Pomyłka jastrzębia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Rogoszówna
Tytuł Pomyłka jastrzębia
Wydawca „Nasza Księgarnia“ S.A.
Data wyd. 1936
Druk Zakł. Graf. „Nasza Drukarnia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

ZOFJA ROGOSZÓWNA


POMYŁKA JASTRZĘBIA









NAKŁADEM  „NASZEJ KSIĘGARNI“,  SP.  AKC.
ZWIĄZKU NAUCZYCIELSTWA POLSKIEGO, WARSZAWA,

1936



Zakł. Graf. „NASZA DRUKARNIA“, Warszawa, Sienna 15.





I.

Szumnie i buńczucznie wybrał się Imci pan Jastrząb, herbu Ostry Pazur, na polowanie. Przez ramię przerzucił burkę z kuniego futerka, na głowę nasadził kołpak lamowany gronostajami i ozdobiony wiewiórczą kitą. Kołpak ten przykrywał na głowie Imci pana Jastrzębia szeroką bliznę wielkości grosza, wspomnienie po zażartej walce z kotem, który rościł sobie prawo do tej samej, co i pan Jastrząb zwierzyny. Ledwie żyw wyszedł Imci pan Jastrząb z tych opałów, ale po jakimś czasie wylizał się z ran, a dziś wielka blizna, tworząca łysinę na jego upierzonej głowie, dodawała mu jeszcze surowości i powagi. Srogo patrzyło jego wielkie żółte oko (drugie uwięzło w kocich pazurach), srogo wyglądał potężny zakrzywiony dziób, a już najsrożej wyostrzone szpony. Hej, sławny bo myśliwy był z Imci pana Jastrzębia i samo jego imię strachem napełniało serca ptaków i zwierząt na kilka mil wokoło.
Droga wypadła panu Jastrzębiowi przez miasteczko zwane Ptasiogrodem. Był to dzień dorocznego jarmarku i wszystkie ptaki i zwierzęta polne i leśne, porzuciwszy na ten jeden dzień nory i gniazda, śpieszyły na targ, z czym które miało na sprzedaż. Więc pan Lis dźwigał na grzbiecie spory worek gęsiego puchu, fertyczna pani Wiewiórka koszyczek wybornych orzechów i gałąź obwieszoną pięknymi szyszkami, a nieśmiały pan Zając — główkę kapusty. Ho, ho, nie zabrakło na jarmarku towarów! Mogłeś tam dostać i komarowego sadła, i glist, i pędraków marynowanych w mrówczanym kwasie, i różnych gatunków miodu. Najtańszy był miód pszczół, droższy miód os, a najkosztowniejszy miód trzmieli. Za łupinkę orzecha laskowego, napełnioną tym miodem, płaci się tyle, co za kwartę miodu pszczelego, to też mnóstwo głupiutkich ptaków tłoczy się koło straganu z tym miodem, bo zdaje im się, że co jest drogie, musi smakować najlepiej.

Huczno i gwarno było na rynku Ptasiego Grodu. Sroki, skrzecząc przeraźliwie, targowały jakieś błyszczące kawałeczki blaszek, skorupek i papierków; kukułki wybierały z worka największe i najbardziej włochate gąsienice; tłum gapiów otaczał kuglarza jarmarcznego —
.....fertyczna pani wiewiórka niosła koszyczek orzechów i gałąź obwieszoną pięknymi szyszkami, a nieśmiały pan zając — główkę kapusty.
dudka, który już to fikał ucieszne kozły, wznosząc dokoła tumany kurzu, już też chwytał w dziób rzuconego mu robaka lub owada, jak piłkę podrzucał go na kilka metrów w górę i ku zdumieniu widzów zawsze chwytał go w dziób otwarty. Próbowały tej sztuki inne ptaki, ale nikt dudkowi dorównać nie umiał; robaki spadały na głowy patrzących, wywołując piski, śmiechy i żarty. Tu odbywały się wyścigi raka ze ślimakiem, tam znowu uczony szpak, który kilka miesięcy przebył w klatce u muzykalnego szewca, wygwizdywał skoczne krakowiaki i oberki, a gromada ptaków tańczyła zawzięcie w takt gwizdanej melodii.

