Popiół/Część II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Popiół
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Cenere
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Zbliżał się dzień odjazdu na wakacye.
Zia Varrara — mówił student do podającej mu kawę kucharki — najszczęśliwszy jestem z ludzi. Zdaje mi się, że mi skrzydła rosną... maluczko a ulecę, nie będę tu już! Ot tak! wskoczę na okno... ot! ulecę, wprost do Sardynii.
Podbiegł do okna z rozpędem, jakgdyby miał wyskoczyć. Staruszka przestraszyła się.
— Ah! ostrożnie serdeńku, wypadniesz, wylecisz, z tem żartować nie można! Wypadniesz.
Ebbene! Dajcie mi prędzej kawy i to dobrej, gdyż inaczej... kawa smaczna. Jak się wam też udaje gotować tak smaczną kawę? Równie dobrą gotuje matka moja w Nuoro.
Staruszka nalewała mu z uśmiechem kawę.
— Niech inni czekają. Ten wstał najwcześniej, temu się należy.
— Smaczna! doskonała! — smakował przesadnie student, wznosząc ekstatycznie oczy. — Będę miał nostalgię za tą kawą.
— Co to jest nostalgia.
— Coś w sercu, coś takiego, jak gdy się pomyśli o raju. Wyborna kawa. Cóż ciotko, wybieracie się ze mną do domu? Jazda!
Staruszka wzdychała. Gdyby nie to straszne, okrutne morze...
— Czyś bardzo bogaty? — pytała studenta.
— Kolosalnie!
— Wiele masz pastwisk?
— Nie zliczę! Siedem, osiem...
— A pasieki są?
— Ile zapragnie dusza.
— Sługi, parobki?
— Wszystkiego poddostatkiem, ciotko.
— To czemużeś tu przyjechał, na kontynent? Po co ci nauki?
— Narzeczona moja chce, bym został doktorem.
— A jak się nazywa?
— Kto? Narzeczona? Córka barona z Baronii.
— Czyż istnieją jeszcze baronowie z Baronii? Słyszałam, że same duchy zamieszkują ich pałace. Raz pewien drwal, przechodząc tamtędy, widział na obmurowaniu zamku damę w sukni ze złotogłowia, ot tak długiej. Wyglądała jak kometa. A czy wiesz, co to kometa? Ach! Najświętsza Matko, dobrej rady! Chłopiec ten zrujnuje nas, całą wypiję kawę... Ostrożnie, zaszkodzi ci.
— Opowiadajcie ciotko. Opowiadajcie, jakto tam było z tą damą-kometą, którą drwal widział śród ruin zamku! Ciekawa historya! — mówił student dolewając sobie kawy, a zia Varvara opowiadała, rada mieszając legendy zamku w Burgos z legendą zamku Galtelli, wtłaczając strzępy historyczne w osnowę ludowej gadki, przeplatając to wypadkami, które zaszły za jej lat dziecinnych, przedawno. Pomiędzy innemi legendami rozpowiadała podanie o rycerzu zabłąkanym na pustej płaszczyźnie, który o zachodzie słońca posłyszał kościelny dzwonek i nim wiedziony doszedł do miejsc zamieszkałych. Radość rycerza była tak wielka, że ślubował bogactwa swe — a bogaty był! — oddać na kościół, którego dzwonnica wskazała mu drogę. Odtąd co wieczór dzwon kościelny odzywa się, by naprowadzić zbłąkanych na dobrą drogę.
— Ale ciotko, legenda to o kościele Marya Maggiore.
— Mylisz się serdeńku, o kościele Illorai. — Mogę ci nawet powiedzieć imię zbłąkanego rycerza. Był to don Gonario Area.
— A! nuraghes, rozwaliny, istniejąż tam jeszcze — pytała, uprzątając mroczną i wilgotną kuchnię? — Ile tam leży ukrytych skarbów nikt nie wie, nie zliczy! Widzisz bo, przy najściu Maurów na naszą wyspę, tych, wiesz, co to porywali kobiety i grabili wszelaki dobytek, ojcowie zakopywali na na wierzchołkach gór skarby swe. Czemu głuptasku nie przekopiesz do gruntu pastwisk swych, pasiek? Ile tam leży ukrytych skarbów! Ile!
Ananii przypomniał się jego ojciec, co niedawno jeszcze, pisząc doń, zalecał usilnie zwiedzanie galeryi „gdzie się przechowują złote, z ziemi wykopane, monety.”
