<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Policzek Szarlott'y Korday
Podtytuł Jeden dzień w Fontenay-Aux-Roses
Wydawca Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
L‘Artifaille.

Doktór jednak milczał.
Milczenie to dało wolne pole komentarzom; pierwszy odezwał się ksiądz Moulle:
— Wszystko to utwierdza mię w mojej teorji!
— A jaka jest pańska teorja? — zapytał doktór, pragnąc podjąć dysputę z mniej niebezpiecznymi przeciwnikami, niż kawaler Lenoir.
— Żyjemy wśród dwu niewidzialnych światów, z których jeden pełen jest istot niebiańskich, drugi — szatańskich. W chwili urodzenia przy boku naszym stają dwa geniusze: dobry i zły; geniusze te towarzyszą nam przez całe życie, jeden podszeptując rzeczy dobre, drugi złe, a w godzinę śmierci ten z nich włada nami, który tryumfuje, wskutek tego ciało nasze staje się łupem złego ducha, lub pozostaje w rękach anioła. W historji biednej Solange tryumfował dobry duch,, on to, mój Ledru, przez nieme usta młodej męczennicy przesłał ci słowa pożegnania. W zdarzeniu z bandytą, skazanym przez sędziego szkockiego, wyszedł zwycięzcą zły duch, który ukazał się sędziemu najprzód w postaci kota, potem odźwiernego, a na końcu kościotrupa. W ostatnim wreszcie wypadku był to anioł monarchji, który pomścił haniebne zbezczeszczenie grobów. I jak Chrystus ukazywał się ludziom maluczkim i pokornego ducha, tak samo pokazał przyszłą restaurację królestwa biednemu stróżowi.
— A jednak, księże, — odparł doktór — każda teorja opiera się na przekonaniu.
— Naturalnie.
— Przekonanie zaś musi polegać na fakcie.
— Moje polega na nim.
— Na fakcie, opowiedzianym przez kogoś, komu pan uwierzyłeś?
— Nie, na fakcie, który się przytrafił mnie samemu!
— Ach, księże! proszę nam to opowiedzieć!
— Z chęcią. Po odbyciu studjów seminaryjnych otrzymałem święcenie i zostałem wyznaczony, jako wikary do Etampes. Kościół stal się moim przybytkiem. w nim żyłem, rozmyślałem i modliłem się. Mała plebania, oddana do mego użytku, nie była niczem więcej, jak tylko najętym domem, w którym jadłem i spałem.
Gwar świata nie dolatywał do mnie, gdyż zamknąłem się w tem sanktuarjum wiary i poezji.
Jeden jednakże szczegół zajmował podówczas wszystkich, małych i wielkich, biednych i bogatych. W okolicach Etampes grasował pewien bandyta nazwiskiem l’Artifaille.
Czynami tego opryszka zainteresowałem się tembardziej, że żona jego, mieszkająca na końcu Etampes, była jedną z najgorliwszych parafianek. Pobożna ta i zacna kobieta, dręczona wyrzutami sumienia z powodu zbrodni męża, za którego odpowiedzialność przed Bogiem ponosiła jako żona, spędzała życie na modlitwach i pokucie, spodziewając się, iż te dobre uczynki częściowo zgładzą winę jej męża.
Ten mąż, to był bandyta, wyzuty z poczucia wiary i ludzkości.
Ze dwadzieścia razy ujęto go i wtrącono do więzienia, lecz zawsze na drugi lub trzeci dzień cela była pusta. Nie umiano sobie wytłomaczyć tego znikania, rozeszła się więc pogłoska, iż bandyta znalazł ziele, które przecina żelazo.
Wytworzyła się pewnego rodzaju legenda koło osoby tego człowieka.
Co do mnie, to wyznaję, że myślałem często o nim, zwłaszcza, że jego żona; spowiadając się przedemną. opowiadała mi o łotrostwach męża i prosiła o radę.
Oczywiście radziłem, by użyła całego wpływu na męża, aby go nawrócić na dobrą drogę. Jednakże wpływ biednej kobiety był za słaby; pozostała jej jedyna nadzieja w modlitwie, by znaleść łaskę u Pana.
Zbliżała się Wielkanoc. W Wielki Czwartek spowiadałem dużo osób, to też około godziny ósmej wieczorem byłem tak zmęczony, iż zasnąłem w konfesjonale.
Zakrystian widział to, lecz znając moje nawyknienie i wiedząc, że mam przy sobie klucz od bocznych drzwi kościoła, nie próbował mnie budzić, gdyż już nieraz zdarzało mi się w ten sposób zasypiać.
Nagle przez sen usłyszałem zagadkowy szmer.