Wszystko to nie miało powabu dla Imci pana Jastrzębia. Był to stary kawaler, odludek, unikający wszelkiego zgiełku i tłumu. Przemykał się więc bokiem, by jak najrychlej wydostać się na otwartą przestrzeń, gdy raptem ujrzał tuż przed sobą okazałą jejmość, odzianą w dostatnią salopę ze sztucznych futerek, oszytą delikatną frędzlą z mysich ogonków. Łańcuch ptasich dzióbków zwieszał się z jej krótkiej, pękatej szyi, na której osadzona była wielka, potworna głowa o okrągłych oczach, sterczących uszach i haczykowatym dziobie. Ledwie jejmość ujrzała Imci pana Jastrzębia, rzuciła się ku niemu z powitaniem:
— Kopę lat, kopę lat nie widziałam kochanego krewniaka!
Zdumiał się pan Jastrząb zarówno szpetotą nagabującej go jejmości, jak i tym, że go nazwała „krewniakiem“. W milczeniu uchylił kołpaka, podczas gdy jejmość mówiła:
— Nie wiem, czy waćpan mnie sobie przypominasz. Jestem Sowa Puchaczowa, z domu Puszczykówna. Cioteczno-babeczna siostra wujenki mojego prapradziadka była czwartą żoną stryjeczno-wujecznego dziadka waćpanowej prapraciotki.
— Bardzo, bardzo mi miło — bąknął Imci pan Jastrząb, oszołomiony tak bliskim pokrewieństwem z niezbyt urodziwą jejmością.
A Sowa mówiła dalej:
— Widzę, że kochany krewniak wybiera się na polowanie. Wolno wiedzieć dokąd?
— Milkę stąd, w Dolinę trzech dębów.

— Ach, to właśnie moje strony! Jakże się cieszę, że tam zamierzasz polować. Słyszałam, że jesteś znakomitym myśliwym, więc zrobisz porządek z tą całą hołotą zamieszkującą tę okolicę. Pełno tam u nas: kosów, wilg, dzierlatek, gilów, zięb, sikor, szpaków, drozdów, słowików i skowronków. Gdybym ci chciała wyliczyć setną część ich imion, nie skończyłabym do jutra. Powiadam ci, mości
.....nie wiem, czy waćpan mnie sobie przypominasz.
Jestem Sowa Puchaczowa.....
krewniaku, istne piekło! Chwilki mi się zdrzemnąć nie dadzą, bo w każdym gnieździe dziesięcioro najmniej bębnów, a wszystko to szpetne, złośliwe, nieposłuszne, drze się i kłóci cały dzień. Najgorszy dają przykład moim dziateczkom, które wychowuję z taką miłością i staraniem! Wyrządziłbyś mi, panie krewniaku, prawdziwą przysługę, gdybyś wymłócił trochę tego hultajstwa. Ja wprawdzie robię co mogę, ale czyż biedna samotna wdowa może podołać wszystkiemu? — Tu pani Puchaczowa wytarła chusteczką okrągłe oczy.

— Zapewne, zapewne — mruczał pan Jastrząb, zerkając jedynym swoim okiem na naszyjnik pani Puchaczowej, który dowodził, że zacna matrona wcale nieźle dawała sobie radę na świecie. — Dziękuję krewniaczce za radę, a przy najbliższej sposobności złożę jej uszanowanie.
— Będziesz zawsze mile widziany w moim domu! — wykrzyknęła pani Puchaczowa. — Cóż to będzie za uciecha dla moich dziateczek z odwiedzin kochanego wujaszka! Ale, ale, wiesz co, kochany krewniaku, wobec tego, że nie będę mogła przed wieczorem wrócić do domu, możebyś tak odwiedził dziś jeszcze moje dziecinki i powiedział im, żeby bawiły się grzecznie, a za to mamusia przyniesie im żywego zajączka do zabawy...
— Najchętniej! — odpowiedział pan Jastrząb — ale po czymże poznam waćpanine dzieci?
— Po czym? — zaśmiała się pani Sowa. — Są to najśliczniejsze stworzonka pod słońcem, usłużne, grzeczne, delikatne, wesołe. A dowcipne! Powiadam ci, mości krewniaku, umrzeć można ze śmiechu, jak to zacznie figlować i szczebiotać. Zobaczysz, co za różnica między nimi a zgrają tych leśnych oberwańców. Odrazu poznać jak starannie są wychowane. Wierz mi, że nie będziesz mógł się rozstać z tym lubym drobiazgiem, tak ci do serca przypadnie!
— Nie wątpię, nie wątpię — zapewnił Imci pan Jastrząb i przyrzekłszy krewniaczce odwiedzić jej dzieci śpiesznie się oddalił.



II.