— Raz — ciągnęła staruszka — pamiętam, jak gdyby to wczoraj było! Zbierałam kłosy przy nuraghe jednym. Miałam febrę i położyłam się na snopie, czekając czy nie nadjedzie wóz jaki, co by mię do domu dowiózł. Wówczas zobaczyłam... Było to tak: Nad zwaliskiem kamieni niebo stało jak w ogniu całe, zupełnie chorągiew czerwona. Wtem, śród kamieni powstał olbrzym, powstał i zaczął dym puszczać z ust tak, że się niebo pokryło chmurami. Zciemniało zupełnie. Zdjął mię strach. Teraz się jeszcze trzęsę na samo wspomnienie. Ratuj nas Matko dobrej rady! Wtem, patrzę, a tu święty Jerzy z księżycem na głowie, a w ręku ma miecz jak wodą zlany, lśniący. Szach! szach! — kończyła wymachując kuchennym nożem — i już spadła głowa obca. Niebo się wypogodziło.
— Przywidziało się wam w gorączce.
— Przywidziało, nie przywidziało, nie wieiu; wiem, że widziałam Obra i świętego Jura, na własne żywe oczy — kończyła stara, wymownym giestem i rozstawionemi palcami prawej ręki wskazując swe oczy.
Pytała potem studenta, czy w doroczne święta widać jeszcze po górach galopujące konie, a na nich na poły nagich, z pękami różnobarwnych, rozwianych wstęg chłopaków? Czy w dniu świętego Antoniego rozpalają się jeszcze ognie dokoła żerdzi, na których pieką się pomarańcze, granaty i mącznice i wiszą nieżywe szczury?
Anania przysłuchiwał się ciekawie opowieściom i pytaniom starej kobiety i chociaż w pobliżu zgrzytał tramwaj i słyszeć się dawały miauczenia kotów pomiędzy kolumnami Panteonu, zasłuchanemu śniły się obrazy rodzimej ziemi, zdawało mu się, że byle drzwi uchylić, znajdzie się śród łąk wonnych, gór szczytnych z kamiennemi ruinami, strzeżonemi przez olbrzymy, że przypatrywać się będzie dzikim wyścigom złych, miejscowych koni, w towarzystwie jakiego starego, zadumanego owczarza o duszy mrocznej i burzliwej, jak zbierające się na niebie chmury. Czuł, po przez tęskne pytania, wspomnienia starej wygnanki, woń łąk rodzimych, powiew wiatru przepojonego aromatami ziół rosnących na zboczach Orthobene lub Gennargentu. Budził się w nim Sardyńczyk, zostawał nim wyłącznie.
— Jakże się będę bawił przez wakacye — zwierzał się staruszce. — Będę uczęszczał na wszystkie festy i odpusty okoliczne. Pójdę na sam szczyt Gennargentu i na Monte Rosa, do zamku w Burgos. Zwłaszcza nęci mię wycieczka na Gennargentu. Kto wie, czy żyje jeszcze taki, czy owaki w Fonni? Czy są mnichy przy kościele? A Juanne?
I jego jak ciotkę Barbarę bezwiedna trawiła tęsknota.
— A pani nie wybierze się nigdy do Sardynii — spytał, wchodząc do kuchni, Maryi Obinu?
— Ja... — odrzekła zaskoczona i zmieszana nieco. — Nie! nigdy.
— Czemu nigdy? proszę panią, tu, do okna, księżyc taki piękny. W taką to noc księżycową warto odbyć pielgrzymkę do Madonny di Gonare. Wznosić się konno, w górę, coraz wyżej, wyżej, śród zarośli, drzew, śród skał i przepaści; wyżej, coraz wyżej ku stopniom kościółka rysującego się na srebrzystem tle nieba.
Marya Obinu potrząsła głową i wydęła obojętnie usta. Stara Barbara drżała natomiast ze wzruszenia, wpatrzona w kawał widnego przez okienko nieba, jakgdyby się spodziewała ujrzeć gdzieś zarys wiejskiego kościółka, na góry szczycie, wysoko, wysoko.
— Bóg z tobą i z tymi, co ci są bliscy... — mówiła Marya Obinu — błogosławiona bądź świątynio Maryi Panny z modlącym się w niej ludem... Lecz prędzej ogień przebieży morze, niż wrócę do Sardynii.
— Ale czemuż, czemu?
Ciotka Barbara przymykała oczy, słysząc to. Zdawało się jej że Padrona uchybia ukochanej ojczyźnie.
— Ach! serdeńku! — wzdychała kucharka zaledwie pani jej odeszła do stołowego pokoju — może i ma racyę. Tam to zabito ją...
— Przecież żyje — protestował Anania.
— A! co ty tam wiesz o tem gołąbku! Dla kobiety lepsza śmierć od zdrady...