Zbudziłem się i chciałem wyjść z konfesjonału, gdy wtem przy blasku księżyca wydało mi się, że widzę jakiegoś człowieka, przechodzącego mimo.
Człowiek ów stąpał ostrożnie, za każdym krokiem oglądając się. Oczywiście nie mógł to być ministrant, zakrystjan, organista ani nikt należący do kościoła, lecz jakiś włamywacz.
Nocny gość zbliżał się do ołtarza. Tutaj stanął; usłyszałem uderzenie żelaza o krzemień, ujrzałem iskry i wkrótce hubka zajęła się. Intruz zapalił od płomienia świecę woskową, stojącą na ołtarzu.
W blasku świecy ujrzałem mężczyznę średniego wzrostu, uzbrojonego w dwa pistolety i nóż, tkwiący za pasem. Oblicze jego było raczej łagodne, niż groźne. Rozglądał się uważnie w przestrzeni, oświetlonej świecą i zdaje się był zadowolony z rezultatu tego badania.
Wydobył z kieszeni pęk wytrychów. Zapomocą jednego z tych narzędzi otworzył tabernaculum, wyjął zeń święte cyborjum, wspaniały srebrny kielich, cyzelowany za Henryka II, następnie masywną monstrację, podarowaną miastu przez królowę Marję Antoninę, wreszcie dwie pozłacane ampułki.
Po opróżnieniu, tabernaculum zamknął starannie napowrót i przyklęknął, by otworzyć dolny schowek ołtarza, w którym znajdował się obraz Matki Boskiej z koroną ze złota i djamentów na głowie i sukienką pokrytą klejnotami.
Po upływie pięciu minut złodziej, — nie próbując stłuc szklanych szyb schowka, co ułatwiłoby mu robotę, otworzył schowek wytrychem, i zabrał się do zdzierania sukienki i korony, by je złożyć obok monstracji, cyborjum i ampułek; nie chcąc dopuścić do takiego świętokradztwa, wyszedłem z konfesjonału i zbliżyłem się ku ołtarzowi.
Usłyszawszy hałas, jaki sprawiło przymknięcie drzwiczek konfesjonału, złodziej odwrócił się. Pochylony w moją stronę usiłował przeniknąć wzrokiem ciemności; konfesjonał znajdował się jednak poza obrębem światła, to też rabuś ujrzał mię dopiero wtedy, gdy wszedłem w krąg rozjaśniony blaskiem świecy.
Złodziej spostrzegłszy człowieka, oparł się o ołtarz, dobył pistoletu i skierował go ku mnie.
Wkrótce poznał zdaje się po czarnym ubiorze, że jestem prostym, nieszkodliwym księdzem, który nie posiada żadnej tarczy, prócz wiary, żadnej broni, prócz słów.
Nie bacząc na grożący mi pistolet, podszedłem aż do stopni ołtarza. Czułem, że jeśli wystrzeli do mnie, to albo pistolet odmówi posłuszeństwa albo kula chybi. Trzymałem rękę na medaliku, który od dzieciństwa nosiłem na szyi, i czułem się zupełnie bezpieczny pod tarczą i opieką Najświętszej Panny.
Ten spokój biednego wikarjusza wywarł widocznie wrażenie na bandycie.
— Czego chcesz? — zawołał, usiłując głosowi swemu nadać brzmienie stanowczości.
— Ty jesteś l‘Artifaille? — zapytałem.
— Do kroćset! — odparł, — któż inny, jak nie ja, śmiałby w nocy sam jeden wedrzeć się do kościoła?
— Biedny, zatwardziały grzeszniku! I ty jeszcze pysznisz się swoją zbrodnią? Czyż nie pojmujesz, że w tej niebezpiecznej grze grozi niebezpieczeństwo twemu ciału i duszy?
— Ba! — odparł, co do mego ciała, to już nieraz je wyratowałem i myślę, że i tym razem je wyratuję, co zaś do mojej duszy...
— I cóż, co do twej duszy?
— To ta obchodzi mą żonę: ona jest pobożna za nas oboje, to i moją duszę uratuje wraz ze swoją.
— Masz rację; twoja żona, mój przyjacielu, jest to bogobojna niewiasta, któraby z pewnością umarła ze zgryzoty, gdyby wiedziała, jaką zbrodnię zamierzałeś teraz popełnić!
— Ho, ho! Myślisz księże, że moja żona umarłaby ze zgryzoty? — zaśmiał się bandyta, i wyciągnął ręce po święte naczynia.
— Z pewnością!
— A jabym tak chciał zostać wdowcem! Wstąpiłem po trzech stopniach na podjum ołtarza i zatrzymałem jego ramię, mówiąc:
— Nie! Nie popełnisz świętokradztwa!
— I któż mi przeszkodzi?
— Ja!
— Siłą?