W pół godziny potem znalazł się Imci pan Jastrząb w Dolinie trzech dębów. Śliczne to było miejsce; srebrna wstęga strumyka przecinała szmaragdową łąkę, której brzegi otaczał wieniec olch, brzóz, wierzb i różnych innych drzew liściastych. Na krańcu łąki, na wzgórzu, królowały trzy olbrzymie dęby. Dzień był pogodny, słońce świeciło jasno i cała dolina rozbrzmiewała śpiewem i świegotem ptasząt. Nie wiedząc gdzie szukać małych sowiąt zajrzał pan Jastrząb do drewnianego domku z deszczułką, zawieszonego na topoli. Widzi— w małym pokoiczku siedzi czwórka czarniawych malców. Łebki jak orzeszki, oczka jak pacioreczki, dzióbki cieniutkie i długie. Troje maleństw siedziało na króciutkich ogonkach i patrzyło uważnie w najstarszego braciszka, który pałeczką trzymaną w łapce, takt odmierzał. Wszystkie śpiewały zgodnym chórem:

Poszła na jarmarek
nasza pani matka,

czeka jej cierpliwie
zgłodniała gromadka.

Jak będziemy grzeczni,
to mama z jarmarku
przyniesie nam różne
przysmaki w podarku.

Dwie kopy robaczków,
cztery kwarty muszek —
będzie czem napełnić
wygłodzony brzuszek!

Spodobały się Imci panu Jastrzębiowi ptaszęta. Grzeczne, bawią się ładnie, a choć głodne, nie skarżą się, nie piszczą, tylko pocieszają się, że wieczorem jeść dostaną. Z pewnością są to małe sowięta! Przemiłe dziateczki, aż radość spojrzeć. Podsunął się do mieszkanka, chcąc się im przyjrzeć z bliska, ale już malcy dojrzały duży dziób i okrągłe oko Imci pana Jastrzębia i zamilkły przerażone.

— Nie bójcie się, zuchy — uspokajał ich pan Jastrząb, starając się, po raz pierwszy w życiu, nadać głosowi swemu jak najłagodniejsze brzmienie. — Przychodzę do was z polecenia waszej mamy. Jestem waszym wujkiem i przyrzekłem mamie, że was odwiedzę. Cieszę się, że bawicie się tak ładnie. Któż to was nauczył tak śpiewać?
....Wszystkie śpiewały zgodnym chórem.
— Nasz tatuś — rezolutnie odpowiedział najstarszy ptaszek. Tatusia złapał raz jeden szewc i trzymał w klatce. Ten szewc był bardzo muzykalny, umiał grać na harmonii, a jak szył buty, to gwizdał. A nasz tatuś też był muzykalny i zaraz się wszystkiego nauczył, a potem uciekł z klatki i ożenił się z mamusią i nas także śpiewać nauczył.

— Patrzcie, patrzcie — kręcił głową Imci pan Jastrząb — nic nie wiedziałem o muzykalności waszego ojca (bo Jastrząb myślał o mężu Sowy, nieboszczyku Puchaczu). — A któryż to z was układa te wierszyki?
— On! — powiedział najstarszy szpaczek (bo domyślacie się, że to byli synkowie pana Szpaka, tego samego, który na jarmarku przygrywał do tańca ptakom) i wskazał pazurkiem średniego braciszka o sprytnej mince i figlarnych oczkach.
— Skoroś taki zuch, to możebyś i dla wujka ułożył jaką piosenkę? — zapytał pan Jastrząb.
— Dobrze, wujciu — odparł mały szpaś — tylko że, proszę wujcia, ja mam taką zasadę... taką mam zasadę...
— Jakąż ty masz zasadę? — pytał pan Jastrząb, rozbawiony zakłopotaniem malca.
— On ma, plosę wujcia, taką zasadę, żeby nic nie lobić za dalmo! — wyrwał się raptem najmniejszy szpaczek Ptaś.
— Ha! ha! Kapitalna zasada! — zaśmiał się po raz pierwszy w życiu Imci pan Jastrząb. — I cóżbyś tak, mości śpiewaku, zjadł chętnie, hę?
— Wszystko, wujciu! — z zapałem wykrzyknął szpak. -— Mógłby być pająk, pędrak, poczwarka...
— Glisty są także wyborne! — dodały śpiesznie inne szpaczki.
— Glisty, pędraki... — zdumiał się pan Jastrząb — jak żyję nie polowałem na taką zwierzynę. A nie lepiejby było coś latającego? Jak myślicie?
— O, dobrze! Może być mucha, osa, chrabąszcz, motyl, ćma...
— A no, będę szukał tych chrząszczy i ciem — i pan Jastrząb oddalił się, pragnąc koniecznie upolować coś dla maleńkich „siostrzanów“, jak w myśli szpaczki nazywał. Ale łatwiej było staremu rabusiowi złupić ze skóry zająca, ubić gołębia lub kuropatwę, niż schwycić z powietrza coś tak nikłego, jak muchę, chrabąszcza lub motyla, których przecież niemało kręciło się dokoła. Zakrzywiony jego dziób nie nadawał się zupełnie do chwytania owadów. Zasapał się, zmęczył, wreszcie widząc, że nic nie wskóra, postanowił użyć podstępu. Wzbił się wysoko w powietrze, a dojrzawszy przelatującą z zagajnika w zagajnik wilgę, błyskawicznie uderzył na nią i porwał w szpony.
— Słuchaj — rzekł do trzepoczącej się ptaszki — daruję ci życie, jeżeli natychmiast upolujesz mi tyle gąsienic i much, ile potrzeba dla nakarmienia kilkorga piskląt.
— Dobrze — odpowiedziała wilga, drżąc z przerażenia pod srogim spojrzeniem jastrzębiego oka.
Szczęściem skrzydełka jej nie były uszkodzone, więc frunęła w lewo i przyniosła białego motyla. Frunęła w prawo i złożyła przed Jastrzębiem długą gąsienicę. W kilka minut potem Imci pan Jastrząb niósł małym szpaczkom całą torbę najwyszukańszych przysmaków: much, komarów, gąsienic i motyli, a wilga uradowana, że się wyrwała z jastrzębich szponów, chyłkiem wróciła do gniazdka.
Oj, byłoż uciechy, było, gdy pojawił się pan Jastrząb przed domkiem maleńkich szpaczków. Ptaszęta trzepotały się i skakały z radości, zupełnie jak dzieci, gdy niespodziewanie otrzymają pudło cukierków, albo torbę soczystych pomarańcz. Pan Jastrząb przyglądał się z zadowoleniem, jak pisklęta zajadają ze smakiem, jak dzielą między siebie większe owady, zawsze pilnując, żeby podział był sprawiedliwy.
— Nie ma co mówić! — kręcił głową pan Jastrząb — powinszować pani Sowie takich miłych dziatek.
— Dziękujemy, dziękujemy wujaszkowi — szczebiotały szpaczki, teraz Dzióbek będzie już pewnie mógł śpiewać.
— O, mogę! — zawołał Dzióbek i, wyskoczywszy tuż przed Jastrzębia, zanucił wytupując na deszczułce dziarskiego krakowiaka:

Dwa garnce chrabąszczów
to dla Dzióbka fraszka;
mógłby jeszcze połknąć
grubego wujaszka!

Tu malec wytrzeszczył ślepki, rozdziawił dzióbek jak mógł najszerzej i zrobił „ham!“ jakby naprawdę zamierzał połknąć jastrzębia.
— Aj! — krzyknął Imci pan Jastrząb, udając, że się okrutnie przeląkł — daruj mi życie, mości siostrzanie, daruj!
— Niech się wujcio nie boi, on tylko zaltuje, on wujcia nie połknie! — pośpieszył uspokoić starego wujka maleńki Ptaś i rozpostarł malusieńkie skrzydełka, zasłaniając wujka przed żarłocznością braciszka.
— Ha! ha! ha! — zaśmiał się pan Jastrząb całym dziobem. — Powiadasz, że mnie nie połknie! No, to całe szczęście! Ha! ha! ha! Bądźcie zdrowe, dziateczki! Czas mi już na polowanie. Do widzenia!
Pożegnawszy czule wesołe szpaczki Imci pan Jastrząb oddalił się zamyślony.
— Przemiłe dzieciaki! — mruczał sam do siebie — nie dziwię się krewniaczce mojej, że nie chce, by się wdawały z byle kim. Ale prawda, przyrzekłem jej oczyścić okolicę z tego hultajstwa...
Tu Imci pan Jastrząb rozejrzał się dokoła. Wesołe gwizdy i świegoty rozlegały się zewsząd. Pan Jastrząb pewny już teraz, że nie skrzywdzi piskląt swojej krewniaczki nastawił ucha. Cichutkie ćwierkanie dochodziło z gęstwiny krzewów. Pan Jastrząb podsunął się nieznacznie i zajrzał. Ale widok, który się przedstawił jego srogiemu oku, tak go zajął, że Imci pan Jastrząb zapomniał przez chwilę, jak to mówią, języka w dziobie.
W półmroku panującym w gąszczu dojrzał gniazdeczko w kształcie woreczka, przytwierdzone do pnia wierzby, a tak misternie poprzetykane źdźbłami mchu i porostów oraz odłamkami kory, że mniej bystre oko wzięłoby je na pewno za narośl na drzewie. Dokoła gniazdeczka uwijało się pięć malusieńkich ptaszyn, usiłując naprawić wielką dziurę, wydartą szponem, czy łapą jakiegoś drapieżcy. Były to najrozkoszniejsze istotki, o białych jak śnieg główkach i brzuszkach, ciemnym grzbietku i skrzydełkach. Koralowe oczęta i ogonki dwa razy tak długie, jak całe ich ciałko, nadawały im wygląd ogromnie wdzięczny. Maluchnymi dzióbkami wyciągały z wnętrza gniazda długie nitki włosia i podawały najstarszej ptaszynie, która z niezmiernym mozołem zeszywała nimi gniazdko. I wszystkie świegotały cichutko:

Prosimy ciebie, Boża Mateczko,
osłoń sukienką nasze gniazdeczko.
Modlitwo ptasząt, dzwoń w niebo, dzwoń!
Królowo niebios, broń ptasząt, broń!

