<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Policzek Szarlott'y Korday
Podtytuł Jeden dzień w Fontenay-Aux-Roses
Wydawca Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Groby w Saint-Denis.

— I jakiż wniosek z tego, doktorze? — zapytał pan Ledru.
— Rozumiem! przez to, że organy, przesyłające mózgowi odebrane spostrzeżenia, pod działaniem pewnych wpływów mogą ulec zamąceniu, tak, że się te spostrzeżenia w umyśle fałszywie; odzwierciadlają — wówczas widzi się przedmioty i słyszy głosy, które nie istnieją. Oto wszystko!
— A jednak, — wtrącił kawaler Lenoir z pokorą uczonego, dobrej wiary, — jednak zdarzają się pewne rzeczy, pozostawiające ślad, pewne przepowiednie, które się spełniają. Jakże to wytłómaczysz, doktorze? Jak wyjaśnisz, że uderzenia, zadane ręką duchów pozostawiły sińce na ciele uderzonych? Że widmo mogło przepowiedzieć pewne zdarzenia przyszłości na 10, 20; 30 lat zgórą? Czy to, co nie istnieje, może uśmiercić coś istniejącego lub przepowiedzieć to, co ma się spełnić?
— Ach! — rzekł doktór, — masz pan zapewne na myśli wizję króla szwedzkiego?
— Nie, mam na myśli zdarzenie, którego sam byłem świadkiem.
— Pan?
— Tak.
— Gdzie?
— W Saint-Denis.
— Kiedy?
— W roku 1794 przy znieważeniu grobów.
— Ach, tak, posłuchaj tego, doktorze!
— No i cóż pan widział? Proszę mówić!
— A więc, w r. 1793 zostałem mianowany dyrektorem muzeum pomników francuskich i w tym charakterze byłem obecny przy ekshumacji zwłok w opactwie Saint-Denis, które zapamiętali patrjoci ochrzcili mianem Francjady. Teraz, po upływie lat czterdziestu, mogę wam opowiedzieć osobliwe wypadki, towarzyszące tej profanacji.
Nienawiść ludu przeciw Ludwikowi XVI przeszła na jego poprzedników królewskich. Chciano wytępić nawet zaczątki monarchii, monarchów prześladować aż do grobów i popioły sześćdziesięciu królów rozsypać na cztery wiatry.
Do tego dołączyła się ciekawość, chęć przekonania się, czy wielkie skarby, które rzekomo miały się znajdować w; niektórych grobach, pozostały nietknięte.
Miejscem operacji było Saint-Denis.
Od 6 do 8 sierpnia zrujnowano 51 grobowców historję 12 wieków! Wówczas rząd zdecydować się dla utrzymania ładu sam przetrząsnąć groby i zabrać spadek po monarchii, uśmierconej w osobie jej ostatniego przedstawiciela, Ludwika XVI.
Trzeba było zatrzeć imię, wspomnienie i prochy królów, trzeba było zniszczyć historię czternastu wieków monarchii.
Naiwni! Nie wiedzieli, że ludzie mogą czasem zmienić przyszłość, lecz przeszłości — nigdy.
Wykopano na cmentarzu wielki wspólny dół, — jak dla biedaków. W ten dół miano rzucić — na pokład wapna — kości tych, którzy, począwszy od Dagoberta, skończywszy na Ludwiku XV, postawili Francję na czele narodów.
Powierzono mi nadzór nad ekshumacją; w ten sposób mogłem uratować wiele cennych zabytków.
W niedzielę, 12 października, gdy zaczął się proces królowej, — kazałem otworzyć kryptę Burbonów od strony podziemnych kaplic i zacząłem robotę od wydobycia trumny Henryka IV. który mając lat 57, został skrytobójczo zamordowany 14 maja 1610 r.
Ciało jego doskonale się zakonserwowało; rysy twarzy, zupełnie wyraźne, były te same, które zachowały się w sercach ludu i w obrazie Rubensa. Gdy go ujrzano wydobytego z grobu i otulonego w płótno, również doskonale zakonserwowane, zapanowało tak wielkie wzruszenie, iż mało brakowało, a sklepienia kościoła usłyszałyby ów tak popularny we Francji okrzyk: „Niech żyje Henryk IV!
Zauważywszy te oznaki czci, a nawet miłości, — kazałem; ciało postawić prosto oparte o filar chóru, tak, aby każdy mógł je widzieć.
Był ubrany, jak za życia, w kaftan czarny aksamitny z obszyciami i białemi mankietami, hiszpańskie spodnie również z czarnego aksamitu, czarne jedwabne pończochy i aksamitne trzewiki.
Jego piękne, kędzierzawe włosy tworzyły i teraz glorję dookoła głowy, a wspaniała siwa broda spływała na piersi.
Wówczas zaczęła się ciągnąć procesja bez końca, jak do grobu świętego. Kobiety przychodziły, by dotknąć rąk dobrego króla, całowały rąbek jego płaszcza, inne znów sadzały swe dzieci na jego kolanach i szeptały po cichu:
— Ach, gdyby on żył, wówczas biedny lud nie byłby tak nieszczęśliwy.
Ta procesja trwała trzy dni.
W poniedziałek popołudniu, gdy robotnicy zjedli obiad, odkopywanie rozpoczęto się na nowo.
Pierwsze ciało, które po Henryku IV. wydobyto na światło dzienne, — to były zwłoki jego syna, Ludwika XIII. Był dobrze zachowany, gdyż choć rysy zatarły się nieco, można go było rozpoznać po wąsach.
Następnie ukazał się Ludwik XIV. łatwy do poznania po wybitnych rysach, które czyniły jego oblicze pierwowzorem typu burbońskiego; był jednak zczerniały, jak atrament.
Nastąpiły po koleji szczątki Marji de Medici, drugiej żony Henryka IV, Anny Austriaczki, żony Ludwika XIII, Marji Teresy, infantki hiszpańskiej i żony Ludwika XIV, wreszcie Wielkiego Delfina.
Wszystkie te zwłoki — z wyjątkiem Delfina — były zupełnie zepsute. We wtorek 15-go prowadzono ekshumację w dalszymi ciągu.
Ciało Henryka IV, stało wciąż oparte o filar, patrząc bezwładnie na znieważenie grobów swych poprzedników i następców.
We środę, w tej samej chwili, gdy na placu Rewolucji konała pod nożem gilotyny Maria Antonina, tj. o jedenastej rano, wydobyto z krypty Burbonów trumnę Ludwika XV.
Stosownie do oddawna we Francji przyjętego ceremoniału leżał on tuż przy wejściu do krypty, czekając tu na swego następcę, który nie miał nadejść. Wzięto trumnę, wyniesiono i otworzono ją na cmentarzu przy wspólnym dole.
Zrazu, gdy ciało, starannie owinięte w płótna i powijaki, wydobyto z ołowianej trumny, wydawało się całe i dobrze zachowane; lecz gdy je uwolniono z powijaków, ukazało się w stanie najstraszniejszej zgnilizny i poczęło szerzyć tak zabójczą woń, że wszyscy uciekli... Musiano spalić parę funtów prochu, by oczyścić powietrze.
Czemprędzej wrzucono w dół szczątki bohatera Jeleniego Parku, kochanka pani — Chateauroux, pani Pompadur i pani Dubarry. Złożywszy te wstrętne resztki na warstwie świeżego wapna, pokryto je również niegaszonem wapnem.
W chwili, gdy palono kadzidła sypano wapno w dół, usłyszałem nagle wielką wrzawę w kościele. Udałem się szybko na miejsce i ujrzałem jednego z robotników, wyrywającego się z rąk kolegów, podczas gdy kobiety groziły mu pięściami.
Nędznik ów opuścił1 robotę; by iść popatrzeć się na inne smutniejsze jeszcze widowisko: stracenie Marji Antoniny. Upojony krzykiem własnym i tłumów, oraz widokiem przelanej krwi, — powrócił do Saint-Denis, podszedł do Henryka IV. i zwrócił się do niego tonem urągliwym:
— Jakiem: prawem tu stoisz, gdy na placu Rewolucji królom ucinają głowy?
Równocześnie lewą ręką chwycił królewskiego nieboszczyka za brodę, wyrwał ją, prawą zaś ręką wymierzył mu policzek.
Trup padł na ziemię z suchym chrzęstem, niby przewrócony worek pełen kości.
W tłumie zawrzało. Znieważenie każdego innego władcy ścierpianoby, lecz obelga wyrządzona Henrykowi IV, temu, ludowemu królowi, była zniewagą dla ludu.
Niegodziwiec znalazł się w niebezpieczeństwie co widząc przybiegłem mu z pomocą.
Jednakże wyrwawszy go z rąk rozwścieczonego tłumu, dałem mu uczuć ohydę czynu, którego się dopuścił.
— Proszę was, — rzekłem do robotników, — zostawcie tego nędznika. Ten, którego on znieważył, potrafi tam na górze u Boga wyjednać nań zasłużoną karę!
I odebrawszy mu brodę, wyrwaną nieboszczykowi, wypędziłem go z kościoła, zapowiedziawszy, by się nie ważył pojawić wśród zatrudnionych u mnie robotników.
Krzyki i złorzeczenia kolegów ścigały go aż na ulicę.
Obawiając się nowych zniewag dla Henryka IV, kazałem go zanieść do wspólnego dołu.
Po ukończeniu pracy robotnicy odeszli, pozostał tylko jeden strażnik. Był to dzielny człowiek, którego nająłem do czuwania w nocy, w obawie, by nie włamano się do kościoła celem popełnienia nowych profanacyj! lub kradzieży. Strażnik ten spał za dnia, czuwał zaś od siódmej wieczór do siódmej rano.
Noc przepędzał, naprzemian stojąc, przechadzając się dla rozgrzania członków, lub siedząc przy ogniu, roznieconym koło bramy.
Wnętrze kościoła przedstawiało obraz śmierci, i spustoszenia. Trumny były otwarte, wieka ich stały oparte o ściany; porozbijane posągi leżały w nieładzie na posadzce.
Na szczęście strażnik spoglądał na te wszystkie szczątki tak samo obojętnie, jakby patrzył na wyrąbany las lub zdeptane pole, — zajmował się tylko liczeniem godzin, wydzwanianych jednostajnym głosem kościelnego zegara, jedynej rzeczy pełnej życia, jaka jeszcze pozostała w spustoszonym kościele.
Gdy wybiła północ i ostatnie uderzenie zegara przebrzmiałe w ciemnej nawie kościelnej, usłyszał jakiś przeraźliwy krzyk, dochodzący od strony cmentarza. Było to wołanie o pomoc, żałosne skargi i bolesne jęki. W pierwszej chwili zdumienia uzbroił się w łopatę i poszedł ku bramie, wychodzącej na cmentarz. Brama ta stała otworem i można było wyraźnie odróżnić, że tajemnicze glosy pochodziły z grobu królów. Strażnik bał się iść dalej; zamknął bramę, pobiegł prędko do mego mieszkania i zbudził mnie.
Narazie nie chciałem wierzyć, aby hałas wydobywał się z grobu królów; lecz, ponieważ mieszkałem tuż naprzeciw cmentarza, więc gdy strażnik otworzył okno wpośród nocnej ciszy, zmąconej jedynie powiewem jesiennego wiatru, usłyszałem przeciągłe jęki, nie mające zaiste nic wspólnego z wiatrem.
Wstałem i udałem się ze strażnikiem do kościoła. Wszedłszy doń i otworzywszy przedsionek, usłyszeliśmy skargi i jęki o wiele wyraźniej. Tem łatwiej można było poznać, z której strony dochodziły, gdyż strażnik w pośpiechu bramę zamknął źle i ta otworzyła się znów. Jęki istotnie rozlegały się na cmentarzu.
Zapaliliśmy dwie pochodnie i zeszliśmy ku bramie; jednakże tutaj silny przeciąg zagasił nam. światło, co powtórzyło się trzy razy. Widząc, że tego miejsca z płonącem światłem przejść niepodobna i że na cmentarzu powtórzyłoby się to samo, kazałem zapalić latarnię. Pochodnie zgasły znowu, lecz latarnia świeciła się. Na cmentarzu zapaliliśmy znowu pochodnie, których już wiatr nie zagasił.
W miarę naszego zbliżania się, żałosne jęki uciszały się; a gdy stanęliśmy nad brzegiem dołu, zamilkły.
Podniósłszy pochodnie, by rozjaśnić dno dołu, Ujrzeliśmy wśród kości na warstwie wapna i ziemi poruszający się jakiś cień. Cień ten miał kształty ludzkie.
— Kto tam? co tam robicie? — rzuciłem pytanie.
— Ach! — jęknął człowiek. — To ja! Jestem robotnikiem, co uderzył Henryka IV!
— Skąd się wziąłeś?
— Niech mnie pani stad wyciągnie, bo umieram... Potem opowiem wszystko.
Strażnik, przyniósł drabinę, i oczekiwał na dalsze rozkazy.
Kazałem mu drabinę spuścić w dół i wezwałem robotnika, by wyszedł do góry. Zawlókł się ku drabinie, lecz, chcąc się podnieść, spostrzegł; że ma złamaną rękę i nogę.
Rzuciliśmy mu powróz z pętlą na końcu; założył sobie pętlę pod pachy.
Trzymałem koniec powroza w ręku, strażnik zeszedł w dół po drabinie i tak wspólnemi siłami udało nam się wyciągnąć żyjącego z pośród nieboszczyków.
Wydostawszy się z dołu, stracił przytomność.
Zanieśliśmy go i położyliśmy na słomie koło ogniska, poczem posłałem strażnika po chirurga. Chory dopiero podczas operacji tworzył oczy.
Po założeniu opatrunku pożegnałem chirurga i oddaliłem strażnika. Robotnik niczego nie pragnął goręcej, jak położyć się do łóżka. Siadłem obok niego na kamieniu, naprzeciw ogniska, którego drżące płomienie oświetlały część kościoła, podczas kiedy sklepienie pozostawało w głębokim zmroku.
Teraz chory na moje pytanie odpowiedział, co następuje:
Wydalenie z roboty wcale go nie zaniepokoiło. Miał pieniądze w kieszeni, a dotychczas przekonywał się zawsze, że mając pieniądze, nie cierpi się żadnych braków.
To też przedewszystkiem poszedł do szynku.
Tutaj kazał sobie podać butelkę. Gdy pił trzecią szklankę, wszedł gospodarz, mówiąc:
— Czy już skończyłeś?
— Allbo co? — zapytał robotnik.
— Bo słyszałem, że to ty wymierzyłeś policzek Henrykowi IV?
— No tak, to ja, i cóż z tego?
— Cóż z tego? to, że takiemu zbrodniarzowi nic nie dam do picia, by na dom swój nie ściągnąć przekleństwa!
— Twój dom? hm — twój! dom jest domem dla wszystkich. — kto zapłaci, ten czuje się, jak w domu!
— Tak, ale ty nie zapłacisz, ty!...
— Dlaczego nie?
— Bo nie chcę twoich pieniędzy! Nie płacąc, nie jesteś u siebie, lecz u mnie, a ponieważ jesteś w moim domu, więc mam prawo wyrzucić cię za drzwi!
— Tak, jeżeli jesteś silniejszy!
— Choćbym i nie był silniejszy, to zawołam tu swoich chłopaków!
— No więc, zawołaj! ich! Jazda!
Szynkarz krzyknął; weszło trzech parobków, już zamówionych, z kijami w ręku; widząc to robotnik, chociaż pierwej chciał stawić opór, musiał uciekać, nie mówiąc ani słowa.
Wyszedłszy, błąkał się jakiś czas po mieście; na obiad poszedł do pewnej jadłodajni robotniczej.
Zaledwie zaczął jeść zupę, weszli robotnicy powracający z pracy.
Ujrzawszy go, zatrzymali się na progu; zawołali gospodarza i oświadczyli, że jeśli ten człowiek chce się tu stołować, to oni wszyscy bez wyjątku omijać będą tę jadłodajnię.
Gospodarz spytał, co ten człowiek zrobił złego, że spotyka go taka ogólna pogarda.
Odpowiedziano mu, że uderzył w twarz Henryka IV.
Wówczas oberżysta przystąpił do niego, mówiąc:
— Precz stąd! i niech to, coś zjadł, zamieni się w tobie w truciznę!
I tu, podobnie jak przedtem w szynku, nie było co myśleć o oporze. Wyklęty powstał, pogroził pięścią kolegom, którzy rozstąpili się przed nim, nie ze strachu, lecz z odrazy.
Wypadł z izby wściekły i cześć wieczoru błąkał się po ulicach Saint-Denis, przeklinając i bluźniąc. Około dziesiątej udał się do swojego mieszkania. Brama, wbrew zwyczajowi, była już zamknięta.
Zapukał.
Gospodarz ukazał się w oknie. Ponieważ była już ciemna noc, nie mógł poznać pukającego, zapytał więc:
— Kto tam?
Robotnik wymienił swoje nazwisko.
— Aha! — zawołał gospodarz — to ty jesteś ten, co uderzył w twarz Henryka IV? Poczekaj!
— Dlaczego mam czekać?
Wtem u stóp jego upadł węzełek.
— Co to jest? — zagadnął robotnik.
— To wszystkie twoje rzeczy.
— Jakto? moje rzeczy?
— Tak, możesz sobie iść spać, gdzie ci się podoba, bo ja nie chcę, by mi się dom zawalił nad głową!
Robotnik ze złości pochwycił kamień i rzucił lim w bramę.
— Czekajno! — zawołał gospodarz, — zbudzę swoich towarzyszy, to popamiętasz!
Robotnik czując, że go nic dobrego z tej strony nie czeka, cofnął się, a napotkawszy nieopodal otwarte drzwi1, wsunął się do jakiejś szopy, położył się na słomie i zasnął.
Nagle poczuł, że ktoś dotknął jego ramienia.
Zerwawszy się, ujrzał przed sobą postać niewieścią w bieli. Postać skinęła, by szed za nią.
Pomyślał, że to jedna z tych nieszczęśliwych, które ofiarowują łoże i rozkosz każdemu, kto je zapłacić może, mając zaś pieniądze wołał spędzić noc pod dachem i w łóżku, niż w szopie, na słomie; wstał tedy i udał się za nią.
Nieznajoma szła z początku po lewej stronie ulicy Głównej, następnie skręciła w wązką uliczkę i skinęła na robotnika, by szedł za nią.
Ten, przyzwyczajony do nocnych włóczęg, znał już z doświadczenia wszystkie zaułki, zamieszkiwane przez dziewice z półświatka, to też bez namysłu podążył w jej ślady.
Uliczka wychodziła na pola. Pomyślał sobie, że widocznie ta dziewczyna mieszka w jakimś ustronnym domku i szedł dalej.
Uszedłszy ze sto kroków, przebyli wyłom w jakimś murze. Dopiero teraz podniósłszy oczy, spostrzegł przed sobą stare opactwo Saint-Denis z olbrzymią dzwonnicą i wysokiemi oknami, rozświetlonemi przez palący się wewnątrz ogień, przy którym czuwał strażnik.
Obejrzał się za kobietą: nie było jej — zniknęła.
Znajdował się na cmentarzu.
Chciał powrócić przez wyłom w murze.
Lecz w wyłomie jakieś ramię groźnie wyciągnęło się ku niemu i wydało mu się, że widzi ducha Henryka IV.
Duch postąpił krok naprzód, robotnik cofnął się krokiem wstecz, przy czwartym lub piątym kroku stracił grunt pod nogami i runął tyłem w głąb jamy.
Wówczas ujrzał, że wszyscy królowie, poprzednicy i następcy Henryka IV powstali; wydało mu się, że jedni wyciągnęli ku niemu swe berła, drudzy ramiona, wołając: „Biada bezecnikowi!“ — Pod dotknięciem tych rąk i bereł uczuł w sobie ciężkość jakby ołowiu i żar płomienia — i jakoby jeden członek po drugim łamał się w nim.
W tej chwili wybiła północ i strażnik usłyszał jęki.
Robiłem, co tylko mogłem, by uspokoić tego nieszczęśliwego, lecz jego mózg uległ wstrząśnieniu i po trzydniowem majaczeniu skonał, wołając: „Łaski!“
Historja, którą opowiedziałem, prowadził do przepowiedni, będącej dotąd tajemnicą.
— Około 20 stycznia 1794 po przetrząśnięciu grobowca Franciszka I., otworzono grób hrabiny Flandrji, córki Filipa Drugiego.
Były to ostatnie dwa groby, pozostałe jeszcze do przeszukania, gdyż wszystkie inne grobowce już przetrząśnięto, zawartość wypróżniono, kości złożono w trupiarni.
Jeden z ostatnich grobów był niewiadomo czyj. Był to, zdaje się, grobowiec kardynała de Retz, który podobno miał być pochowany w Saint-Denis.
Zamknięto z powrotem wszystkie groby, tak kryptę Walezjuszów jak i kryptę Karolingów.
Pozostała jeszcze do zamknięcia krypta Burbonów, co miano uskutecznić na drugi dzień.
Stróż przepędził ostatnią noc w tym kościele, gdzie już nie było czego pilnować. Pozwolono mu tedy spać i poczciwiec nie omieszkał skorzystać z tego pozwolenia.
O północy zbudził go głos organów i śpiewy kościelne.
Ku swemu zdumieniu ujrzał stalle zapełnione zakonnikami opactwa St. Denis; ujrzał arcybiskupa, odprawiającego mszę przy ołtarzu; kaplica była rzęsiście oświetlona, ściany pokryte złoto-haftowanym kirem, który zwykle osłaniał zwłoki królewskie. Stojący pośrodku katafalk, okryty był całunem.
W chwili, gdy się stróż ocknął, msza żałobna dobiegła końca i rozpoczął się ceremonjał pogrzebu.
Koronę, berło i jabłko, złożone na czerwonej, aksamitnej poduszce, wręczono heroldom, a ci podali je trzem książętom1. Wystąpili teraz naprzód parowie, idąc krokami! cichemi, jak duchy, wzięli trumnę na ramiona i znieśli ją do krypty Burbonów, która jeszcze stała otworem, podczas gdy inne były już zamknęte.
Teraz zeszedł za nimi główny herold, wezwawszy innych heroldów, by czynili swoją powinność.
Potem wezwał trzech książąt, niosących insygnia władzy królewskiej, — wreszcie zawołał głośno po trzykroć:
— Król umarł, niech żyje król!
— Kroi umarł, niech żyje król!
— Król umarł, niech żyje król!
Drugi herold, stojąc w stallach, powtórzył trzykrotnie ten okrzyk.
Nareszcie Wielki mistrz złamał laskę na znak, że dom królewski przestał istnieć, i że oficerowie królewscy obejmują dalsze funkcje.
Natychmiast zabrzmiały trąby i odezwał się głos organów.
Lecz trąby brzmiały coraz ciszej i ciszej, głos organów jęczał coraz bardziej stłumiony, światła świec pobladły, uczestnicy ceremonii poczęli się rozpraszać, aż wreszcie przy trzeciej fanfarze trąb wszystko zniknęło.
Następnego dnia stróż ze łzami w oczach opowiedział to widzenie pogrzebu królewskiego, którego biedak był jedynym świadkiem. Przepowiedział wówczas, że spustoszone groby zostaną odrestaurowane, a pomimo dekretów konwentu i noża gilotyny, Francja ujrzy znowu monarchję. a Saint-Denis nowych królów.
Ta przepowiednia omal nie naraziła nieboraka na więzienie i gilotynę. Powiedział mi to w trzydzieści lat później, a mianowicie 20 września 1824, stojąc za tym samym filarem, pod którym wówczas miał widzenię, pociągnął mię za połę surduta i rzekł:
— A co! Nie miałem racji, że nasi królowie powrócą do Saint-Denis?
Istotnie owego dnia pogrzebano Ludwika XVIII wśród tego samego ceremoniału, którego świadkiem był stróż przed trzydziestu laty.
Jak to wytłomaczysz, doktorze!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.