— Nie, lecz perswazją. Bóg zesłał sługi swe na ziemię nie poto, aby używali siły, bo to jest broń ludzka, lecz perswazji, która jest cnotą niebiańską. Mój przyjacielu, tu nie chodzi o kościół, który sobie może sprawić inne naczynia, lecz o ciebie, gdyż nie mógłbyś potem zmazać tego grzechu. Przyjacielu, ty nie popełnisz tej zbrodni!
— Czy być może? Myślisz, cnotliwa osobo, że to moja pierwsza zbrodnia?
— Nie. wiem, że to dziesiąta, dwudziesta, trzydziesta może, lecz to mnie nie obchodzi. Aż dotąd oczy twe były zamknięte, oczy twe otworzą się dziś wieczór, to wszystko. Czy nie słyszałeś może o mężu zwanym Saul, który pilnował szat ludzi, kamienujących św. Szczepana? A więc mąż ów wedle własnych słów, miał oczy pokryte łuskami; pewnego dnia łuski te spadły mu z oczu i przejrzał. Był to św. Paweł.
— Powiedźcie mi tylko księże, czy św. Pawła ścięto?
— Tak.
— Ile lat miał św. Paweł, gdy przejrzał?
— Trzydzieści pięć.
— Ja mam już więcej, bo czterdzieści!
— Zawsze jest czas na skruchę. Jezus powiedział do łotra po lewicy: „Rzeknij słowo skruchy, a zbawię cię!“
— Do licha! Ależ ci to zależy na tem srebrze! — rzekł bandyta, zerkając na mnie.
— Nie, zależy mi na twej duszy, którą chcę uratować.
— Na mojej duszy? Chcesz, bym w to uwierzył? Wolne żarty!
— Czy mam ci to udowodnić, że mi zależy na zbawieniu twej duszy?
— Tak, udowodnij to, a sprawisz mi przyjemność.
— Jak wysoko cenisz wartość łupu, który zamierzałeś zabrać tej nocy?
— Ho, ho! — zawołał bandyta, rzucając zadowolone spojrzenie na naczynia, — to warte tysiąc talarków.
— Tysiąc talarów?
— Wiem dobrze, że to warte dwa razy tyle, lecz musze przynajmniej dwie trzecie zysku stracić przy tym interesie; te przeklęte żydy to straszne złodzieje!
— Chodź do mnie!
— Do ciebie?
— Tak, do mnie na plebanię. Mam tam tysiąc frankowi, dam ci je jako zadatek.
— A reszta, dwa tysiące?
— Co do reszty, to obiecuję ci na moje słowo kapłańskie, że udam się do rodzimej wsi, — moja matka ma tam posiadłość, — sprzedam dwa lub trzy morgi gruntu, a uzyskawszy w ten sposób dwa tysiące dam tobie.
— Tak, by mi wyznaczyć spotkanie i zwabić mnie w zasadzkę?
— Sam chyba nie wierzysz w to, co mówisz! — odparłem, wyciągając dłoń ku niemu.
— To prawda, sam w to nie wierzę, — odparł z ponurą miną. — A więc twoja matka jest bogata?
— Moja matka jest biedna.
— W takim razie zrujnujesz ją?
— Skoro jej powiem, że w ten sposób uratuję może jedną duszę, to pobłogosławi mię, choćby miała zupełnie zubożeć. Zresztą, gdyby jej już nie starczyło środków do życia, to ja ją wezmę do siebie, a moja pensja wystarczy na nas dwoje.
— Przyjmuję! — rzekł, — chodźmy do twego mieszkania.
— Dobrze, lecz wprzódy...
— Co takiego?
— Schowaj te rzeczy, któreś wyjął, napowrót w tabernaculum i zamknij je kluczem, to klucz ten przyniesie ci szczęście.
Bandyta ściągnął brwi, jak człowiek, który mimowoli ulega potędze wiary, poczem złożył święte naczynia w tabernaculum, zamknął je i rzekł:
— Chodź!
— Zrób naprzód znak Krzyża Świętego! — rzekłem doń.
Próbował roześmiać się szyderczo, lecz śmiech zamarł mu na ustach.
Przeżegnał się.
— A teraz chodź ze mną! — rzekłem.
Wyszliśmy małą boczną furtką. W niespełna pięć minut byliśmy na plebanji.
Przez całą tę krótką drogę bandyta okazywał niepokój, oglądał się na wszystkie strony, widocznie obawiając się, że chcę go wciągnąć w zasadzkę.
Przybywszy na miejsce, zatrzymał się we drzwiach.
— No więc, tysiąc franków! — rzekł.
— Czekaj! — odparłem.
Zapaliwszy świecę, otworzyłem szafę, wyjąłem z niej worek i podałem mu go, mówiąc:
— Oto one.