Żeśmy niewinne, ty, matko, wiesz,
więc nas od wrogów i burzy strzeż.
Nad gniazdkiem tkliwą wyciągnij dłoń!
Maleńkich ptasząt broń, matko, broń!

Niech nas osłoni gałązek splot,
niech nas nie znajdzie gawron ni kot!
Modlitwo ptasząt, dzwoń w niebo, dzwoń!
Mateńko boża, broń ptasząt, broń!

Zasłuchał się Imci pan Jastrząb, herbu Ostry Pazur, w modlitwę maleńkich ptaszyn. A choć to rabuś był i drapieżnik, w sercu jego drgnęło coś podobnego do litości. Wolałby jeszcze raz stanąć do pojedynku z kocurem, niż napaść zdradliwie na te maleństwa. Kto wie zresztą, czy nie te pisklęta są dziećmi krewniaczki jego Puchaczowej? Strasznie to co prawda misterne, jak na dzieci tak okazałej osoby, ale stary osamotniony kawaler, polując ustawicznie na grubszą zwierzynę, nigdy nie miał sposobności przyjrzenia się pisklętom... Ładnie by to było, gdyby tak swoim siostrzeńcom poukręcał główki? Przybliżył się nieco i wsunął głowę między liście.
Usłyszawszy szelest wszystkie ptaszyny w mgnieniu oka ukryły się na dnie gniazdka, ale przez wyrwany z boku otwór widać było ich oczęta wpatrzone weń z przerażeniem i pióreczka podnoszące się na piersi przez gwałtowne bicie serduszek... Pan Jastrząb pośpieszył uspokoić spłoszone ptaszyny:
— Dzień dobry, dziateczki — przemówił łagodnie. — Widziałem się z waszą mamusią na jarmarku. Prosiła mnie, żebym was odwiedził. Jestem waszym wujkiem.
— Witamy wujaszka — odpowiedziała najstarsza ptaszyna i, wysunąwszy się na brzeg gniazdeczka, pociesznie dygnęła długim ogoneczkiem, a za nią dygnęło sześcioro młodszych piskląt. — Niech się wujaszek nie gniewa, żeśmy się schowali przed nim, ale ile razy mamusia wybiera się na dłużej, boimy się okropnie. Wczoraj, ot tam, na to wysokie drzewo, wdrapał się kot, zrzucił gniazdko i zjadł wszystkie pisklątka.
— Biedactwa! — pomyślał Imci pan Jastrząb. Jeżeli on, Jastrząb herbu Ostry Pazur, po latach wstrząsał się jeszcze na wspomnienie kocich pazurów, cóż się dziać musi w serduszkach takich okruszynek? Biedne sowięta, bo niezawodnie rozkoszne te maleństwa są sowiętami... Ani się domyślał, ile jego krewniaczka nacierpieć się w życiu musi.
— Ja jeszcze więcej od kota boję się diablicy... — cichutko pisnęło drugie pisklątko.
— Diablicy? — zadziwił się Imci pan Jastrząb.
— Niech wujaszek tak głośno nie mówi — szeptem przestrzegła go najstarsza ptaszyna — bo diablica wszystko słyszy. Całą noc lata nad doliną i drze się okropnie. Niedawno kiedy spaliśmy w najlepsze, a ojczuś nasz czuwał nad nami, ot tu, na tej gałęzi, na której teraz usiadł wujcio, usłyszeliśmy straszliwy wrzask. Coś okropnie mocno uderzyło w nasze gniazdko. Zobaczyliśmy dwoje straszliwych ognistych oczu... To była diablica! Zanim mogliśmy pojąć co się stało, już porwała naszego ojczusia. Nie widzieliśmy go więcej...
— Biedne sierotki! — westchnął Imci pan Jastrząb. — Co za szkoda, że mnie przy was nie było! Biedna wasza mama, ani przypuszczałem, że owdowiała w tak tragiczny sposób. A czy nie wiecie, gdzie mieszka ta potwora?
— W dziupli najwyższego dębu. Ma kilkoro dzieci, takich samych diabląt jak ona. Mówią, że one są jeszcze gorsze od matki. Zawsze ją proszą, żeby im przyniosła żywego ptaszka albo zwierzątko, nigdy nie zabiją go od razu, tylko obrywają mu nóżki, wydzióbują oczka...
— Aj, aj, — zakwiliły pisklątka i skryły łebki pod skrzydełka.
— No, no, nie bójcie się, nie bójcie — uspokajał je Imci pan Jastrząb. — Przy wujku nikt wam krzywdy nie zrobi. Możecie skakać, swawolić, ile chcecie. A nie chce się wam przypadkiem jeść, dziateczki?
— Nie, wujciu — odrzekła ptaszyna — mamusia zostawiła nam muszek i jagódek na cały dzień. Ale nie mamy ochoty na nie, bo nam się bardzo pić chce...
— Przecież do wody macie niedaleko...
— O, tak, bardzo blisko nawet, ale, widzi wujcio, młodsze dzieci nie umieją jeszcze tak dobrze latać, jak ja, i jak mamusi nie ma, to boją się zostać same. Choćbym im chciała wody w dzióbku przynieść, to mnie nie puszczą...
— Nie puścimy! nie puścimy! — zakwiliły pisklątka, tuląc się do najstarszej siostrzyczki.
— Hm... — mruknął Imci pan Jastrząb, któremu coraz bardziej żal było małych sierotek. — Nigdy jeszcze co prawda nie byłem niańką, ale gdybyście tak zaufały staremu wujkowi, mógłby was do strumienia zaprowadzić. Napijecie się, wykąpiecie, a potem wrócicie do gniazdka i będziecie cierpliwie czekały na powrót mamy.
— Ah, wujciu! wujaszku! wujaszeczku! — pisnęło radośnie pięć głosików i wszystkie maleństwa w jednej chwili znalazły się na gałązce, tuż przed jego dziobem.
— Śmiało, hop, skaczcie na mnie! — zachęcał Imci pan Jastrząb i cała gromadka obsiadła mu kołpak i ramiona. Stary drapieżnik poczuł znowu, że mu coś w piersi taje. Na samą myśl, że mógłby ktoś skrzywdzić te bezbronne istotki, oko jego błyskało złowrogo. W duchu powziął stanowczy zamiar uwolnienia maleńkich „siostrzeniczek“ od „diablicy“ i jej potomstwa.
Doniósłszy ptaszyny nad brzeg strumienia, usiadł w cieniu i z przyjemnością przyglądał się ich figlom. Maleństwa pluskały się, otrzepywały z wody, muskały piórka i raz po raz podfruwały ku niemu, przynosząc „wujaszkowi“, to maleńką świecącą muszkę, to jagódkę... Imci pan jastrząb, w niemałym był kłopocie: co zrobić z tymi darami.
Najmłodsze pisklątko, usiadło mu na ramieniu i z podziwem oglądało potężny jego dziób i wielkie żółte oko.
— Wujciuniu, a gdzie ty zgubiłeś drugie oczko? — spytało niespodziewanie.
— Kot mi je wydarł... — posępnie mruknął Jastrząb.
— Szkaradny kot! — zaperzyło się maleństwo — ale ty się, wujciuniu, nic nie martw, jak ja cię dzióbkiem pocałuję, to ci oczko odrośnie!
I maluchne pisklątko wspięło się na paluszki i delikatnie dzióbkiem dotknęło jamki, w której od wielu lat już jastrzębiego oka nie było...
I zdziwiło się maleństwo, bo oko staremu wujaszkowi nie odrosło, ale za to ze zdrowego jego oka, wytrysnęła maleńka kropelka słonej wody, którą Imci pan Jastrząb śpiesznie otarł końcem skrzydła.