Anania zamyślił się o swej matce, zdjęty znów podejrzeniem, trwogą, pragnieniem...
Zia Varvara — mówił, zbliżając się do staruszki — mówisz, że zdradzoną była... przez ’) Padrona — gospodyni, pani domo. pewnego pana. Dowiedz się, powiedz umi czy nie ma jakich dokumentów? Gdyby były... mógłbym dopomódz... tam, w Sardynii, odszukałbym przeniewiercę, wzruszył... wyszłoby to i wam ciotko na dobre...
— Po co wzruszać?
— W interesie pani Maryi...
— Nikt nie prosi: ma ona pieniędzy dość na swe potrzeby. Zostaw ją serdeńku w spokoju. Nie miłe to dla niej być musi wspomnienie. Przestań. Gniewałaby się, gdyby posłyszała o czem mówimy.
— Byle znaleźć fotografię, ślad jakiś — powtarzał Anania.
Daremnie przeszukał był w pokoju Maryi Obinu. Nic nie znalazł, żadnego dokumentu i istotnie dobrze mówiła stara kucharka, gospodyni nie lubiła wzmianek o przeszłości.
Student pragnął nabrać pewności przed odjazdem. Co chwila zadawał sobie trwożne pytanie, czy Marya Obinu i Ola są jedną i tą samą osobą? Czemuż energiczniejszych nie używał środków? Trzeba było zwrócić się do policyi z kategorycznem żądaniem, napisać do domu, rozgmatwać pasmo, którego nie pochwycił! Tymczasem czas tracił, nie mógł się otrząsnąć z bolesnej jakiejś inercyi. Tyle razy obiecywał sobie zapytać Maryi, przyprzeć, jak to mówią do muru, wydobyć z niej coś. Po rozmowie owej, której Daga był pretekstem, daremnie starał się ją zwabić na rozmówce we dwoje, na cztery oczy: zagadywał, wołał, zaczynał tak i owak. Nie widywał jej dniami całemi i często widywać nie pragnął.
Musi się przecie dowiedzieć czegoś pewnego przed odjazdem. Musi — myślał, idąc ulicą, na której przechodnie stawali się coraz rzadszemi. Jeśli nie jest matką moją, skończą się te męczarnie... Lecz gdzież ona? matka? Co porabia? Bliska czy daleka? W miejskim tym odmęcie, którego gwar zgłuszony, stujęzyczny, zdaje mi się pomrukiem smoka stugłowego. W pomroku tym ginie zgłuszona nuta jej śmiechu czy płaczu, oddechu. A jeśli nie w Rzymie, gdzież się znajduje?
Nocy tej miał paroksyzm gorączki, wywołanej zapewne długiem, co wieczór, przesiadywaniem w Koloseum. W gorączce zdawało mu się kilkakrotnie, że się Marya Obinu z niezwykłą pieczołowitością pochylała nad nim. Prawdąż to było czy przywidzeniem? Księżyc zaglądał przez okno do izdebki studenta. Oprócz postaci Maryi, marzył mu się jeszcze jakiś kawaler w charakterystycznym stroju XVIII stulecia, z tacą w ręku, na której leżał amulet Oli i stał kielich pieniącego się wina. — Zdawało mu się jednak, że odróżnia sensacye swe i stojący w cieniu, w kącie nieruchomy kawaler jest przywidzeniem, a postać kobieca u jego wezgłowia, jawą. Chciał by, zapalić świecę, lecz nie miał siły wyciągnąć ręki, zdawało mu się zresztą, że się znajduje nad brzegiem przepaści, podobny do staczającego się z pochyłości, tajemniczą stopą zepchniętego kamienia.
Przy pierwszem zjawieniu się u wezgłowia swego Maryi Obinu, czy jej widma, myślał:
— Gorączkę mam, lecz przytomny jestem. Ona to była, ona. Źle, żem udawał śpiącego... a może lepiej udawać nieprzytomnego? prędzej się przekonam. Byle wróciła! Co? spróbuję suggestyi.
— Przyjdź, przyjdź, — szeptał, skupiając rozgorączkowaną wolę. — Przyjdź, chcę cię mieć tu, przy sobie...