— A kiedy otrzymam resztę?
— Proszę cię o sześć tygodni zwłoki.
— Dobrze.
— Komu mam doręczyć pieniądze?
Bandyta pomyślał chwilę, wreszcie rzekł:
— Mojej żonie.
— Dobrze.
— Lecz ona nie powinna wiedzieć, skąd je dostałem, ani w jaki sposób je zarobiłem.
— Nie dowie się o tem ani ona, ani nikt inny. Zato jednak nie popełnisz nigdy włamania w kościele N. P. Marji w Etampes ani: w żadnym innym, czci Matki Boskiej poświęconym przybytku!
— Nigdy!
— Dajesz na to słowo?
— Jakem l‘Artifaille!
— Idź więc, bracie mój — i nie grzesz więcej!
Pożegnałem go skinieniem ręki. Chwilę ociągał się, potem ostrożnie zamknął drzwi i zniknął. Padłem na kolana i modliłem się za duszę tego człowieka. Jeszcze nie skończyłem modlitwy, gdy zapukano do drzwi.
— Proszę! — zawołałem, nie odwracając głowy.
Wchodzący, ujrzawszy mnie klęczącego, zatrzymał się i stał za mną.
Skończywszy modlitwę, odwróciłem się i ujrzalem l‘Artifaille‘a, stojącego nieruchomo koło drzwi z workiem pod pachą.
— Oto, — rzekł — przynoszę ci z powrotem twoje tysiąc franków!
— Moje tysiąc franków?
— Tak i daruję ci pozostałe dwa tysiące.
— Ale przyrzeczenia swego nie zmienisz?
— No chyba!
— Okazujesz więc poprawę?
— Nie wiem.
Położył worek na skrzyni.
Potem zrobił minę, jakby chciał o coś poprosić, lecz widać było, że ciężko mu wymówić słowa prośby.
— Czego chcesz? — zagadnąłem. — Mów przyjacielu! Uczyniłeś teraz rzecz dobrą. Nie wstydź się tedy, jeśli chcesz uczynić coś jeszcze lepszego.
— Czy bardzo kochasz Matkę Boską? — zapytał.
— Bardzo.
— I czy sądzisz, że za jej wstawieniem się człowiek, chociażby wielki grzesznik, może doznać zbawienia w godzinę śmierci? A więc, zamiast twoich trzech tysięcy franków, które ci daruję, daj mi jaką relikwię, różaniec lub szkaplerz, abym go mógł ucałować w godzinę śmierci.
Zdjąłem medalik na złotym łańcuszku, który mi matka w dniu urodzin zawiesiła na szyi, a z którym się nigdy nie rozłączałem — i dałem go świętokradcy.
Bandyta przycisnął wargi do medalika i wybiegł szybko.
— Rok upłynął, podczas którego nie słyszałem nic o l‘Artifaille‘u, zdaje się opuścił Etampes, by gdzieindziej uprawiać swe rzemiosło.
Tymczasem otrzymałem list od kolegi, wikariusza z Fleury. Moja droga matka była ciężko chora i wzywała mię do siebie. Wziąwszy urlop, pojechałem do Fleury.
Półtora lub dwa miesiące starannej, pielęgnacji i modlitw przywróciły matce zdrowie. Rozstaliśmy się więc i powróciłem do Etampes.
Przybyłem w piątek; całe miasto było żywo poruszone. Osławiony złoczyńca l’Artifaille został1 ujęty koło Orleans i skazany na śmierć przez sąd tego miasta. Po wyroku posłano go do Etampes, jako głównej widowni jego zbrodniczych czynów — celem wykonania wyroku.
Egzekucja odbyła się tegoż samego dnia rano.
Tyle usłyszałem po drodze. Przybywszy na plebanię dowiedziałem się, że jakaś kobieta z przedmieścia przychodziła ciągle od przedwczoraj rano (tj. od chwili przybycia l‘Artifaille‘a do Etampes) i z dziesięć razy pytała, kiedy przyjadę.
Okoliczność ta nie zapowiadała nic nadzwyczajnego.
Na przedmieściu znałem tylko ową biedną kobietę. która miała wnet owdowieć. Postanowiłem wybrać się do niej, nie oczyściwszy się nawet z pyłu podróży.
Droga z plebanji na przedmieście nie była daleka. Biła już wprawdzie godzina 10 wieczór, lecz pomyślałem sobie, że jeśli biedaczka tak natarczywie dowiadywała się o mnie, to musi mieć coś ważnego do powiedzenia.
Doszedłszy więc na miejsce, kazałem się zaprowadzić do jej mieszkania.
Ponieważ znano ją powszechnie, jako kobietę bogobojną i pobożną, przeto nikt nie brał jej za złe występków i hańby męża.
