochodzący z za grobu. Postanowiła tedy kazać otworzyć grób męża i — jeśli nie wszystkie włosy mu ucięto — wziąć z nich tyle, ile będzie trzeba na sporządzenie bransoletki.
Nie mówiąc nikomu słowa o tym zamiarze, kazała wezwać grabarza. Lecz ten, który pogrzebał jej męża, w międzyczasie umarł, nowy zaś, pełniący obowiązki dopiero od ośmiu dni, nie wiedział, gdzie się grób znajduje.
Lecz wdowa, spodziewając się objawienia, gdyż dwukrotne ukazanie się jeźdźca i konia, jako też ucisk w ramieniu uczyniły ją skłonną do wiary w cuda, — udała się sama na cmentarz. Usiadłszy na porosłym trawą grobie, prosiła o znak, którymby się mogła kierować w poszukiwaniach.
Na murze cmentarnym wymalowany był taniec szkieletów. Jej oczy spoczęły na postaci śmierci, patrząc długo na to śmiejące się i straszne zarazem oblicze.
Nagle zdało jej się, że śmierć podnosi kościste ramię i palcem pokazuje jeden z ostatnich grobów.
Wdowa zbliżyła się do wskazanego grobu i ujrzała teraz wyraźnie, że ramię śmierci wróciło do pierwotnej pozycji.
Zrobiła na grobie znak rozpoznawczy, sprowadziła grabarza i zawiódłszy go w to miejsce, rzekła:
— Kopcie tutaj!
Byłem przy tem obecny, chcąc być świadkiem tej osobliwej historji aż do końca.
Grabarz począł kopać.
Wydobywszy trumnę, przystąpił do otwierania wieka. Z początku wzdragał się, lecz wdowa zawołała rozkazującym tonem:
— Otwórzcie wieko! to jest trumna mojego męża!
Gdy grabarz wykonał polecenie ujrzeliśmy coś cudownego:
Nietylko, że nieboszczyk ów istotnie okazał się jej mężem, nietylko, że wyglądał jak żywy, lecz nadto włosy, ucięte w dzień śmierci, urosły tak bujnie, że jak korzenie rośliny wiły się przez wszystkie szczeliny trumny.
Biedna kobieta pochyliła się nad zwłokami męża, który wyglądał, jakoby spał tylko, ucałowała go w czoło, odcięła pęk włosów, tak cudownie wyrosłych na głowie nieboszczyka i kazała sobie z nich zrobić bransoletkę.
Odtąd nocne odrętwienie ustało. Tylko gdy jej groziło jakie wielkie niebezpieczeństwo, czuła łagodny uścisk, przyjazne zaciśnięcie się bransoletki, ostrzegające ją, by się miała na baczności.
A teraz powiedźcie: czy sądzicie, że trup był istotnie trupem, że nieboszczyk nie żył? Ja jestem przeciwnego zdania!
— Ach! — rzekła niewiasta osobliwym tonem, który wśród tej ciemności wywarł na nas przejmujące wrażenie, — czy opowiadano panu, iż nieboszczyk ten opuścił grób, że go kto widział lub dotykał?
— Nie, — odparł Alliette, — gdyż wnet wyjechałem z Bazylei.
— O, — rzekł doktór, — źle robisz, Alliette, występując z tak niewinnemi historjami. Posłuchaj pani Gregoryskiej, która już gotowa była z twego bazylejskiego kupca zrobić jakiego polskiego, wołoskiego lub węgierskiego wampira. Czy pani, — dodał śmiejąc się, widziała wampira?
— Słuchaj pan! — odrzekła dama dziwnie poważnym tonem, — ponieważ wszyscy tu opowiedzieli swoje historje, więc i ja uczynię to samo. Doktorze! nie mów, że to nieprawdziwa historja, gdyż jest to zdarzenie z mego własnego życia. Dowiesz się pan teraz, czego pańska umiejętność nie potrafiła wytłómaczyć: dowiesz się, skąd pochodzi moja bladość.
W tej chwili blask księżyca wpadł przez okienne kotary i, oblawszy światłem otomanę, na której mówiąca spoczywała, osrebrzył jej postać, tak, iż była podobna do posągu z białego marmuru, leżącego na grobie.
Nikt jej nie odpowiedział, a panujące w sali głębokie milczenie świadczyło, iż wszyscy słuchają z napięciem. Zaczęła mówić: