Pomyłka jastrzębia/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pomyłka jastrzębia |
Wydawca | „Nasza Księgarnia“ S.A. |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakł. Graf. „Nasza Drukarnia“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szumnie i buńczucznie wybrał się Imci pan Jastrząb, herbu Ostry Pazur, na polowanie. Przez ramię przerzucił burkę z kuniego futerka, na głowę nasadził kołpak lamowany gronostajami i ozdobiony wiewiórczą kitą. Kołpak ten przykrywał na głowie Imci pana Jastrzębia szeroką bliznę wielkości grosza, wspomnienie po zażartej walce z kotem, który rościł sobie prawo do tej samej, co i pan Jastrząb zwierzyny. Ledwie żyw wyszedł Imci pan Jastrząb z tych opałów, ale po jakimś czasie wylizał się z ran, a dziś wielka blizna, tworząca łysinę na jego upierzonej głowie, dodawała mu jeszcze surowości i powagi. Srogo patrzyło jego wielkie żółte oko (drugie uwięzło w kocich pazurach), srogo wyglądał potężny zakrzywiony dziób, a już najsrożej wyostrzone szpony. Hej, sławny bo myśliwy był z Imci pana Jastrzębia i samo jego imię strachem napełniało serca ptaków i zwierząt na kilka mil wokoło.
Droga wypadła panu Jastrzębiowi przez miasteczko zwane Ptasiogrodem. Był to dzień dorocznego jarmarku i wszystkie ptaki i zwierzęta polne i leśne, porzuciwszy na ten jeden dzień nory i gniazda, śpieszyły na targ, z czym które miało na sprzedaż. Więc pan Lis dźwigał na grzbiecie spory worek gęsiego puchu, fertyczna pani Wiewiórka koszyczek wybornych orzechów i gałąź obwieszoną pięknymi szyszkami, a nieśmiały pan Zając — główkę kapusty. Ho, ho, nie zabrakło na jarmarku towarów! Mogłeś tam dostać i komarowego sadła, i glist, i pędraków marynowanych w mrówczanym kwasie, i różnych gatunków miodu. Najtańszy był miód pszczół, droższy miód os, a najkosztowniejszy miód trzmieli. Za łupinkę orzecha laskowego, napełnioną tym miodem, płaci się tyle, co za kwartę miodu pszczelego, to też mnóstwo głupiutkich ptaków tłoczy się koło straganu z tym miodem, bo zdaje im się, że co jest drogie, musi smakować najlepiej.
Wszystko to nie miało powabu dla Imci pana Jastrzębia. Był to stary kawaler, odludek, unikający wszelkiego zgiełku i tłumu. Przemykał się więc bokiem, by jak najrychlej wydostać się na otwartą przestrzeń, gdy raptem ujrzał tuż przed sobą okazałą jejmość, odzianą w dostatnią salopę ze sztucznych futerek, oszytą delikatną frędzlą z mysich ogonków. Łańcuch ptasich dzióbków zwieszał się z jej krótkiej, pękatej szyi, na której osadzona była wielka, potworna głowa o okrągłych oczach, sterczących uszach i haczykowatym dziobie. Ledwie jejmość ujrzała Imci pana Jastrzębia, rzuciła się ku niemu z powitaniem:
— Kopę lat, kopę lat nie widziałam kochanego krewniaka!
Zdumiał się pan Jastrząb zarówno szpetotą nagabującej go jejmości, jak i tym, że go nazwała „krewniakiem“. W milczeniu uchylił kołpaka, podczas gdy jejmość mówiła:
— Nie wiem, czy waćpan mnie sobie przypominasz. Jestem Sowa Puchaczowa, z domu Puszczykówna. Cioteczno-babeczna siostra wujenki mojego prapradziadka była czwartą żoną stryjeczno-wujecznego dziadka waćpanowej prapraciotki.
— Bardzo, bardzo mi miło — bąknął Imci pan Jastrząb, oszołomiony tak bliskim pokrewieństwem z niezbyt urodziwą jejmością.
A Sowa mówiła dalej:
— Widzę, że kochany krewniak wybiera się na polowanie. Wolno wiedzieć dokąd?
— Milkę stąd, w Dolinę trzech dębów.
— Zapewne, zapewne — mruczał pan Jastrząb, zerkając jedynym swoim okiem na naszyjnik pani Puchaczowej, który dowodził, że zacna matrona wcale nieźle dawała sobie radę na świecie. — Dziękuję krewniaczce za radę, a przy najbliższej sposobności złożę jej uszanowanie.
— Będziesz zawsze mile widziany w moim domu! — wykrzyknęła pani Puchaczowa. — Cóż to będzie za uciecha dla moich dziateczek z odwiedzin kochanego wujaszka! Ale, ale, wiesz co, kochany krewniaku, wobec tego, że nie będę mogła przed wieczorem wrócić do domu, możebyś tak odwiedził dziś jeszcze moje dziecinki i powiedział im, żeby bawiły się grzecznie, a za to mamusia przyniesie im żywego zajączka do zabawy...
— Najchętniej! — odpowiedział pan Jastrząb — ale po czymże poznam waćpanine dzieci?
— Po czym? — zaśmiała się pani Sowa. — Są to najśliczniejsze stworzonka pod słońcem, usłużne, grzeczne, delikatne, wesołe. A dowcipne! Powiadam ci, mości krewniaku, umrzeć można ze śmiechu, jak to zacznie figlować i szczebiotać. Zobaczysz, co za różnica między nimi a zgrają tych leśnych oberwańców. Odrazu poznać jak starannie są wychowane. Wierz mi, że nie będziesz mógł się rozstać z tym lubym drobiazgiem, tak ci do serca przypadnie!
— Nie wątpię, nie wątpię — zapewnił Imci pan Jastrząb i przyrzekłszy krewniaczce odwiedzić jej dzieci śpiesznie się oddalił.