Przybyłem pod bramę jej domku. Okiennice byty otwarte i ujrzałem nieszczęsną, klęczącą koło łóżka. pogrążoną w modlitwie Po drganiu ramion można było poznać, że placze.
Zapukałem do drzwi.
Powstała szybko i otworzyła mi.
— Ach, księże dobrodzieju! — zawołała — domyśliłam się, że to wy! Usłyszawszy pukanie, wiedziałam już, że to wielebny ksiądz! Ach! ksiądz dobrodziej przybył zapóźno: mąż mój umarł bez spowiedzi!
— A więc nie okazał skruchy przed śmiercią?
— Owszem, przeciwnie, jestem przekonana, iż w głębi serca był chrześcijaninem, lecz oświadczył, że nie chce żadnego księdza, prócz was, że tylko przed wami może się wyspowiadać, przed nikim innym. — chyba przed Najświętszą Panną!
— Tak powiedział?
— Tak, i mówiąc to, całował medalik, wiszący na złotym łańcuszku na szyi, przyczem żądał, aby mu przedewszystkiem nie zabrano tego medalika, mówiąc, że jeśli go pochowają wraz z medalikiem, wówczas zły duch nie będzie miał przystępu do ciała.
— Czy to wszystkie jego słowa?
— Nie, rozstając się ze mną, by iść na stracenie, powiedział jeszcze, że ksiądz dobrodziej przyjedzie dziś wieczór i przyjdzie zaraz do mnie.
— On to wam powiedział? — zapytałem zdziwiony.
— Tak i wyraził jeszcze ostatnie życzenie.
— Jakie?
— Kiedy ksiądz przybędzie... mój Boże! nie mogę tego powtórzyć.
— Mówcie, moja droga kobieto, mówcie śmiało!
— A więc, kazał mi prosić księdza, byś udał się pod szubienice i zmówił przy jego zwłokach pięć Ojcze nasz i pięć Zdrowaś. Księże dobrodzieju! on twierdził, że ksiądz mu tego nie odmówi.
— I miał słuszność. Pójdę tam.
— O, jakże ksiądz jest dobry!
Pochwyciła me ręce, chcąc je ucałować, lecz odsunąłem ją, mówiąc:
— Czy mąż wasz nie wyraził pozatem żadnego życzenia?
— Żadnego.
— Więc dobrze. Jeśli żądał spełnienia tylko tego życzenia dla spokoju duszy, to spokój ten uzyska.
I odszedłem.
Mogło być mniej więcej w pół do jedenastej. Było to pod koniec kwietnia, gdy noce bywają chłodne. Niebo przedstawiało widok piękny, gdyż księżyc płynął przez morze ciemnych chmur, które nadawały całemu krajobrazowi piętno majestatycznej wspaniałości.
Skręciłem wzdłuż starych murów miejskich i doszłem do bramy paryskiej. Była już jedenasta, i ta tylko jedyna brama stała otworem.
W pośród pisku i krzyku sów i puszczyków szedłem drogą, wijącą się wśród skał, porośniętą krzewami i zaroślami.
Nie mogę rzec, abym czul strach, gdyż człowiek wierzący w Boga i pokładający w Nim ufność, nie powinien bać się niczego, jednakże byłem wzruszony.
Księżyc skrył się za chmurą, srebrząc jej rąbek bladem światłem.
Serce me biło gwałtownie. Zdawało mi się, że coś ujrzę — nie to, czegom się spodziewał, lecz coś niespodzianego. Szedłem naprzód.
Wchodząc zwolna pod górę mogłem dostrzedz górną część szubienicy, składającej się z trzech murowanych słupów i poprzecznej belki dębowej.
W tej belce umocowane są żelazne haki, na których wiesza się skazańców. Ujrzałem — niby ruszający się cień — ciało nieszczęśliwego l‘Artifaille‘a, kołysane wiatrem. Nagle stanąłem. Szubienicę było teraz widać w całej okazałości.
Spostrzegłem jakąś bezkształtną masę, coś jakby zwierzę, pełzające na czterech łapach.
Stałem cicho, ukrywszy się za skałą.
Nagle zjawisko to wyprostowało się, stając na tylnych łapach; przekonałem się teraz, że był to człowiek.
Cóż mógł robić człowiek o tak późnej porze pod szubienicą? Chyba tylko przychodził w dobrych zamiarach, by się pomodlić, lub w złych zamiarach, by popełnić jaki czyn ohydny?
Bądźcobądź postanowiłem spokojnie czekać.
W tej chwili księżyc wyłonił się z pośród ciemnych chmur i oblał jasnem światłem szubienicę.
Mogłem teraz dokładnie widzieć człowieka i obserwować jego ruchy.