III.

Dziwnego uczucia doznawał Imci pan Jastrząb, herbu Ostry Pazur, kiedy odniósłszy małe „siostrzeniczki“ do gniazda i pożegnawszy się z nimi jeszcze czulej, niż z wesołymi „siostrzankami“, powędrował dalej. Po raz pierwszy życie jego wydało mu się puste i bezcelowe... I sam nie wiedział, kiedy zrodziło się w nim postanowienie, pozostania na zawsze w Dolinie Trzech Dębów i chronienia dziatek krewniaczki przed napaściami rozlicznych wrogów. Prawdę mówiła jejmość Sowa, że kto z nimi godzinkę spędzi, serca już od nich nie oderwie.
Tak dumał stary Jastrząb, a że słońce przypiekało silnie, schronił się pod koronę rozłożystego dębu i kołpak złożył na ziemi. Wielka blizna znacząca cały wierzch jego głowy, błysnęła w całej okazałości.
Naraz, coś zaszurpotało w górze i jakiś chrapliwy głos zaskrzeczał:
— Patrz! Patrz! Patrz!
— Krzywy dziób! krzywy dziób! — dodał drugi.
— Łysy łeb! łysy łeb! — darł się trzeci.
Imci pan Jastrząb nasłuchiwał. Nie trudno mu się było domyśleć, że jakieś niepoczciwe hultaje szydzą z jego łysiny i krzywego dzioba. Rozrzewnienie jego pierzchło natychmiast. Wydobył z zanadrza osełkę kamienia i począł zwolna ostrzyć na niej szpony jeden po drugim. Odkąd żył na świecie nikt nie zadrwił bezkarnie z Imci Jastrzębia, herbu Ostry Pazur!
Dźwignął się z ziemi, odwrócił i cofnął się zdumiony. Z dziupli starego dębu, wyglądały ku niemu trzy potworne łebki, powleczone siną pomarszczoną skórą, porośniętą gdzieniegdzie rzadkim puchem. Ogromne gały wybałuszonych oczu i krótkie hakowate dzioby czyniły je nieco podobnymi do kocich łbów. Rzecz dziwna, bo przypominały także szpetną twarz krewniaczki jego, Sowy Puchaczowej.
— Nie, to niemożliwe, krewniaczka moja mówiła mi, że dzieci jej są najmilszymi istotkami pod słońcem, a to jakieś złe, ordynarne urwisy — pomyślał, ale chcąc się upewnić, że się nie myli, podszedł do drzewa.
— Moje dzieci — rzekł — jestem waszym wujkiem, spotkałem mamę waszą; prosiła mnie żebym was odwiedził...
— Łżesz! łżesz! łżesz! — wrzasnął na to najstarszy potworek.
— Precz! precz! precz! — zawtórował chrapliwie drugi.
— Ślepak! ślepak! ślepak! — darł się trzeci.
Gniew ogarniał pana Jastrzębia coraz większy. Pohamował się jednak przez wzgląd na dalekie podobieństwo szkaradnych piskląt do jego krewniaczki.
— Ej, ciszej, smyki jedne — mruknął tylko złowrogo — bo jakem Jastrząb, nauczę was rozumu!
Na wyraz „jastrząb“ cała trójka do pół wychyliła się z dziupli, drąc się na wyścigi:

Jastrząb dziad
kurę skradł,
na grzędę nosił,
pana Boga prosił,
żeby ją zjadł!
Nadbiegł kot,
skoczył w lot,
jastrząb kiep
dostał w łeb.
Kot kurze rad!
kot kurze rad!

Czerwone płatki poczęły latać przed okiem Imci pana Jastrzębia. Zuchwałą tę piosenkę ułożyły na niego sroki, które przed wielu laty były świadkami sromotnej porażki, którą Imci pan Jastrząb poniósł na pewnym podwórku w walce z kocurem. Kot, skoczywszy nań znienacka, nie tylko wydarł mu upolowaną przezeń kurę, ale jego samego pozbawił oka i obdarł mu połowę skóry na głowie. Od szeregu lat piosenka ta ścigała go wszędzie, wyćwierkiwały ją wróble, wygwizdywały kosy, wykrakiwały wrony i to świadectwo hańby palącym wstydem zalewało mu serce. Próżno Imci pan Jastrząb mścił się dopóty na świadkach swojej sromoty, dopóki ani jeden nie został przy życiu. Nic to nie pomogło. „Jastrząb kiep! dostał w łeb!“ piały na każdym podwórku ledwie z jajek wyklute koguciki. „Kiep! kiep! kiep!“ powtarzały wszystkie ptaki polne i leśne, co tchu umykając do swych kryjówek. Nikt jednak nie ośmielił się nigdy rzucić srogiemu drapieżcy hańbiącego przezwiska wprost w twarz, jak to czyniły w tej chwili niegodziwe potworki.
— Ciszej, mówię wam, czarty przeklęte! — krzyknął Imci pan Jastrząb i skoczył ku dziupli. W mgnieniu oka trzy małe poczwary, zdławione potężnymi jego szponami, upadły martwe u stóp dębu.
Podniósł je Imci pan Jastrząb i obejrzał. Spasione były jak gałeczki i mogły być wybornym pieczystem. Przytroczył je więc do pasa i zawrócił ku gniazdkowi malusieńkich „siostrzanek“.
— No, moje panny — rzekł — przyniosłem wam coś, co wszystkie wasze strachy rozpędzić powinno — i ukazał im upolowane potworki.
Ptaszynki zamarły z przerażenia.
— Wujciu, to dzieci diablicy — rzekła po chwili najstarsza ptaszyna. — Zupełnie podobne do swojej matki Sowy Puchaczowej, która nam porwała ojczulka.
— Jak? Jak się nazywa ich matka? — wykrzyknął Imci pan Jastrząb.
— Sowa Puszczyk-Puchaczowa — objaśniły pisklątka. — Jej mąż był ogromnym puchaczem, dużo większym od wujcia. Sójka mówiła, że złapał go w sidła gajowy i zawiózł w klatce gdzieś daleko stąd. Została się tylko jego żona i dzieci takie same straszne jak i on.
— Ona nosi na szyi łańcuch z samych ptasich dzióbków — objaśniło drugie pisklątko.
— Uf! — sapnął Imci pan Jastrząb, któremu raptem zrobiło się gorąco. — A nie wiecie przypadkiem, jak się nazywają te wesołe ptaszki, co tam mieszkają w tym drewnianym domku, na topoli?
— One, wujciu, nazywają się Szpaczki, tak jak my po mamusi nazywamy się Sikorki a po ojczulku Raniuszki. Prawda, wujciu, że to ładnie, „sikorki raniuszki?“ Te szpaczki to bardzo zabawne ptaszki. Umieją śpiewać różne piosenki, bo ich ojciec był u jednego muzykalnego szewca...
— No, no, ktoby to był przypuścił — kręcił głową Imci pan Jastrząb, kiedy pożegnawszy się z sikoreczkami, zaszył się w gąszcz leśny, by z apetytem spożyć tłuste sowięta.
— Wyborne! — odsapnął, ukończywszy ucztę — nieźle karmiła przemiłe swoje dziateczki ta stara wiedźma!
Otarł starannie dziób, po czym odłupał spory kawałek brzozowej kory i wydrapał na niej szponem następujący list:

„Do Jaśnie Wielmożnej Jejmości Sowy Puszczyk-Puchaczowej w Dolinie Trzech Dębów!

Wielce Szanowna Krewniaczko
i Dobrodziejko!

„Donoszę Asińdźce, że w zamieszkałej przez nią okolicy napotkałem pisklęta tak obyczajnie wychowane, tak wdzięczne i układne, że nie trudno mi było domyśleć się w nich dziateczek Asińdźki, a sercu memu miłych siostrzanów, z którymi też według Jej woli dłuższą chwilę na figlach i gawędzie spędziłem. Natomiast w dziupli Wysokiego Dębu natrafiłem na zgraję niegodziwych rozbójników, które, nie pomnąc na wiek mój i powagę, zelżyły mnie ordynarnymi słowy. Szpetota i okrucieństwo tych hultajów napełniły mnie takim wstrętem, że, czyniąc zadość życzeniu Asińdźki, pozbawiłem je żywota, uwalniając Szanowną Krewniaczkę i Dobrodziejkę oraz dziatki jej od niebezpiecznego sąsiedztwa. Zawiadamiam przy tym Asińdźkę, że zamieszkam wkrótce w Dolinie Trzech Dębów, by nadal otaczać Asińdźkę i Jej dzieci jastrzębią moją opieką.
Co niniejszym donosząc, kreślę się Jej powolnym sługą i podnóżkiem.

Jastrząb herbu Ostry Pazur.



....Rozmiłował się we wszystkich maleńkich pisklątkach....


∗             ∗

Kiedy w kilka dni później Imci pan Jastrząb po raz wtóry przybył w Dolinę Trzech Dębów, w dziupli Wysokiego Dębu nie zastał nikogo. Krewniaczka jego, Sowa Puszczyk-Puchaczowa, zastawszy zamiast „najcudowniejszych“ dziateczek list cierniem przybity do pnia dębu, wśród przekleństw i złorzeczeń opuściła na zawsze Dolinę i poleciała w dalekie strony, gdzieś aż w głąb Rosji, by w wieży klasztoru „Czarnych mniszek“ w żałobie i pokucie życia dokończyć. Radość z tego powodu była ogromna, i cała gromada ptaszków wybrała się do Imci pana Jastrzębia w deputacji, żeby mu podziękować za uwolnienie Doliny Trzech Dębów od znienawidzonej „diablicy“ i jej potomstwa.
Imci pan Jastrząb pozostał już w Dolinie na zawsze. Rozmiłował się we wszystkich maleńkich pisklątkach, które na szczęście nie nauczyły się od sowiąt brzydkiej piosenki, i starannie oczyszcza okolicę ze wszystkich drapieżników, mogących zrobić krzywdę jego „siostrzankom“, jak nazywa dzieci: mysikrólików, zięb, gilów, czyżyków, szczygiełków, szpaków, sikorek, pliszek, słowiczków, jaskółek, drozdów, skowronków i wielu jeszcze innych ptaszków. Wobec tak niebezpiecznego sąsiada — gawrony, kruki, sroki, sójki, łasice i koty pilnie omijają Dolinę Trzech Dębów, która przez rok cały rozbrzmiewa śpiewem, radością i weselem. Pisklątka przepadają za starym swoim „wujaszkiem“, huśtają się na jego kolanach i nic a nic się nie boją jego ogromnego dzioba i srogich szponów. I na tym kończy się bajka o Imci panu Jastrzębiu, herbu Ostry Pazur.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Rogoszówna.