Nie przychodziła, a jego porywał zawrót szybkiego toczenia się tajemniczą stopą w przepaść strąconego kamienia, czuł zawrót szybkości i jednocześnie ciężar kamienny. Powstawały jakieś apokaliptyczne wizye, potwory wyłaniały się, przemieniały, kłębiły na dnie przepaści, nad którą pochyla się drżąca jego dusza. Widział ojczyste nuraghe, z obrazem i świętym Jurem ciotki Barbary, tylko że miesiąc zrywał się z głowy świętego i wzlatywał w górę, a za nim leciały dwa długie księżyce, czerwone, ogniste. Kataklizm jakiś zdawał się nieodwołalnym. Tłum tonących wyłaniał się ze wzburzonych morskich bałwanów, a bałwany te były końmi morskiemi z fali i piany, powstającemi przeciw niewidomym wrogom. Morze ryczało. Ryk zlewał się w jedno, jedyne słowo: teściowa! teściowa. Anania zerwał się z posłania, roztworzył szeroko oczy i nie wiedział sam czemu zdało mu się, że oczy jego muszą być niebieskie.
— Dziwactwo! — pomyślał, — nie wiadomo co mi się roi. Mam gorączkę.
Marya Obinu wsunęła się cicho do jego pokoju, podeszła na palcach, pochyliła się nad wezgłowiem.
— Dobrze! Raz wreszcie skończymy, — myślał i zaczął stękać i skarżyć się, lecz kobieta nie odpowiadała.
— Boże! Boże! — jęczał student, — coś mię dławi i bije w głowę. O! uderza! Zostawcież mię! nie zabijajcie... miesiąc posuwa się, zachodzi. Mamo! czy pamiętasz jakeś mię uczyła piosenki:

Luna, luna!
Porzeddu luna!

— Czemuż nie odpowiadasz, nie chcesz się przyznać, żeś moją matką? Powiedz, powiedz, wszak wiem już o tem, lecz powiedz, przyznaj się, błagam. Widzisz, tam, w kącie, kawalera — trzyma amulet, coś mi dała onego poranku, pamiętasz, w Fonni? Za rękę mię prowadziłaś i szliśmy w góry, na drogę... Czyżyk świegotał w kasztanach, na których połyskiwała poranna rosa. Obłoki mknęły wprost na Monte Connare. Przypominasz sobie, prawda, przypominasz? Powiedz, że pamiętasz, nie bój się, powiedz, nie powiem nikomu, wszak dobrze ci życzę, mieszkać będziemy razem. Odpowiedz. Mamo! Mamo!
Milczała. Gorączkujący student uczuł żal i tkliwość jakaś zalała mu zarazem serce. Gorączkował na dobre.
— Matko — wołał — odpowiedz mi! Nie dręcz mię, widzisz jak cierpię, z sił opadam. Gdybyś wiedziała, jak mię zasmucasz. Olą jesteś, wiem to, nie zaprzeczaj, nie uwierzę, Olą jesteś. Gdzie papiery twoje, powiedz, czemu je skrywasz przedemną. Chcesz! zapomnij my przeszłości, niech będzie tak jak — gdyby nie było, lecz powiedz roi, żeś matką moją... nie odchodź ode mnie... na Boga! nie odchodź!
Porwał się z posłania z szeroko roztwartemi gorączką rozbłysłemi oczyma. Postać kobieca oddalała się powoli, bez szmeru, cicho oddalała... znikła. W kącie stał nieruchomy jak cień ów nieznajomy, w stroju Ludwików, trzymał tacę a na niej amulet w przetłuszczonym, jedwabnym woreczku. Nagle wszystko zawirowało, zciemniało.
I znów wróciła postać niewieścia. Anania skarżył się, kwilił jak dziecię, pewny, że widział u wezgłowia swego matkę i błogie, nie jasne poczucie to zostało mu nawet, gdy gorączka minęła.
Nazajutrz zbudził się późno, jak zbity, zbolały. Wyszedł na miasto, nie widząc się z Maryą Obinu.
Przez trzy, czy cztery noce, gorączka wracała, lecz nie widział już u swego wezgłowia matczynej postaci. To go przekonało, że nie była samem widmem, że ją widział istotnie. Przelękła się snąć tego co mówił tej pierwszej nocy, nie dowierzała może sama sobie, nie wracała...
Codziennie, wychodząc z domu i wracając, podniecony, wyczerpany egzaminami chory, gorączkujący, obiecywał sobie raz przecie rozwiązać, zagadkę. Odkładał z dnia na dzień.
— Wówczas — myślał — błagałem ją, zaklinałem. Innego teraz użyję sposobu: zagrożę. Powiem, że w policyi dowiedziałem się o wszystkiem. Zagrożę skandalem, zmuszę do wyznania prawdy... A! jeśli to ona?...