Człowiek ów podniósł leżącą na ziemi drabinę i oparł ją o belkę, tuż obok zwłok wisielca.
Następnie zaczął wchodzić po drabinie.
Utworzył teraz z wisielcem jedną osobliwą grupę; jakoby żywy i nieboszczyk trzymali się w objęciu.
Naraz rozległ się przeraźliwy krzyk. Ujrzałem oba ciała gwałtownie szamoczące się, usłyszałem wołania, wzywające pomocy i to coraz bardziej stłumionym głosem, który wreszcie ucichł, potem jedno z tych ciał spadło w dół, podczas gdy drugie wisiało pa stryczku, miotając rękami i nogami.
Rzuciłem się na ratunek.
Podbiegłem naprzód do wiszącego. Wyszedłem spiesznie po szczeblach drabiny i nożem przeciąłem stryczek; wisielec runął na ziemię, a ja zeskoczyłem z drabiny.
Powieszony wił się na ziemi w konwulsyjnych drgawkach; ciało drugiego leżało nieruchome.
Spostrzegłem, iż stryczek zaciśnięty na szyi dusi biedaka, pochyliłem się więc nad nim i z trudem rozluźniłem pętlę.
Teraz mogłem się dobrze mu przyjrzeć i ze zdziwieniem poznałem w nim kata.
Oczy wyszły mu na wierzch, twarz była sina, szczęki prawie wykręcone, a z piersi wydobywał się słaby szmer, przypominający raczej rzężenie, niż oddech.
Zwolna powietrze zaczęło mu napływać do płuc, a z niem i życie.
Oparłem go plecami o duży kamień. Wkrótce przyszedł do przytomności, odkaszlnął, odwrócił głowę i spojrzał mi w twarz.
Zdziwienie jego było nie mniejsze, niż moje.
— Och, och, to wy, księże dobrodzieju? — wyjąkał.
— Tak. to ja.
— A co ksiądz tu robi?
— No, a co wy tu robicie?
Zebrał myśli i raz jeszcze rozejrzał się dokoła. Teraz oczy jego zatrzymały się na zwłokach.
— Ach! — westchnął, próbując powstać, — idźmy stąd, księże, na miłość boską, oddalmy się stąd!
— Idź, mój przyjacielu, jeśli chcesz, lecz ja mam tu obowiązek do spełnienia.
— Tutaj?
— Tutaj!
— Jaki obowiązek?
— Ten nieszczęśliwy, którego powiesiliście dziś rano, żądał, żebym u stóp szubienicy zmówił za jego duszę pięć Ojcze nasz i pięć Zdrowaś.
— Za jego duszę? Och, księże! Ciężko będzie wyratować tę duszę, bo to jest wcielony djabeł!
— Jakto, wcielony djabeł?
— No, to ksiądz nie widział, co on zrobił ze mną?
— Jakto, cóż takiego?
— Przecie powiesił mnie!
— On was powiesił? Zdaje mi się, że to raczej wy jemu wyświadczyliście tę smutną przysługę!
— Tak, istotnie, i zdawało mi się, żem go na amen powiesił. Widocznie jednak omyliłem się; dlaczego jednak nie skorzystał on z chwili, gdym dyndał na stryczku, by się uratować? Podszedłem do trupa i dotknąłem go; był zimny i sztywny.
— No, dlatego, że jest martwy! — odparłem.
— Martwy! — powtórzył kat z niedowierzaniem — martwy! ach, do djabła, to kiepsko! ratujmy się, księże dobrodzieju, ratujmy się!
Powstał
— Nie, doprawdy — rzekł — lepiej chyba zostanę, bo jeszcze gotów powstać i gonić za mną. Tu zaś przynajmniej ksiądz, jako duchowna osoba, obroni mnie.
— Mój przyjacielu! — rzekłem, bacznie patrząc na kata, — coś musi w tem być. Pytaliście mnie, właśnie, co tu robię, a teraz ja pytam: co wy tutaj robicie?
— Ach, doprawdy, księże dobrodzieju, muszę wam chyba wszystko wyznać, na świętej spowiedzi, albo jak!.. — Hm, powiem to wam kiedy indziej. Ale co to? słyszycie?
Cofnął się wstecz.
— Co takiego?
— Czy on się nie rusza?
— Nie, bądźcie spokojni, ten nieszczęśliwy istotnie nie żyje.
— O, nie żyje — istotnie? nie żyje?! — Ale mniejsza z tem, powiem wam. dlaczego tu przyszedłem, a jeśli skłamię, to niech on mnie skarżę!...
— Mówcie!
— Muszę, księdzu powiedzieć, że łotrzyk ten nie chciał ani słyszeć o wyspowiadaniu się, tylko od czasu do czasu pytał: „Czy ksiądz Moulle już przyjechał?“ — Odpowiadano mu: „Nie, jeszcze nie!“ — Wówczas wzdychał; zaproponowano mu innego księdza, lecz on odpowiedział: „Nie, ksiądz Moulle, albo żaden!“
— Tak, wiem o tem.
— Przechodząc koło wieży Guinette zatrzymał się i rzekł do mnie: — „Obejrzyjcie się, czy ksiądz Moulle nie przybywa?“ — Nie! — odpowiedziałem. Szliśmy dalej. U stóp drabiny zatrzymał się znowu i powtórnie spytał: — Czy nie nadchodzi ksiądz Moulle?“ — „Ależ nie, już raz wam powiedziałem! Nie widziałem niecierpliwszego od was człowieka, ciągle powtarzacie to samo!“ — „A węc, naprzód!“ — Wyszedł, nie dając się prosić, lecz doszedłszy do dwu trzecich długości drabiny, zatrzymał się i rzekł do mnie: „Poczekajcie, przekonam się, czy nie widać księdza Moulle!“ — „No, to zobacz — rzekłem, — to nie jest zabronione!“ — Rozejrzał się po raz ostatni po tłumie, lecz nie spostrzegłszy księdza, westchnął. Myślałem, że już ma dosyć i chciałem go zepchnąć z drabiny, lecz on spostrzegł mój ruch, i rzekł: — „Zaczekaj!“ — „Cóż tam znowu?“ — „Chciałbym pocałować medalik Matki Boskiej, który mam na szyi“. — „No, jeśli tak — odrzekłem — to ucałuj go!“ — Przycisnął medalik do ust. — „Cóż jeszcze?“ — zapytałem. — „Chcę, by mię pochowano razem z tym medalikiem!“ — Hm, hm! — odrzekłem — zdaje mi się, że cały dobytek wisielca należy do kata?“ — „To mnie nic nie obchodzi, chcę być pochowany z tym medalikiem!“ — „Chcę, chcę, jak wy to mówicie!“ — „Tak, chcę...“ — Tutaj zabrakło mi cierpliwości. Był już całkiem gotów, miał stryczek na szyi, a koniec stryczka założony był na hak. — „Idź do djabła!...“ — krzyknąłem i zepchnąłem go z drabiny. — „Najświętsza Panno, ulit — —...“ — Do kroćset! To było wszystko co mógł powiedzieć, gdyż stryczek zdusił mu jednocześnie gardło i pobożne słowa. W tej chwili — ksiądz wie, jak to się robi? — skoczyłem mu na ramiona, trzymając się stryczka i odciągnąłem go. Wszystko się skończyło. Nie mógł się skarżyć na mnie, i ręczę, że nić nie ucierpiał.
— Dobrze, ale jeszcze nie powiedzieliście, pocoście przyszli tej nocy?
— O, widzi ksiądz, to trudniej będzie!...
— A więc, powiem ci: przyszedłeś, by mu ukraść medalik!
— Tak, djabeł mię skusił — Powiedziałem sobie: dobrze, dobrze, chciej sobie, co chcesz, lecz niechno noc nadejdzie, to zobaczymy! — Gdy więc nastała noc, wyślizgnąłem się z domu. Pozostawiłem tu drabinę, by ją mieć pod ręką. Przechadzałem się tędy i owędy, a powróciwszy i nie widząc nikogo w pobliżu, ani nie słysząc żadnego szelestu, podszedłem do szubienicy, przystawiłem drabinę, przyciągnąłem wisielca do siebie, złapałem za łańcuszek i —
— I co?
— Doprawdy! proszę mi wierzyć: w chwili, gdy medalik opuścił jego szyję, wisielec pochwycił mnie wysunął głowę z pętli, natomiast gwałtem wepchnął dam moją głowę i — Bóg świadkiem — strącił mnie z drabiny tak samo, jak ja jego przedtem! Widz! ksiądz, tak się rzecz miała!
— To niemożliwe, mylicie się!
— No, zapewniam księdza, że chyba sam się nie powiesiłem! To wszystko, co mogę powiedzieć!
— Pomyślałem chwilę.
— A gdzie jest medalik — zapytałem.
— Do licha! poszukajcie go na ziemi, musi tu gdzieś leżeć w pobliżu. Wypuściłem go z rąk, uczuwszy, że wiszę.
Powstałem i począłem szukać po ziemi. Blask księżyca pomógł mi w poszukiwaniu.
Podniosłem medalik i włożyłem go z powrotem na szyję trupa biednego l‘Artifaille‘a.
W chwili, gdy medalik dotknął się jego piersi, jakby dreszcz przebiegł cale ciało, a z piersi wydobył się ostry, prawie bolesny jęk.