Jak zwykle, wobec ostatecznego zagadnienia, pozostawał zgnębiony, wystraszony. Myśląc o chwili rozcięcia gordyjskiego węzła, wyobrażał sobie scenę dramatyczną i patetyczną, pomiędzy sobą a Olą; innym znów razem zdawało mu się, że żaden nerw w nim nie drgnie w stanowczej chwili. Lecz, dostrzegłszy Maryę Obinu bladą i uśmiechniętą, w ubogich swych, ciemnych szatach, zajętą sprzątaniem pokojów odnajętych lub pomaganiem Barbarze, w kuchni, spokojną, obojętną, czuł jak go powzięte opuszczają postanowienia. Jakaś zasłona zsuwała się na domysły jego, przypuszczenia, na pewność i zamiast dramatu, do jakiego się gotował, wszczynała się pomiędzy nim a gospodynią, najpowszedniejsza, najbanalniejsza rozmowa, do której najczęściej wtrącała się zia Varvara.
Przed samym odjazdem postanawiał sobie pozostawić do powrotu rzeczy jak są, starać się zapomnieć o ustawicznem swem udręczeniu. Czuł się zmęczony, wyczerpany. Upały tropikalne, egzaminy, febra, gorączkowe nocne widziadła, wszystko go z sił zbiło.

— Odpocznę — myślał, układając spiesznie rzeczy do wyjazdu i przypominając sobie długi i pracowity wybór z Nuoro do Cagliari. — Opamiętam się, wyśpię się do woli w czasie wakacyi. Czuję potrzebę snu, wypoczynku, zapomnienia. Nie, nie chcę, nie powinienem zostać neurastenikiem. Pójdę w rodzime góry, na dziewicze szczyty Gennargentu. Od jakże dawna marzę o tej wycieczce! Odwiedzę Fonni, wdowę po bandycie, kochanego Juanne, syna fabrykanta świec woskowych. Zajdę na dziedziniec klasztorny... kto wie spotkam tam może jeszcze karabiniera co śpiewał:
„a te questo rosario.“

Myśl, że ujrzy, ucałuje wkrótce Małgosię, napawała go rozkoszą tak wielką, że się jej nie poddawał, bronił... Myślą się nad tem nie zastanawiał, lecz czuł w sercu, we krwi.
Przed samym odjazdem, stara Barbara przyniosła świecę woskową, z proźbą, by zawiózł od niej do bazyliki śś. Męczenników, w Fonni, Marya Obinu zaś ofiarowała mu medalik błogosławiony przez Ojca Świętego.
— Jeśli uważasz za zbyteczny — mówiła wzruszona — zawieź to swej mamie, żonie Anania Atonzu... Bądź zdrów! szczęśliwej podróży i szczęśliwego powrotu. Proszę pamiętać, że mam zawsze pokój do rozporządzenia. Proszę też zaraz do mnie napisać, chociażby słów kilka, na kartce.
Addio! — odrzekł Anania, przyjmując z rąk gospodyni medalik — proszę pamiętać o mnie w modlitwie do „duszyczek.”
— Najpewniej — pogroziła mu palcem — staną w obronie przy pokus najściu.
— Amen. — dokończył student. — Dowidzenia — wołał jeszcze, zbiegając ze schodów do gospodyni, która stojąc na górze, patrzała za nim.
Dobiegłszy na ulicę miał ochotę wrócić i zobaczyć czy Marya Obinu płacze? Zatrzymał się chwilę, lecz po chwili skierował szybko kroki na plac Panteonu. Barbara, płacząc i drepcąc co sił stało, niosła, za nim walizę.
— Serdeńku! — mówiła — pokłoń się odemnie pierwszej osobie, którą spotkasz tam, na naszej ziemi. Szczęśliwej drogi! Nie zgub w drodze świecy i ofiaruj ją w mojem imieniu do bazyliki wszystkich świętych w Fonni.
Pomimo lęku, jakim napełniały ją ulice miasta, doprowadziła studenta do najbliższej stacyi tramwajów. Odjeżdżającego ucałowała płacząc. Pocałunek ten przypomniał Ananii uścisk pijaczki, Nanny, przed jego odjazdem z Nuoro. Tym razem jednak był wzruszony i serdecznie przeprosił staruszkę, że jej czasem dokuczał.
Odjechał, wszystko znikło z oczu: staruszka płacząca za odjeżdżającym a bardziej jeszcze za tą ziemią rodzimą, którą straciła i kochała, tem goręcej; wązka, mroczna ulica, przy której stal dom zamieszkały przez Maryę Obinu; plac pusty i żarem słońca zalany santa Maria sopra Minerwa; Panteon, grobowiec olbrzymów; koty, drzemiące śród zamieszkałych przez się ruin,...wiatr dął w twarz odjeżdżającego i Anania czuł się szczęśliwym, niewymownie szczęśliwym... Otrząsł się wreszcie ze snów gorączkowych.












Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.