Kat odskoczył w tył.
Jęk ten wyjaśnił mi wszystko. Przypomniałem sobie, że Pismo Święte wspomina przy egzorcyzmach o krzyku, jaki wydaje djabeł, opuszczając ciało opętanego.
Kat trząsł się jak listek osiki.
— Chodźcie tu, przyjacielu, — rzekłem — i niczego się nie bójcie!
Zbliżył się z ociąganiem, pytając:
— Czego chcecie, książę dobrodzieju?
— Te zwłoki trzeba umieścić na dawnem miejscu.
— Nigdy! — ha, żeby mię znowu powiesił?
— Niema już niebezpieczeństwa, przyjacielu, ręczę za wszystko!
— Ależ, księże dobrodzieju! księże dobrodzieju!
— Chodźcie! — rzekłem.
Postąpił krok naprzód i szepnął:
— Hm, nie dowierzam mu!
— Zupełnie niesłusznie, mój przyjacielu! teraz skoro nieboszczyk ma znów na sobie medalik, niema się czego obawiać!
— Dlaczego?
— Ponieważ szatan niema już nad nim mocy. Ten medalik bronił go przed złym duchem: wyście mu go zabrali i w tej samej chwili zły duch, który go kusił do zbrodni, którego dotychczas powstrzymywał duch dobry — wszedł w jego ciało, a działanie tego ducha widzieliście sami.
— Skąd więc pochodził ten krzyk, który słyszeliśmy?
— Szatan wydał go, czując, że zdobycz wymyka mu się z rąk.
— Tak, — rzekł kat — istotnie, tak mogło być.
— Tak było.
— No, więc, zawieszę go napowrót na haku!
— Uczyńcie to! Sprawiedliwość niech idzie swoim torem, wyrok musi być spełniony.
— A teraz, — wtrącił kat, — nie spuszczajcie ze mnie oczu i przy najmniejszym krzyku biegnijcie na pomoc!
— Nie bójcie się, nie będziecie potrzebowali mej pomocy.
Zbliżył się do nieboszczyka, podniósł go łagodnie i zawlókł ku drabinie, mówiąc doń:
— Nie bój się, l’Artifaille! nie chcę ci; zabrać twego medalika... Księże wikary, nie spuszczacie ze mnie oka, nieprawdaż?
— O bądź spokojny, przyjacielu!
— Nie chcę ci zabrać twego medalika! — ciągnął kat dalej perswadującym tonem, — nie, bądź spokojny; ponieważ chciałeś tak, pochowamy cię razem z nim! Prawda, księże, że nie rusza się?
— No, widzicie sami!
— Pochowamy cię razem z nim. A teraz powieszę cię na twoim miejscu na żądanie księdza wikarego, — gdyż co do mnie, to wiesz dobrze...
— Tak! tak! — przerwałem, nie mogąc wstrzymać się od śmiechu, — ale spieszcie się!
— Już zrobione! — rzekł, puszczając trupa, zawieszonego znów na haku, i zeskakując z drabiny.
Trup wisiał w powietrzu nieruchomy i sztywny.
Padłem na kolana i począłem odmawiać modlitwy, o które prosił l’Artfaille.
Po skończeniu modlitw podniosłem się.
— L‘Artifaille! — zawołałem głośno do wisielca, — com mógł zrobić dla zbawienia twej duszy, zrobiłem! W mocy Najświętszej Panny pozostaje dokonać reszty!
— Amen! — dodał mój towarzysz.
W tej chwili blask księżyca oblał zwłoki, jak srebrna kaskada. Na kościele NP. Marjii wybiła północ.
— Teraz nie mamy tu już nic do roboty! — rzekłem do kata.
— Księże dobrodzieju! — odparł biedak, — czy moglibyście mi wyświadczyć jeszcze jedną łaskę?
— Jaką? — Odprowadzić mię, do domu; dopóki własne drzwi nie odgrodzą mię od tego filuta, nie będę miał spokoju!
— Chodźcie, przyjacielu!
Opuściliśmy plac stracenia, przyczem mój towarzysz co dziesięć kroków oglądał się, czy nieboszczyk wisi na swojem miejscu.
Wszystko było w porządku.
Powróciliśmy do miasta.
Gdym się obudził na drugi dzień rano, powiedziano mi, że żona bandyty czeka w jadalni.
Oblicze jej było spokojne, prawie wesołe.
— Księże dobrodzieju! — rzekła, — przychodzę wam podziękować: wczoraj, gdy na kościele NP. Marji biła północ, ukazał mi się mój mąż i! rzekł do mnie: — „Idź jutro rano do księdza Moulle i powiedz mu, że dzięki jemu i Najświętszej Pannie — jestem zbawiony!“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.